Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Klub snów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 maja 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Klub snów - ebook

Jak być dorosłą, gdy już się dorosło? A jak być dorosłą, kiedy ma się dziewięć lat? To książka o relacjach, których nie ma, ale które bardzo chciałoby się mieć. O kobietach zaskoczonych, że mają doświadczenie. O tym, że miejsce, w którym się wychowamy, podróżuje potem w nas. O małych dziewczynkach w latach 80., które są gnębione, ale zawsze trochę zwyciężają – choćby dorastając. O matkach i córkach. A język jest tu osobnym bohaterem.

Zamknij oczy i patrz. Włóż sobie do ust kawał waty cukrowej, poczuj, jak rozpuszcza się na języku, przy policzkach, osiada na dziąsłach. Biegnij w ciszy do utraty tchu, by na moment zatrzymać się, wchłonąć jednym wdechem świat; swoje ciało i czas. Włącz muzykę  i tańcz, usłysz każdy dźwięk; werbel, linię basu, najwyższą nutę. Podgłośnij wszystko na cały regulator. To, co pisze Katarzyna Michalczak, nim jest. To cały regulator, to utrata tchu.
Łukasz Jarosz

 

Gdyby Lucia Berlin była Polką, która świat czuje każdziusieńkim nerwem, a polszczyznę słyszy głębiej niż inni, być może pisałaby właśnie tak. W sugestywne, wyraźne i nieoczywiste pisanie Katarzyny Michalczak wchodzi się od razu.
Anna Fryczkowska

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-952847-3-1
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Bad command or file name

Miałam dziewięć lat i byłam bardzo dobra, taka jak należy. Kochałam Boga, chodziłam do kościoła i jeśli popełniłam jakiś grzech, od razu się z niego spowiadałam. W szkole miałam same piątki, a jeśli dostałam z czegoś czwórkę, to wieczorem modliłam się długo i prosiłam Boga, żeby dał mi jeszcze jedną szansę.

Nigdy nikogo nie biłam. Byłam dobra i posłuszna Bogu i ludziom, którzy dbali o mnie i o to, bym dotarła do królestwa niebieskiego.

Na pierwszą komunię dostałam kuchenkę dla lalek. Była piękna. Cała z metalu, jak prawdziwa. Zabudowa do kuchni ze zlewem i z piecykiem. Wierzchy szafek żółte, a ich obramowania pomarańczowe. Miała też uchwyty w kolorze złotym. W dolnych szafkach miejsce na kaszę i mąkę, w górnych – na malutkie lalczyne filiżanki. Przy zlewie był kran, całkiem maciupeńki, z którego mogła lać się woda, jeśli uzupełniło się zbiorniczek w szafce pod zlewem. W tej szafce było też miejsce na kosz na śmieci, który zamierzałam zrobić z naparstka; babcia miała mi go oddać, gdy tylko przestanie jej być potrzebny.

Odkąd dostałam tę kuchenkę, bawiłam się nią cały czas. Czasem mi się nudziło i sięgałam po książkę, ale po chwili czytania już się powstrzymywałam i przepraszałam Boga, że nie doceniałam prezentu. Czasem słyszałam stukanie Wiktorii, przepraszałam Boga, zostawiałam kuchenkę i biegłam do niej. Krzyczałam do mamy:

– Idę do Wiktorii się pobawić!

Trzaskałam drzwiami, ale niechcący, i od razu wracałam, żeby zamknąć je tak jak należy: cicho.

Mieszkanie Wiktorii, tak jak nasze, mieściło się na pierwszym piętrze w tej samej klatce, naprzeciwko; nasze pokoje przylegały do siebie, dzieliła je tylko ściana. Okna pokoju mojego i Wiktorii były tak blisko, że można było przeciągnąć pomiędzy nimi sznurek i wieszać na nim listy, które byśmy do siebie pisały, ale kiedy podzieliłam się tym pomysłem z Wiktorią, powiedziała:

– Po co?

Kiedy była ładna pogoda i obie siedziałyśmy w domu, wyglądałyśmy każda przez swoje okno, żeby porozmawiać, ale wtedy moja mama krzyczała z kuchni:

– Małgosiu, złaź z tego okna!

Jak ona to widziała? Z pierwszego piętra, czy można się zabić?

Moja mama rzadko bywała w kuchni, bo często miała dyżury. Obiady zazwyczaj gotowała nam babcia. Przyjeżdżała do nas z Radomia co kilka miesięcy na dwa, trzy tygodnie; każdego dnia gotowała mielone i schabowe, więcej, niżbyśmy dali radę zjeść, i to, co zostało, zamrażała. Kiedy wyjeżdżała, mama mogła je odgrzać na szybko. Jedzenie babci było pyszne, ale mama robiła najlepszą pomidorową. Pewnego razu powiedziała:

– A ty, Wiktoria, nie masz dzisiaj obiadu? Chodź do nas.

Wiktorii bardzo smakowało, poprosiła nawet o dokładkę. Ale kiedy wyszła, mama powiedziała:

– Przecież nie będziemy jej żywić, co to, bar mleczny publicznego użytku?

Od tej pory to ja chodziłam do Wiktorii. Czyli codziennie po szkole.

Wiktoria zawsze była sama w domu. Albo z siostrą, czyli też sama.

Rodzice Wiktorii po południu sprzedawali na bazarze. Jej mama była pielęgniarką; zaraz po pracy przebierała się z białego kitla w granatowy dres z paskami po bokach, wychodziła przed szpital w beżowych kapciach, bo szybciej. Na parkingu czekał już na nią tata Wiktorii, otwierał od środka drzwi fiata, zapalali oboje po papierosie i ruszali na bazar. Na tylnym siedzeniu piętrzyły się ciuchy, mama Wiktorii przygniatała je ręką, żeby pan Krzysiek mógł cofać.

Wiktoria i Ania, jej dwa lata starsza siostra, umiały same usmażyć frytki. Dlatego codziennie jadły je na obiad. Nie rozmawiały ze sobą, ale każda świetnie wiedziała, co robić. Wiktoria obierała ziemniaki, bo była młodsza. Ania kroiła je i wrzucała do frytkownicy. Czasami, bardzo rzadko, odzywały się do siebie:

– Jak ty to obrałaś! – mówiła Ania.

– Głupia jesteś! – krzyczała Wiktoria i gryzła Anię w rękę.

Miska z pokrojonymi ziemniakami zsuwała się na skraj blatu, a pracująca frytkownica z napiętym kablem chybotała się pod ścianą.

– Sama jesteś głupia! Świnia najgorsza! – odpowiadała Ania i waliła Wiktorię pięścią po głowie, popychała na stół, niewielki stół w brązowy wzorek, wszyscy w klatce takie mieli; przy nim co rano rodzina jadła na raty, bo naraz się nie mieścili: najpierw tata z Wiktorią, potem mama z Anią. Wiktoria kopała Anię w kostkę i upadała pod stół, puszczała firankę, która wisiała nadal; tylko w jednym miejscu urywała się żabka. Ania krzyczała „aua!” i podnosiła nad głowę rozgrzaną od oleju drewnianą łyżkę.

Nigdy się nie poparzyły, choć wolałam nie mówić mamie. Czy czuła zapach oleju, który unosił się na całej klatce?

Kiedyś Wiktoria powiedziała do mnie:

– Pomogłabyś mi obierać.

Odpowiedziałam:

– Nie umiem.

– Spółczucia.

Wiktoria wróciła do obierania.

Ale przecież należała mi się dokładnie trzecia część porcji, bo tak było sprawiedliwie, tego chciałby Bóg; więc Ania nakładała nam wszystkim po równo, ja zjadałam pierwsza i chciałam więcej, Wiktoria obierała więcej i Ania kroiła więcej, i jadłyśmy kolejną porcję.

Oprócz frytek uwielbiałam jeść u nich kiełbasę śląską. Kilka plasterków na chlebie z masłem dawała mi babcia Ani, kiedy przyjeżdżała na parę dni z Zabrza. Przyjeżdżała raz na miesiąc, gdy rodzice Ani i Wiktorii jechali po towar pod granicę niemiecką, żeby Wiktoria i Ania nie musiały spać same. Babcia Ani razem z mężem siedzieli w dużym pokoju i oglądali telewizję: pilnowali dziewczynek.

Ania i Wiktoria miały osobne babcie, chociaż miały wspólnych rodziców. Babcia Helena z Zabrza mówiła, że jest babcią Ani. Babcia Bronia ze wsi, z Brzuchani, zapraszała do siebie tylko Wiktorię. Była mamą ich taty, a tata bardziej kochał Wiktorię.

Tata kupował Wiktorii czasopismo „Ty” z zadaniami, które były dla niej za trudne; ja rozwiązywałam je za nią. Mnie mama kupowała czasopismo „My”, żeby mieć chwilę spokoju. Uwielbiałam dział Nie do wiary!, w którym opisywano zjawiska paranormalne. Nie mogłam się doczekać, kiedy sama będę mieć jedenaście lat, jak bohaterki artykułu, które za pomocą wzroku umiały podnosić ze stołu łyżeczki do kawy i zginać je wpół. Wiktoria nie wiedziała, co to znaczy „paranormalne”, i nie interesowało jej to. Kiedyś powiedziałam jej, że powinna rozwiązywać zadania z czasopisma „Ja”, które było dla malutkich dzieci – zamachnęła się na mnie, ale uciekłam. Trzasnęłam drzwiami jej mieszkania, dobrze, że one nigdy nie zamykają na zamek, i dobrze, że babcia była w kuchni.

– Babciu, to ja, otwieraj, szybko, proszę! – krzyknęłam.

Natychmiast otworzyła mi zasuwkę.

Z Anią nigdy się nie biłam. Przychodziłam do niej czasem, kiedy pokłóciłam się z Wiktorią, do jej pokoju z białymi mebelkami. Siedziała tam zazwyczaj, czytając książkę. Dziewczyny miały osobne pokoje, po dwóch stronach mieszkania; bo przecież by się pozabijały, mówiła ich mama. Pokój Ani był po tej samej stronie co kuchnia, jego okna z błękitnymi zasłonkami z falbanką wychodziły na lasek, tak samo jak okna pokoju mojego taty, w którym całe popołudnia i wieczory, aż do nocy, uczył się do specjalizacji. To Ania poleciła mi komiksy o Kajku i Kokoszu i Anię z Zielonego Wzgórza. Chyba niedługo będzie miała okres. Kiedyś w tajemnicy pokazała mi na dłoni miejsce po znamieniu, które sama wydrapała. Palcami: raz wskazującym, raz środkowym. Zajęło jej to kilka dni i już.

– Czemu to zrobiłaś? – spytałam, bo mama mówiła mi, że od takich rzeczy można dostać raka. Poza tym przecież Bóg to widział i na pewno nie był zadowolony. Dał nam coś, a my się miałyśmy tego wyrzekać? Nawet taki mały pieprzyk był Bożym stworzeniem i darem.

– Bo mi się nie podobało.

Pokój Wiktorii nie miał białych mebli, jak pokój Ani, ale był większy i na co dzień wpadało do niego więcej słońca. Rozjaśniało ciemną, prawie czarną meblościankę, której rodzice Ani i Wiktorii nie chcieli już w dużym pokoju. Wszędzie na półkach siedziały i leżały lalki – same bobasy. Przy tapczanie stał wózek dla lalek: różowy, plastikowy z darów, z falbanką. Każdego dnia Wiktoria wkładała do niego innego bobasa.

Jest lato, staję w drzwiach mieszkania Wiktorii.

Moja babcia poszła do sklepu. Zabrakło jej ziemniaków, więc się zezłościła, bo zazwyczaj nie wychodziła z domu ani razu przez te dwa czy trzy tygodnie, gdy była u nas. Rodzice, wracając z pracy, dostarczali jej wszystko, czego potrzebowała do prowadzenia domu. Nie wychodziła nawet do kościoła – w niedzielę zawsze bolała ją wątroba. Poranna trasa z mojego pokoju, gdzie spała na skrzypiącym łóżku polowym, do łazienki, a z łazienki do kuchni, w której jako pierwsza nastawiała radio, wystarczyła jej za wszystkie spacery na świeżym powietrzu. Tak odpowiadała rodzicom, gdy mówili, że „ćwiczenia fizyczne, najnowsze badania”, „trzeba trochę się poruszać, na Boga”; gdy pytali, czy chce umrzeć młodo, i po tym pytaniu odwracali wzrok.

Babcia nie wychodziła z dwóch powodów. Po pierwsze, prawie co noc śniła jej się czarna woda i wtedy broń Boże nie wolno było opuszczać mieszkania, bo mogło się coś stać. Po drugie, żeby wyjść, musiała się ubrać. Komplet we wzory, spódnica i żakiet, żakardowa bluzka. Włosy na lakierze. Szpilki w szpic. Cztery złote łańcuszki, pięć pierścionków, czerwona szminka na ustach i niebieskie cienie na powiekach. A w domu nie nosiła eleganckich ubrań. Chodziła w podomce w zielone maki zarzuconej na przezroczystą halkę w różyczki, a kiedy podomka się ubrudziła, zakładała błyszczący fartuch.

Tego dnia zabrakło ziemniaków, a pyzy, sine bobki gotowane we wrzątku, które tak kochał tata, bez ziemniaków nie miały sensu. Założyła żółtą sukienkę, prędko zapięła na szyi najgrubszy ze swoich łańcuszków, położyła po jednej warstwie niebieskiego cienia na każdą powiekę, wsunęła chodaki mamy i złapała siatkową torbę. Taka niedokończona babcia. Z zaciętymi ustami zakazała mi wychodzić na dwór.

Nie zamykam drzwi na klucz: tylko na chwilkę. I babcia, i mama powtarzają, żeby zamykać, choćby nie wiem co się działo. Ale tylko na chwilkę.

– Pobawimy się? – pytam w progu Wiktorię.

– Chcę wyjść z wózkami pobawić się w ciotki. Ciotka, jak twoje małe? Moje dzisiaj nie chce jeść, martwię się. – Wiktoria stoi w drzwiach, zasłania ciemny przedpokój i plamę światła z pokoju, w którym gra telewizor, wojsko maszeruje po szerokim placu, a niski męski głos powtarza słowa: „Grób Nieznanego Żołnierza”.

– Ale ja nie mogę. Babcia powiedziała, że mam nie latać po polu.

– Spółczucia – mówi Wiktoria i nie rusza się z progu.

– Pokaż mi swój komputer. – Wkładam stopę w drzwi. Wiktoria podsuwa sobie nogą kiedyś białe, teraz brązowe od brudu czeszki z malutką niebiesko-biało-czerwoną flagą.

– Ale ja chcę w ciotki.

Ale mnie się to nudzi. Nie powiem tego Wiktorii, bo uzna, że nigdy nie będę prawdziwą kobietą. Niemniej mnie się nudzi zabawa w ciotki, gadanie o dzieciach, jeżdżenie wózkami wokół bloku z poważną miną; przecież to w środku to nie są prawdziwe bobasy. Ja lubię się bawić w warzywniak, marzę o tym, żeby być kiedyś sprzedawczynią, na dużej wadze sprawdzać masę marchewki, którą klientki z dwunastki, dziesiątki, szóstki pakują w przyniesione ze sobą sznurkowe siatki. Lubię też bawić się w cukiernię, robić ciastka z ziemi. Ziemniaczki, bajaderki z alkoholem, posypane piaskiem. Płaci się listkami i gdy wsadzone do kieszeni na drugi dzień wysychają, szeleszczą w dłoniach jak prawdziwe pieniądze.

– Ale ja nie mogę, Wiktoria!

Lekko popycham drzwi. Potem mocniej, opieram się na nich całym ciężarem. Nie ma możliwości, żeby pod nim nie ustąpiły; ważę dwa razy więcej od Wiktorii.

W dużym pokoju siedzą babcia Ani i dziadek, jej mąż, który tak naprawdę nie jest niczyim dziadkiem. Wpatrują się w ekran, na którym na szerokim placu przemawia bardzo gruby pan, a żołnierze mu się kłaniają. Mówię cicho „dzień dobry” i znikam za drzwiami pokoju Wiktorii, która nie ma wyjścia i musi zniknąć tam razem ze mną.

– Pokaż mi swój komputer – mówię.

– Ale co chcesz na nim robić? – pyta Wiktoria, nie patrząc na mnie. Na komunię dostała od taty komputer, biały atari, który pyszni się na środku biurka.

– Może pogramy? – Na komputerze ma gry; Prince, mówi się tak samo jak „prince polo”, goni się przez jaskinie, żeby zdobywać diamenty i złoto. Kiedy w to gram, jestem nim, jestem Princem.

Za oknem świeci słońce i dzieci krzyczą coraz głośniej, goniąc się po rozgrzanym żwirze boiska. Jest czerwiec, koniec roku szkolnego. Ja mam piątki, Wiktoria trójki i kilka czwórek. Już dawno przestałyśmy rozmawiać o tym, co mamy zadane.

Nasza nauczycielka, pani Wygasiowa, była przeciwieństwem moich marzeń o nauczycielce. Chciałam szczupłej kobiety z rudym kucykiem, o łagodnym spojrzeniu i melodyjnym głosie, która będzie zabierać nas na łąkę i z pasją pokazywać różne gatunki chrząszczy, a potem uważnie oglądać nasze rysunkowe impresje na temat ujrzanych żyjątek – i oczywiście z całej klasy najbardziej chwalić mnie.

I jedynie w tym pani Wygasiowa była podobna do nauczycielki z moich marzeń. Od momentu gdy na pierwszej, zapoznawczej lekcji najstaranniej ze wszystkich narysowałam naszą szkołę, na zawsze stałam się dla pani Wygasiowej Najlepszą Uczennicą. Chwaliła mnie za wszystko, nawet za rzeczy które, wiedziałyśmy to obie – i ja, i ona – robiłam przeciętnie. Gdyby trochę rozejrzała się po klasie, znalazłaby wśród tych kilkunastu ławek ustawionych bokiem do wielkiego okna wychodzącego na szkolny dziedziniec lepiej zrobiony szlaczek czy akuratniej napisane rzędy litery „L”.

Nie mówiąc o wuefie. Z tego przedmiotu byłam najgorsza w klasie, ale pani Wygasiowa przymykała na to oko i stawiała mi piątki, chociaż lepsi ode mnie dostawali trójki. Na przykład Wiktoria, która na lekcjach wychowania fizycznego zmieniała się w kozę, żabę, w rybę w wodzie. Kiedyś wszyscy robiliśmy świecę. W wielkiej sali gimnastycznej przedzielonej na pół kilkoma biurowymi szafkami ze sklejki chłopcy i dziewczynki ułożeni obok siebie jak kredki w pudełku mieli na komendę przenieść nogi za głowę i je unieść. Serce biło mi galopem, Panie Boże, spraw, żebym umiała to zrobić, spraw, żebym nie umarła.

– Złapcie się za biodra!

Nie wiedziałam, co to znaczy.

– Ty to nawet bioder nie czujesz – wysyczała Wiktoria.

Pani Wygasiowa urodziła trzech synów, jeden z nich, najmłodszy, bardzo często przychodził po lekcjach, czekał na nią przy szatni. Mówiła, że jej się nie udał; że pozostali synowie poszli na politechnikę, a ten już trzy razy zdawał na medycynę, upatrzył sobie być lekarzem, a przecież nic z tego nie będzie. Siedzi i się uczy, rok za rokiem, i tyle ona z tego ma. Ciągle gęba do wyżywienia. Fajtłapa. Ech, Boże.

„Fajtłapa” – tak samo mówiła na Huberta, najgorszego ucznia w klasie. Hubert Dola, przezywali go Dolar, a on nie rozumiał czemu. Piotrek Falecki i Grzesiek Kurc krzyczeli za nim: „Dolar, Dolar, dawaj trochę!”, a wtedy się śmiał, bo nie wiedział, o co chodzi, i kiwał się na krześle albo jedynie stukał ołówkiem w blat, nie patrząc na nich. Czasami piszczał jak czajnik, ale tylko wtedy, kiedy się go niechcący dotykało. A przecież nikt nie chciał dotykać Huberta, bo wiedzieliśmy, że śmierdzi. Pani Wygasiowa udawała, że nie słyszy, kiedy chłopcy krzyczeli to na przerwie.

Raz jego starszy brat Maciek, który chodził już do szóstej klasy, rzucił się z pięściami na Piotrka Faleckiego. Ale Piotrek uciekł, a kiedy wrócił, naskarżył pani Wygasiowej. Pani Wygasiowa powiedziała:

– Nieładnie dokuczać.

Hubert miał bardzo ładną głowę. Z jasnymi, ciasno przylegającymi do czaszki włosami, na tle tablicy wyglądała jak żarówka. Jej kształt obserwowałam z uwagą, kiedy pani Wygasiowa wywoływała go do odpowiedzi. Ale przecież wiadomo było, że Hubert nigdy nic nie umie.

– Z czegoś te oceny trzeba wystawiać – mówiła pani Wygasiowa i rozkładała ręce.

Hubert przy tablicy dostawał dwóje. Pani Dolowa przychodziła na wywiadówki z młodszym o cztery lata braciszkiem Huberta za rękę. Siedziałyśmy z Wiktorią pod drzwiami sali, każda z nas czekała na swoją mamę. Po zakończeniu spotkania pani Dolowa ustawiała się w kolejce na indywidualną konsultację. Miała podkrążone oczy i wysokim głosem powtarzała bardzo trudne słowa, których nawet pani Wygasiowa nie rozumiała.

Moja mama pierwsza wychodziła z wywiadówki, lekkim krokiem, z podniesioną głową. Obejmowała mnie ramieniem, to był gest wyłącznie na te okazje.

– Chodź, córeczko. Jak zwykle żadnych uwag. Pani powiedziała, że jesteś najlepsza – mówiła głośno, na cały korytarz.

Hubert ledwo zdał do drugiej klasy.

Wiktoria nie była aż tak złą uczennicą jak Hubert. Dlatego mama pozwalała mi się z nią bawić. Moim największym marzeniem było, żeby nasze mamy przeszły na „ty”. Raz, wracając od dentystki, ja i mama spotkałyśmy na półpiętrze mamę Wiktorii. Wychodziła po śmietanę, pan Krzysiek pojechał po Anię na dworzec. Wiktoria i Ania na sobotę i niedzielę pojechały każda do swojej babci. Mama przystanęła z kluczem w ręku, siatkę postawiła na wycieraczce. Zabiło mi serce, zaczęły rozmawiać. Wchodziłam i schodziłam po schodach, słuchając i licząc: trzy stopnie w górę, trzy stopnie w dół. Miałam sama ze sobą taką zabawę, że przyłapywałam swoje myśli – śledziłam je wstecz. O czym myślałam, kiedy wstępowałam na pierwszy stopień schodów, na parterze? „Lato tak szybko mija”. O czym myślałam, kiedy mama, dźwigając torbę z zakupami, otwierała przede mną drzwi klatki? „Dzieci, te dzieci tyle kosztują”. O czym myślałam, kiedy wychodziłyśmy z warzywniaka? „Ona by samymi słodyczami żyła, przecież tak nie można”.

– Mamo, chodźmy już – wyjęczałam parę razy.

Jednak tak naprawdę bardzo chciałam, żeby to trwało dłużej. Żeby jeszcze ze sobą rozmawiały. Ciekawe, co Wiktoria powie, kiedy usłyszy, że nasze mamy mówią już do siebie na ty. Ale się zdziwi! Kiedy jej opowiem, że byłam przy tym, jak stawały się dla siebie ciotkami; ciotkami tak jak my w zabawie.

W kuchni, przy kanapce z serem, podniosłam wzrok na mamę.

– Mamo, mogę już teraz mówić do mamy Wiktorii „ciociu”?

– Nie.

– A kiedy będę mogła?

– Nigdy.

– Dlaczego?

– Znasz taką zasadę? Lekarz nigdy nie powinien przechodzić na ty z pielęgniarką. Zapamiętaj to sobie, córeczko. No, jedz.

Mama Huberta też była pielęgniarką. Kiedyś pracowała w szpitalu razem z mamą Wiktorii i Ani. Ale gdy poszliśmy do zerówki, rzuciła pracę w szpitalu i wspólnie z mężem założyła księgarnię. To była druga księgarnia w Miechowie, wszyscy kupowaliśmy tam podręczniki, a ja czasem, wracając ze szkoły, zaglądałam i pytałam:

– Czy są jakieś książki detektywistyczne?

Odpowiedź zawsze brzmiała „nie”. Niedługo po otwarciu księgarni tata Huberta wyprowadził się do Słomnik z panią Bożenką, poprzednią właścicielką warzywniaka. Mama Huberta została sama z księgarnią i trzema synami. Pod oczami robiły się jej coraz większe, coraz ciemniejsze koła. Kiedy przychodziła po Huberta, szeptałyśmy z Wiktorią, starając się na nią nie patrzeć: które to oczy? Te o niewiadomym kolorze, wąskie szparki wyżej, czy te ogromne, niebieskie koła pod nimi? Kiedy odchodziła z Hubertem za rękę, chichrałyśmy się, zakrywając sobie nawzajem usta dłońmi.

Oprócz Huberta byłam jedynym dzieckiem w klasie, po które jeszcze przychodziła mama. Wiktoria często czekała ze mną, potem szłyśmy we trzy, ja z mamą za rękę, Wiktoria obok, kopiąc kamyk. Czasami jej mama kazała jej wracać z Anią. Wtedy Wiktoria sunęła kilka kroków za siostrą, bo Ania nie pozwalała jej się zbliżać na wyciągnięcie ręki. Ciągnęła worek z kapciami po ziemi, tytłała go w błocie.

A teraz jest lato, słońce świeci prosto w okno, dzieci wrzeszczą na huśtawkach. W pokoju Wiktorii panuje półmrok, żadna z nas nic nie mówi, w telewizji przemawia cichy, monotonny kobiecy głos, co chwila przerywając, jakby szukał kolejnej kartki z tekstem.

– Zagrajmy.

Wiktoria włącza komputer i wpisuje kilka komend, których nie rozumiem i nawet nie próbowałabym zapamiętać.

– A może z nim porozmawiamy? – proponuję.

– Nie da się porozmawiać z komputerem.

– A może się da. Tylko trzeba wiedzieć, jakich słów użyć.

– Nie da się – powtarza Wiktoria. – Idę się wysrać. Nic tu nie ruszaj, szanuj mój komputer!

Kiedy wychodzi, czym prędzej wpisuję w linii komend:

„Ja wiem, że wiesz, że ja do ciebie mówię” – i wciskam enter. Bad command or file name.

Wiem, że to się jakoś inaczej czyta, ale nie pamiętam. File name rymuje się z „lubię mamę”, brzmi dobrze.

„Chciałabym się z tobą zaprzyjaźnić”.

Bad command or file name

„Powiedz tylko, że to czytasz, daj mi jakiś znak”.

Bad command or file name

O nie, Wiktoria wraca. Wciskam spację.

Bad command or file name

Bad command or file name

Bad command or file name

Bad command or file name

Bad command or file name

Bad command or file name

Bad command or file name

Bad command or file name

Bad command or file name

Bad command or file name

Bad command or file name

Bad command or file name

Bad command or file name

Bad command or file name

Bad command or file name

Bad command or file name

Żeby już z ekranu zniknęła ta rozmowa. Żeby Wiktoria tego nie widziała.

– Wiesz co? – Odwracam się do niej gwałtownie na obrotowym krześle, kiedy tylko otwiera drzwi. – Nie zamknęłam mieszkania. Może wejść złodziej. Babcia będzie zła.

– No to trzeba zamknąć.

– Ale ja nie mam klucza. Babcia wzięła.

– Trzeba zamknąć od środka – mówi Wiktoria, szczerzy zęby i już jest na parapecie.

– Ale jak to? – pytam.

Okno w moim pokoju jest otwarte. Wiktoria chwyta się framugi, wyciąga nogę w kierunku zewnętrznego parapetu. Odległość od okna do okna jest niewielka, ale dla niej wciąż za duża. Pierwsze piętro. Z pierwszego piętra, czy można się zabić? W piaskownicy przed blokiem Aśka Zięba z Jolką Kuzią i małym Kubą bawią się w dom, kotki z brzozy to ogórki do zupy, mieszają je w misce, nikt nie spogląda w górę. Wiktoria wciąż trzyma się framugi, ja wciskam się między jej nogi a framugę z drugiej strony i rozglądam, czy ktoś z sąsiadów nie siedzi na balkonie. Nikogo nie ma, przecież jeszcze nie wrócili z pracy. Wiktoria znowu robi próbę, odchyla się od ściany na długość ręki, robi wymach całym swoim ciężarem, palce jej bieleją, tym razem sięga nogą dalej.

Hubert stoi pod tablicą na matematyce. Jest ciepło, bardzo ciepło, na dziedzińcu cicho, raz po raz tylko odzywa się świerszcz i cichnie, we wszystkich klasach trwają lekcje.

– No i ile to będzie cztery razy sześć?

Hubert spuszcza głowę jeszcze niżej.

– To może policz sobie w uproszczeniu, dwa razy sześć plus dwa razy sześć, ile to będzie?

Hubert podnosi wzrok na panią Wygasiową, spogląda, jakby próbował odczytać znaczenie słów z ruchu jej warg, zaczyna miarowo poruszać stopą, jakby chciał wkręcić śrubkę w podłogę.

Zaokrąglony przy krawędzi parapet po zewnętrznej stronie okna, z odpadającą bordową farbą, pod którą ukazuje się śliski metal. Wiktoria stawia na nim stopę, chwieje się i przechyla w dół; już dawno temu tata popatrzył na niego i powiedział: „ale szajs”.

– Nie wiem – odpowiada w końcu Hubert.

– Ale wiesz chyba, ile to jest dwa razy sześć, co?

– Nie wiem.

Pani Wygasiowa rozgląda się po sali, szukając naszego wzroku, szukając porozumienia, chce dzielić z nami politowanie. Robi krok w stronę Huberta, potem wychyla się w kierunku tablicy, na której wielkimi, koślawymi cyframi jest napisane „2 × 6 = 12”, Karolina Pietrzak stała na miejscu Huberta pięć minut wcześniej i dostała czwórkę, teraz Wygasiowa rozkłada ręce i mówi:

– Ech, Boże. Boże, spuść bombę na tę trąbę! Siadaj, dwója.

– Nie boisz się?

– Nie – odpowiada Wiktoria.

Nie robi już kolejnej próby kroku, tylko skacze. Jak koza. I już jest na parapecie mojego okna. Jej lewa stopa się osuwa, parapet odgina się w dół tak mocno, że zaraz się urwie. Serce bije mi głośno. W telewizji grają marsza, tata mówił, że muzyka z trąbkami to marsz: tam-ta-dam, tam-ta-dam. Wiktoria błyskawicznym ruchem wciąga stopę do środka, przytrzymuje się framugi mojego okna, łapie równowagę.

Któregoś razu w niedzielę po mszy to Wiktoria przyszła do mnie. Mama pozwoliła jej wejść; co miała robić, skoro Wiktoria już stała w drzwiach i wyciągała szyję, żeby sprawdzić, czy jestem.

– Pobawmy się twoją kuchenką – powiedziała, wchodząc do mojego pokoju.

– Dobrze, tylko ją szanuj – odpowiedziałam.

– Jak otworzyć drzwiczki pod zlewem?

– No normalnie, tak jak każde inne.

– Ale nie da się.

– Jak to: nie da się? – Byłam zajęta przygotowywaniem posiłku dla lalek, płatki kukurydziane jako ciasteczka.

– No nie da się.

– No to pociągnij mocniej – powiedziałam nieuważnie.

– Nie chciałam – szepnęła Wiktoria, nie patrząc na mnie.

Drzwiczki pod zlewem były wciśnięte z całej siły do środka, tak, że nie dało się ich otworzyć, a w środku na zawsze utkwił śliczny kosz, który zrobiłam z naparstka od babci. Poczułam gorąco, jakby ktoś przed twarzą otworzył mi drzwiczki piecyka, w którym dochodzi kurczak.

– Aua! – krzyknęła Wiktoria i zaczęła płakać. – Aua! Ty świnio!

Nawet mi nie oddała, tylko wyjąc, wybiegła z mieszkania. Nie podobała mi się już ta kuchenka. Czy uderzenie z całej siły w plecy, tak naprawdę z całej siły, pięścią, tak, że komuś aż zadudni coś w środku, a ramiona odskoczą, czy to grzech?

Pół godziny później pojawiła się jej mama. Stanęła w drzwiach, nie chciała przekroczyć progu, chociaż babcia wychyliła się z kuchni, żeby zapytać, czy nie chce wejść.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: