- W empik go
Klub Pickwicka. Tom 2 - ebook
Klub Pickwicka. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 406 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– No! i cóż, Samie, zimno trwa ciągle, rzekł pan Pickwick do swego faworytalnego służącego, gdy ten przyniósł mu rano w dzień Bożego Narodzenia potrzebną do toalety gorącą wodę.
– Woda w kadzi przedstawia prawdziwą maskę lodową.
– Ostra pora. Samie.
– Piękny czas dla mających ciepłe ubranie, jak mówił! biały nieźwiedź, ślizgając się na łyżwach.
– Za kwandrans zejdę, rzekł pan Pickwick, zdejmując szlafmycę.
– Bardzo dobrze, panie. Na dole znajdzie pan dwóch chirurgów.
– Dwóch chirurgów?
– Tak, panie. Ale są to dopiero chirurgi w zarodku. – Chcesz zapewne powiedzieć, uczniowie medycyny. Sam potwierdzająco kiwnął głową.
– Bardzo mi to milo, rzekł pan Pickwick. Tacy młodzi ludzie mają już zdania wyrobione spostrzeżeniami i zastano – wieniern, smak oczyszczony studyani i czytaniem; bardzo będę rad poznać ich.
– Palą cygara przed kominkiem w kuchni, rzekł Sam.
– A! zawołał pan Pickwick zacierając ręce, to właśnie lubię: nadmiar żywotności i towarzyskości.
– Jeden z nich, mówił dalej Sam, nie zwróciwszy uwagi na wyrazy filozofa, jeden położył nogi na stole i ostro popija wódkę: drugi, jak się zdaje amator mięczaków, postawi! sobie na kolanach baryłkę ostryg, które otwiera z szybkością parowej maszyny, połyka również prędko, a skorupami ciska na naszego hipopotama, śpiącego w kącie.
– Ekscentryczność geniuszu! Samie… możesz odejść.
Sam odszedł po kwadransie pan Pickwick poszedł na śniadanie.
– A otóż i on! zawołał stary Wardle. Pickwick! przedstawiam ci brata panny Allen, pana Benjamina Allen. My nazywamy go porostu Ben, i ty możesz go tak nazywać, jeżeli chcesz. Ten gentleman to przyjaciel jego, pan…
– Pan Bob Sawyer, rzekł Benjamin Allen, poczem panowie Bob Sawyer i Benjamin Allen wybuchnęli śmiechem.
Pan Pickwick skłonił się panu Bobowi Sawyer, pan Bob Sawyer skłonił się panu Pickwickowi; następnie Ben i jego przyjaciel zajęli się gorliwie jadłem, co dało filozofowi możność przypatrzenia się bliżej obu.
Pan Benjamin Allen był to młodzieniec otyły, krępy, o gęstych czarnych i krótko ostrzyżonych włosach, twarzy białej i nieproporcyonalnie długiej. Upiększył się przytem parą okularów i białą chustką na szyi. Poniżej czarnego fraka, zapiętego na wszystkie guziki, posiadał zwykłą ilość nóg w spodniach popielatego koloru, zakończonych parą butów, niezbyt starannie wyczyszczonych. Chociaż rękawy fraka były bardzo krótkie, nie było jednak widać ani śladu mankietków, a chociaż twarz dość miał szeroką, by przypuścić okolenie jej kołnierzem, nie była jednak ozdobiona żadnym dodatkiem tego rodzaju. W całości ubiór jego był mocno zużyty i dokoła rozpościerał zapach tanich cygar.
Pan Bob Sawyer, okryty niebieskim ubraniem, niby surdulem niby paletotem, szerokiemi szkockiemi spodniami i kamizelą z wyłogami, miał minę mieszczańsko – pretensyonalną i ruchy fanfarońskie, właściwe młodym gentlemanom, we dnie palącym na ulicy cygara, a w nocy wyśpiewującym i hałasującym tamże, nazywającym po imieniu garsonów hotelowych i wykonywającym rozmaite inne tym podobne żartobliwe czyny. Miał gruba laskę z wielką gałką, wystrzegał się rękawiczek i wogóle podobny był do Robinsona Kruzoe, który sobie podhulał.
Takie to dwie znakomitości przedstawiono panu Pickwickowi rano w dzień Bożego Narodzenia.
– Pyszny poranek, panowie, zawołał filozof.
Pan Bob Sawyer lekko kiwnął głowa i zażądał od Allena musztardy.
– Panowie zdaleka przybyli? zapytał znowu pan Pickwick.
– Z oberży pod Błękitnym lwem, odrzekł krótko pan Allen. Bylibyśmy tu jeszcze wczoraj wieczorem; ale wódka pod Błękitnym lwem jest zanadto dobra, by się z nią tak prędko rozstawać; prawda Bobie?
– O tak, odrzekł zapytany; cygara i wieprzowe kotlety także.
I dwaj przyjaciele energicznie zaatakowali śniadanie, jakgdyby przypomnienie wczorajszej wieczerzy dodało im nowego, apetytu.
– Konsumuj, Bobie, rzekł Allen w sposób zachęcający.
– Niech żyje dyssekcya, zaostrzająca apetyt! wykrzyknął Bob Sawyer, spoglądając po stole.
Pan Pickwick drgnął lekko.
– Apropos, Boh? zapytał Ben Allen, wydzielając sobie kawał kapłona, czyś już skończył tę nogę?
– Prawie skończyłem; za bardzo była żylasta jak na nogę dziecka.
– Gzy tak? rzekł obojętnie Allen.
– Tak, odpowiedział Boh z pełna gębą.
– Ja zapisałem się w szkole na łopatkę, zaczął znowu Allen; rozdzieliliśmy całego trupa pomiędzy siebie; tylko na głowę niema amatora. Może ty ja weźmiesz?
– Dziękuje, odrzekł Bob; zawiele kłopotu.
– Ba!
– Co nie, to nie; mózg, to jeszcze… Ale cala głowa!
– Ts! panowie, rzekł pan Pickwick, słyszę, ze darny nadchodzą.
I rzeczywiście w tej chwili damy powróciły z rannej przechadzki w towarzystwie panów Snodgrassa, Winkle i Tupmana.
– Ben? jesteś tu? zawołała Arabella, tonem, w którym było więcej zdziwienia, aniżeli radości.
– Jutro zabieram ciebie do domu, Arabello, rzekł brat. Pan Winkle zbladł.
– Czyż nie widzisz Boba Sawyera? mówił dalej student tonem wymówki do siostry.
Arabella uprzejmie podała rękę; a gdy pan Sawyer ściskał ją w sposób bardzo widoczny, pan Winkle uczuł w swem sercu drżenie nienawiści.
– Kochany Ben, zaczęła znowu Arabella, rumieniąc się, czy… czy byłeś przedstawiony panu Winkle.
– Nie, ale chętnie golów jestem uczynić to, odpowiedział Ben z powagą; potem ozięble skłonił się panu Winkle.
Przybycie dwóch nowych osób i wynikłe stąd przykre położenie Arabelli i pana Winkle, wywarłoby pewno niemiły wpływ na towarzystwo, gdyby uprzejmość pana Pickwicka i dobry humor gospodarza nie rozwinęły się były jednocześnie w wysokim stopniu. Pan Winkle powoli wkradł się w łaskę pana Benjamina Allen i nawet zawiązał przyjacielską rozmowę z panem Bobem Sawyer, który dzięki wódce, śniadaniu i gawędce, znajdował się w nadzwyczaj żartobliwym usposobieniu. Z wielką werwą opowiadał, jak wyciął narość na głowie pewnemu staremu gentlemanowi, illustrując tę przyjemną anegdotę przykładem na bochenku chleba, ku wielkiemu zbudowaniu słuchaczy.
Po śniadaniu udano się do kościoła, gdzie pan Benjamiu Allen usnął bezzwłocznie; pan Bob zaś usiłował oderwać myśli od rzeczy ziemskich, wycinając nożykiem na ławce swe nazwisko.
– Co myślisz o ślizgawce? zapytał pan Wardle, gdy wychodzili z kościoła. Mamy dość wolnego czasu.
– Doskonały pomysł! zawołał Ben.
– Wyborny! dodał pan Bob.
– Winkle? zapytał znowu pan Wardle, pan umiesz ślizgać się na łyżwach.
– Umiem… tak… odrzekł pan Winkle; ale odzwyczaiłem się.
– O! panie Winkle! niech się pan ślizga! zawołała Arabella, to tak miło patrzeć.
– Z chęciąbym się ślizgał… ale… ale niemam łyżew. Przeszkodę tę usunięto: pan Trudle miał dwie pary łyżew.
Dowiedziawszy się o tem, pan Winkle oświadczył, iż jest zachwycony; ale gdy to mówił, miał minę bardzo przygnębioną.
Pan Wardle poprowadził swych gości na staw; Sam i pyzaty chłopiec odmietli lód; pan Bob Sawyer przymocował sobie łyżwy, ze zręcznością, która zdumiała pana Winkle. Potem począł zakreślać ósemki i rozmaite esy floresy ku wielkiemu zadowoleniu pana Pickwicka i dam. Jeszcze piękniejszym stal! się widok, gdy stary Wardle i pan Ben Allen przyłączyli się do zręcznego łyżwiarza i poczęli wyrabiać na lodzie mnóstwo figur mistycznych.
Tymczasem pan Winkle, rękami zaciśniętemi od zimna, usiłował przymocować sobie łyżwy tyłem naprzód, za pomocą bardzo skomplikowanych węzłów. Dopomagał mu w tem pan Snodgrass, znający się na łyżwach tyle co Indyanin. Wreszcie, przy pomocy Sama, łyżwy przywiązano i pan Winkle postawiony został na nogi.
– Teraz, rzekł Sam, niech im pan pokaże, co umiemy.
– Czekajno, czekaj! wolał pan Winkle, drzac gwałtownie i schwyciwszy Sama za rękę z energią topielca. Jak tu ślisko!
– To tak prawie zawsze na lodzie. Niech się pan trzyma!
Ostatnie to wezwanie Sama spowodowane było nagłym ruchem łyżwiarza, który zdawał się chcieć podnieść razem obie nogi w górę i rozbić lód tyłem swej głowy.
– Jakieś… jakieś niebardzo pewne łyżwy, Samie, rzekł pan Winkle, chwiejąc się.
– Sądziłbym, że to raczej gentleman przywiązany do nich, nie bardzo jest pewny siebie.
– No, cóż, Winkle! wołał pan Pickwick, niewiedząc, co się dzieje, zaczynaj! damy się niecierpliwią.
– Zaraz, zaraz, odrzekł młody człowiek, z uśmiechem… na który przykro było patrzeć.
– Już zaczyna się! rzekł Sam, usiłując wyswobodzić się od pana Winkle.
– Zaczekaj-no, Samie, szepnął pan Winkle, chwytając się swej podpory jak bluszcz dębu. Przypominam sobie, iż mam w domu dwa ubrania na nic mi nie przydatne; dam je tobie, Samie.
– Dziękuję panu.
– Nie uchylaj kapelusza, rzekł potem żywo pan Winkle; nie puszczaj mnie… Dziś rano chciałem ci dać pięć szyllingów na kolendę; dam ci je po obiedzie, Samie.
– Pan bardzo łaskaw.
– Tylko trzymaj mnie, Samie. Tak!… nie tak prędko, Samie, nie tak prędko!
Pan Winkle, pochylony naprzód, zgięty we dwoje i podtrzymywany przez Sama, sunął się po lodzie w sposób bardzo oryginalny, gdy wtem pan Pickwick z drugiego końca stawu zawołał najniewinniej:
– Sam!
– Jestem, panie!
– Chodź tu, potrzebuję ciebie.
– Puść mię pan! Czy szłyszysz pan, że gentleman woła! Puśćże mnie pan!
To mówiąc, Sam wyrwał się z objęć pana Winkle, nadawszy mu przytem wielką szybkość. Nieszczęśliwy pan Winkle wpędził pomiędzy innych łyżwiarzy, w chwili gdy pan Bobo Sawyer wykonywał figurę niezrównanej piękności, potrącił go i oba upadli na lód. Nadbiegi pan Pickwick. Bob Sawyer stat już na nogach, ale pan Winkle zanadlo był przezorny by uczynić to samo. Siedział na lodzie, siląc się na uśmiech, podczas gdy każdy rys jego twarzy zdradzał najgłębsze przerażenie.
– Czyś pan nie raniony? zapytał z niespokojnościa Ben Allen.
– Niebardzo, odrzekł pan Winkle, pocierając sobie grzbiet.
– Może panu krew puścić? zapytał wspaniałomyślny Ben.
– Nie, nie, dziękuję! odrzekł zdemontowany pickwickista.
– Jak pan myślisz, panie Pickwick? zapytał Bob Sawyer. Filozof był oburzony. Skinął na Sama i zawołał:
– Zdejm mu łyżwy.
– Zdjąć łyżwy! ależ dopiero zacząłem! odezwał się pan Winkle.
– Zdejm mu łyżwy! powtórzył pan. Pickwick z mocą. Sam w milczeniu wykonał rozkaz.
– Podnieś go, rzekł pan Pickwick. Podniesiono pana Winkle.
Pan Pickwick odszedł o kilka kroków i skinieniem zawezwawszy do siebie młodego swego przyjaciela, ostro spojrzał mu w oczy, i powiedział cicho, ale dobitnym głosem.
– Pan jesteś oszukaniec!
– Co? zapytał pan Winkle z drżeniem.
– Oszukaniec, panie. Powiem nawet więcej – pan jesteś blagier.
To powiedziawszy, filozof odwrócił się z pogardą i poszedł ku reszcie towarzystwa.
Tymczasem, w innej stronie stawu, Sam z pyzatym chłopcem urządzili sobie zwyczajna ślizgawkę i bawili się na niej doskonale. Pan Pickwick poszedł w tę stronę; towarzystwo za nim.
– Czyś się kiedy ślizgał? zapylał pana Pickwicka stary Wardle.
– Kiedyś, dawno już; jeszcze będąc dzieckiem.
– Spróbuj teraz!
– Już ze trzydzieści lal nie ślizgałem się.
– Co to znaczy? zawołał energiczny starzec, spróbujmy. I szybko począł odwiązywać łyżwy. Pan Pickwiek zrazu patrzał na niego uważnie; potem zdjął rękawiczki, włożył w kapelusz, rozpędził się dwa czy trzy razy, w końcu wreszcie pośliznął się z powagą, okropnie rozstawiwszy nogi. Grzmot oklasków towarzyszył tej próbie.
Następnie całe towarzystwo przyjęło udział w tej zabawie. Pan Pickwick cudów dokazywał; oczy mu promieniały zadowoleniem, a gdy się wywrócił (co się zdarzało w średniej liczbie jeden raz na trzy razy), jakże miło było patrzeć, gdy zbierał po śniegu rękawiczki, kapelusz, chustkę i znowu, roznamiętniony, rozpoczynał.
Wtem, wśród najszczerszego wesela, daje się słyszeć okropny trzask. Wszyscy rzucają się ku brzegowi, damy wydają krzyk przeraźliwy; ogromny kawał lodu załamuje się. Woda bucha przez otwór, kapelusz, rękawiczki i chustka pana Pickwicka wypływają na powierzchnię. Tyle tylko zostało z wielkiego człowieka.
Przestrach i rozpacz wyryły się na wszystkich twarzach. Mężczyźni bledli, kobietom źle się robiło. Pan Snodgrass i pan Winkle chwycili się konwulsyjnie za ręce, przerażonym wzrokiem spoglądając na miejsce, gdzie znikł ich mistrz; a tymczasem pan Tupman, powodowany chęcią podania skutecznej pomocy swemu przyjacielowi, popędził polem jak szalony, krzyczą na cały głos: "Pali się!"
Pan Wardle i Snodgras podeszli z ostrożnością ku otworowi. Pan Bob Sawyer i Ben Allen naradzali się, czy nie dobrzeby było puścić krew całej kompanii, gdy barki i głowa wynurzyły się z pod wody i ukazały uradowanym obecnym rysy i okulary pana Pickwieka.
– Tylko chwilkę trzymaj się par. nad wodą! tylko chwilkę! krzyczał pan Snodgrass.
– Tak! tak! dodał pan Winkle… głęboko wzruszony. Zaklinam pana, trzymaj się nad wodą! Zrób to dla mnie!
Zaklęcie to było zbytecznem, gdyż według wszelkiego prawdopodobieństwa, pan Pickwick zrobiłby to i dla samego siebie.
– Gzy czujesz pod sobą dno, zapyta? go pan Wardle.
– Czuję, odrzekł filozof, głęboko oddychając, upadłem na wznak i nie mogłem od razu stanąć na nogi.
0 prawdzie tego twierdzenia przekonywał gliniany kirys, okrywający widzialną część grzbietu pana Pickwicka. A gdy wkrótce pyzaty chłopiec przypomniał sobie, iż staw w żadnem miejscu nie ma więcej nad cztery stopy głębokości, dokonano cudów odwagi dla wydobycia zabłoconego filozofa, ktory wreszcie stanął na stałym lądzie.
– Ach Boże! dostanie okropnego kataru! zawołała panna Emilia.
– Obwiń się pan moim szalem! dodała panna Arabella.
– To będzie najlepiej! zauważył pan Wardle; potem biegnij do domu co masz sił i natychmiast pakuj się w łóżko.
Tuzin szalów podano bezzwłocznie panu Pickwickowi, który obwinąwszy się w trzy czy cztery najcieplejsze, popędził co tchu do domu, przedstawiając po drodze szczególny fenomen człowieka wieku dojrzałego, zabłoconego, z odkrytą głową, w szalu kobiecym na ramionach, robiącego bez żadnego widocznego powodu sześć mil na godzinę. Ale w wypadku tak ważnym, pan Pickwick nie dbał o pozory. Wkrótce dopadł do bramy Manoir-Ferme, gdzie już pan Tupman, nieco prędzej przybyły, rozgłosił okropny wypadek.
Nie tracąc ani chwili, pan Pickwick położył się w ciepłem łóżku. Sam rozniecił w kominie ogromny ogień i przyniósł obiad. Wkrótce potem wniesiono wazę ponczu dla uczczenia szczęśliwego wyratowania filozofa. Stary Wardle nie pozwolił mu wstać z łóżka, które uznano za krzesło, i pan Pickwick jednogłośnie obrany został prezydentem zgromadzenia. Potem przyniesiono drugą i trzecią wazę, tak że nazajutrz rano prezydent, przebudziwszy się, nie czuł w sobie najmniejszego symptomu reumatyzmu. Co dowodzi, jak trafnie zauważył pan Bob Sawyer, że w podobnych wypadkach nie ma nic lepszego nad gorący poncz, i że jeżeli nie sprawia on czasami pożądanego skutku, to tylko dlatego, że pacyent wpada w bardzo pospolity Wad i za mało go używa.
Na drugi dzień wesołe towarzystwo rozprószyło się. Pan Pickwick i jego przyjaciele znowu siedli do dyliżansu w Muggleton; panna Arabella w towarzystwie brata i jego serdecznego przyjaciela odjechała także. Dokąd? nie wiemy; ale mamy wszelkie powody do przypuszczania, iż pan Winkle wiedział o tem.
Przed samym odjazdem Bob Sawyer ujął pana Pickwicka za guzik od surduta i z mina tajemnicza prosił, by go odwiedził w Londynie.
– Niech pan przybędzie do mnie za dwa tygodnie od przyszłego czwartku, powiedział, będę miał u siebie kilku kolegów. Ben przyjdzie także.
Pan Pickwick przyrzekł.
Zapewne w tem miejscu będziemy zapytywani, czy przez ten czas pan Winkle szeptał z Arabella Allen i czy pan Snodgrass rozmawiał na stronie z panną Emilia Wardle; a jeżeli tak było, to o czem szeptali. Odpowiadamy na to, że w każdym razie żaden z dwóch młodych ludzi nie wspomniał o tem co mówił ani słowa przed panem Pickwickiem, ani przed panem Tupmanem przez całą drogę, że oba ciężko wzdychali co trzy minuty i nie chcieli pić ani wódki, ani grogu. Jeżeli czytelniczki nasze mogą wyprowadzić z tego jakie wnioski – to niech wyprowadzają.
W parę tygodni po powrocie naszych znajomych do Londynu, jakiś jegomość w tabaczkowym surducie i butach a la Blucher, zjawił się w hotelu pod Jerzym i jastrzębiem i zapytał, czy nie mieszka tam niejaki pan Pickwick.
– Tomie! odrzekła na to panna siedząca za bufetem, przywołaj służącego pana Pickwicka.
– Nie ma potrzeby, odrzekł dependent panów Dodson et Fogg, gdyż to on był właśnie, przychodzę tu w interesie. Proszę mi tylko wskazać pokój pana Pickwicka; sam tam pójdę.
– Nazwisko pana? zapytał służący.
– Jackson, odrzekł dependent.
Służący poszedł, by oznajmić przybycie pana Jacksona; ale ten oszczędził mu trudu, gdyż wraz z nim stanął w pokoju.
Dnia tego miał pan Pickwick u siebie na obiedzie trzech swych przyjaciół i właśnie wszyscy siedzieli przy kominku popijając wino, gdy ukazał się dependent.
– Moje uszanowanie panom, rzekł kiwając głowa.
Pan Pickwick odkłonił się z pewnem zdziwieniem, gdyż fizyonomią pana Jacksona wyszła mu zupełnie z pamięci.
– Przychodzę od panów Dodson et Fogg, rzekł pan Jackson dobitnym tonem.
Bohater nasz roznamiętnił się nieco przy tych nazwiskach.
– Niech pan się zgłosi, powiedział, do mego pełnomocnika, pana Perker. Garson! zaprowadź tego gentlemana.
– Za pozwoleniem, panie Pickwick, odpowiedział pan Jackson, kładąc kapelusz na ziemi i wyjmując z kieszeni kawałek pargaminu. Pan wiesz że cytacye winne być doręczane osobiście… O! w sprawach legalnych trzeba pilnować się formalności… he! he!
Potem pan Jackson, uparłszy obie ręce o stół, spojrzał dokoła z uprzejmym uśmiechem i mówił dalej:
– Ale do czego sprzeczać się o taką drobnostkę? kto z panów nazywa się Snodgrass?
Usłyszawszy te wyrazy, pan Snodgrass zadrżał tak widocznie, iż nie trzeba było wyraźniejszej odpowiedzi.
– Ach! domyślałem się, rzekł pan Jackson jeszcze uprzejmiej niż przedtem. Mam wręczyć panu dokumencik.
– Mnie? zawołał pan Snodgrass.
– To tylko cytacya do sprawy Bardell contra Pickwick, odrzekł dependent, przebierając między papierami; a potem wydobywszy szylling z kieszeni, wsunął go wraz z pargamiuem w rękę pana Snodgrassa.
Pan Tuptuan przyglądał się całej operacyi z milczącem zdziwieniem. Wtem dependent zwrócił się ku niemu i powiedział:
– Jeżeli się nie mylę, pańskie nazwisko jest Tupman.
Pan Tupman spojrzał na pana Pickwicks, ale nie dostrzegłszy w jego oczach, chociaż mocno rozwartych, żadnej zachęty do zaprzeczenia swej osobistości, odrzekł:
– Tak jest, nazywam się Tupman.
– A ten drugi gentleman, to pewno pan Winkle?
Pan Winkle wybełkotał odpowiedź; wtedy oba otrzymali po kawałku papieru i po szyllingu od pana Jaoksona.
– Teraz, powiedział dependent, obawiam się być natrętnym, ale potrzeba mi jeszcze jednej osoby. Mam tu zapisane nazwisko: Samuel Weller.
– Garsonie, rzeki pan Pickwick, zawołaj tu mego służącego.
Garson odszedł bardzo zdziwiony, pan Pickwick wezwał pana Jacksona by usiadł.
Nastąpiła chwila przykrego milczenia. Przerwał ją filozof, a w miarę jak mówił, oburzenie jego wzrastało.
– Sądzę, powiedział, iż zamiarem patronów pana jest przeciwstawić mi jako świadków moich własnych przyjaciół.
Pan Jackson uderzył się kilka razy wskazującym palcem po nosie, chcąc dać tem do zrozumienia, iż nie myśli zdradzać tajemnicy. Pan Pickwick z niesmakiem spojrzał na niego i pewnoby wylał bardzo wiele żółci na głowę panów Dodson et Fogg, gdyby nie przeszkodziło temu przybycie Sama.
– Samuel Weller? zapytał pan Jackson.
– Jest to jedna z największych prawd, jakie pan kiedykolwiek powiedziałeś, odrzekł Sam bardzo obojętnie.
– Oto jest cytacya, panie Weller.
– Co takiego?
– W oryginale, mówił dalej pan Jackson, nie dając innych objaśnień
– A! w oryginale! Bardzo rad jestem z posiadania tego oryginału; to bardzo miła rzecz.
– A oto szylling od panów Dodson et Fogg.
– Bardzo to grzecznie ze strony panów Dodson et Fogg, którzy nie znając mię, przysyłają prezenta. To wielce chwalebnie, jestem cały wzruszony.
To mówiąc Sam, końcem rękawa potarł sobie lewą powiekę, jak to zwykli czynić najlepsi aktorowie w miejscach patetycznych.
Pana Jacksona zdziwiło nieco postępowanie Sama, ale ponieważ doręczył już potrzebne wezwania i nie miał nic więcej do powiedzenia, więc skłoniwszy się, odszedł tam, skąd przybył.
Pan Pickwick mało spał tej nocy. Umysł jego był nie mało zajęty procesem. Nazajutrz wcześnie zjadł śniadanie i rozkazawszy Samowi by mu towarzyszył, udał się do pana Perkera.
– Ach! kochany pan Pickwick! zawołał mały adwokat, widząc wchodzącego filozofa. No, kochany panie, co słychać o procesie? Co porabiają nasi przyjaciele Dodson et Fogg? Nie zasypiają sprawy! wiem, wiem! O! to ludzie obrotni! bardzo obrotni!
Kończąc te pochwały, pan Perker zażył wielką szczyptę tabaki, w uznaniu obrotności panów Dodson et Fogg.
– To wielkie łotry! rzekł pan Pickwick.
– Tak, tak, odpowiedział mały człowieczek. Zależy to od osobistego zapatrywania się. Rzecz bardzo prosta, że pan nie zapatrujesz się na to ze stanowiska profesyjnego. Zresztą, zrobiliśmy co należy. Zamówiłem pana Snubbin.
– Czy to zręczny adwokat? zapytał pan Pickwick.
– Czy zręczny? Wielki Boże! Ależ pan Snubbin to czoło adwokatów we wszystkich procesach tego rodzaju. Nie powtarza się tego przed publicznością; ale, między nami mówiąc, pan Snubbin wodzi za nos cały trybunał.
Mały człowieczek zażył drugą szczyptę, której towarzyszył pewien ruch tajemniczy.
– Przysłali cytacye moim trzem przyjaciołom, rzekł filozof.
– A! naturalnie; to ważni świadkowie; widzieli pana w położeniu delikatnem.
– Ale czyż to moja wina, że się jej źle zrobiło i padła mi na ręce?
– Tak, tak, to bardzo prawdopodobne, kochany panie, bardzo prawdopodobne. Ale kto tego dowiedzie?
Pan Pickwick przeszedł do innego przedmiotu, bo pytanie pana Perkera zbiło go nieco z tropu.
– Wezwali także mego służącego, powiedział.
– Naturalnie, kochany panie. Z góry o tem wiedziałem; mogłem powiedzieć to panu przed miesiącem. Ale jeżeli pan chcesz sam zajmować się swemi sprawami, powierzywszy je adwokatowi, to trzeba przygotować się na skutki tego.
Tu pan Perker podniósł się z wielką godnością i rozsypał sobie nieco tabaki na żabot.
– Cóż teraz poczniemy? zapytał pan Pickwick.
– Jedyna pozostaje nam droga, kochany panie; zażądamy powtórnego przesłuchania świadków, położymy całą ufność w wymowie pana Snubbin, zamydlimy oczy sędziom i spuścimy się na przysięgłych.
– A jeżeli wyrok zapadnie przeciw nam?
Pan Perker uśmiechnął się, zażył wielką szczyptę tabaki, poprawił ogień w kominie, ruszył ramionami i zachował milczenie.
– Zapewne sądzisz pan, iż w takim razie zapłacę wynagrodzenie i koszta procesu? zawołał pan Pickwick, który gniewnie przypatrywał się tej telegraficznej odpowiedzi.
Perker po raz drugi poprawił ogień i odrzekł:
– Tego się obawiam.
– A ja, odrzekł pan Pickwick z energią, oświadczam tu panu, iż mam niezłomne postanowienie nie płacić ani grosza, ani jednego grosza, panie Perker. Takie jest moje postanowienie, obmyślane i nie wzruszone!
To mówiąc, pan Pickwick z wielką mocą uderzył pięścią w stół, jakby dla potwierdzenia niezłomności swego postanowienia.
– Bardzo dobrze, panie, bardzo dobrze; pan sam najlepiej wiesz, jak sobie masz postąpić.
– Rozumie się, odrzekł żywo nasz bohater. Gdzie mieszka pan Snubbin? Chcę zobaczyć się z nim!
– Zobaczyć się z panem Snubbin, kochany panie! zawołał pan Perker nadzwyczaj zdziwiony. Oho! ho! To rzecz niepodobna! Zobaczyć się z panem Snubbin! Gzy kto kiedy słyszał co podobnego? To być nie może; chyba pan opłaci z góry honoraryum i konsultacyę, a potem uzyska posłuchanie.
Ale gdy pan Pickwick oświadczył, że tak musi stad się, pomimo wszelkiej niemożebności, więc wkrótce wprowadzony został do kancelaryi pana Snubbin.
Tu pan Perker poszeptał coś z pierwszym dependentem, wskutek czego ten poszedł na palcach do gabinetu pana Snubbin i wkrótce powrócił z oznajmieniem, iż znakomity adwokat, wbrew zwyczajowi, gotów jest przyjąć pana Pickwicka.
Pan Snubbin mógł mieć około pięćdziesięciu lat. Był to jeden z tych ludzi bladych, wychudłych, zasuszonych, których twarz podobna jest nieco do rogowej latarni. Oczy miał okrąg/e, wypukłe, przyćmione, jak zwykle u ludzi przez długie lata oddających się mozolnym studyom; z oczu tych można było już wnioskować, że miał wzrok bardzo krótki, choćby kto nie zauważył lorynetki, wiszącej mu na szyi na szerokiej czarnej wstążce. Włosy miał rzadkie i brzydkie, co pochodziło po części stąd, iż nigdy nie poświęcał wiele czasu na ich porządkowanie, a po części że od dwudziestupięciu lat nosił legalną perukę, która i teraz spoczywała niedaleko na krześle, blady pudru na kołnierzu i batystowej brudnej chustce na szyi świadczyły, iż od chwili opuszczenia sądów, nie miał czasu zrobić żadnej zmiany w swej toalecie. Księgi prawnicze, stosy papierów, rozpieczętowane listy, rozrzucone były na stole bez żadnego widocznego ładu. Meble w pokoju były stare i zniszczone; za najmniejszym ruchem wznosiły się obłoki kurzawy. Wszystko to przekonywało jasno jak dzień, że pan Snubbin, cały zajęty swą profesyą, nie miał czasu zwracać uwagi na wygodę.
Znakomity adwokat zajęty był pisaniem, gdy weszli jego klienci; przywitał z roztargnieniem pana Pickwicka, znakiem poprosił usiąść, pióro starannie umieścił w kałamarzu, założył nogę na nogę i czekał nim do niego przemówią.
– Panie Snubbin, rzekł pan Perker, pan Pickwick jest stroną obżałowaną w sprawie Bardell et Pickwick.
– Czy jestem wezwany do tej sprawy?
– Tak jest, panie.
Adwokat skinął głową i czekał co mu dalej powiedzą.
– Pan Pickwick bardzo pragnął widzieć się z panem pierwej nim będzie podjętą jego sprawa, by oświadczyć panu, iż nie masz żadnej podstawy przeciw niemu w całym procesie i zapewnić iż nigdyby nie stanął przed sądem, gdyby nie miał najspokojniejszego sumienia. Czy dobrze wyłożyłem myśl pańską, panie Pickwick? mówił dalej Perker, zwróciwszy się do filozofa.
– Doskonale.
Pan Snubbin wziął lorynetkę, podniósł do oczu i przypatrując się naszemu bohaterowi przez kilka minut z wielką ciekawością, zwrócił się następnie do pana Perkera i lekko uśmiechając się zapytał:
– Dobra to sprawa?
Perker ruszył ramionami. Uśmiech wyraźniej zarysował się na twarzy adwokata; nogą począł kiwać szybciej, a potem odchyliwszy się w tył na fotelu, chrząknął bardzo wątpliwie.
Te wskazówki uczuć pana Snubbin, chociaż tak błahe, nie uszły uwagi pana Pickwicka. Poprawił on sobie okulary, przez które przypatrywał się demonstracyom adwokata, potem rzekł z wielką energią, nie zważając na mrugania i znaki pana Perkera.
– Życzenie moje być przedstawionym w takim celu, wydać się może nadzwyczajnem osobie, przez której ręce przechodzi tyle spraw podobnego rodzaju.
Adwokat próbował wpatrywać się w ogień; ale pomimo wszelkich wysileń, nie zdołał powstrzymać się od uśmiechu. Pan Pickwick mówił dalej:
– Gentlemeni profesyi pana widzą zawsze rzeczy z najgorszej strony natury ludzkiej. Wszystkie spory, wszystkie zażalenia i krzywdy rozwijają się przed panami. Panowie wiecie z doświadczenia, jak można sobie ująć przysięgłych efektem i, naturalnie, iż przypisujecie innym chęć użycia we własnym interesie środków, których znacie wartość, ponieważ używacie ich sami w chwalebnym i zacnym zamiarze zrobienia wszystkiego na korzyść waszych klientów, Sadze, iż temu na – leży przypisać zdanie, ogólnie rozpowszechnione, że jesteście zimni, podejrzliwi, samolubni. Pojmuję dobrze całą niewłaściwość robienia panu tego rodzaju oświadczenia w okolicznościach, w jakich znajduję się. A jednak, pomimo to, jak powiedział panu mój przyjaciel Perker, przyszedłem tu by stanowczo oświadczyć panu, iż jestem najniewinniejszym w sprawie jaka mi wytoczono, i chociaż znam doskonale wysoką wartość pańskiej nauki, pozwól pan iż dodam, że gotów jestem zrzec się pomocy jego talentu, jeżeli pan nie jesteś najzupełniej przekonany o mojej szczerości.
Na długo przed zakończeniem tej przemowy, adwokat wpadł w zwykłe swe roztargnienie. Po kilku wszakże minutach milczenia, wziąwszy znowu pióro do ręki, zdawał się przypominać sobie o obecności swego klienta, gdyż podnosząc oczy od papieru, powiedział tonem wcale doraźnym:
– Kto mi służy za pomocnika w tej sprawie?
– Pan Phunky, odpowiedział pan Perker.
– Phunky? Phunky? nigdy nie słyszałem tego nazwiska. Musi to być młody człowiek?
– Tak, bardzo młody. Przed kilku dopiero tygodniami występował w pierwszej sprawie; nie więcej jak ośm lat jak został adwokatem.
– Tak i ja myślałem, odrzekł pan Snubbin, tym akcentem ubolewania, z jakim mówi się o biednem dziecku bez opieki. Panie Mallard! poszlij pan po tego pana… pana…
– Phunky, dodał Perker.
– Tak, tak! Powiedz mu iż proszę, by się tu pofatygował.
Pan Mallard poszedł by spełnić zlecenie, a pan Snubbin wpadł znowu w zamyślenie, aż dopóki nie zjawił się pan Phunky.
Był to człowiek wieku dojrzałego, chociaż adwokat dopiero w pączku. Maniery miał niepewne, trwożliwe, a mówiąc, wahał się. Wady te wszakże nie zdawały się być mu wrodzonemi, ale raczej pochodziły z braku poparcia i opieki. Był za – straszony wobec adwokata i wielce ugrzeczniony dla pana Perkera.
– Nie miałem przyjemności widzieć dotąd pana, rzekł pan Snubbin z wyniosłą uprzejmością.
Pan Phunky skłonił się. Przez ośm przeszło lat miał on przyjemność widzenia co dzień pana Snubbin.
– Jak słyszę, pan mi przeznaczony jesteś do pomocy w tej sprawie, mówił dalej pan Snubbin.
Gdyby pan Phunky był bogaty, posłałby natychmiast po swego dependenta, by się przekonać, czy tak jest rzeczywiście; gdyby był zręczny, przyłożyłby sobie palec do czoła i starałby się przypomnieć, czy w mnóstwie spraw sobie powierzonych, nie znajdzie się ta także; ale ponieważ nie był ani bogaty ani zręczny (w tym przynajmniej sensie), więc poczerwieniał i ukłonił się.
– Czyś pan czytał akta? pytał dalej wielki adwokat. Tu także pan Phunky powinien był oświadczyć, iż nie pamięta; ale ponieważ przepatrzył wszystkie papiery i ponieważ od dwóch miesięcy, jak wyznaczony był za pomocnika panu Snubbin, dzień i noc myślał o tej sprawie, więc poczerwieniał jeszcze więcej i ukłonił się jeszcze niżej.
– Oto jest pan Pickwick, rzekł adwokat, piórem wskazując w stronę, gdzie stał filozof.
Pan Phunky skłonił się z całym szacunkiem, potem znowu zwrócił głowę ku panu Snubbin.
– Możesz pan zabrać z sobą pana Pickwicka, rzeki adwokat, i… i… powziąć do wiadomości to, co panu powie. Potem, naturalnie, odbędziemy wspólną naradę.
Dawszy w ten sposób do zrozumienia, iż dość mu już zabrano napróżno czasu, pan Snubbin stał się znowu bardzo roztargnionym, popatrzył przez chwilę przez lorynetkę, potem skinął lekko głową i zajął się robotą leżącą przed nim. Była to szczególnego rodzaju sprawa: nieskończony proces, wytoczony przez osobę, zmarłą w zeszłym jeszcze wieku, o zawładniecie pewną ścieżką, wiodącą do miejsca, skąd nigdy nikt nie wracał i dokąd nikt nigdy nie chodził.
Panowie Phunky i Pickwick przechadzali się dość długo po skwerach, roztrząsając przyszła sprawę. Rezultatem tej konferencyi było, iż niepodobna przewidzieć, jak wypadnie wyrok przysięgłych, i że bardzo dobrze zrobiono, zamówiwszy pana Snubbin.
Nasłuchawszy się przytem wielu ogólników to zatrważających, to pocieszających, pan Pickwick rozbudził Sama, który spał najspokojniej od godziny, i pożegnawszy pana Phunky, powrócił do siebie wraz z swym wiernym sługą.ROZDZIAŁ II.
ZAWIERAJĄCY SZCZEGÓŁOWY OPIS KAWALERSKIEGO WIECZORKU, DANEGO PRZEZ PANA BOBA SAWYER WE WŁASNYM JEGO POMIESZKANIU W BOROUGH .
Spokój i cisza, cechująca Lant-Street, na przedmieściu Borough, napełniają dusze pewnym rodzajem słodkiej melancholii. Jestto poprzeczna ulica, jednostajność wielce pocieszającej i na której zawsze pełno kartek z napisem: "Do najęcia." Domy przy Lant-Street niemogą wprawdzie być nazwane hotelami, w ścisłem znaczeniu tego wyrazu; ale jeżeli kto życzy sobie usunąć się od świata i wszystkich jego ponęt, zabezpieczyć się przeciw wszystkiemu, coby mogło zachęcać do patrzenia przez okno – to polecilibyśmy mu przedewszystkiem ulicę Lant-Street.
Szczęśliwe to ustronie zamieszkałe jest przez praczki, kilku introligatorów, dwóch czy" trzech policyantów, wielu pomniejszych urzędników z doków, kilka szwaczek i tyluż krawczyków. Większość krajowców zwraca swe skłonności ku pokojom umeblowanym. W martwej przyrodzie tej okolicy na uwagę zasługują zielone okiennice, napisy: "Do najęcia," miedziane blachy nade drzwiami i rączki do dzwonków z tegoż samego kruszcu. Glówne okazy królestwa zwierzęcego stanowią chłopcy z szynkowni, handlarze sprzedający ciasta i przekupnie pieczonych ziemniaków. Ludność jest wędrowna; znika zwykle przed terminem opłacenia czynszu i najczęściej w nocy. Dochody Jej królewskiej Mości rzadko są pobierane w tej szczęśliwej dolinie. Czynsze są najczęściej tylko przypuszczalne, a zaopatrzenie wodą doznaje częstych przerw, z powodu nieopłacenia należytości.
Na początku wieczoru, na który pan Pickwick był zaproszony przez pana Boba Sawyer, miody ten praktyk i przyjaciel jego, pan Ben Allen, siedzieli przed kominkiem na pierwszem piętrze pewnego domu przy opisanej ulicy. Przygotowania do przyjęcia zdawały się być ukończone. Pan Bob Sawyer sam zakupił trunki w piwnicy na High-Street i towarzyszył przeniesieniu ich do domu. Poncz był już przyrządzony w miedzianym rądlu. Mały stolik, nakryty zielonem suknem, sprowadzono z drugiego pokoju dla gry w karty; na ziemi stały na tacy szklanki miejscowe i wypożyczone u sąsiadów.
Jednak, pomimo zupełnie zadawalającego pozoru tych przygotowań, jakaś chmura zaciemniała oblicze pana Boba Sawyera. Obok, pan Ben Allen patrzał na palący się w kominie węgiel, z wyrazem współczucia, które melancholicznie ujawniło się, gdy po długim milczeniu powiedział:
– Przeklęta to rzecz, że dziś mianowicie zakwasił się jej tak humor! Mogłaby zaczekać do jutra.
– To na złość! na złość! odrzekł Bob Sawyer. Mówi, ze jeżeli mam pieniądze, by dawać wieczory, to powinienem mieć je i dla zapłacenia jej rachunku.
– I za ile też jej się należy? zapytał Ben Allen.
– Za trzy, czy cztery, miesiące wszystkiego.
Ben Allen odchrząknął z miną rozpaczliwą, potem powiedział:
– Djabelnie będzie nieprzyjemnie, jeżeli jej przyjdzie do głowy robić tu gwałt, gdy goście przybędą.
– Okropnie! zawołał Bob Sawyer, okropnie!
W tej chwili dało się słyszeć lekkie pukanie do drzwi. Pan Bob Sawyer wymownie spojrzał na swego przyjaciela i gdy wymówił: "Proszę wejść," we drzwiach ukazała się nieuczesana głowa służącej.
– Przepraszam pana Sawyera, rzekła dziewczyna, ale pani Raddle chce z panem rozmówić się.
Jeszcze pan Bob Sawyer nie obmyślił odpowiedzi, gdy dziewczyna znikła nagle, jakby ją kto szarpnął z tyłu i zapukano do drzwi powtórnie. Pan Bob Sawyer spojrzał na swego przyjaciela ze śmiertelnem przerażeniem i znowu zawołał: " Proszę wejść! "
Pozwolenie to było zbyteczne, gdyż jeszcze niezostało wymówione, a już wpadła do pokoju mała kobiecina, blada i drżąca od gniewu.
– Panie Sawyer! zawołała, usiłując zachować spokojność, niech pan bedzie łaskaw załatwić rachunek. Bardzo będę panu wdzięczną za to, gdyż dziś wieczorem mam płacić czynsz i właściciel czeka właśnie na dole.
To powiedziawszy, mała kobieta złożyła ręce i utkwiła oczy w ścianie, ponad głową pana Boba Sawyera.
– Przykro mi bardzo, zaczął Bob z wielka słodyczą, ale…
– O! niebyłabym panu natrętną, przerwała mała kobieta słodko-kwaśnym głosem, ale właściciel domu czeka. A przytem przyrzekłeś mi pan dziś zapłacić rachunek… Wszyscy gentlemani, którzy tu mieszkali, dotrzymywali zawsze danego słowa, jak to przystoi prawdziwym gentlemanom.
Powiedziawszy to pani Raddle przygryzła usta i jeszcze uporczywiej wpatrzyła się w ścianę. Widocznem było, iż zabierało się na burzę, jak mówił później sam Bob Sawyer w stylu wschodnich allegoryj.
– Przykro mi bardzo, pani Raddle, zaczął Bob znowu, z jeszcze większem ugrzecznieniem; ale takiego doznałem dziś zawodu…
– A cóż mi do tego, panie Sawyer? odrzekła pani Raddle, opierając się ręką o stół.
– Jestem pewny, mówił dalej Bob Sawyer, pewny jestem, że przed upływem tygodnia, będziemy mogli wszystko uporządkować, a potem pójdziemy regularniej.
Na to właśnie czekała pani Raddle. Przyszła tu ona dla zrobienia sceny i niezawodnie zmartwiłaby się, otrzymawszy należytość. Szczególnie też była usposobiona do tego rodzaju rozrywki, gdyż niedawno zamieniła w kuchni z panem Raddle kilka komplementów przygotowawczych.
– Gzy pan sądzisz, zawołała, podnosząc głos dla zbudowania sąsiadów, czy sądzisz pan, iż wiecznie będę trzymać w domu człowieka, który nigdy płacić nie myśli, który niedaje grosza jednego ani na masło, ani na cukier, ani na mleko do śniadania? Gzy sadzisz pan, że kobieta uczciwa i pracowita, od dwudziestu lat mieszkająca przy tej ulicy, niema co lepszego do roboty, jak tylko nadrywać się, by dawać pomieszkanie i wikt próżniakom, ciągle tylko palącym tytuń i wałęsającym się, zamiast pracować? Gzy sądzisz pan…
– Moja droga pani, rzekł Ben Allen, głosem łagodnym.
– Zachowaj pan dla siebie swoje uwagi, rzekła pani Raddle, zwracając się z miną uroczysta do Bena. Nie zdaje mi się, byś pan miał jakiekolwiek prawo zwracania do mnie rozmowy. Nie panu wynajęłam ten apartament.
– Nie, bezwątpienia, odrzekł Benjamin.
– A więc dobrze, odparła pani Raddle z wyniosłą grzecznością, bardzo dobrze! Niech pan sobie tam, w szpitalu, łamie nogi i ręce biednym ludziom, a tu nie wtrąca się. W przeciwnym razie znajdzie się ktoś, co pana pohamuje.
– Ależ pani jesteś kobietą tak mało zastanawiającą się!… zawołał Ben.
– Zapozwoleniem, młody człowieku! krzyknęła pani Raddle, która zimny pot oblał z gniewu. Powtórz no pan ten wyraz!
– Ależ!…
– Pytam się pana, czyś pan do mnie zwracał te słowa? przerwała pani Raddle, z furyą otwierając drzwi.
– Tak mi się zdaje! odpowiedział student.
– Tak się panu zdaje! wykrzyknęła pani Raddle, cofając się zwolna ku drzwiom i podnosząc głos do najwyższego tonu, dla specyalnego użytku pana Raddle, znajdującego się w kuchni. Ale, to prawda, wszyscy wiedzą, iż można mię krzywdzić we własnym moim domu, podczas gdy mąż mój barłoży się tam na dole. Powinienby rumienić się (tu pani Raddle poczęła szlochać); powinienby spłonąć ze wstydu, widząc jak pomiatają jego żoną, jakby najostatniejszą z ostatnich, ci rzeźnicy ciała ludzkiego (nowe szlochy). Tchórz! bez serca! narażający żonę na wszystkie krzywdy! Widzisz go! stary kapłon, boi się nawet wejść tu, by nauczyć moresu tych bandytów. Boi się! boi!
Tu pani Raddle zatrzymała się, by posłuchać, czy powtórzenie tego wyznania rozrusza jej rnęża. Widząc jednak, że to się na nic przydało, poczęła schodzić na dół, szlochając. Wtem zastukano do drzwi od ulicy.
– Czy tu mieszka pan Bob Sawyer? zapytał pan Pickwick, otwierającej mu służącej.
– Na pierwszem piętrze, drzwi naprzeciw schodów, odrzekła dziewczyna i skryła się w kuchni wraz z świecą.
Pickwickiści poszli po omacku po schodach i dopiero we drzwiach zostali przyjęci przez Boba, który nie wychodził dalej, z obawy spotkania pani Raddle.
– Witam panów, rzekł zmięszany student. Ostrożnie ze szklankami!
Ta ostatnia uwaga zwrócona była ku panu Pickwickowi, który właśnie kładł swój kapelusz na tacy.
– Przepraszam, zawołał filozof, bardzo przepraszam.
– Nic to, nic! odrzekł amfitryon; mieszkam trocha za ciasno, zwyczajnie po studencku.
Zaledwie przybyli goście zasiedli, gdy znowu zapukano do drzwi.
– Sądzę, że to Hopkins, rzekł Bob; tak, to on!
Ciężkie kroki dały się słyszeć na schodach i Jack Hopkins ukazał się pod aksamitną kurtką, ozdobioną metalowemi guzikami. Miał przytem na sobie niebiesną koszulę i fałszywy kołnierzyk.
– Spóźniłeś się, rzekł Ben.
– Zatrzymano mię w szpitalu.
– Czy zaszło co ważnego?
– Nic nadzwyczajnego. W każdym razie niezły wypadek.
– Cóż takiego? zapytał pan Pickwick..
– Spadł człowiek z czwartego piętra – ot i wszystko. Ale to pyszny casus.
– Zapewne chcesz pan powiedzieć, że pacyent przyjdzie do zdrowia?