- W empik go
Klub samotnych serc - ebook
Klub samotnych serc - ebook
Inspektor Konrad Simonsen wraca do wydziału zabójstw po zawale. Ze względu na stan zdrowia zostaje mu przydzielona sprawa o niskim priorytecie. Pewien nawrócony na katolicyzm listonosz spadł ze schodów i wszystko wskazuje na to, że był to wypadek. Z czasem jednak okazuje się, że mężczyzna mógł zostać zamordowany, a sprawa łączy się ze zniknięciem młodej Angielki jeszcze w latach, gdy listonosz uczęszczał do liceum. Kiedy na jaw wychodzi, że na strychu denata znajduje się osiemnaście zdjęć zaginionej dziewczyny, wszystkie w rozmiarze plakatu i w ramach, sytuacja zaczyna się komplikować.
„Klub Samotnych Serc” to trzeci tom serii duńskiego rodzeństwa o inspektorze Konradzie Simonsenie. Cykl ukazał się w ponad dwudziestu krajach, zdobywając rzeszę oddanych wielbicieli.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-0235-159-0 |
Rozmiar pliku: | 6,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Odkrycie zdjęć na strychu było oczywiście ważne dla Konrada Simonsena w kontekście jego śledztwa w sprawie listonosza – bo tak je coraz częściej nazywał. Jednocześnie obraz tej nieznanej dziewczyny przyniósł osobisty pozytywny skutek uboczny, gdyż zaczął wypierać inny widok, który od czasu operacji prześladował inspektora bardziej, niżby sam tego chciał.
Jego córka Anna Mia i Hrabianka towarzyszyły mu, gdy obserwował na monitorze, jak rurka prowadzona ręką rezydenta, doktora Sheara, poszerza jego mocno zwapnione tętnice wieńcowe. To było jak film, którego powtórki nie chciał oglądać: ciało obce grzebiące w jego sercu, prowadzone obcymi dłońmi – całkowita utrata kontroli. Miał szczerą nadzieję, że następny zawał okaże się szybki i nadejdzie bez ostrzeżenia. Bum, koniec i po wszystkim. To o wiele lepsze, niż po raz kolejny poczuć w sobie instrumenty doktora Sheara.
Kilka dni później ten sam lekarz dokładnie omówił stan zdrowia Simonsena, wspierany hasłami rzucanymi przez Hrabiankę i Annę Mię. Całość wywodu gdzieś uleciała, ale do inspektora przylgnęły długie, nieprzyjemne określenia: „uszkodzenie tylnej ściany”, „zapaść tętnicy sercowej”, „poszerzenie balonem”, „problemy z krążeniem”, „płuca palacza”, „zdiagnozowana cukrzyca”, „dozowanie leków”, „okres rekonwalescencji”. Liczył, że usłyszy od lekarza obco brzmiącą łacinę, ale tak się nie stało. Anna Mia zanotowała te wszystkie okropieństwa, Hrabianka dyskutowała z lekarzem, potakując z poważną miną i zadając kolejne, istotne pytania. On sam się nie odzywał. Siedział w szlafroku na wózku. Kto by umiał zachowywać się racjonalnie w szlafroku? Poza tym potrzebował czasu, żeby oswoić się z diagnozą. Pod warunkiem, że tego czasu mu jeszcze zostało.
Jako prezent pożegnalny otrzymał nad wyraz poglądowe kolorowe zdjęcie, przedstawiające jego fatalnie zniszczone tętnice. Lekarz ochoczo wskazywał długopisem, co jest żywą tkanką, a co martwą. Obraz: kiepsko poskładana mozaika w czerwono-czarnych barwach z licznymi małymi niebieskimi plamkami oznaczającymi zdradzieckie kryształki wapnia, które nabudowywały się warstwa po warstwie, żeby któregoś pięknego dnia zablokować żyły na dobre.
Od tego czasu obraz mozaiki nawiedzał go regularnie, wprawiając w ponury nastrój. Najgorzej było tuż przed zaśnięciem i musiał zwalczać chęć, by zejść na dół i porozmawiać o tym z Hrabianką. Jednak zdecydował się zachować ten niepokój dla siebie – ostatnia rzecz, o jakiej marzył, to żeby uznała go za żałosnego – a poza tym co zmieniłaby taka rozmowa? A teraz problem sam się rozwiązał. Nie zasypiał już z obrazem mozaiki na siatkówce, tylko z wizerunkiem dziewczyny z lustrzanej galerii listonosza, zastanawiając się, kim była i co mu chciała przekazać. To oznaczało sporą poprawę.
Jeśli chodzi o postępy w śledztwie, to sprawa stała w miejscu. Fakt, że Nielsen płacił młodym dziewczynom za chodzenie nago po mieszkaniu i zbudował na strychu dziwną lustrzaną galerię, wydawał się wystarczającym powodem, by na razie wstrzymać się z oddaniem raportu. Ale od tej decyzji jeszcze daleka droga do tego, aby poprosić o dodatkowe środki, które mógłby spożytkować na włączenie do śledztwa innych funkcjonariuszy. Nadal nie mieli nic, co wskazywałoby na to, że śmierć listonosza nastąpiła w wyniku przestępstwa. Simonsen musiał poczekać na wyniki badań kryminalistycznych i ocenę zdjęć z telefonu, dokonaną przez Kurta Meslinga, a to mogło jeszcze potrwać. Jego sprawa nie otrzymała wysokiego priorytetu, co stanowiło dla niego pewne novum. Nieustannie sobie powtarzał, że to bardzo zdrowa sytuacja, co nie zmieniało faktu, że uważał ją za niezwykle irytującą. Raz jeden spróbował przyspieszyć sprawę, gdy przypadkowo wpadł do biura Pedersena, zamienił z nim luźno parę zdań i od niechcenia zapytał:
– Słuchaj, nie mógłbyś zadzwonić do Meslinga i przekonać go, żeby skupił się trochę bardziej na mojej sprawie? Dopóki nie dostanę od niego odpowiedzi, nie ruszę dalej.
Pedersen najpierw go wyśmiał, po chwili zaś po prostu odmówił.
– A ty byś to zrobił na moim miejscu?
Simonsen poszedł sobie wkurzony i rozdrażniony. A co gorsze, natknął się jeszcze na korytarzu na zaganianą Hrabiankę. Zaczął narzekać, choć nie miał takiego zamiaru. Zachęciła go, aby zrobił sobie parę dni wolnego, i pospieszyła dalej.
Dzień upłynął na przesłuchaniu Gormsena, co zajęło kwadrans i nie dało żadnych pozytywnych rezultatów, bo okazało się, że telefon, którym Gormsen sfotografował martwego listonosza, padł po przypadkowym wylądowaniu w muszli klozetowej. Wydział techniki operacyjnej musiał się więc zadowolić papierowymi odbitkami, które zresztą już posiadał. Zeznania policjanta pokrywały się z zebranymi przez Simonsena zeznaniami innych świadków. Jednocześnie Gormsen okazał się nieznośnie irytujący i zdaniem Simonsena był zdecydowanie przemądrzały, więc gdy okazało się, że funkcjonariusz nie może wnieść nic nowego do sprawy, inspektor pożegnał go bez entuzjazmu i miał nadzieję nie spotkać go nigdy więcej.
Później zadzwonił do Berg. Zlecił jej zebranie ogólnych informacji na temat wizerunku Nielsena, pozostawiając swobodę w doborze szczegółów. Przynajmniej miała jakieś zajęcie. Przyznała, że jest jeszcze ze swoim zadaniem daleko w polu, ale ucieszyła się, że zadzwonił. Poczuł ulgę, bo obawiał się, że funkcjonariuszka zareguje inaczej. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że zostały mu dwie godziny, zanim ktoś odwiezie go do domu.
*
W sobotę wybrał się na swoją codzienną przechadzkę, tym razem w towarzystwie córki. Anna Mia była w znakomitym humorze. Oboje mieli na sobie sportowe ubranie i buty do biegania, kropił wrześniowy ciepły deszczyk, a dzielnica willowa, którą podążali, zdawała się pogrążona we śnie. Minął ich wysłużony chevrolet z czworgiem młodych ludzi w środku, a okrzyki na moment zakłóciły panującą wokół ciszę. Anna Mia pomachała im z zadowoleniem, a oni odwzajemnili gest, po czym dodali gazu.
– Miło się trenuje w twoim towarzystwie. Od dawno się na to cieszyłam.
Jej nastrój okazał się zaraźliwy i Simonsen się uśmiechnął. On też coraz bardziej lubił te swoje spacery, choćby dlatego, że był to jedyny czas w ciągu doby, gdy nie tęsknił za paleniem. Nawet gdy zasypiał, nachodziła go ochota na papierosa, w każdym razie tak to odbierał.
– Dla ciebie to przecież żadne wyzwanie, jesteś młoda, sprawna i rozsądna.
– Liczy się każda drobna zmiana. Zauważyłeś, że ruch przychodzi ci z coraz większą łatwością?
– Nie, w zasadzie nie.
– Gdy zaczynałeś, nie potrafiłeś iść i mówić jednocześnie i już nie rżysz jak świnia.
Miała rację. Nie pomyślał o tym.
– Świnie nie rżą, robią to konie, ewentualnie krowy i jelenie, ale nie świnie.
– I szefowie wydziału zabójstw.
– Ale nie ten.
– Poczekaj, aż zaczniemy razem biegać. Przyjdzie na to czas. Powiedz mi, jak ci idzie w pracy? Dobrze było wrócić? Ludzie są dla ciebie mili? Czy nasza oziębła szefowa dała ci już jakąś sprawę?
Dla zasady upomniał ją, aby wyrażała się przyzwoicie o komendantce, a potem bez większego entuzjazmu zreferował jej sprawę listonosza.
– Zabójstwo, no proszę, proszę. Sądziłam, że zaczniesz od czegoś lżejszego. Ukazało się coś na ten temat w prasie?
– Do zdarzenia doszło ponad pół roku temu i listonosz prawdopodobnie nie został zabity, ale to właśnie mam wyjaśnić, jeżeli zdołam.
– A teraz zbierasz dowody, żeby go ekshumowali?
– To niezupełnie tak działa. A poza tym został skremowany.
– Zadanie wydaje się niewykonalne. Co chcesz zrobić?
– Próbuję sobie wyrobić ogólny ogląd sytuacji.
– Tato, kim jest Rita?
Typowe zagranie Anny Mii – zmieniała temat bez żadnego wstępu. Jej matka miała tę samą cechę, którą uważał za potwornie irytującą, ale w przypadku córki tak bardzo mu nie przeszkadzała.
– Dlaczego o to pytasz, dzieciaku?
– Najwyższy czas, byś przestał mnie tak nazywać. Po prostu mów do mnie po imieniu.
Miała rację, nie była już dzieckiem. Trzeci rok w szkole policyjnej, a do tego sporo kursów zaliczonych na prawie, ile dokładnie, nie pamiętał. Wiedział jedynie, że brała udział w projekcie pilotażowym, który zapewniał jej czas i wsparcie na studiach, a jednocześnie pozwalał kontynuować naukę w szkole policyjnej. Poza tym miała bardzo rozsądne podejście do życia. Często uważał, że o wiele za rozsądne.
– No, przepraszam. Dlaczego o to pytasz, Anno Dziecino Ptaszyno Mio?
Zignorowała jego przekomarzanie.
– Nathalie twierdzi, że gdy się wybudziłeś, nazwałeś ją Ritą.
Anna Mia konsekwentnie nazywała Hrabiankę jej prawdziwym imieniem. Nikt inny tego nie robił. Konrad spróbował zakończyć temat niewyraźnym chrząknięciem.
– Nathalie na pewno sama cię o to zapyta.
– Tak, wyobrażam to sobie.
Krótko potem znowu przystąpiła do przepytywania.
– Dlaczego nigdy nie chcesz mówić o sobie? Tak naprawdę o sobie. O tym, co czujesz.
– Czuję ochotę na papierosa, a do tego niechęć do wszystkiego, co jest niskotłuszczowe, z wolnego wybiegu i ekologiczne.
– Jasne, jak zwykle jesteś nieznośny.
– Bzdura. Ty mi też nic nie mówisz o swoich partnerach.
Powinien był się ugryźć w język, ale mleko już się rozlało. Nie dało się ruszać energicznie i jednocześnie myśleć. Anna Mia zareagowała niczym uwolniona sprężyna.
– Masz dwie partnerki? Daj spokój, mogłabym przysiąc, że to niemożliwe.
– Kobieto, nie przesadzaj. Nie wiem nawet, czy mam choć jedną partnerkę. Czterdzieści lat temu znałem kogoś o imieniu Rita i to tyle. Nie pamiętam ani grama więcej, poza tym to bez znaczenia.
To było kłamstwo. Od kiedy się przebudził, myślał o niej każdego dnia, jakby do jego serca otworzyły się jakieś drzwi, wcześniej zamknięte na głucho. Początkowo sądził, że jej obraz ponownie zniknie, ale stało się na odwrót. Po tej historii z dziewczyną ze strychu wspomnienia jeszcze częściej go nachodziły. Tak jakby te dwie kobiece postaci wzajemnie się uzupełniały. Widział jej twarz, piegi, figlarne oczy, zadarty nos, nieco krzywe zęby – a jeśli miał szczęście, nawiedzała go także w snach.
Jego córka postanowiła tym razem odpuścić, ale dodała bardzo rozsądnie:
– Skoro pamiętasz jej imię, musisz pamiętać coś jeszcze. Musiała wywrzeć na tobie spore wrażenie, jeżeli budzisz się po czterdziestu latach i za nią tęsknisz.
Udało mu się zignorować jej pytanie, bo stanowczo zasłaniał się słabą pamięcią, aż w końcu się poddała, lekko poirytowana. Bronił się tym samym argumentem co wcześniej.
– Ty mi też nie opowiadasz o swoich partnerach.
Przez chwilę szli w milczeniu, aż nagle powiedziała:
– Podczas zimowych ferii poznałam kogoś o imieniu Kim. Studiuje pedagogikę. Słusznego wzrostu, ładna figura, jędrne pośladki i pełne gracji ruchy. Wspólny wyjazd na narty i…
Zatkał sobie uszy dłońmi.
– Daj spokój. Nie chcę nic o nim wiedzieć.
– A kto powiedział, że chodzi o mężczyznę? – Podniosła głos.
– Nie chcę o tym słuchać, nawet gdyby miało chodzić o lampę.
Kończyli swoją przechadzkę i Anna Mia wróciła do tematu pracy ojca.
– Ta nowa sprawa wydaje się nudna, ale co słychać u twoich ludzi? Ucieszyli się z twojego powrotu?
– Przykro mi, że moja praca cię nie bawi. Gdy spotkam listonosza w zaświatach, na pewno mu przekażę, że miał nudną śmierć.
– Tato, nie żartuj sobie z takich spraw.
Zatrzymała się, on też, trochę na siebie zły.
– Jest mi cholernie przykro, gdy tak mówisz.
– Przepraszam, nie chciałem ci sprawić przykrości, ale próbuję się bronić. Czasami nie jest mi łatwo. Mam wrażenie, że zabrakło mi okresu przejściowego między czasem gdy leżałem i walczyłem, żeby się wybudzić, a tym tu i teraz, gdy jestem ciągle zależny od pomocy innych, a jednocześnie wszystko wydaje się jakby nowe i jakieś inne… nie wiem, jak mam ci to wyjaśnić… chyba oczekiwałem jakiejś przerwy, ale jej nie miałem.
– Nie cieszy cię, że możesz liczyć na pomoc przyjaciół?
– Owszem. Sam bym sobie z tym nie poradził i niekiedy jestem naprawdę wzruszony, ale problem polega na tym, że nie potrafię tego okazać. Jak dotąd się tego nie nauczyłem.
– Naprawdę mam wrażenie, że teraz jesteś na najlepszej drodze.
– Łatwo ci mówić. Gdy byłem w twoim wieku, nigdy od nikogo nie potrzebowałem żadnej pomocy.
– Wydaje mi się, że mieszasz różne rzeczy. Po prostu potrzebujesz kogoś do kochania.
– Mam kogoś do kochania.
– Tak, wiem, no to może jeszcze kogoś.
Trzymając się za ręce, szli ścieżką w stronę pałacu Hrabianki. Ścieżka była wąska, ale nie wolno było nadepnąć na trawę. Bez powodu, tak po prostu ustalili. Posuwali się naprzód niczym para rozbawionych dzieciaków, aż w pewnym momencie Anna Mia wyprzedziła ojca o pół kroku, nie puszczając jego dłoni.
*
We wtorek Berg zreferowała mu swoje ustalenia na temat Nielsena. Nie było ich zbyt wiele i być może wykonała niepotrzebną pracę, dlatego Simonsen miał problem z okazaniem zainteresowania referowanemu tematowi, zwłaszcza że omówienie było dość chaotyczne. Oględnie mówiąc. Pauline stanęła przy tablicy i starannie zapisała dwa hasła tym swoim bezosobowym charakterem pisma. Matematyka i fotografowanie. Każde z nich zakreśliła.
– Nie pojadę kolejny raz do tej hali magazynowej – powiedziała. – To okropne miejsce, napawa mnie strachem.
– Nie będzie takiej potrzeby.
Stała w bezruchu, wpatrując się pustym wzrokiem przed siebie. Simonsen zawahał się, czy nie powinien jej zapewnić, że ją rozumie, jakoś pocieszyć czy coś w tym stylu. Po chwili jednak sama wróciła do tematu listonosza.
Wiele z książek pozostawionych przez Nielsena dotyczyło matematyki i powiązanych z nią zagadnień. W swoich rozlicznych notatnikach rozwiązywał zadania matematyczne, sporządzał staranne obliczenia, robiąc odręczne notatki, posługując się przy tym wiecznym piórem i bibułą. Były to w dużej mierze równania różniczkowe, zadania z rachunku prawdopodobieństwa i całkowania numerycznego. Zeszyty nabywał w księgarni przy Hvidovrevejens Butiktorv, której właściciel doskonale go pamiętał. Okładki zeszytów od czasu do czasu się zmieniały, więc ich wzór mógł wskazywać na czas zakupu, i chociaż właściciel sklepiku nie dałby sobie za to uciąć głowy, to twierdził z przekonaniem, że pierwsze zeszyty zostały zakupione jeszcze w latach siedemdziesiątych, o ile nie wcześniej. Poradził Berg, żeby skontaktowała się z producentem.
Policjantka odwiedziła również Uniwersytet Kopenhaski i pokazała notatki wykładowcy matematyki, który uznał, że w liceum Nielsen dostałby piątki. Naukowiec nie dopatrzył się większych ambicji w podejmowaniu intelektualnych wyzwań, a nawet stwierdził, że uczeń przez niemal czterdzieści lat nie zrobił żadnych postępów. Jego wyliczenia należało więc uznać za sposób spędzania wolnego czasu porównywalny z rozwiązywaniem krzyżówek czy układaniem puzzli.
Odhaczyła matematykę, uznając ten punkt za omówiony. Simonsen stłumił ziewnięcie, a Berg dodała:
– Ojej, o mało nie zapomniałam. Te paragony z Netto… chodzi o tę liczbę, która nic nam nie mówiła, pamiętasz?
– Tak, oczywiście. Nie mam sklerozy.
Zaśmiała się, a to nieco rozładowało atmosferę.
– Skoro tak mówisz. No, ale ta liczba to po prostu długość paragonu w centymetrach. Raz do roku listonosz przeprowadzał analizę regresji dotyczącą łącznej kwoty na paragonie i… – Urwała na widok jego miny.
– Nie jest to zbyt interesujące.
– No nie.
Przeskoczyła do kolejnego punktu. Listonosz sam wywoływał zdjęcia, miał do dyspozycji własną ciemnię. Rozmawiała o tym z monterem instalacji sanitarnej.
– O ile mi wiadomo, to miało miejsce ponad sześć lat temu w związku z przeprowadzką Nielsena z parteru na pierwsze piętro. Często odwiedzał sklep fotograficzny, położony przy Hvidovrevejens Butiktorv, no, właściwie tuż obok księgarni. Sklep nazywa się Foto-Kompan.
Wspomniała, że właściciel sklepu i listonosz często ucinali sobie na zapleczu sklepu pogawędki o fotografowaniu i wywoływaniu zdjęć przez profesjonalistów. Poza tym Berg opracowała też datowaną listę artykułów fotograficznych, które Nielsen zakupił w ciągu ostatnich kilku lat. Następnie odhaczyła kolejny punkt – „fotografowanie” – i na wpół pytającym tonem powiedziała:
– To nie było zbyt dobre. – Zdawała sobie z tego sprawę.
– No nie.
– Praca w pojedynkę nie jest łatwa.
Przyznał jej rację. Poza tym dotarło do niego, że to on jest odpowiedzialny za sprawę i powinien dać Pauline dokładniejsze wytyczne. Po prostu nie sądził, że to będzie konieczne, jednak nie wspomniał nic na ten temat. Przeniósł wzrok na tablicę, żeby się zorientować, czy da się wycisnąć jakieś przydatne informacje z tej bezużytecznej pracy. Nie było to proste. Zapytał jeszcze o ujęcia zdjęć dziewczyny ze strychu i krajobrazów, ale Berg nie znała odpowiedzi. Przeszedł do drugiego punktu.
– Wiesz może, kiedy zdał maturę?
– Nie, ale to z pewnością było pod koniec lat sześćdziesiątych.
– Jakie dostał oceny z matematyki na maturze? Udało ci się to ustalić?
– Nie, bo podczas przeszukiwania nigdzie nie znalazłam jego świadectwa dojrzałości. Musiał je spalić.
– Jak to spalić? Po co, do diaska, miałby to robić?
– Na wiedzy o społeczeństwie oglądaliśmy kiedyś taki film, to było też w czasach licealnych, moich oczywiście, no i była tam mowa o latach sześćdziesiątych i buncie młodzieży czy coś w tym stylu. Był taki rok, w którym świeżo upieczeni studenci palili swoje świadectwa maturalne na Kongens Nytorv w ramach protestu przeciwko czemuś… systemowi edukacji, wojnie w Wietnamie czy w geście solidarności z robotnikami, skąd mam to wiedzieć? Nie mam, do cholery, pojęcia, o czym wtedy myśleli. Z pewnością byli pod wpływem, nie chcieli nawet zakładać czapek studenckich.
Jej negatywne nastawienie sprawiło, że Simonsen – ku własnemu zdziwieniu – poczuł ukłucie irytacji. Co ona mogła wiedzieć o tamtych czasach? Nawet jej wtedy nie było na świecie.
– Sprawdź, czy można dotrzeć do jego świadectwa maturalnego. W Ministerstwie Edukacji, w Archiwum Państwowym. Ustal, gdzie chodził do liceum. Chciałbym też mieć kopię jego testamentu.
– Wszystko po to, żebym miała coś do roboty? – zapytała, notując.
– Nie, mam przeczucie…
Jego słowa zawisły w powietrzu, ale nie miały nic wspólnego z prawdą. Nie chodziło o przeczucie, a rzeczywiście o to, by zapewnić Pauline jakieś zajęcie, chociaż to rzecz jasna nie należało do jego obowiązków. Nie skomentowała jego słów, za to niespodziewanie zaproponowała:
– Odwieźć cię dzisiaj do domu?
Przyjął tę propozycję.
Gdy godzinę później zmierzali w stronę samochodu, poskarżyła się:
– Tak bardzo chciałabym dostać swoją własną, samodzielną sprawę. Jak ty i wszyscy pozostali.
Ograniczył się do potakiwania i pomrukiwania, chociaż mógłby powiedzieć coś innego. Na przykład, że sprawy w wydziale zabójstw nie są przydzielane po to, aby sprawiać przyjemność funkcjonariuszom, albo że Bergdopiero co wykazała się ewidentnym brakiem orientacji w sprawie, co nie stawiało jej w pierwszym szeregu osób, którym przydzielano kierowanie śledztwem. Zamiast tego zapytał tylko jakby od niechcenia:
– Może wybierzemy nieco okrężną drogę i pójdziemy na spacer? Chciałbym coś zobaczyć.
Zawahała się.
– Chciałabym, jasne, ale nie bardzo wiem…
– Nie mogę się doczekać dnia, kiedy sam wcisnę pedał gazu.
– Tak, doskonale cię rozumiem, chodzi o to, że…
Nie mogła się zdecydować, chciała mu ustąpić, lecz najwyraźniej obawiała się konsekwencji.
– Rozumiem, że nie masz w tej chwili ochoty wykonywać poleceń.
– Nie o to chodzi.
– Boisz się, że padnę trupem?
– Tak.
Nie mógł jej mieć za złe tej szczerości.
– Pauline, posłuchaj… Nic takiego się nie stanie. Spójrz na mnie. Od lat nie byłem w lepszej formie.
Oboje wiedzieli, że przesadza.
– To potrwa najwyżej kwadrans i nikomu o tym nie powiesz. Nawet Hrabiance, a raczej na pewno nie jej.
– Słowo harcerza.
Jechała zgodnie z jego wskazówkami i mieli szczęście, bo znaleźli miejsce parkingowe. Gdy przecinali Goethersgade, chwyciła go pod ramię i nie puściła, dopóki nie przeszli na drugą stronę. Darował sobie komentarz. Ucięli sobie pogawędkę, idąc wzdłuż kutego żelaznego ogrodzenia parku Kongens Have.
– To zamek Rosenborg, prawda? – Wskazała budynek wolną ręką, żeby nie było wątpliwości, o czym mówi.
– Tak, bez wątpienia.
– Wiesz, że od czasu do czasu miewam ataki paniki? – zapytała nagle.
– Tak, i zdaję sobie sprawę, że to nic przyjemnego.
– Nikt, kto ich sam nie doświadczył, nie jest w stanie zdać sobie z tego sprawy. To jest okropne, ale zawsze mam przy sobie tabletkę. Truxal, trzydzieści miligramów, i dopiero po dwudziestu minutach od połknięcia jestem w stanie się ruszyć, a potem zasnąć. Problem polega na tym, że jeżeli nie mam jej przy sobie, dopada mnie lęk przed lękiem, dlatego przynajmniej pięćdziesiąt razy dziennie upewniam się, że jej nie zapomniałam. Dosłownie.
Domyślił się, do czego zmierza, i przejął inicjatywę.
– Chciałabyś, żebym ja też miał przy sobie jedną z twoich tabletek? Na wypadek gdybyś jej potrzebowała?
– Nie miałbyś nic przeciwko?
– Oczywiście, że nie. Włożę ją do portfela, noszę go zawsze przy sobie.
Wręczyła mu niewielką kulkę z folii aluminiowej.
– Moglibyśmy zajrzeć do środka, zanim ją schowasz?
Ostrożnie, pod jej czujnym okiem, rozwinął folię. W środku znajdowała się czarna tabletka.
Przez kolejnych parę minut szli w milczeniu. Oboje czuli, że trudno im ponownie nawiązać rozmowę. Wreszcie odezwała się Pauline:
– Powiesz mi, gdzie właściwie idziemy?
Właśnie odbili w lewo, kierując się w Kronprinsessegade, nadal mając po lewej park Kongens Have.
– Nie mamy konkretnego celu. Jesteśmy tam, gdzie powinniśmy. Byłabyś tak miła i zostawiła mnie na parę minut samego?
Berg była nieco zdziwiona, ale nie zadając pytań, puściła ramię Simonsena, a on podszedł do tego masywnego parkowego ogrodzenia z kutego żelaza. Ostrożnie zacisnął obie dłonie na prętach i się zamyślił.
To tutaj Rita grała na gitarze i śpiewała dla niego pewnego letniego wieczoru, gdy poza nim nikogo innego nie było. Przyniosła kanapki i koc, a on kupił cztery piwa. Miała piękny głos, ale nie potrafiła grać na gitarze, a mimo to on całkowicie się w niej zatracił, zwłaszcza tamtego wieczoru. Jej piosenki były proste, melodyjne i zawsze po angielsku.
Stop complaining, said the farmer,
Who told you a calf to be?
Why don’t you have wings to fly with,
Like the swallow so proud and free?
Próbował jej wtórować, a ona śpiewała cicho, żeby dało się usłyszeć również jego głos. Na koniec zapytał ostrożnie, co oznacza słowo complaining. Przetłumaczyła mu, ale jej pobłażliwy uśmiech go zabolał. Zamierzała zdać maturę, podobnie jak jej przyjaciele, o ile już tego nie zrobili i nie studiowali teraz na uniwersytecie. Wszyscy byli lepiej wykształceni od niego, mieli większe możliwości, więc dlaczego, do licha, nie pilnowali teraz swoich studiów? Nie potrafił tego pojąć.
Właśnie tutaj rozmawiał z Ritą po raz ostatni, potem już nigdy jej nie spotkał. Całowali się przez ogrodzenie. Był wtedy w mundurze, więc ludzie się przyglądali – funkcjonariusz i hipiska całujący się w miejscu publicznym, niecodzienny widok w tamtych czasach. Jej przyjaciele siedzieli po drugiej stronie ogrodzenia, pokrzykując od czasu do czasu. Byli już upaleni, ona zapewne też, chociaż przestała być jedną z nich. Wybrała inną drogę – polityczną – i przyszła, aby się z nimi pożegnać. Grupa rozłożyła się na trawniku, zaledwie kilka metrów od szyldu z informacją, że zabrania się siedzenia na trawie. Fajka z haszyszem nadal wśród nich krążyła. Cała sytuacja wyglądała beznadziejnie.
Ocknął się z zamyślenia i wrócił do Pauline, która ponownie ujęła go pod ramię. Poczuł, że powinien się jakoś wytłumaczyć.
– Ostatnio miewam sny związane z przeszłością. Brzmi to może dość dziwnie, ale dla mnie ma sens.
– Wcale nie uważam, że to dziwne. Ani trochę.
– Dziękuję. Miło usłyszeć, że jestem normalny.
– Sama mam niekiedy sny jak z filmów animowanych albo nawet takie czarno-białe.
– To dziwne, powinnaś to skonsultować z psychologiem.
– Już leczę się u dwóch psychiatrów, to musi wystarczyć.
Trąciła go biodrem. Zaśmiali się, przyglądając się niebu, tak bezchmurnemu i banalnie niebieskiemu, jakiego należało oczekiwać późnym latem w Kongens Have.
*
Po dwóch dniach nareszcie nadszedł czas na sprawę Simonsena w wydziale techniki operacyjnej w Vanløse.
Rana na dłoni Nielsena stanowiła główny temat spotkania Simonsena i Kurta Melsinga w biurze tego ostatniego. Samo pomieszczenie nie wyróżniało się niczym szczególnym i pod wieloma względami przypominało gabinet inspektora, jednak za wielką przeszkloną ścianą znajdowała się sala wypełniona różnymi sprzętami, przywodzącymi na myśl wyposażenie laboratorium chemicznego, a nie placówki podlegającej Komendantowi Głównemu Policji. Nowoczesna technika kryminalistyczna korzysta z osiągnięć technologii i wymaga specjalistycznej wiedzy oraz ustawicznego dokształcania. Wśród kolegów z branży krążył taki żart, że w dzisiejszych czasach eksperci od linii papilarnych nie są już zwykłymi specjalistami, tylko doktorami od daktyloskopii, i ta tendencja dotyczyła niemal wszystkich dziedzin. Sama zmiana nazw stanowisk nie oznaczała jednak, że w ostatnim dziesięcioleciu technicy zaczęli stanowić dla śledczych większe wsparcie, niż stanowili wcześniej.
Kurt Melsing posadził swojego gościa przed okazałym monitorem komputera i bez zbędnych słów zaczął uderzać w klawisze. Słynął ze swojej niezawodności, podobnie jak cały kierowany przez niego wydział z wysuwania niezawodnych wniosków, ale z pewnością mężczyzna miał problemy z komunikacją. Teraz też dawały o sobie znać – zaczął metodycznie wyświetlać wszystkie zdjęcia z telefonu Hansa Ulrika Gormsena i przy każdym kolejnym ograniczał się do wymówienia przyporządkowanego mu numeru. Niczym prowadzący grę w bingo, z tą różnicą, że był bardziej systematyczny. Jednocześnie regularnie bezradnie spoglądał na przeszkloną ścianę. Gdy Melsing skończył prezentację, Simonsen doszedł do wniosku, że w ciągu dziesięciu minut dowiedział się tego, co można było opowiedzieć w dziesięć sekund. Chodziło o mało zaskakujący fakt, że zdjęcia z telefonu komórkowego zostały przeniesione na komputer. Potem Melsing wyjawił powód swojego niepokoju.
– Za chwilę przyjdzie mój współpracownik, który przedstawi szczegóły.
Simonsen ograniczył się do skinienia głową.
– Cieszę się, że nie umarłeś – przyznał Melsing.
Obaj skierowali wzrok na przeszkloną ścianę.
Po powrocie do domu w Søllerød Simonsen wspomniał Hrabiance o problemach z komunikacją Meslinga. Leżeli na trawniku, ona z głową na jego ramieniu. Stłumił irytację i zaczął jej opowiadać o czasie spędzonym na oczekiwaniu w biurze technika.
– Siedzieliśmy tam jakiś czas, gapiąc się głupio przed siebie, aż w końcu nadeszła pomoc. Nie czekaliśmy co prawda dłużej niż pięć minut, ale wydawało się, że minęła wieczność.
– Rozumiem, to mogło być dość krępujące.
– Naprawdę go lubię, ale jest dość dziwny w obejściu. Ciągle mnie zastanawia, jak on może kierować paruset pracownikami, a na dodatek takimi, którzy są pod każdym względem nieprawdopodobnie efektywni, podczas gdy on ledwo potrafi się przedstawić.
– Przesadzasz.
– Dlaczego się uśmiechasz?
– Nie powiem, bo chyba jeszcze nie jesteś gotowy na tę rozmowę.
– Czy Kurt był przy moim zawale?
– Tak.
– Poważnie?
– Oczywiście, że tak. Nic z tego nie pamiętasz?
– Pamiętam, że rano pojechałem do pracy i obudziłem się w szpitalu cztery dni później. Reszta to czarna dziura.
– Przecież większość czasu przespałeś. Mam ci opowiedzieć czy chcesz z tym jeszcze poczekać?
– Chyba już najwyższa pora.
– Byliśmy na przyjęciu pożegnalnym Poula Trolsena. Stałeś z kieliszkiem wina w jednej dłoni i kanapką w drugiej. Najpierw narzekałeś na ból w klatce piersiowej, a później też w plecach. Z trudem łapałeś oddech, a potem upuściłeś kieliszek i osunąłeś się na kolana. Lekarz nazwał ten twój atak myocardial infarction, co oznacza rozległy zawał serca. Wszyscy spanikowali, ja też. Ja i Malte wybuchliśmy płaczem, Troulsen poluzował ci krawat, Pedersen zrobił to samo ze swoim i wszyscy zaczęli pleść od rzeczy. Z wyjątkiem Meslinga. Zabrał mi torebkę, wywrócił ją do góry dnem, znalazł telefon, wskoczył na stół, krzyknął: „Zamknijcie się”, a jego głos poniósł się po całym KG. Potem zadzwonił pod sto dwanaście, wezwał karetkę kardiologiczną i opisał twoje objawy dokładnie i płynnie niczym prawnik procesowy. Chwilę potem pojawił się wolontariusz z Czerwonego Krzyża i udzielił ci pierwszej pomocy.
KG oznaczało Komendę Główną w wewnętrznym slangu ludzi z wydziału zabójstw, więc zapewne nieco przesadziła. Jednak wniosek był oczywisty.
– Czy to znaczy, że Melsing uratował mi życie? – zapytał.
– Nie wiadomo. Ale na pewno już w karetce dostałeś coś na rozrzedzenie krwi i na uspokojenie.
– Dzięki Melsingowi?
– …zdaje się więc, że nie zawsze ma problemy z komunikacją. Poza tym nie raz widziałam, jak całkiem dobrze sobie radził w innych, mniej dramatycznych okolicznościach.
Simonsen wysunął ramię spod jej głowy, która gwałtownie uderzyła o ziemię, po czym usiadł.
– Auć, do licha, mogłeś mnie uprzedzić.
– Przepraszam, po prostu mi głupio. Nawet mu nie podziękowałem. Pewnie ma mnie za jakąś niewdzięczną bestię.
– Nie, bo doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nic nie pamiętasz i że początkowo nie chciałeś wiedzieć, co się wtedy stało.
– To się cieszę. Ale skąd o tym wie?
Simonsen ponownie się położył.
– Dzwoni do mnie regularnie i pyta, jak się czujesz.
– Nic mi nie mówiłaś.
– Nie można być jednocześnie poinformowanym i niepoinformowanym. Dawaj to ramię. Jak się w końcu zakończyło to wasze spotkanie? Znalazł coś, co ci się przyda?
– Tak, a wkrótce będzie tego dużo więcej.
Gdy rzecznik Meslinga w końcu się odnalazł, sprawy nabrały tempa. Szef pracował przy komputerze, jego młody współpracownik zajął się objaśnianiem, a Simonsen uważnie się przysłuchiwał. Takie rozwiązanie doskonale się sprawdziło.
– Sporo czasu poświęciliśmy temu odgnieceniu na grzbiecie prawej dłoni denata.
Na monitorze ukazał się powiększony obraz dłoni.
– Miałeś nosa, ale sami długo nie wiedzieliśmy, czy to się nam do czegoś przyda. Wiadomo, że zdjęcia z komórki nie są najlepszej jakości, a my mamy tylko skany papierowych odbitek. Dlatego nie mogliśmy wyostrzyć fragmentu z grzbietem dłoni, to znaczy powiększyć go tak, żeby było widać szczegóły.
– Rozumiem. Powiększenie niewiele w takich wypadkach daje.
– Właśnie. Ale zrobiliśmy coś innego, prawie tak samo dobrego. Wykorzystaliśmy pudełko zapałek jako punkt odniesienia, obróciliśmy, a potem przesunęliśmy obiekty we wszystkich trzech kierunkach i w tym procesie transformacji, zwanym…
– Wykręciliśmy dłonie we wszystkich możliwych kierunkach – wtrącił uprzejmie Mesling. Pokazał rezultat na ekranie.
Simonsen był pod wrażeniem.
– A niech mnie!
Znak na grzbiecie dłoni Nielsena nabrał wyrazistości. Jakby został sfotografowany z odległości pięciu centymetrów. Tuż obok umieszczono zbliżenie chodnika schodów pod pewnym kątem. Widać było tkany na płasko sizal w łatwym do rozpoznania wzorze. Odgniecenie na dłoni i struktura chodnika do siebie pasowały, a rzecznik pokusił się o konkluzję:
– To bez wątpienia dowód na to, że denat spadł ze schodów. Poza tym skaleczenie to dowód na to, że cały ciężar ciała oparł na dłoni, w przeciwnym wypadku zadrapanie nie byłoby tak wyraźne.
– Są też złe wieści – wtrącił Melsing.
– Mamy niestety sporo wątpliwości – wyjaśnił jego młody współpracownik. – Nie podoba nam się ułożenie ciała na dole schodów. Sporo już widzieliśmy i zapala nam się lampka alarmowa…
– Niewiele z tego rozumiem – przyznał Simonsen.
Melsing nieznacznie się uśmiechnął, ale rzecznik nie wyglądał na zrażonego.
– Dziwne jest to, że Nielsen wylądował w takim miejscu po upadku z wysokości zaledwie dwóch metrów ze schodów wznoszących się pod kątem około trzydziestu stopni. Do tego skręcił kark i musiał podwinąć prawe ramię pod siebie, bo skaleczył wierzch dłoni o któryś ze stopni. Na dodatek zadrapanie biegnie od ramienia w kierunku kości dłoni, a nie odwrotnie. Gdybyśmy tylko wiedzieli, o który stopień się otarł, byłoby mniej problemów. Ale tego nie ustalimy, bo po komórkach naskórka, które pozostawił, nie ma już śladu. Do tego należy pamiętać, że gdy człowiek upada, odruchowo podpiera się wnętrzem dłoni.
– Czy to oznacza, że Nielsen mógł być martwy, gdy uderzył o schody?
– Być może, ale to tylko nasze przypuszczenia, oparte na dotychczasowych doświadczeniach. Ciała podczas upadku mogą się zachowywywać bardzo różnie. I może ten przypadek Nielsena należy do ekstremalnych. Może nic podobnego dotąd nie widzieliśmy i dlatego nic nam się nie składa.
– Innymi słowy: nie jesteście w stanie tego jednoznacznie ocenić?
Twarze obu techników rozjaśnił szeroki uśmiech.
– Być może nam się uda.
– Jak to?
– Pomoże nam w tym twój stażysta, a przy okazji i tobie.
– To chyba wymaga dodatkowego wyjaśnienia.
Melsing wyczarował na swoim komputerze jakąś aplikację, wpisał kilka słów, a następnie wskazał palcem w kierunku przeszklonej ściany. Simonsen odwrócił głowę i ku swojemu zdumieniu ujrzał Maltego Borupa, który podniósł się ze swojego miejsca w najodleglejszym kącie pomieszczenia i popędził w ich stronę. Borup pracował jako stażysta w wydziale zabójstw. Miał być teraz na wakacjach, ale najwyraźniej zdecydował się spędzić je tutaj. Gdy wszedł do biura, technik zaproponował:
– Może otworzysz teraz swój program i przygotowujesz prezentację, a ja w międzyczasie wyjaśnię, nad czym pracujesz?
Odwrócił się w stronę Simonsena i zaczął tłumaczyć, zanim jeszcze student przystał na jego propozycję.
– Kilka miesięcy temu zakupiliśmy od FBI nowy program komputerowy o nazwie Human Object Movement Simulator. Pod tą skomplikowaną nazwą kryje się zaawansowane narzędzie, które potrafi z zaskakującą precyzją symulować ludzkie reakcje na bodźce fizyczne. Pracowali nad nim naukowcy z różnych dziedzin – przede wszystkim fizycy i fizjolodzy. I właśnie tego nam teraz potrzeba.
Przerwał na moment, prawdopodobnie, by zaczerpnąć powietrza, a Simonsen wykorzystał chwilę na wtrącenie.
– Ale?
– Rzeczywiście, jest też „ale” i w tym przypadku chodzi o czas. Obsługa aplikacji HOMS wymaga korzystania z aż jedenastu instrukcji, a my nie mieliśmy ani czasu, ani środków, aby się z nimi zapoznać. W październiku wybieram się na szkolenie do Waszyngtonu, ale to nie pomoże ci teraz, w sierpniu. Na szczęście Malte zaproponował pomoc i muszę przyznać, że nauczył się bardzo wiele w dość krótkim czasie.
– Tak, rzeczywiście jest zdolny.
– Nie ma co do tego wątpliwości, zobaczmy więc, co udało mu się zdziałać.
Borup uruchomił program i na monitorze pojawiło się nieco stylizowane wnętrze korytarza w willi Nielsena. Kliknięcie myszką i u szczytu schodów zmaterializował się ludzik. Rzecznik powrócił do wyjaśniania:
– Obraz może nie wygląda zbyt imponująco, ale pomieszczenie i ludzik mają odpowiednie parametry i już samo ich dopasowywanie zajęło nam sporo czasu. Program pozwala prześledzić upadek mężczyzny ze wszystkich możliwych miejsc. Można też prześledzić wszystkie reakcje ciała. Oprócz tego możemy uwzględnić różne czynniki zewnętrzne, zarówno przed upadkiem, jak i po nim… Malte, spróbuj sprawić, żeby się potknął na schodach i poleciał do przodu.
Borum nie zareagował.
– Yyy, nie opanowałem jeszcze wszystkich instrukcji.
– To bez znaczenia, chodzi tylko o ogólne wrażenie.
Ponownie kliknął myszką, tym razem niechętnie. Ludzik wzbił się w powietrze i uderzył o sufit niczym mucha na spidzie.
– Yyy, muszę doczytać jeszcze parę instrukcji.
– Później – podsumował Melsing. – Będziemy gotowi za jakiś czas i damy ci znać – zapewnił Simonsena.
Później nastało szybciej, niż przypuszczał inspektor. Ktoś musiał siedzieć po godzinach, bo już po trzech dniach ponownie zawitał do wydziału techniki operacyjnej, a na dodatek dotarł tam własnym samochodem, po tym, jak lekarz w końcu pozwolił mu prowadzić. Poza tym odniósł też pewne osobiste zwycięstwo, o którym wiedział tylko on sam: udało mu się przebiec nieduży dystans. Dwadzieścia, może trzydzieści metrów – na miejsce startu i metę starannie wybrał dwie połamane płytki chodnikowe i jeszcze tego samego przedpołudnia swój marsz na tym odcinku zastąpił biegiem. Był to powolny, kiepsko skoordynowany ruch, a jednocześnie cudowny bieg.
Tym razem informacje pochodziły od technika, którego poznał ostatnio. Nie dostrzegł ani Maltego Borupa, ani Kurta Melsinga. Liczył na jakąś jasny, jednoznaczny wniosek i jego życzenie się spełniło, niestety nie tak, jak zakładał.
– Przeprowadziliśmy wiele prób, uwzględniając różne okoliczności – wyjaśnił technik – ale tylko jedna symulacja pasuje do naszej sprawy.
Uruchomił program. Ludzik ponownie pojawił się u szczytu schodów, ale tym razem nie był sam. Drugi chwycił go od tyłu, objął jego głowę ramieniem i skręcił mu kark. Całe zajście wyglądało nadzwyczaj realnie. Człowieczek został następnie zepchnięty ze schodów i potoczył się bezwładnie w dół. Po drodze otarł dłoń o stopień, co było dobrze widać dzięki sekwencji w zwolnionym tempie, a potem wylądował siedem stopni niżej w pozycji, która wyglądała identycznie jak ta ze zdjęć Gormsena. Obejrzeli animację trzykrotnie, zanim Simonsen zapytał z powagą w głosie:
– Jesteście pewni?
– Tylko na dziewięćdziesiąt dziewięć procent.
– Bo?
– W wersji, którą obejrzałeś, ofiara musiała zostać zepchnięta ze schodów z dużą siłą i trudno nam pojąć, dlaczego po prostu nie ograniczono się do pchnięcia, skoro Nielsen był już martwy. Jednak niezależnie od tego, ile byśmy próbowali, ten człowiek po pierwsze, musiał być martwy, gdy spadał ze schodów, po drugie, złamano mu kark przed upadkiem, po trzecie, upadł tyłem, bo inaczej nie wylądowałby i nie leżał w takiej pozycji, w jakiej go znaleziono. No i, jak wspomniałem, konieczne było silne pchnięcie już po tym, jak skręcono mu kark. Niestety, te cztery okoliczności dadzą spójny obraz, tylko jeśli założymy, że…
Urwał, a Konrad Simonsen dokończył za niego:
– …że Jørgen Kramer Nielsen został zamordowany przed drzwiami do własnego mieszkania.