Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Klub Pickwicka. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Klub Pickwicka. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 406 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I. JAKO PIC­KWIC­KI­ŚCI PO­ZNA­JO­MI­LI SIĘ Z DWO­MA MŁO­DY­MI LUDŹ­MI, NA­LE­ŻĄ­CY­MI DO PRO­FE­SYI WY­ZWO­LO­NEJ: JAK SWA­WO­LI­LI NA LO­DZIE; JAK SKOŃ­CZY­ŁA SIĘ ICH WI­ZY­TA; TU­DZIEŻ NIE­KTÓ­RE SPO­STRZE­ŻE­NIA NAD LUDŹ­MI PRO­FE­SYI PRAW­NI­CZEJ.

– No! i cóż, Sa­mie, zim­no trwa cią­gle, rzekł pan Pic­kwick do swe­go fa­wo­ry­tal­ne­go słu­żą­ce­go, gdy ten przy­niósł mu rano w dzień Bo­że­go Na­ro­dze­nia po­trzeb­ną do to­a­le­ty go­rą­cą wodę.

– Woda w ka­dzi przed­sta­wia praw­dzi­wą ma­skę lo­do­wą.

– Ostra pora. Sa­mie.

– Pięk­ny czas dla ma­ją­cych cie­płe ubra­nie, jak mó­wił! bia­ły nie­źwiedź, śli­zga­jąc się na łyż­wach.

– Za kwan­drans zej­dę, rzekł pan Pic­kwick, zdej­mu­jąc szlaf­my­cę.

– Bar­dzo do­brze, pa­nie. Na dole znaj­dzie pan dwóch chi­rur­gów.

– Dwóch chi­rur­gów?

– Tak, pa­nie. Ale są to do­pie­ro chi­rur­gi w za­rod­ku. – Chcesz za­pew­ne po­wie­dzieć, ucznio­wie me­dy­cy­ny. Sam po­twier­dza­ją­co kiw­nął gło­wą.

– Bar­dzo mi to milo, rzekł pan Pic­kwick. Tacy mło­dzi lu­dzie mają już zda­nia wy­ro­bio­ne spo­strze­że­nia­mi i za­sta­no – wie­niern, smak oczysz­czo­ny stu­dy­ani i czy­ta­niem; bar­dzo będę rad po­znać ich.

– Palą cy­ga­ra przed ko­min­kiem w kuch­ni, rzekł Sam.

– A! za­wo­łał pan Pic­kwick za­cie­ra­jąc ręce, to wła­śnie lu­bię: nad­miar ży­wot­no­ści i to­wa­rzy­sko­ści.

– Je­den z nich, mó­wił da­lej Sam, nie zwró­ciw­szy uwa­gi na wy­ra­zy fi­lo­zo­fa, je­den po­ło­żył nogi na sto­le i ostro po­pi­ja wód­kę: dru­gi, jak się zda­je ama­tor mię­cza­ków, po­sta­wi! so­bie na ko­la­nach ba­rył­kę ostryg, któ­re otwie­ra z szyb­ko­ścią pa­ro­wej ma­szy­ny, po­ły­ka rów­nież pręd­ko, a sko­ru­pa­mi ci­ska na na­sze­go hi­po­po­ta­ma, śpią­ce­go w ką­cie.

– Eks­cen­trycz­ność ge­niu­szu! Sa­mie… mo­żesz odejść.

Sam od­szedł po kwa­dran­sie pan Pic­kwick po­szedł na śnia­da­nie.

– A otóż i on! za­wo­łał sta­ry War­dle. Pic­kwick! przed­sta­wiam ci bra­ta pan­ny Al­len, pana Ben­ja­mi­na Al­len. My na­zy­wa­my go po­ro­stu Ben, i ty mo­żesz go tak na­zy­wać, je­że­li chcesz. Ten gen­tle­man to przy­ja­ciel jego, pan…

– Pan Bob Sa­wy­er, rzekł Ben­ja­min Al­len, po­czem pa­no­wie Bob Sa­wy­er i Ben­ja­min Al­len wy­buch­nę­li śmie­chem.

Pan Pic­kwick skło­nił się panu Bo­bo­wi Sa­wy­er, pan Bob Sa­wy­er skło­nił się panu Pic­kwic­ko­wi; na­stęp­nie Ben i jego przy­ja­ciel za­ję­li się gor­li­wie ja­dłem, co dało fi­lo­zo­fo­wi moż­ność przy­pa­trze­nia się bli­żej obu.

Pan Ben­ja­min Al­len był to mło­dzie­niec oty­ły, krę­py, o gę­stych czar­nych i krót­ko ostrzy­żo­nych wło­sach, twa­rzy bia­łej i nie­pro­por­cy­onal­nie dłu­giej. Upięk­szył się przy­tem parą oku­la­rów i bia­łą chust­ką na szyi. Po­ni­żej czar­ne­go fra­ka, za­pię­te­go na wszyst­kie gu­zi­ki, po­sia­dał zwy­kłą ilość nóg w spodniach po­pie­la­te­go ko­lo­ru, za­koń­czo­nych parą bu­tów, nie­zbyt sta­ran­nie wy­czysz­czo­nych. Cho­ciaż rę­ka­wy fra­ka były bar­dzo krót­kie, nie było jed­nak wi­dać ani śla­du man­kiet­ków, a cho­ciaż twarz dość miał sze­ro­ką, by przy­pu­ścić oko­le­nie jej koł­nie­rzem, nie była jed­nak ozdo­bio­na żad­nym do­dat­kiem tego ro­dza­ju. W ca­ło­ści ubiór jego był moc­no zu­ży­ty i do­ko­ła roz­po­ście­rał za­pach ta­nich cy­gar.

Pan Bob Sa­wy­er, okry­ty nie­bie­skim ubra­niem, niby sur­du­lem niby pa­le­to­tem, sze­ro­kie­mi szkoc­kie­mi spodnia­mi i ka­mi­ze­lą z wy­ło­ga­mi, miał minę miesz­czań­sko – pre­ten­sy­onal­ną i ru­chy fan­fa­roń­skie, wła­ści­we mło­dym gen­tle­ma­nom, we dnie pa­lą­cym na uli­cy cy­ga­ra, a w nocy wy­śpie­wu­ją­cym i ha­ła­su­ją­cym tam­że, na­zy­wa­ją­cym po imie­niu gar­so­nów ho­te­lo­wych i wy­ko­ny­wa­ją­cym roz­ma­ite inne tym po­dob­ne żar­to­bli­we czy­ny. Miał gru­ba la­skę z wiel­ką gał­ką, wy­strze­gał się rę­ka­wi­czek i wo­gó­le po­dob­ny był do Ro­bin­so­na Kru­zoe, któ­ry so­bie pod­hu­lał.

Ta­kie to dwie zna­ko­mi­to­ści przed­sta­wio­no panu Pic­kwic­ko­wi rano w dzień Bo­że­go Na­ro­dze­nia.

– Pysz­ny po­ra­nek, pa­no­wie, za­wo­łał fi­lo­zof.

Pan Bob Sa­wy­er lek­ko kiw­nął gło­wa i za­żą­dał od Al­le­na musz­tar­dy.

– Pa­no­wie zda­le­ka przy­by­li? za­py­tał zno­wu pan Pic­kwick.

– Z obe­rży pod Błę­kit­nym lwem, od­rzekł krót­ko pan Al­len. By­li­by­śmy tu jesz­cze wczo­raj wie­czo­rem; ale wód­ka pod Błę­kit­nym lwem jest za­nad­to do­bra, by się z nią tak pręd­ko roz­sta­wać; praw­da Bo­bie?

– O tak, od­rzekł za­py­ta­ny; cy­ga­ra i wie­przo­we ko­tle­ty tak­że.

I dwaj przy­ja­cie­le ener­gicz­nie za­ata­ko­wa­li śnia­da­nie, jakg­dy­by przy­po­mnie­nie wczo­raj­szej wie­cze­rzy do­da­ło im no­we­go, ape­ty­tu.

– Kon­su­muj, Bo­bie, rzekł Al­len w spo­sób za­chę­ca­ją­cy.

– Niech żyje dys­sek­cya, za­ostrza­ją­ca ape­tyt! wy­krzyk­nął Bob Sa­wy­er, spo­glą­da­jąc po sto­le.

Pan Pic­kwick drgnął lek­ko.

– Apro­pos, Boh? za­py­tał Ben Al­len, wy­dzie­la­jąc so­bie ka­wał ka­pło­na, czyś już skoń­czył tę nogę?

– Pra­wie skoń­czy­łem; za bar­dzo była ży­la­sta jak na nogę dziec­ka.

– Gzy tak? rzekł obo­jęt­nie Al­len.

– Tak, od­po­wie­dział Boh z peł­na gębą.

– Ja za­pi­sa­łem się w szko­le na ło­pat­kę, za­czął zno­wu Al­len; roz­dzie­li­li­śmy ca­łe­go tru­pa po­mię­dzy sie­bie; tyl­ko na gło­wę nie­ma ama­to­ra. Może ty ja weź­miesz?

– Dzię­ku­je, od­rzekł Bob; za­wie­le kło­po­tu.

– Ba!

– Co nie, to nie; mózg, to jesz­cze… Ale cala gło­wa!

– Ts! pa­no­wie, rzekł pan Pic­kwick, sły­szę, ze dar­ny nad­cho­dzą.

I rze­czy­wi­ście w tej chwi­li damy po­wró­ci­ły z ran­nej prze­chadz­ki w to­wa­rzy­stwie pa­nów Snod­gras­sa, Win­kle i Tup­ma­na.

– Ben? je­steś tu? za­wo­ła­ła Ara­bel­la, to­nem, w któ­rym było wię­cej zdzi­wie­nia, ani­że­li ra­do­ści.

– Ju­tro za­bie­ram cie­bie do domu, Ara­bel­lo, rzekł brat. Pan Win­kle zbladł.

– Czyż nie wi­dzisz Boba Sa­wy­era? mó­wił da­lej stu­dent to­nem wy­mów­ki do sio­stry.

Ara­bel­la uprzej­mie po­da­ła rękę; a gdy pan Sa­wy­er ści­skał ją w spo­sób bar­dzo wi­docz­ny, pan Win­kle uczuł w swem ser­cu drże­nie nie­na­wi­ści.

– Ko­cha­ny Ben, za­czę­ła zno­wu Ara­bel­la, ru­mie­niąc się, czy… czy by­łeś przed­sta­wio­ny panu Win­kle.

– Nie, ale chęt­nie go­lów je­stem uczy­nić to, od­po­wie­dział Ben z po­wa­gą; po­tem ozię­ble skło­nił się panu Win­kle.

Przy­by­cie dwóch no­wych osób i wy­ni­kłe stąd przy­kre po­ło­że­nie Ara­bel­li i pana Win­kle, wy­war­ło­by pew­no nie­mi­ły wpływ na to­wa­rzy­stwo, gdy­by uprzej­mość pana Pic­kwic­ka i do­bry hu­mor go­spo­da­rza nie roz­wi­nę­ły się były jed­no­cze­śnie w wy­so­kim stop­niu. Pan Win­kle po­wo­li wkradł się w ła­skę pana Ben­ja­mi­na Al­len i na­wet za­wią­zał przy­ja­ciel­ską roz­mo­wę z pa­nem Bo­bem Sa­wy­er, któ­ry dzię­ki wód­ce, śnia­da­niu i ga­węd­ce, znaj­do­wał się w nad­zwy­czaj żar­to­bli­wym uspo­so­bie­niu. Z wiel­ką we­rwą opo­wia­dał, jak wy­ciął na­rość na gło­wie pew­ne­mu sta­re­mu gen­tle­ma­no­wi, il­lu­stru­jąc tę przy­jem­ną aneg­do­tę przy­kła­dem na bo­chen­ku chle­ba, ku wiel­kie­mu zbu­do­wa­niu słu­cha­czy.

Po śnia­da­niu uda­no się do ko­ścio­ła, gdzie pan Ben­ja­miu Al­len usnął bez­zwłocz­nie; pan Bob zaś usi­ło­wał ode­rwać my­śli od rze­czy ziem­skich, wy­ci­na­jąc no­ży­kiem na ław­ce swe na­zwi­sko.

– Co my­ślisz o śli­zgaw­ce? za­py­tał pan War­dle, gdy wy­cho­dzi­li z ko­ścio­ła. Mamy dość wol­ne­go cza­su.

– Do­sko­na­ły po­mysł! za­wo­łał Ben.

– Wy­bor­ny! do­dał pan Bob.

– Win­kle? za­py­tał zno­wu pan War­dle, pan umiesz śli­zgać się na łyż­wach.

– Umiem… tak… od­rzekł pan Win­kle; ale od­zwy­cza­iłem się.

– O! pa­nie Win­kle! niech się pan śli­zga! za­wo­ła­ła Ara­bel­la, to tak miło pa­trzeć.

– Z chę­cią­bym się śli­zgał… ale… ale nie­mam ły­żew. Prze­szko­dę tę usu­nię­to: pan Tru­dle miał dwie pary ły­żew.

Do­wie­dziaw­szy się o tem, pan Win­kle oświad­czył, iż jest za­chwy­co­ny; ale gdy to mó­wił, miał minę bar­dzo przy­gnę­bio­ną.

Pan War­dle po­pro­wa­dził swych go­ści na staw; Sam i py­za­ty chło­piec od­mie­tli lód; pan Bob Sa­wy­er przy­mo­co­wał so­bie łyż­wy, ze zręcz­no­ścią, któ­ra zdu­mia­ła pana Win­kle. Po­tem po­czął za­kre­ślać ósem­ki i roz­ma­ite esy flo­re­sy ku wiel­kie­mu za­do­wo­le­niu pana Pic­kwic­ka i dam. Jesz­cze pięk­niej­szym stal! się wi­dok, gdy sta­ry War­dle i pan Ben Al­len przy­łą­czy­li się do zręcz­ne­go łyż­wia­rza i po­czę­li wy­ra­biać na lo­dzie mnó­stwo fi­gur mi­stycz­nych.

Tym­cza­sem pan Win­kle, rę­ka­mi za­ci­śnię­te­mi od zim­na, usi­ło­wał przy­mo­co­wać so­bie łyż­wy ty­łem na­przód, za po­mo­cą bar­dzo skom­pli­ko­wa­nych wę­złów. Do­po­ma­gał mu w tem pan Snod­grass, zna­ją­cy się na łyż­wach tyle co In­dy­anin. Wresz­cie, przy po­mo­cy Sama, łyż­wy przy­wią­za­no i pan Win­kle po­sta­wio­ny zo­stał na nogi.

– Te­raz, rzekł Sam, niech im pan po­ka­że, co umie­my.

– Cze­kaj­no, cze­kaj! wo­lał pan Win­kle, drzac gwał­tow­nie i schwy­ciw­szy Sama za rękę z ener­gią to­piel­ca. Jak tu śli­sko!

– To tak pra­wie za­wsze na lo­dzie. Niech się pan trzy­ma!

Ostat­nie to we­zwa­nie Sama spo­wo­do­wa­ne było na­głym ru­chem łyż­wia­rza, któ­ry zda­wał się chcieć pod­nieść ra­zem obie nogi w górę i roz­bić lód ty­łem swej gło­wy.

– Ja­kieś… ja­kieś nie­bar­dzo pew­ne łyż­wy, Sa­mie, rzekł pan Win­kle, chwie­jąc się.

– Są­dził­bym, że to ra­czej gen­tle­man przy­wią­za­ny do nich, nie bar­dzo jest pew­ny sie­bie.

– No, cóż, Win­kle! wo­łał pan Pic­kwick, nie­wie­dząc, co się dzie­je, za­czy­naj! damy się nie­cier­pli­wią.

– Za­raz, za­raz, od­rzekł mło­dy czło­wiek, z uśmie­chem… na któ­ry przy­kro było pa­trzeć.

– Już za­czy­na się! rzekł Sam, usi­łu­jąc wy­swo­bo­dzić się od pana Win­kle.

– Za­cze­kaj-no, Sa­mie, szep­nął pan Win­kle, chwy­ta­jąc się swej pod­po­ry jak bluszcz dębu. Przy­po­mi­nam so­bie, iż mam w domu dwa ubra­nia na nic mi nie przy­dat­ne; dam je to­bie, Sa­mie.

– Dzię­ku­ję panu.

– Nie uchy­laj ka­pe­lu­sza, rzekł po­tem żywo pan Win­kle; nie pusz­czaj mnie… Dziś rano chcia­łem ci dać pięć szyl­lin­gów na ko­len­dę; dam ci je po obie­dzie, Sa­mie.

– Pan bar­dzo ła­skaw.

– Tyl­ko trzy­maj mnie, Sa­mie. Tak!… nie tak pręd­ko, Sa­mie, nie tak pręd­ko!

Pan Win­kle, po­chy­lo­ny na­przód, zgię­ty we dwo­je i pod­trzy­my­wa­ny przez Sama, su­nął się po lo­dzie w spo­sób bar­dzo ory­gi­nal­ny, gdy wtem pan Pic­kwick z dru­gie­go koń­ca sta­wu za­wo­łał naj­nie­win­niej:

– Sam!

– Je­stem, pa­nie!

– Chodź tu, po­trze­bu­ję cie­bie.

– Puść mię pan! Czy szły­szysz pan, że gen­tle­man woła! Pu­ść­że mnie pan!

To mó­wiąc, Sam wy­rwał się z ob­jęć pana Win­kle, nadaw­szy mu przy­tem wiel­ką szyb­kość. Nie­szczę­śli­wy pan Win­kle wpę­dził po­mię­dzy in­nych łyż­wia­rzy, w chwi­li gdy pan Bobo Sa­wy­er wy­ko­ny­wał fi­gu­rę nie­zrów­na­nej pięk­no­ści, po­trą­cił go i oba upa­dli na lód. Nad­bie­gi pan Pic­kwick. Bob Sa­wy­er stat już na no­gach, ale pan Win­kle za­na­dlo był prze­zor­ny by uczy­nić to samo. Sie­dział na lo­dzie, si­ląc się na uśmiech, pod­czas gdy każ­dy rys jego twa­rzy zdra­dzał naj­głęb­sze prze­ra­że­nie.

– Czyś pan nie ra­nio­ny? za­py­tał z nie­spo­koj­no­ścia Ben Al­len.

– Nie­bar­dzo, od­rzekł pan Win­kle, po­cie­ra­jąc so­bie grzbiet.

– Może panu krew pu­ścić? za­py­tał wspa­nia­ło­myśl­ny Ben.

– Nie, nie, dzię­ku­ję! od­rzekł zde­mon­to­wa­ny pic­kwic­ki­sta.

– Jak pan my­ślisz, pa­nie Pic­kwick? za­py­tał Bob Sa­wy­er. Fi­lo­zof był obu­rzo­ny. Ski­nął na Sama i za­wo­łał:

– Zdejm mu łyż­wy.

– Zdjąć łyż­wy! ależ do­pie­ro za­czą­łem! ode­zwał się pan Win­kle.

– Zdejm mu łyż­wy! po­wtó­rzył pan. Pic­kwick z mocą. Sam w mil­cze­niu wy­ko­nał roz­kaz.

– Pod­nieś go, rzekł pan Pic­kwick. Pod­nie­sio­no pana Win­kle.

Pan Pic­kwick od­szedł o kil­ka kro­ków i ski­nie­niem za­we­zwaw­szy do sie­bie mło­de­go swe­go przy­ja­cie­la, ostro spoj­rzał mu w oczy, i po­wie­dział ci­cho, ale do­bit­nym gło­sem.

– Pan je­steś oszu­ka­niec!

– Co? za­py­tał pan Win­kle z drże­niem.

– Oszu­ka­niec, pa­nie. Po­wiem na­wet wię­cej – pan je­steś bla­gier.

To po­wie­dziaw­szy, fi­lo­zof od­wró­cił się z po­gar­dą i po­szedł ku resz­cie to­wa­rzy­stwa.

Tym­cza­sem, w in­nej stro­nie sta­wu, Sam z py­za­tym chłop­cem urzą­dzi­li so­bie zwy­czaj­na śli­zgaw­kę i ba­wi­li się na niej do­sko­na­le. Pan Pic­kwick po­szedł w tę stro­nę; to­wa­rzy­stwo za nim.

– Czyś się kie­dy śli­zgał? za­py­lał pana Pic­kwic­ka sta­ry War­dle.

– Kie­dyś, daw­no już; jesz­cze bę­dąc dziec­kiem.

– Spró­buj te­raz!

– Już ze trzy­dzie­ści lal nie śli­zga­łem się.

– Co to zna­czy? za­wo­łał ener­gicz­ny sta­rzec, spró­buj­my. I szyb­ko po­czął od­wią­zy­wać łyż­wy. Pan Pic­kwiek zra­zu pa­trzał na nie­go uważ­nie; po­tem zdjął rę­ka­wicz­ki, wło­żył w ka­pe­lusz, roz­pę­dził się dwa czy trzy razy, w koń­cu wresz­cie po­śli­znął się z po­wa­gą, okrop­nie roz­sta­wiw­szy nogi. Grzmot okla­sków to­wa­rzy­szył tej pró­bie.

Na­stęp­nie całe to­wa­rzy­stwo przy­ję­ło udział w tej za­ba­wie. Pan Pic­kwick cu­dów do­ka­zy­wał; oczy mu pro­mie­nia­ły za­do­wo­le­niem, a gdy się wy­wró­cił (co się zda­rza­ło w śred­niej licz­bie je­den raz na trzy razy), jak­że miło było pa­trzeć, gdy zbie­rał po śnie­gu rę­ka­wicz­ki, ka­pe­lusz, chust­kę i zno­wu, roz­na­mięt­nio­ny, roz­po­czy­nał.

Wtem, wśród naj­szczer­sze­go we­se­la, daje się sły­szeć okrop­ny trzask. Wszy­scy rzu­ca­ją się ku brze­go­wi, damy wy­da­ją krzyk prze­raź­li­wy; ogrom­ny ka­wał lodu za­ła­mu­je się. Woda bu­cha przez otwór, ka­pe­lusz, rę­ka­wicz­ki i chust­ka pana Pic­kwic­ka wy­pły­wa­ją na po­wierzch­nię. Tyle tyl­ko zo­sta­ło z wiel­kie­go czło­wie­ka.

Prze­strach i roz­pacz wy­ry­ły się na wszyst­kich twa­rzach. Męż­czyź­ni ble­dli, ko­bie­tom źle się ro­bi­ło. Pan Snod­grass i pan Win­kle chwy­ci­li się kon­wul­syj­nie za ręce, prze­ra­żo­nym wzro­kiem spo­glą­da­jąc na miej­sce, gdzie znikł ich mistrz; a tym­cza­sem pan Tup­man, po­wo­do­wa­ny chę­cią po­da­nia sku­tecz­nej po­mo­cy swe­mu przy­ja­cie­lo­wi, po­pę­dził po­lem jak sza­lo­ny, krzy­czą na cały głos: "Pali się!"

Pan War­dle i Snod­gras po­de­szli z ostroż­no­ścią ku otwo­ro­wi. Pan Bob Sa­wy­er i Ben Al­len na­ra­dza­li się, czy nie do­brze­by było pu­ścić krew ca­łej kom­pa­nii, gdy bar­ki i gło­wa wy­nu­rzy­ły się z pod wody i uka­za­ły ura­do­wa­nym obec­nym rysy i oku­la­ry pana Pic­kwie­ka.

– Tyl­ko chwil­kę trzy­maj się par. nad wodą! tyl­ko chwil­kę! krzy­czał pan Snod­grass.

– Tak! tak! do­dał pan Win­kle… głę­bo­ko wzru­szo­ny. Za­kli­nam pana, trzy­maj się nad wodą! Zrób to dla mnie!

Za­klę­cie to było zby­tecz­nem, gdyż we­dług wszel­kie­go praw­do­po­do­bień­stwa, pan Pic­kwick zro­bił­by to i dla sa­me­go sie­bie.

– Gzy czu­jesz pod sobą dno, za­py­ta? go pan War­dle.

– Czu­ję, od­rzekł fi­lo­zof, głę­bo­ko od­dy­cha­jąc, upa­dłem na wznak i nie mo­głem od razu sta­nąć na nogi.

0 praw­dzie tego twier­dze­nia prze­ko­ny­wał gli­nia­ny ki­rys, okry­wa­ją­cy wi­dzial­ną część grzbie­tu pana Pic­kwic­ka. A gdy wkrót­ce py­za­ty chło­piec przy­po­mniał so­bie, iż staw w żad­nem miej­scu nie ma wię­cej nad czte­ry sto­py głę­bo­ko­ści, do­ko­na­no cu­dów od­wa­gi dla wy­do­by­cia za­bło­co­ne­go fi­lo­zo­fa, kto­ry wresz­cie sta­nął na sta­łym lą­dzie.

– Ach Boże! do­sta­nie okrop­ne­go ka­ta­ru! za­wo­ła­ła pan­na Emi­lia.

– Ob­wiń się pan moim sza­lem! do­da­ła pan­na Ara­bel­la.

– To bę­dzie naj­le­piej! za­uwa­żył pan War­dle; po­tem bie­gnij do domu co masz sił i na­tych­miast pa­kuj się w łóż­ko.

Tu­zin sza­lów po­da­no bez­zwłocz­nie panu Pic­kwic­ko­wi, któ­ry ob­wi­nąw­szy się w trzy czy czte­ry naj­cie­plej­sze, po­pę­dził co tchu do domu, przed­sta­wia­jąc po dro­dze szcze­gól­ny fe­no­men czło­wie­ka wie­ku doj­rza­łe­go, za­bło­co­ne­go, z od­kry­tą gło­wą, w sza­lu ko­bie­cym na ra­mio­nach, ro­bią­ce­go bez żad­ne­go wi­docz­ne­go po­wo­du sześć mil na go­dzi­nę. Ale w wy­pad­ku tak waż­nym, pan Pic­kwick nie dbał o po­zo­ry. Wkrót­ce do­padł do bra­my Ma­no­ir-Fer­me, gdzie już pan Tup­man, nie­co prę­dzej przy­by­ły, roz­gło­sił okrop­ny wy­pa­dek.

Nie tra­cąc ani chwi­li, pan Pic­kwick po­ło­żył się w cie­płem łóż­ku. Sam roz­nie­cił w ko­mi­nie ogrom­ny ogień i przy­niósł obiad. Wkrót­ce po­tem wnie­sio­no wazę pon­czu dla uczcze­nia szczę­śli­we­go wy­ra­to­wa­nia fi­lo­zo­fa. Sta­ry War­dle nie po­zwo­lił mu wstać z łóż­ka, któ­re uzna­no za krze­sło, i pan Pic­kwick jed­no­gło­śnie ob­ra­ny zo­stał pre­zy­den­tem zgro­ma­dze­nia. Po­tem przy­nie­sio­no dru­gą i trze­cią wazę, tak że na­za­jutrz rano pre­zy­dent, prze­bu­dziw­szy się, nie czuł w so­bie naj­mniej­sze­go symp­to­mu reu­ma­ty­zmu. Co do­wo­dzi, jak traf­nie za­uwa­żył pan Bob Sa­wy­er, że w po­dob­nych wy­pad­kach nie ma nic lep­sze­go nad go­rą­cy poncz, i że je­że­li nie spra­wia on cza­sa­mi po­żą­da­ne­go skut­ku, to tyl­ko dla­te­go, że pa­cy­ent wpa­da w bar­dzo po­spo­li­ty Wad i za mało go uży­wa.

Na dru­gi dzień we­so­łe to­wa­rzy­stwo roz­pró­szy­ło się. Pan Pic­kwick i jego przy­ja­cie­le zno­wu sie­dli do dy­li­żan­su w Mug­gle­ton; pan­na Ara­bel­la w to­wa­rzy­stwie bra­ta i jego ser­decz­ne­go przy­ja­cie­la od­je­cha­ła tak­że. Do­kąd? nie wie­my; ale mamy wszel­kie po­wo­dy do przy­pusz­cza­nia, iż pan Win­kle wie­dział o tem.

Przed sa­mym od­jaz­dem Bob Sa­wy­er ujął pana Pic­kwic­ka za gu­zik od sur­du­ta i z mina ta­jem­ni­cza pro­sił, by go od­wie­dził w Lon­dy­nie.

– Niech pan przy­bę­dzie do mnie za dwa ty­go­dnie od przy­szłe­go czwart­ku, po­wie­dział, będę miał u sie­bie kil­ku ko­le­gów. Ben przyj­dzie tak­że.

Pan Pic­kwick przy­rzekł.

Za­pew­ne w tem miej­scu bę­dzie­my za­py­ty­wa­ni, czy przez ten czas pan Win­kle szep­tał z Ara­bel­la Al­len i czy pan Snod­grass roz­ma­wiał na stro­nie z pan­ną Emi­lia War­dle; a je­że­li tak było, to o czem szep­ta­li. Od­po­wia­da­my na to, że w każ­dym ra­zie ża­den z dwóch mło­dych lu­dzi nie wspo­mniał o tem co mó­wił ani sło­wa przed pa­nem Pic­kwic­kiem, ani przed pa­nem Tup­ma­nem przez całą dro­gę, że oba cięż­ko wzdy­cha­li co trzy mi­nu­ty i nie chcie­li pić ani wód­ki, ani gro­gu. Je­że­li czy­tel­nicz­ki na­sze mogą wy­pro­wa­dzić z tego ja­kie wnio­ski – to niech wy­pro­wa­dza­ją.

W parę ty­go­dni po po­wro­cie na­szych zna­jo­mych do Lon­dy­nu, ja­kiś je­go­mość w ta­bacz­ko­wym sur­du­cie i bu­tach a la Blu­cher, zja­wił się w ho­te­lu pod Je­rzym i ja­strzę­biem i za­py­tał, czy nie miesz­ka tam nie­ja­ki pan Pic­kwick.

– To­mie! od­rze­kła na to pan­na sie­dzą­ca za bu­fe­tem, przy­wo­łaj słu­żą­ce­go pana Pic­kwic­ka.

– Nie ma po­trze­by, od­rzekł de­pen­dent pa­nów Do­dson et Fogg, gdyż to on był wła­śnie, przy­cho­dzę tu w in­te­re­sie. Pro­szę mi tyl­ko wska­zać po­kój pana Pic­kwic­ka; sam tam pój­dę.

– Na­zwi­sko pana? za­py­tał słu­żą­cy.

– Jack­son, od­rzekł de­pen­dent.

Słu­żą­cy po­szedł, by oznaj­mić przy­by­cie pana Jack­so­na; ale ten oszczę­dził mu tru­du, gdyż wraz z nim sta­nął w po­ko­ju.

Dnia tego miał pan Pic­kwick u sie­bie na obie­dzie trzech swych przy­ja­ciół i wła­śnie wszy­scy sie­dzie­li przy ko­min­ku po­pi­ja­jąc wino, gdy uka­zał się de­pen­dent.

– Moje usza­no­wa­nie pa­nom, rzekł ki­wa­jąc gło­wa.

Pan Pic­kwick od­kło­nił się z pew­nem zdzi­wie­niem, gdyż fi­zy­ono­mią pana Jack­so­na wy­szła mu zu­peł­nie z pa­mię­ci.

– Przy­cho­dzę od pa­nów Do­dson et Fogg, rzekł pan Jack­son do­bit­nym to­nem.

Bo­ha­ter nasz roz­na­mięt­nił się nie­co przy tych na­zwi­skach.

– Niech pan się zgło­si, po­wie­dział, do mego peł­no­moc­ni­ka, pana Per­ker. Gar­son! za­pro­wadź tego gen­tle­ma­na.

– Za po­zwo­le­niem, pa­nie Pic­kwick, od­po­wie­dział pan Jack­son, kła­dąc ka­pe­lusz na zie­mi i wyj­mu­jąc z kie­sze­ni ka­wa­łek par­ga­mi­nu. Pan wiesz że cy­ta­cye win­ne być do­rę­cza­ne oso­bi­ście… O! w spra­wach le­gal­nych trze­ba pil­no­wać się for­mal­no­ści… he! he!

Po­tem pan Jack­son, uparł­szy obie ręce o stół, spoj­rzał do­ko­ła z uprzej­mym uśmie­chem i mó­wił da­lej:

– Ale do cze­go sprze­czać się o taką drob­nost­kę? kto z pa­nów na­zy­wa się Snod­grass?

Usły­szaw­szy te wy­ra­zy, pan Snod­grass za­drżał tak wi­docz­nie, iż nie trze­ba było wy­raź­niej­szej od­po­wie­dzi.

– Ach! do­my­śla­łem się, rzekł pan Jack­son jesz­cze uprzej­miej niż przed­tem. Mam wrę­czyć panu do­ku­men­cik.

– Mnie? za­wo­łał pan Snod­grass.

– To tyl­ko cy­ta­cya do spra­wy Bar­dell con­tra Pic­kwick, od­rzekł de­pen­dent, prze­bie­ra­jąc mię­dzy pa­pie­ra­mi; a po­tem wy­do­byw­szy szyl­ling z kie­sze­ni, wsu­nął go wraz z par­ga­miu­em w rękę pana Snod­gras­sa.

Pan Tup­tu­an przy­glą­dał się ca­łej ope­ra­cyi z mil­czą­cem zdzi­wie­niem. Wtem de­pen­dent zwró­cił się ku nie­mu i po­wie­dział:

– Je­że­li się nie mylę, pań­skie na­zwi­sko jest Tup­man.

Pan Tup­man spoj­rzał na pana Pic­kwicks, ale nie do­strze­gł­szy w jego oczach, cho­ciaż moc­no roz­war­tych, żad­nej za­chę­ty do za­prze­cze­nia swej oso­bi­sto­ści, od­rzekł:

– Tak jest, na­zy­wam się Tup­man.

– A ten dru­gi gen­tle­man, to pew­no pan Win­kle?

Pan Win­kle wy­beł­ko­tał od­po­wiedź; wte­dy oba otrzy­ma­li po ka­wał­ku pa­pie­ru i po szyl­lin­gu od pana Ja­ok­so­na.

– Te­raz, po­wie­dział de­pen­dent, oba­wiam się być na­tręt­nym, ale po­trze­ba mi jesz­cze jed­nej oso­by. Mam tu za­pi­sa­ne na­zwi­sko: Sa­mu­el Wel­ler.

– Gar­so­nie, rze­ki pan Pic­kwick, za­wo­łaj tu mego słu­żą­ce­go.

Gar­son od­szedł bar­dzo zdzi­wio­ny, pan Pic­kwick we­zwał pana Jack­so­na by usiadł.

Na­stą­pi­ła chwi­la przy­kre­go mil­cze­nia. Prze­rwał ją fi­lo­zof, a w mia­rę jak mó­wił, obu­rze­nie jego wzra­sta­ło.

– Są­dzę, po­wie­dział, iż za­mia­rem pa­tro­nów pana jest prze­ciw­sta­wić mi jako świad­ków mo­ich wła­snych przy­ja­ciół.

Pan Jack­son ude­rzył się kil­ka razy wska­zu­ją­cym pal­cem po no­sie, chcąc dać tem do zro­zu­mie­nia, iż nie my­śli zdra­dzać ta­jem­ni­cy. Pan Pic­kwick z nie­sma­kiem spoj­rzał na nie­go i pew­no­by wy­lał bar­dzo wie­le żół­ci na gło­wę pa­nów Do­dson et Fogg, gdy­by nie prze­szko­dzi­ło temu przy­by­cie Sama.

– Sa­mu­el Wel­ler? za­py­tał pan Jack­son.

– Jest to jed­na z naj­więk­szych prawd, ja­kie pan kie­dy­kol­wiek po­wie­dzia­łeś, od­rzekł Sam bar­dzo obo­jęt­nie.

– Oto jest cy­ta­cya, pa­nie Wel­ler.

– Co ta­kie­go?

– W ory­gi­na­le, mó­wił da­lej pan Jack­son, nie da­jąc in­nych ob­ja­śnień

– A! w ory­gi­na­le! Bar­dzo rad je­stem z po­sia­da­nia tego ory­gi­na­łu; to bar­dzo miła rzecz.

– A oto szyl­ling od pa­nów Do­dson et Fogg.

– Bar­dzo to grzecz­nie ze stro­ny pa­nów Do­dson et Fogg, któ­rzy nie zna­jąc mię, przy­sy­ła­ją pre­zen­ta. To wiel­ce chwa­leb­nie, je­stem cały wzru­szo­ny.

To mó­wiąc Sam, koń­cem rę­ka­wa po­tarł so­bie lewą po­wie­kę, jak to zwy­kli czy­nić naj­lep­si ak­to­ro­wie w miej­scach pa­te­tycz­nych.

Pana Jack­so­na zdzi­wi­ło nie­co po­stę­po­wa­nie Sama, ale po­nie­waż do­rę­czył już po­trzeb­ne we­zwa­nia i nie miał nic wię­cej do po­wie­dze­nia, więc skło­niw­szy się, od­szedł tam, skąd przy­był.

Pan Pic­kwick mało spał tej nocy. Umysł jego był nie mało za­ję­ty pro­ce­sem. Na­za­jutrz wcze­śnie zjadł śnia­da­nie i roz­ka­zaw­szy Sa­mo­wi by mu to­wa­rzy­szył, udał się do pana Per­ke­ra.

– Ach! ko­cha­ny pan Pic­kwick! za­wo­łał mały ad­wo­kat, wi­dząc wcho­dzą­ce­go fi­lo­zo­fa. No, ko­cha­ny pa­nie, co sły­chać o pro­ce­sie? Co po­ra­bia­ją nasi przy­ja­cie­le Do­dson et Fogg? Nie za­sy­pia­ją spra­wy! wiem, wiem! O! to lu­dzie ob­rot­ni! bar­dzo ob­rot­ni!

Koń­cząc te po­chwa­ły, pan Per­ker za­żył wiel­ką szczyp­tę ta­ba­ki, w uzna­niu ob­rot­no­ści pa­nów Do­dson et Fogg.

– To wiel­kie ło­try! rzekł pan Pic­kwick.

– Tak, tak, od­po­wie­dział mały czło­wie­czek. Za­le­ży to od oso­bi­ste­go za­pa­try­wa­nia się. Rzecz bar­dzo pro­sta, że pan nie za­pa­tru­jesz się na to ze sta­no­wi­ska pro­fe­syj­ne­go. Zresz­tą, zro­bi­li­śmy co na­le­ży. Za­mó­wi­łem pana Snub­bin.

– Czy to zręcz­ny ad­wo­kat? za­py­tał pan Pic­kwick.

– Czy zręcz­ny? Wiel­ki Boże! Ależ pan Snub­bin to czo­ło ad­wo­ka­tów we wszyst­kich pro­ce­sach tego ro­dza­ju. Nie po­wta­rza się tego przed pu­blicz­no­ścią; ale, mię­dzy nami mó­wiąc, pan Snub­bin wo­dzi za nos cały try­bu­nał.

Mały czło­wie­czek za­żył dru­gą szczyp­tę, któ­rej to­wa­rzy­szył pe­wien ruch ta­jem­ni­czy.

– Przy­sła­li cy­ta­cye moim trzem przy­ja­cio­łom, rzekł fi­lo­zof.

– A! na­tu­ral­nie; to waż­ni świad­ko­wie; wi­dzie­li pana w po­ło­że­niu de­li­kat­nem.

– Ale czyż to moja wina, że się jej źle zro­bi­ło i pa­dła mi na ręce?

– Tak, tak, to bar­dzo praw­do­po­dob­ne, ko­cha­ny pa­nie, bar­dzo praw­do­po­dob­ne. Ale kto tego do­wie­dzie?

Pan Pic­kwick prze­szedł do in­ne­go przed­mio­tu, bo py­ta­nie pana Per­ke­ra zbi­ło go nie­co z tro­pu.

– We­zwa­li tak­że mego słu­żą­ce­go, po­wie­dział.

– Na­tu­ral­nie, ko­cha­ny pa­nie. Z góry o tem wie­dzia­łem; mo­głem po­wie­dzieć to panu przed mie­sią­cem. Ale je­że­li pan chcesz sam zaj­mo­wać się swe­mi spra­wa­mi, po­wie­rzyw­szy je ad­wo­ka­to­wi, to trze­ba przy­go­to­wać się na skut­ki tego.

Tu pan Per­ker pod­niósł się z wiel­ką god­no­ścią i roz­sy­pał so­bie nie­co ta­ba­ki na ża­bot.

– Cóż te­raz po­cznie­my? za­py­tał pan Pic­kwick.

– Je­dy­na po­zo­sta­je nam dro­ga, ko­cha­ny pa­nie; za­żą­da­my po­wtór­ne­go prze­słu­cha­nia świad­ków, po­ło­ży­my całą uf­ność w wy­mo­wie pana Snub­bin, za­my­dli­my oczy sę­dziom i spu­ści­my się na przy­się­głych.

– A je­że­li wy­rok za­pad­nie prze­ciw nam?

Pan Per­ker uśmiech­nął się, za­żył wiel­ką szczyp­tę ta­ba­ki, po­pra­wił ogień w ko­mi­nie, ru­szył ra­mio­na­mi i za­cho­wał mil­cze­nie.

– Za­pew­ne są­dzisz pan, iż w ta­kim ra­zie za­pła­cę wy­na­gro­dze­nie i kosz­ta pro­ce­su? za­wo­łał pan Pic­kwick, któ­ry gniew­nie przy­pa­try­wał się tej te­le­gra­ficz­nej od­po­wie­dzi.

Per­ker po raz dru­gi po­pra­wił ogień i od­rzekł:

– Tego się oba­wiam.

– A ja, od­rzekł pan Pic­kwick z ener­gią, oświad­czam tu panu, iż mam nie­złom­ne po­sta­no­wie­nie nie pła­cić ani gro­sza, ani jed­ne­go gro­sza, pa­nie Per­ker. Ta­kie jest moje po­sta­no­wie­nie, ob­my­śla­ne i nie wzru­szo­ne!

To mó­wiąc, pan Pic­kwick z wiel­ką mocą ude­rzył pię­ścią w stół, jak­by dla po­twier­dze­nia nie­złom­no­ści swe­go po­sta­no­wie­nia.

– Bar­dzo do­brze, pa­nie, bar­dzo do­brze; pan sam naj­le­piej wiesz, jak so­bie masz po­stą­pić.

– Ro­zu­mie się, od­rzekł żywo nasz bo­ha­ter. Gdzie miesz­ka pan Snub­bin? Chcę zo­ba­czyć się z nim!

– Zo­ba­czyć się z pa­nem Snub­bin, ko­cha­ny pa­nie! za­wo­łał pan Per­ker nad­zwy­czaj zdzi­wio­ny. Oho! ho! To rzecz nie­po­dob­na! Zo­ba­czyć się z pa­nem Snub­bin! Gzy kto kie­dy sły­szał co po­dob­ne­go? To być nie może; chy­ba pan opła­ci z góry ho­no­ra­ry­um i kon­sul­ta­cyę, a po­tem uzy­ska po­słu­cha­nie.

Ale gdy pan Pic­kwick oświad­czył, że tak musi stad się, po­mi­mo wszel­kiej nie­mo­żeb­no­ści, więc wkrót­ce wpro­wa­dzo­ny zo­stał do kan­ce­la­ryi pana Snub­bin.

Tu pan Per­ker po­szep­tał coś z pierw­szym de­pen­den­tem, wsku­tek cze­go ten po­szedł na pal­cach do ga­bi­ne­tu pana Snub­bin i wkrót­ce po­wró­cił z oznaj­mie­niem, iż zna­ko­mi­ty ad­wo­kat, wbrew zwy­cza­jo­wi, go­tów jest przy­jąć pana Pic­kwic­ka.

Pan Snub­bin mógł mieć oko­ło pięć­dzie­się­ciu lat. Był to je­den z tych lu­dzi bla­dych, wy­chu­dłych, za­su­szo­nych, któ­rych twarz po­dob­na jest nie­co do ro­go­wej la­tar­ni. Oczy miał okrąg/e, wy­pu­kłe, przy­ćmio­ne, jak zwy­kle u lu­dzi przez dłu­gie lata od­da­ją­cych się mo­zol­nym stu­dy­om; z oczu tych moż­na było już wnio­sko­wać, że miał wzrok bar­dzo krót­ki, choć­by kto nie za­uwa­żył lo­ry­net­ki, wi­szą­cej mu na szyi na sze­ro­kiej czar­nej wstąż­ce. Wło­sy miał rzad­kie i brzyd­kie, co po­cho­dzi­ło po czę­ści stąd, iż nig­dy nie po­świę­cał wie­le cza­su na ich po­rząd­ko­wa­nie, a po czę­ści że od dwu­dzie­stu­pię­ciu lat no­sił le­gal­ną pe­ru­kę, któ­ra i te­raz spo­czy­wa­ła nie­da­le­ko na krze­śle, bla­dy pu­dru na koł­nie­rzu i ba­ty­sto­wej brud­nej chu­st­ce na szyi świad­czy­ły, iż od chwi­li opusz­cze­nia są­dów, nie miał cza­su zro­bić żad­nej zmia­ny w swej to­a­le­cie. Księ­gi praw­ni­cze, sto­sy pa­pie­rów, roz­pie­czę­to­wa­ne li­sty, roz­rzu­co­ne były na sto­le bez żad­ne­go wi­docz­ne­go ładu. Me­ble w po­ko­ju były sta­re i znisz­czo­ne; za naj­mniej­szym ru­chem wzno­si­ły się ob­ło­ki ku­rza­wy. Wszyst­ko to prze­ko­ny­wa­ło ja­sno jak dzień, że pan Snub­bin, cały za­ję­ty swą pro­fe­syą, nie miał cza­su zwra­cać uwa­gi na wy­go­dę.

Zna­ko­mi­ty ad­wo­kat za­ję­ty był pi­sa­niem, gdy we­szli jego klien­ci; przy­wi­tał z roz­tar­gnie­niem pana Pic­kwic­ka, zna­kiem po­pro­sił usiąść, pió­ro sta­ran­nie umie­ścił w ka­ła­ma­rzu, za­ło­żył nogę na nogę i cze­kał nim do nie­go prze­mó­wią.

– Pa­nie Snub­bin, rzekł pan Per­ker, pan Pic­kwick jest stro­ną ob­ża­ło­wa­ną w spra­wie Bar­dell et Pic­kwick.

– Czy je­stem we­zwa­ny do tej spra­wy?

– Tak jest, pa­nie.

Ad­wo­kat ski­nął gło­wą i cze­kał co mu da­lej po­wie­dzą.

– Pan Pic­kwick bar­dzo pra­gnął wi­dzieć się z pa­nem pier­wej nim bę­dzie pod­ję­tą jego spra­wa, by oświad­czyć panu, iż nie masz żad­nej pod­sta­wy prze­ciw nie­mu w ca­łym pro­ce­sie i za­pew­nić iż nig­dy­by nie sta­nął przed są­dem, gdy­by nie miał naj­spo­koj­niej­sze­go su­mie­nia. Czy do­brze wy­ło­ży­łem myśl pań­ską, pa­nie Pic­kwick? mó­wił da­lej Per­ker, zwró­ciw­szy się do fi­lo­zo­fa.

– Do­sko­na­le.

Pan Snub­bin wziął lo­ry­net­kę, pod­niósł do oczu i przy­pa­tru­jąc się na­sze­mu bo­ha­te­ro­wi przez kil­ka mi­nut z wiel­ką cie­ka­wo­ścią, zwró­cił się na­stęp­nie do pana Per­ke­ra i lek­ko uśmie­cha­jąc się za­py­tał:

– Do­bra to spra­wa?

Per­ker ru­szył ra­mio­na­mi. Uśmiech wy­raź­niej za­ry­so­wał się na twa­rzy ad­wo­ka­ta; nogą po­czął ki­wać szyb­ciej, a po­tem od­chy­liw­szy się w tył na fo­te­lu, chrząk­nął bar­dzo wąt­pli­wie.

Te wska­zów­ki uczuć pana Snub­bin, cho­ciaż tak bła­he, nie uszły uwa­gi pana Pic­kwic­ka. Po­pra­wił on so­bie oku­la­ry, przez któ­re przy­pa­try­wał się de­mon­stra­cy­om ad­wo­ka­ta, po­tem rzekł z wiel­ką ener­gią, nie zwa­ża­jąc na mru­ga­nia i zna­ki pana Per­ke­ra.

– Ży­cze­nie moje być przed­sta­wio­nym w ta­kim celu, wy­dać się może nad­zwy­czaj­nem oso­bie, przez któ­rej ręce prze­cho­dzi tyle spraw po­dob­ne­go ro­dza­ju.

Ad­wo­kat pró­bo­wał wpa­try­wać się w ogień; ale po­mi­mo wszel­kich wy­si­leń, nie zdo­łał po­wstrzy­mać się od uśmie­chu. Pan Pic­kwick mó­wił da­lej:

– Gen­tle­me­ni pro­fe­syi pana wi­dzą za­wsze rze­czy z naj­gor­szej stro­ny na­tu­ry ludz­kiej. Wszyst­kie spo­ry, wszyst­kie za­ża­le­nia i krzyw­dy roz­wi­ja­ją się przed pa­na­mi. Pa­no­wie wie­cie z do­świad­cze­nia, jak moż­na so­bie ująć przy­się­głych efek­tem i, na­tu­ral­nie, iż przy­pi­su­je­cie in­nym chęć uży­cia we wła­snym in­te­re­sie środ­ków, któ­rych zna­cie war­tość, po­nie­waż uży­wa­cie ich sami w chwa­leb­nym i za­cnym za­mia­rze zro­bie­nia wszyst­kie­go na ko­rzyść wa­szych klien­tów, Sa­dze, iż temu na – leży przy­pi­sać zda­nie, ogól­nie roz­po­wszech­nio­ne, że je­ste­ście zim­ni, po­dejrz­li­wi, sa­mo­lub­ni. Poj­mu­ję do­brze całą nie­wła­ści­wość ro­bie­nia panu tego ro­dza­ju oświad­cze­nia w oko­licz­no­ściach, w ja­kich znaj­du­ję się. A jed­nak, po­mi­mo to, jak po­wie­dział panu mój przy­ja­ciel Per­ker, przy­sze­dłem tu by sta­now­czo oświad­czyć panu, iż je­stem naj­nie­win­niej­szym w spra­wie jaka mi wy­to­czo­no, i cho­ciaż znam do­sko­na­le wy­so­ką war­tość pań­skiej na­uki, po­zwól pan iż do­dam, że go­tów je­stem zrzec się po­mo­cy jego ta­len­tu, je­że­li pan nie je­steś naj­zu­peł­niej prze­ko­na­ny o mo­jej szcze­ro­ści.

Na dłu­go przed za­koń­cze­niem tej prze­mo­wy, ad­wo­kat wpadł w zwy­kłe swe roz­tar­gnie­nie. Po kil­ku wszak­że mi­nu­tach mil­cze­nia, wziąw­szy zno­wu pió­ro do ręki, zda­wał się przy­po­mi­nać so­bie o obec­no­ści swe­go klien­ta, gdyż pod­no­sząc oczy od pa­pie­ru, po­wie­dział to­nem wca­le do­raź­nym:

– Kto mi słu­ży za po­moc­ni­ka w tej spra­wie?

– Pan Phun­ky, od­po­wie­dział pan Per­ker.

– Phun­ky? Phun­ky? nig­dy nie sły­sza­łem tego na­zwi­ska. Musi to być mło­dy czło­wiek?

– Tak, bar­dzo mło­dy. Przed kil­ku do­pie­ro ty­go­dnia­mi wy­stę­po­wał w pierw­szej spra­wie; nie wię­cej jak ośm lat jak zo­stał ad­wo­ka­tem.

– Tak i ja my­śla­łem, od­rzekł pan Snub­bin, tym ak­cen­tem ubo­le­wa­nia, z ja­kim mówi się o bied­nem dziec­ku bez opie­ki. Pa­nie Mal­lard! po­szlij pan po tego pana… pana…

– Phun­ky, do­dał Per­ker.

– Tak, tak! Po­wiedz mu iż pro­szę, by się tu po­fa­ty­go­wał.

Pan Mal­lard po­szedł by speł­nić zle­ce­nie, a pan Snub­bin wpadł zno­wu w za­my­śle­nie, aż do­pó­ki nie zja­wił się pan Phun­ky.

Był to czło­wiek wie­ku doj­rza­łe­go, cho­ciaż ad­wo­kat do­pie­ro w pącz­ku. Ma­nie­ry miał nie­pew­ne, trwoż­li­we, a mó­wiąc, wa­hał się. Wady te wszak­że nie zda­wa­ły się być mu wro­dzo­ne­mi, ale ra­czej po­cho­dzi­ły z bra­ku po­par­cia i opie­ki. Był za – stra­szo­ny wo­bec ad­wo­ka­ta i wiel­ce ugrzecz­nio­ny dla pana Per­ke­ra.

– Nie mia­łem przy­jem­no­ści wi­dzieć do­tąd pana, rzekł pan Snub­bin z wy­nio­słą uprzej­mo­ścią.

Pan Phun­ky skło­nił się. Przez ośm prze­szło lat miał on przy­jem­ność wi­dze­nia co dzień pana Snub­bin.

– Jak sły­szę, pan mi prze­zna­czo­ny je­steś do po­mo­cy w tej spra­wie, mó­wił da­lej pan Snub­bin.

Gdy­by pan Phun­ky był bo­ga­ty, po­słał­by na­tych­miast po swe­go de­pen­den­ta, by się prze­ko­nać, czy tak jest rze­czy­wi­ście; gdy­by był zręcz­ny, przy­ło­żył­by so­bie pa­lec do czo­ła i sta­rał­by się przy­po­mnieć, czy w mnó­stwie spraw so­bie po­wie­rzo­nych, nie znaj­dzie się ta tak­że; ale po­nie­waż nie był ani bo­ga­ty ani zręcz­ny (w tym przy­najm­niej sen­sie), więc po­czer­wie­niał i ukło­nił się.

– Czyś pan czy­tał akta? py­tał da­lej wiel­ki ad­wo­kat. Tu tak­że pan Phun­ky po­wi­nien był oświad­czyć, iż nie pa­mię­ta; ale po­nie­waż prze­pa­trzył wszyst­kie pa­pie­ry i po­nie­waż od dwóch mie­się­cy, jak wy­zna­czo­ny był za po­moc­ni­ka panu Snub­bin, dzień i noc my­ślał o tej spra­wie, więc po­czer­wie­niał jesz­cze wię­cej i ukło­nił się jesz­cze ni­żej.

– Oto jest pan Pic­kwick, rzekł ad­wo­kat, pió­rem wska­zu­jąc w stro­nę, gdzie stał fi­lo­zof.

Pan Phun­ky skło­nił się z ca­łym sza­cun­kiem, po­tem zno­wu zwró­cił gło­wę ku panu Snub­bin.

– Mo­żesz pan za­brać z sobą pana Pic­kwic­ka, rze­ki ad­wo­kat, i… i… po­wziąć do wia­do­mo­ści to, co panu po­wie. Po­tem, na­tu­ral­nie, od­bę­dzie­my wspól­ną na­ra­dę.

Daw­szy w ten spo­sób do zro­zu­mie­nia, iż dość mu już za­bra­no na­próż­no cza­su, pan Snub­bin stał się zno­wu bar­dzo roz­tar­gnio­nym, po­pa­trzył przez chwi­lę przez lo­ry­net­kę, po­tem ski­nął lek­ko gło­wą i za­jął się ro­bo­tą le­żą­cą przed nim. Była to szcze­gól­ne­go ro­dza­ju spra­wa: nie­skoń­czo­ny pro­ces, wy­to­czo­ny przez oso­bę, zmar­łą w ze­szłym jesz­cze wie­ku, o za­wład­nie­cie pew­ną ścież­ką, wio­dą­cą do miej­sca, skąd nig­dy nikt nie wra­cał i do­kąd nikt nig­dy nie cho­dził.

Pa­no­wie Phun­ky i Pic­kwick prze­cha­dza­li się dość dłu­go po skwe­rach, roz­trzą­sa­jąc przy­szła spra­wę. Re­zul­ta­tem tej kon­fe­ren­cyi było, iż nie­po­dob­na prze­wi­dzieć, jak wy­pad­nie wy­rok przy­się­głych, i że bar­dzo do­brze zro­bio­no, za­mó­wiw­szy pana Snub­bin.

Na­słu­chaw­szy się przy­tem wie­lu ogól­ni­ków to za­trwa­ża­ją­cych, to po­cie­sza­ją­cych, pan Pic­kwick roz­bu­dził Sama, któ­ry spał naj­spo­koj­niej od go­dzi­ny, i po­że­gnaw­szy pana Phun­ky, po­wró­cił do sie­bie wraz z swym wier­nym słu­gą.ROZ­DZIAŁ II.

ZA­WIE­RA­JĄ­CY SZCZE­GÓ­ŁO­WY OPIS KA­WA­LER­SKIE­GO WIE­CZOR­KU, DA­NE­GO PRZEZ PANA BOBA SA­WY­ER WE WŁA­SNYM JEGO PO­MIESZ­KA­NIU W BO­RO­UGH .

Spo­kój i ci­sza, ce­chu­ją­ca Lant-Stre­et, na przed­mie­ściu Bo­ro­ugh, na­peł­nia­ją du­sze pew­nym ro­dza­jem słod­kiej me­lan­cho­lii. Je­st­to po­przecz­na uli­ca, jed­no­staj­ność wiel­ce po­cie­sza­ją­cej i na któ­rej za­wsze peł­no kar­tek z na­pi­sem: "Do na­ję­cia." Domy przy Lant-Stre­et nie­mo­gą wpraw­dzie być na­zwa­ne ho­te­la­mi, w ści­słem zna­cze­niu tego wy­ra­zu; ale je­że­li kto ży­czy so­bie usu­nąć się od świa­ta i wszyst­kich jego po­nęt, za­bez­pie­czyć się prze­ciw wszyst­kie­mu, coby mo­gło za­chę­cać do pa­trze­nia przez okno – to po­le­ci­li­by­śmy mu przedew­szyst­kiem uli­cę Lant-Stre­et.

Szczę­śli­we to ustro­nie za­miesz­ka­łe jest przez pracz­ki, kil­ku in­tro­li­ga­to­rów, dwóch czy" trzech po­li­cy­an­tów, wie­lu po­mniej­szych urzęd­ni­ków z do­ków, kil­ka szwa­czek i ty­luż kraw­czy­ków. Więk­szość kra­jow­ców zwra­ca swe skłon­no­ści ku po­ko­jom ume­blo­wa­nym. W mar­twej przy­ro­dzie tej oko­li­cy na uwa­gę za­słu­gu­ją zie­lo­ne okien­ni­ce, na­pi­sy: "Do na­ję­cia," mie­dzia­ne bla­chy nade drzwia­mi i rącz­ki do dzwon­ków z te­goż sa­me­go krusz­cu. Glów­ne oka­zy kró­le­stwa zwie­rzę­ce­go sta­no­wią chłop­cy z szyn­kow­ni, han­dla­rze sprze­da­ją­cy cia­sta i prze­kup­nie pie­czo­nych ziem­nia­ków. Lud­ność jest wę­drow­na; zni­ka zwy­kle przed ter­mi­nem opła­ce­nia czyn­szu i naj­czę­ściej w nocy. Do­cho­dy Jej kró­lew­skiej Mo­ści rzad­ko są po­bie­ra­ne w tej szczę­śli­wej do­li­nie. Czyn­sze są naj­czę­ściej tyl­ko przy­pusz­czal­ne, a za­opa­trze­nie wodą do­zna­je czę­stych przerw, z po­wo­du nie­opła­ce­nia na­le­ży­to­ści.

Na po­cząt­ku wie­czo­ru, na któ­ry pan Pic­kwick był za­pro­szo­ny przez pana Boba Sa­wy­er, mio­dy ten prak­tyk i przy­ja­ciel jego, pan Ben Al­len, sie­dzie­li przed ko­min­kiem na pierw­szem pię­trze pew­ne­go domu przy opi­sa­nej uli­cy. Przy­go­to­wa­nia do przy­ję­cia zda­wa­ły się być ukoń­czo­ne. Pan Bob Sa­wy­er sam za­ku­pił trun­ki w piw­ni­cy na High-Stre­et i to­wa­rzy­szył prze­nie­sie­niu ich do domu. Poncz był już przy­rzą­dzo­ny w mie­dzia­nym rą­dlu. Mały sto­lik, na­kry­ty zie­lo­nem suk­nem, spro­wa­dzo­no z dru­gie­go po­ko­ju dla gry w kar­ty; na zie­mi sta­ły na tacy szklan­ki miej­sco­we i wy­po­ży­czo­ne u są­sia­dów.

Jed­nak, po­mi­mo zu­peł­nie za­da­wa­la­ją­ce­go po­zo­ru tych przy­go­to­wań, ja­kaś chmu­ra za­ciem­nia­ła ob­li­cze pana Boba Sa­wy­era. Obok, pan Ben Al­len pa­trzał na pa­lą­cy się w ko­mi­nie wę­giel, z wy­ra­zem współ­czu­cia, któ­re me­lan­cho­licz­nie ujaw­ni­ło się, gdy po dłu­gim mil­cze­niu po­wie­dział:

– Prze­klę­ta to rzecz, że dziś mia­no­wi­cie za­kwa­sił się jej tak hu­mor! Mo­gła­by za­cze­kać do ju­tra.

– To na złość! na złość! od­rzekł Bob Sa­wy­er. Mówi, ze je­że­li mam pie­nią­dze, by da­wać wie­czo­ry, to po­wi­nie­nem mieć je i dla za­pła­ce­nia jej ra­chun­ku.

– I za ile też jej się na­le­ży? za­py­tał Ben Al­len.

– Za trzy, czy czte­ry, mie­sią­ce wszyst­kie­go.

Ben Al­len od­chrząk­nął z miną roz­pacz­li­wą, po­tem po­wie­dział:

– Dja­bel­nie bę­dzie nie­przy­jem­nie, je­że­li jej przyj­dzie do gło­wy ro­bić tu gwałt, gdy go­ście przy­bę­dą.

– Okrop­nie! za­wo­łał Bob Sa­wy­er, okrop­nie!

W tej chwi­li dało się sły­szeć lek­kie pu­ka­nie do drzwi. Pan Bob Sa­wy­er wy­mow­nie spoj­rzał na swe­go przy­ja­cie­la i gdy wy­mó­wił: "Pro­szę wejść," we drzwiach uka­za­ła się nie­ucze­sa­na gło­wa słu­żą­cej.

– Prze­pra­szam pana Sa­wy­era, rze­kła dziew­czy­na, ale pani Rad­dle chce z pa­nem roz­mó­wić się.

Jesz­cze pan Bob Sa­wy­er nie ob­my­ślił od­po­wie­dzi, gdy dziew­czy­na zni­kła na­gle, jak­by ją kto szarp­nął z tyłu i za­pu­ka­no do drzwi po­wtór­nie. Pan Bob Sa­wy­er spoj­rzał na swe­go przy­ja­cie­la ze śmier­tel­nem prze­ra­że­niem i zno­wu za­wo­łał: " Pro­szę wejść! "

Po­zwo­le­nie to było zby­tecz­ne, gdyż jesz­cze nie­zo­sta­ło wy­mó­wio­ne, a już wpa­dła do po­ko­ju mała ko­bie­ci­na, bla­da i drżą­ca od gnie­wu.

– Pa­nie Sa­wy­er! za­wo­ła­ła, usi­łu­jąc za­cho­wać spo­koj­ność, niech pan be­dzie ła­skaw za­ła­twić ra­chu­nek. Bar­dzo będę panu wdzięcz­ną za to, gdyż dziś wie­czo­rem mam pła­cić czynsz i wła­ści­ciel cze­ka wła­śnie na dole.

To po­wie­dziaw­szy, mała ko­bie­ta zło­ży­ła ręce i utkwi­ła oczy w ścia­nie, po­nad gło­wą pana Boba Sa­wy­era.

– Przy­kro mi bar­dzo, za­czął Bob z wiel­ka sło­dy­czą, ale…

– O! nie­by­ła­bym panu na­tręt­ną, prze­rwa­ła mała ko­bie­ta słod­ko-kwa­śnym gło­sem, ale wła­ści­ciel domu cze­ka. A przy­tem przy­rze­kłeś mi pan dziś za­pła­cić ra­chu­nek… Wszy­scy gen­tle­ma­ni, któ­rzy tu miesz­ka­li, do­trzy­my­wa­li za­wsze da­ne­go sło­wa, jak to przy­stoi praw­dzi­wym gen­tle­ma­nom.

Po­wie­dziaw­szy to pani Rad­dle przy­gry­zła usta i jesz­cze upo­rczy­wiej wpa­trzy­ła się w ścia­nę. Wi­docz­nem było, iż za­bie­ra­ło się na bu­rzę, jak mó­wił póź­niej sam Bob Sa­wy­er w sty­lu wschod­nich al­le­go­ryj.

– Przy­kro mi bar­dzo, pani Rad­dle, za­czął Bob zno­wu, z jesz­cze więk­szem ugrzecz­nie­niem; ale ta­kie­go do­zna­łem dziś za­wo­du…

– A cóż mi do tego, pa­nie Sa­wy­er? od­rze­kła pani Rad­dle, opie­ra­jąc się ręką o stół.

– Je­stem pew­ny, mó­wił da­lej Bob Sa­wy­er, pew­ny je­stem, że przed upły­wem ty­go­dnia, bę­dzie­my mo­gli wszyst­ko upo­rząd­ko­wać, a po­tem pój­dzie­my re­gu­lar­niej.

Na to wła­śnie cze­ka­ła pani Rad­dle. Przy­szła tu ona dla zro­bie­nia sce­ny i nie­za­wod­nie zmar­twi­ła­by się, otrzy­maw­szy na­le­ży­tość. Szcze­gól­nie też była uspo­so­bio­na do tego ro­dza­ju roz­ryw­ki, gdyż nie­daw­no za­mie­ni­ła w kuch­ni z pa­nem Rad­dle kil­ka kom­ple­men­tów przy­go­to­waw­czych.

– Gzy pan są­dzisz, za­wo­ła­ła, pod­no­sząc głos dla zbu­do­wa­nia są­sia­dów, czy są­dzisz pan, iż wiecz­nie będę trzy­mać w domu czło­wie­ka, któ­ry nig­dy pła­cić nie my­śli, któ­ry nie­da­je gro­sza jed­ne­go ani na ma­sło, ani na cu­kier, ani na mle­ko do śnia­da­nia? Gzy sa­dzisz pan, że ko­bie­ta uczci­wa i pra­co­wi­ta, od dwu­dzie­stu lat miesz­ka­ją­ca przy tej uli­cy, nie­ma co lep­sze­go do ro­bo­ty, jak tyl­ko nad­ry­wać się, by da­wać po­miesz­ka­nie i wikt próż­nia­kom, cią­gle tyl­ko pa­lą­cym ty­tuń i wa­łę­sa­ją­cym się, za­miast pra­co­wać? Gzy są­dzisz pan…

– Moja dro­ga pani, rzekł Ben Al­len, gło­sem ła­god­nym.

– Za­cho­waj pan dla sie­bie swo­je uwa­gi, rze­kła pani Rad­dle, zwra­ca­jąc się z miną uro­czy­sta do Bena. Nie zda­je mi się, byś pan miał ja­kie­kol­wiek pra­wo zwra­ca­nia do mnie roz­mo­wy. Nie panu wy­na­ję­łam ten apar­ta­ment.

– Nie, bez­wąt­pie­nia, od­rzekł Ben­ja­min.

– A więc do­brze, od­par­ła pani Rad­dle z wy­nio­słą grzecz­no­ścią, bar­dzo do­brze! Niech pan so­bie tam, w szpi­ta­lu, ła­mie nogi i ręce bied­nym lu­dziom, a tu nie wtrą­ca się. W prze­ciw­nym ra­zie znaj­dzie się ktoś, co pana po­ha­mu­je.

– Ależ pani je­steś ko­bie­tą tak mało za­sta­na­wia­ją­cą się!… za­wo­łał Ben.

– Za­po­zwo­le­niem, mło­dy czło­wie­ku! krzyk­nę­ła pani Rad­dle, któ­ra zim­ny pot ob­lał z gnie­wu. Po­wtórz no pan ten wy­raz!

– Ależ!…

– Py­tam się pana, czyś pan do mnie zwra­cał te sło­wa? prze­rwa­ła pani Rad­dle, z fu­ryą otwie­ra­jąc drzwi.

– Tak mi się zda­je! od­po­wie­dział stu­dent.

– Tak się panu zda­je! wy­krzyk­nę­ła pani Rad­dle, co­fa­jąc się zwol­na ku drzwiom i pod­no­sząc głos do naj­wyż­sze­go tonu, dla spe­cy­al­ne­go użyt­ku pana Rad­dle, znaj­du­ją­ce­go się w kuch­ni. Ale, to praw­da, wszy­scy wie­dzą, iż moż­na mię krzyw­dzić we wła­snym moim domu, pod­czas gdy mąż mój bar­ło­ży się tam na dole. Po­wi­nien­by ru­mie­nić się (tu pani Rad­dle po­czę­ła szlo­chać); po­wi­nien­by spło­nąć ze wsty­du, wi­dząc jak po­mia­ta­ją jego żoną, jak­by naj­ostat­niej­szą z ostat­nich, ci rzeź­ni­cy cia­ła ludz­kie­go (nowe szlo­chy). Tchórz! bez ser­ca! na­ra­ża­ją­cy żonę na wszyst­kie krzyw­dy! Wi­dzisz go! sta­ry ka­płon, boi się na­wet wejść tu, by na­uczyć mo­re­su tych ban­dy­tów. Boi się! boi!

Tu pani Rad­dle za­trzy­ma­ła się, by po­słu­chać, czy po­wtó­rze­nie tego wy­zna­nia roz­ru­sza jej rnę­ża. Wi­dząc jed­nak, że to się na nic przy­da­ło, po­czę­ła scho­dzić na dół, szlo­cha­jąc. Wtem za­stu­ka­no do drzwi od uli­cy.

– Czy tu miesz­ka pan Bob Sa­wy­er? za­py­tał pan Pic­kwick, otwie­ra­ją­cej mu słu­żą­cej.

– Na pierw­szem pię­trze, drzwi na­prze­ciw scho­dów, od­rze­kła dziew­czy­na i skry­ła się w kuch­ni wraz z świe­cą.

Pic­kwic­ki­ści po­szli po omac­ku po scho­dach i do­pie­ro we drzwiach zo­sta­li przy­ję­ci przez Boba, któ­ry nie wy­cho­dził da­lej, z oba­wy spo­tka­nia pani Rad­dle.

– Wi­tam pa­nów, rzekł zmię­sza­ny stu­dent. Ostroż­nie ze szklan­ka­mi!

Ta ostat­nia uwa­ga zwró­co­na była ku panu Pic­kwic­ko­wi, któ­ry wła­śnie kładł swój ka­pe­lusz na tacy.

– Prze­pra­szam, za­wo­łał fi­lo­zof, bar­dzo prze­pra­szam.

– Nic to, nic! od­rzekł am­fi­try­on; miesz­kam tro­cha za cia­sno, zwy­czaj­nie po stu­denc­ku.

Za­le­d­wie przy­by­li go­ście za­sie­dli, gdy zno­wu za­pu­ka­no do drzwi.

– Są­dzę, że to Hop­kins, rzekł Bob; tak, to on!

Cięż­kie kro­ki dały się sły­szeć na scho­dach i Jack Hop­kins uka­zał się pod ak­sa­mit­ną kurt­ką, ozdo­bio­ną me­ta­lo­we­mi gu­zi­ka­mi. Miał przy­tem na so­bie nie­bie­sną ko­szu­lę i fał­szy­wy koł­nie­rzyk.

– Spóź­ni­łeś się, rzekł Ben.

– Za­trzy­ma­no mię w szpi­ta­lu.

– Czy za­szło co waż­ne­go?

– Nic nad­zwy­czaj­ne­go. W każ­dym ra­zie nie­zły wy­pa­dek.

– Cóż ta­kie­go? za­py­tał pan Pic­kwick..

– Spadł czło­wiek z czwar­te­go pię­tra – ot i wszyst­ko. Ale to pysz­ny ca­sus.

– Za­pew­ne chcesz pan po­wie­dzieć, że pa­cy­ent przyj­dzie do zdro­wia?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: