- W empik go
Kobieca intuicja - ebook
Kobieca intuicja - ebook
A jednak - wiara czyni cuda! Nawet wtedy, gdy jest to wiara w spotkanie księcia na białym koniu. Dominika, bohaterka "Mężczyzny do towarzystwa", wchodzi w upragniony związek z tajemniczym Pedrem - mężczyzną swoich marzeń i snów. Aby podzielić się swoim szczęściem ze światem dziewczyna wydaje powieść o swojej miłości, a następnie opowiada o niej w ekskluzywnym magazynie dla kobiet. Nie szczędzi przy tym intymnych szczegółów! Szkoła, w której pracuje Dominika, aż huczy od plotek. Miłośniczki książek Moniki Szwai lub Magdaleny Kordel powinny bez wahania sięgnąć i po tę pozycję.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-1894-9 |
Rozmiar pliku: | 362 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miłość w Paryżu
Więc napisałam książkę o miłości do Pedra.
Nie zaczyna się od więc. Wiem. Moim uczniom stawiam za to minusy. Tylko że gdybyście przez dwa miesiące ślęczeli nad książką o miłości do Pedra, też mielibyście ochotę zacząć od więc. Na dodatek od więc z czterema błędami ortograficznymi, co wyrównałoby rekord Rapcuchowicza z III c.
Obawiałam się, że kiedy skończę pisać, miłość do Pedra przejdzie mi jak ręką odjął. Ale jakże nie kochać ucieleśnienia marzeń, powiedzcie sami? Połowa kobiet tęskni za czymś takim w snach, a ja budzę się rano – i ucieleśnienie leży obok mnie. Jak Adam obok Ewy. A jedyną ceną za życie w tym raju jest to, że rankiem nie możecie doszukać się stanika. Dopóki mieszkałyście same – był na swoim miejscu. Teraz odnajduje się nieoczeki-wanie na kinkiecie albo w barku. Metafizyka miłości.
Uwielbiam tę metafizykę! Mogłabym nic więcej w życiu nie robić, tylko kochać Pedra. Sto osiemdziesiąt centymetrów męskości plus seksownie zrastające się brwi. Kochać Pedra, robić zakupy z Pedrem, kłócić się z Pedrem, wszystko. Byle z nim. Ale, niestety, nie da się tego robić bez przerwy. Tego ranka musiałam pędzić na umówione spotkanie z moją przyjaciółką Robertą. Właśnie w sprawie miłości do Pedra. To Roberta namówiła mnie na tę książkę.
Jeszcze nie dopiłyśmy kawy w jej gabinecie, a już miałam podpisaną umowę z wydawnictwem Roberty i wypłaconą zaliczkę. Uczucie do Pedra przynosiło mi rozliczne korzyści duchowe oraz fizyczne, ale na finansowe doprawdy nie liczyłam.
Roberta z pewnością rasowego wydawcy orzekła, że po redakcyjnych poprawkach książka da się sprzedać, wystarczy skrócić zdania. Mam nie pisać na okrągło jak polonistka. Byłam zdecydowanie bardziej polonistką niż literatką, ale przytaknęłam, że jasne. Nie chciałam się wdawać w fachową dyskusję z Robertą, bo wtedy ona zaczyna używać słów, które pierwszy raz słyszę. Mimo że mam magisterkę. Poza tym wolałabym raczej od serca niż fa-chowo.
– Ale czy ta książka w ogóle ma sens, Roberto?
– Oczywiście, Dominiko. Skrócisz zdania i będzie miała sens.
Miałam nadzieję, że ona wie, co mówi. W powieść o miłości do Pedra włożyłam kawał mojego życia! Nie zdawałam sobie wcześniej sprawy, że moje życie jest w gruncie rzeczy czytadłem. Nie to, że głupie czy naiwne, tylko że nieprzytomnie ciekawe. Takie życiowe. Choć może wyłącznie dla mnie, tego już nie byłam pewna.
Obiektywnie patrząc – Pedro jest intrygującym facetem. Pociągająco tajemniczym, bo miewa luki w pamięci po niedawnym wypadku. W gruncie rzeczy wszystko już sobie przypomniał z wyjątkiem niektórych kobiet. Ciekawe. Moja przyjaciółka Gośka twierdzi, że to prędzej dowód zdrowia niż choroby. Jej mąż Berni ma dokładnie to samo bez użycia wypadku. Nie pamięta kobiet. W towarzystwie Gośki nawet się im nie kłania. Co najwyżej tym brzydszym.
Zaczęłam pisaninę całkiem nieźle, bo w Paryżu. Towarzyszyłam Pedrowi, który załatwiał tam sprawy księżnej Reńskiej, swojej opiekunki z czasu rekonwalescencji. Przyznacie, że Paryż pasuje do pisania książki o miłości do Pedra. W ogóle o miłości do kogo się chce. Miejsce mitologiczne, jeżeli chodzi o te sprawy. Choć głównie pisałam w hotelu, a tam – gdyby nie zdjęcie Centrum Pompidou na ścianie – nie wiedziałabym, że jestem w Paryżu. Hotele są do siebie podobne jak jednojajowe bliźniaki. Rozróżnia się je po miejsco-wej faunie. Jeśli na ścianie wygrzewa się jaszczurka – jesteśmy w Południo-wej Ameryce, jeśli pod łóżkiem śpi pyton – Afryka. Koloryt lokalny. Tak to nazywa mój tata, któremu zdarzyło się zaliczyć wykład o perspektywach kalifornijskiej neurochirurgii, wygłaszany przez francuskiego Nigeryjczyka po niemiecku w Toowoomba. Tam można wdepnąć w brodziku na elseyę den-tatę. Podobno to niegroźny żółw, choć z nazwy wynika, że zębaty.
W paryskich hotelach koloryt lokalny piszczy w ścianach. Według mnie – to myszy, według Pedra – rury. Panowały akurat piekielne upały i były ciągłe problemy z hydrauliką. Ale w upał myszy też są nadpobudliwe. Nie mówiąc o ludziach! Pedro przez całą kolację plótł brednie o rurach, ja próbowałam kontynuować o myszach. Tak zaczęła się nasza pierwsza paryska kłótnia.
Tej właśnie nocy zaczęłam pisać, żeby utrwalić cudowne chwile, gdy Pedro był moim ideałem. To znaczy nadal nim był, ale w Paryżu nie trzeba się w tym celu wysilać. Zresztą być może Pedro był moim ideałem nałogowo? Poznałam go po wypadku, kiedy sam nie wiedział, kim jest – i od pierwszego wejrzenia został moim ideałem. A przecież w rezultacie mógł się okazać seryjnym mordercą albo politykiem, prawda? Na szczęście okazał się kustoszem. Kierował regionalnym muzeum i mieszkał w barokowym pałacyku pośrodku francuskiego ogrodu. Takiego geometrycznie wystrzyżonego, wiecie. Kuliste krzaki, labirynty z roślin, panienki z marmuru.
– Pedro – westchnęłam wniebowzięta na ten widok, – jeżeli mi jeszcze powiesz, że trzymasz w stajni białego konia, na którym przybędziesz pod moje okno…
– Kozę, Do – przerwał mi. – Jest koza w komórce. Zwie się Dafne. Ale faktycznie biała!
Biała czy czarna, na kozie przybyć się nie da. Zero romantyzmu. Tyle że wspomnienie kozy Dafne straszyło mnie aż w Paryżu. Żar lał się z nieba. Takiego upału nie mieli od czasów trzech muszkieterów. Dziękowałam Bogu spotykając czynną fontannę, w której było dość miejsca na zanurzenie stopy. Bo normalnie fontanny rozpoznawało się po kłębowisku spoconych ludzi, spośród których sterczał nadgryziony przez rdzę posążek. Niestety, Pedro miał ambicje, żeby obejrzeć w Paryżu coś więcej niż fontanny i mnie. Wieża Eiffla, Łuk Tryumfalny, cmentarz Pere Lachaise, pałac Tuileries, Pola Elizejskie, Mo-ulin Rouge, Sophie Marceau, Monmartre… Chryste, on świeżo odzyskał pa-mięć, ale ja znałam Paryż, jakbym urodziła się w Luwrze jako mleczna siostra Mony Lizy. Każdy w miarę rozgarnięty człowiek zna Paryż od urodzenia. Z książek, z filmów, ze wszystkiego! Czy potrzeba jeszcze biegać po nim w majtkach mokrych od potu?
Ze zmęczenia i upału zabytki klasy zerowej wciąż kojarzyły mi się z trywialną białą kozą. Przed katedrą Notre Dame przypomniałam sobie, że Cyganka, w której kochał się dzwonnik Quasimodo, hodowała kozę. Oglądałam w telewizji stary film z Lolobrygidą. Kwiecista chusta, cekiny i biała koza jedząca z ręki. Na placu Vendome uświadomiłam sobie, że Chopin z George Sand paśli kozy na Majorce. Niby dla żartu, ale zawsze. Nawet sycy-lijska Cosa Nostra mi się przypomniała, ale to dlatego, że consigliere pokręcił mi się z Conciergerie. Poza tym drażniły mnie te kozy Paryżanki, niezależnie od tego, czy to Pedro im się przyglądał, czy one jemu. Zresztą stolica Francji jest miastem międzynarodowym, toteż ze dwa razy wpadły mi w oko młodziutkie zgrabniutkie Japonki, które też przyglądały się Pedrowi. Już myśl, że Pedro mógłby mnie zdradzić, była niesamowita – co dopiero z Japonką! Pełna egzotyka!
W Paryżu kobiety są niesamowicie kobiece, zwłaszcza latem, kiedy więcej widać niż nie widać. Rozkwitają. Ja sama zaliczyłam pięć pokazów mody, zmieniłam fryzurę i poczułam wzrost naszej najbardziej pierwszorzędnej cechy płciowej, czyli kobiecej intuicji. Wszędzie widziałam proroctwa i wieszcze znaki. Nie miałam tego nawet przed rozpadem mojego krótkotrwałego małżeństwa z Markiem. Więc może teraz te złe znaki to był dobry znak? Że nie tylko jestem zakochaną optymistką, ale na dodatek racjonalnie myślę.
Kiedyś włóczyliśmy się z Pedrem po bulwarach nad Sekwaną. Bukiniści, żelazne krzesełka porozstawiane wśród drzew, widok na dachy nieznanej mi bazyliki i trochę wilgoci w powietrzu. Co za ulga! Aż nagle z alejki wybiegła prosto na nas dziewczyna w białej sukni. Ślubnej. Z bukiecikiem fiołków. Jak w tych filmowych komediach romantycznych, gdzie samotne panny młode ganiają po ulicach Manhattanu. Nie wzięlibyście tego za omen? Ja wzięłam, mimo że kompletnie nie wiedziałam, do czego to przypiąć. A panienka przypięła się do Pedra i rozpuściła język. Przekłuty. Miała też przekłutą brew, wielokrotnie przekłute ucho i kolorowy tatuaż na policzku. „Fuck me!” Sądziłam, że takie dziewczyny nie zakładają długich białych sukien do ślubu, ale widocznie każda z nas ukrywa tę tęsknotę w głębi duszy. Jako polonistka znam słabo łacinę i doskonale staro–cerkiewno–słowiański, choć nie wiem, po co. Pedro z kolei zna francuski i niemiecki. Zaś nieznajoma zagadywała po turecku albo po węgiersku. Łącznie prawie cała zjednoczona Europa – i nic z tego nie wynikało.
Jadłam lody oraz smażone udko, obie ręce miałam zajęte, więc nie mogłam rozmawiać. Za to Pedro ze swoim udkiem dwoił się i troił. Aż okazało się, że to Polka. Typowe. Polak trafi na swego i na Księżycu. Tyle że wspólna narodowość nie pomogła w dogadaniu się, niestety.
– Miałam zawieszkę – rzekła nam ślubna Polka. – Niby herbatnik, ale szajzelize, nie jarzy na maksa. Było zajedwabiście, a teraz gościor strzela karpia. I bezkasie, że beret zrzuca! Zbulwił mnie zdeka, to machnę się na nabitę. Drugi dzień biję po bandzie. Kaszana! Gdyż miałam zawieszkę...
Tu jakby zazębiła się z początkiem i zaczęła od nowa, że niby herbatnik, ale szajzelize. Szczęka mi opadła. Wyczuwałam w niej niewątpliwy dramat, tylko jaki? Jakbym słuchała Hamleta recytującego „Być albo nie być” w ory-ginale. W końcu poradziłam Pedrowi, żeby dał jej adres ambasady. Podejrze-wałam, że ona szuka kogoś do lipnego ożenku, który pozwoli jej zostać w Paryżu, choć wydawało mi się to bez sensu. Ale czy prawdziwe ożenki zawsze mają sens? Czasem naprawdę jest kaszana!
Kiedy odeszła z adresem, Pedro zapytał mnie, czy sądzę, że ambasador się z nią ożeni? W obliczu męskiej bezduszności poczułam solidarność z tamtą. Wyjaśniłam mu, że kobiety mają swoje subtelne potrzeby, których facet nie pojmie. Orzekł, że „fuck me” to nie jest taka znowu subtelna potrzeba. I zaraz przypomniał sobie à propos, czy nie chciałabym wrócić do hotelu, bo on ma świetny pomysł na „przed kolacją”.
– Jesteś dwulicowy jak każdy facet, ale możemy wrócić – odpowiedziałam mu z godnością. – Czemu nie, lubię nasz hotel z Centrum Pompidou na ścia-nie.
Popatrzyłam za ślubną niknącą pośród drzew. Na tle spoconych, snujących się leniwie ludzi wyglądała z daleka jak biała dama. Duch zgilotynowanej arystokratki z czasów tutejszej rewolucji, jakiejś rokokowej kochanicy. I zrozumiałam, że w obecnej sytuacji nie powinnam się poczuwać do damskiej solidarności. Powinnam raczej zakrzątnąć się egoistycznie koło mojej przyszłości z Pedrem. Inaczej podobna biała dama zjawi się kiedyś znowu obok niego i oboje znikną z mojego życia jak garść ektoplazmy po seansie. Aż zakłuło mnie w sercu na tę myśl i pot pociekł mi po twarzy jak łzy.
Tej nocy zamknęłam się w łazience. Usiadłam na klapie od sedesu w mojej seksownej koszuli nocnej. Jak mgiełka. Kupionej specjalnie na Paryż. Dobrze – pomyślałam bez specjalnego powodu, żeby tak pomyśleć – jeżeli Pedro ma mnie za idiotkę, to jeszcze się przekona! I zaczęłam pisać powieść. Na nagrodę „Nike”. To znaczy trzy pierwsze zdania napisałam na nagrodę „Nike”. Potem spuściłam z tonu. Wypiłam kieliszek białego wina, napisałam kartkę do Gośki, że tu jest bosko, i wlazłam po natchnienie do wanny z zimną wodą, bo nie szło oddychać.
Rano byłam zadowolona z siebie, jadłam croissanta za croissantem i myślałam o własnym ślubie. Ostatecznie to ja zostanę białą damą u boku Pedra, gdy tylko wrócimy do Polski. Dobrym duchem, bez którego nie potrafi żyć. Faceci potrzebują w życiu stabilizacji. Nie mam co bronić się przed myślą o drugim ślubie. I tak o nim myślę. Będzie pięknie, zagrają nam Mendelssohna i posypią nas ryżem. W końcu kiedyś musi mi się udać, nie to co z Markiem.
Zamiast dalej pisać powieść o miłości, wynotowałam zatem w trzech punktach spis postanowień na najbliższy rok.
Punkt pierwszy: wyjdę za Pedra.
Punkt drugi: Pedro się ze mną ożeni.
Zamierzałam w drugim punkcie napisać o urodzeniu dziecka, ale zrezygno-wałam. Musiałabym zajść w ciążę przed Bożym Narodzeniem, żeby się wy-robić do przyszłego sierpnia. O ile umiem sobie wyobrazić, że prowadzę lekcje jako mężatka, o tyle nie umiałabym z brzuchem wręczyć świadectwa Rapcuchowiczowi. Bez małżeńskiej przesady póki co.
Punkt trzeci: coś jeszcze.
Na razie nie miałam konkretnych potrzeb.
Widocznie te trzy punkty posiadały magiczną moc, gdyż pod koniec września oddałam Robercie wydruk. Tydzień później oznajmiła mi, że powieść wyjdzie na początku listopada. Muszę przysiąść nad ostatecznym szli-fem. Ona ze swojej strony da mi na redaktora Janka Machtę, który wyprowadzi mnie z tekstem na czyste wody.
Od ręki podniosła słuchawkę, żeby go do siebie poprosić.
Gdy wszedł, Roberta zapytała mnie akurat, co sam Pedro sądzi na temat książki o miłości do siebie.
– Jaki Pedro? – odpowiedziałam z roztargnieniem.
Bo wyobraźcie sobie superprzystojnego bruneta z brwiami zrastającymi się nad nosem, z oczami przenikającymi do szpiku kości i z jednodniowym zaro-stem. Tak właśnie wyglądał Janek Machta, wchodzący do gabinetu Roberty.
Chryste, myślałam wracając do domu, już z dziecięcego wózka wypatrywa-łam męskiego ideału, a kiedy z trudem znalazłam Pedra, okazuje się, że gdzie splunąć – ideał? Szczęście, że mam już ten swój ideał w domu. Co bym zro-biła, gdyby go nie było? Znowu władowałabym się po uszy w coś podejrza-nego. Jak to dobrze, że na świecie istnieje Pedro.
– Pedro, jak cudownie, że jesteś! – wrzasnęłam po powrocie od progu i uwiesiłam mu się na szyi.
– Ponieważ?
Poczułam lekki dreszczyk. Czyżbym się wygadała? Spróbujcie się wytłumaczyć zazdrosnemu facetowi. Sam sobie wymyśli i sam sobie uwierzy. Co z tego, że jestem niewinna jak lilia?
– Ponieważ... nie zabrałam kluczy od domu – wyjaśniłam mu, grzebiąc w torebce. – Jak bym weszła do środka, gdyby cię nie było? A nie, przepraszam... Jednak są.
W wannie uznałam, że rozsądnie zrobiłam w Paryżu nie wypełniając trzeciego punktu w moich rocznych postanowieniach. A nuż wymyślę coś ekstra?ROZDZIAŁ II
Moje życie i twórczość
Janek Machta miał dwie wady. Przede wszystkim bardziej zwracał uwagę na książkę niż na jej autorkę. Tak jakby Dominika była fikcyjną postacią i książki nie napisała obiecująca młoda prozaiczka o wymiarach 89 – 61 – 87, ale prędzej literat z brodą, brzuchem i łysiną.
Drugą wadą Janka Machty było to, że po każdym spotkaniu z nim miałam wyrzuty sumienia. Nie robiliśmy nic prócz szlifowania akapitów, a rozmawiając o tym później z Pedrem czułam, że się rumienię.
– Posuwacie się? – pytał Pedro, a ja obrażałam się na niego, zanim dotarła do mnie cała niewinność pytania.
– Napisałaś powieść o solidnych literackich parantelach – pocieszał mnie Janek Machta. – Podoba mi się, kiedy bohaterka pije koniak. Czysty Pilch! Mocny pijacki monolog podszyty ironicznym sentymentalizmem! A jej rozmowa z księdzem ma coś z klimatu Standahla..
Raz znalazł u mnie mityczną wyobraźnię Borghesa, kiedy indziej coś z Pro-usta. Naprawdę wydawał mi się miłym i literacko oblatanym facetem.
– A ogólnie co powiesz? – spytałam niby to mimochodem.
– Ogólnie, rzecz jasna, Grochola jest daleko lepsza. Ale nie martw się.
To był któryś z kolejnych momentów, kiedy pomyślałam, że potrafiłabym z zimną krwią zabić Janka Machtę razem z jego nienagannym wychowaniem, miłym uśmiechem i ogólną życzliwością dla kobiet. Potem by to opisali w jakimś tabloidzie, dostałabym propozycję sesji w „Playboyu”, póki mam dwadzieścia pięć lat po raz ostatni w życiu, i zrobiłabym sensowną karierę, a nie literacką.
W listopadzie książka wyszła. Najpierw przeczytała mama. Powiedziała mi, że to najpiękniejsza powieść, jaką czytała. Wzruszyła ją do łez. Płakała przez pół nocy.
– Serio? – ucieszyłam się własną biegłością literacką. – W którym miejscu płakałaś?
– W pokoju, w łazience, w łóżku. Wszędzie.
– Ale w którym miejscu książki?
– Och, zaraz na początku! – mama załkała mi w komórkę. – Kiedy przeczytałam twoje nazwisko na okładce.
Tata powiedział, że w książce jest za dużo ekshibicjonizmu. Czy nie mogłam wydać mojej dziewczęcej powieści o jednorożcu? Po co ten Pedro i ta miłość? To są moje osobiste sprawy i nie ma sensu wywlekać ich publicznie. Jak w telewizji i w prasie kolorowej. Czy już wszyscy ulegli modzie na bezwstydne obnażanie swojej prywatności? Zachowuję się jak druga Britney Spears.
Ho, ho! Tata nigdy się nie przyznawał, że ją zna, wstydził się tego. Musiał być autentycznie wzburzony moim debiutem. Miałam za sobą dwa poważne romanse, małżeństwo, rozwód, a dotąd nie zauważyłam, że ojcowie rzeczywiście są zazdrośni o swoje córki. Jednak książki rozjaśniają w głowach.
Po południu zawiozłam ją Gośce w prezencie. Wieczorem zadzwoniłam, żeby mi powiedziała, co o niej sądzi. Na zdaniu Gośki najbardziej mi zależało.
– Do, nie zdążyłam jej nawet otworzyć. Musiałam się wydepilować, zrobić masaż karku tymi kulkami na sznurku. Dom jest na mojej głowie, nie myśl!
Jeżeli ma się na głowie dwanaście pokoi, dwa tarasy, ogród, basen i ludzi, którzy się tym wszystkim za nas zajmują, a czyta się wyłącznie z wydepilowanymi łydkami, to nie ma lekko.
– Czyli nie ciekawi cię?
– Naturalnie, że mnie ciekawi, Do. Tylko nie pamiętam, gdzie ją położyłam.
Po godzinie zadzwoniła, że książka się znalazła. Dobrał się do niej Berni. Czyta zamknięty w gabinecie. Horror! Nie chce oddać, ale Gośka zabierze mu siłą.
Powiedziałam jej, żeby nie była paskudna i zostawiła swojemu mężowi powieść o miłości do Pedra. To przecież mój pierwszy fan.
– Racja – zgodziła się. – Wezmę „Światowy Szyk” z zeszłego miesiąca. Jego na pewno nie ustąpię Berniemu! Przegrzałby się! To jednak tylko facet, mimo że sylabizuje tę twoją książkę.
Berni skończył po tygodniu. Mnie powiedział, że świetne, a Gośce, że takie sobie. Ciekawe, po co dorwał się do niej jak łysy do grzebienia? Ostatni utwór, jaki przeczytał, to prawdopodobnie lektura „Janko Muzykant”, więc jak mogłam wypaść korzystnie bez lipowych skrzypków?
Gośka czytała moją powieść przez trzy tygodnie, za to miała przemyślenia.
– Doskonała! – obcałowała mnie. – Świetnie to podpatrzyłaś. Faceci właśnie tacy są!
– Jacy?
– Tacy wredni jak opisałaś! Jak ten pożal się Boże Pedro!
Popatrzyłam na nią ze zdumieniem. Nawet z lekką zgrozą.
– Jak to wredni? Przecież to mój Pedro – przywołałam ją do przytomności.
– Aha – zreflektowała się. – Pedra i Berniego naturalnie wykluczam. Inni faceci są tacy jak w twojej książce. Absolutni dranie! Jak ten cały bohater!
– Jaki bohater?
– Literacki, a jaki?! Trochę marnie kontaktujesz jak na przyszłą noblistkę!
Co to jest, że wszyscy znajomi człowieka, który coś napisał, wpadają na ten sam dowcip o Noblu? A na domiar złego okazało się, że cała moja klasa, to znaczy ta, w której uczę polskiego i jestem wychowawczynią, przeczytała książkę o miłości do Pedra. Chcą podyskutować
– Więc to tak wygląda! – zagaił Rapcuchowicz. – Już zupełnie stanęła pani przeciwko nam po stronie Mickiewicza! Kiedyś wypoci pani jakieś „Dziady” i nasze dzieci będą się z tym od nowa męczyły!
Uśmiechnęłam się na wszelki wypadek. Z lekturowymi pisarzami łączyła mnie póki co tylko ciągłość finansowa. To znaczy ja nadal kasowałam pensję za ich dzieła. Za ich „Pany Tadeusze”, „Balladyny”, „Wesela”, „Nieboskie komedie”, do których przekonywałam uczniów. No i raz na kiermaszu Pilch podpisał mi swoje „Pod Mocnym Aniołem”. Ale co z tego? Gdybym to ja podpisała swoje Pilchowi…
– Nie przesadzaj, Rapcuchowicz – powiedziałam. – Twoje dzieci poradzą sobie lepiej od ciebie. Bo trudno gorzej. W połowie semestru masz pięć jedynek!
– Ale jedną za zeszyt!
– Ale cztery nie za zeszyt!
– Mnie szkoła odpycha! Dobre oceny są tylko oznaką demoralizacji ucznia. Czy pani wie, co my naprawdę myślimy czytając „Dziady”?
– Tylko, proszę cię, bez wyrazów, Rapcuchowicz – upomniałam go.
Więc zaczął wypikiwać jak w telewizji.
– Myślimy: co ten pik Mickiewicz napisał?! Nudne jak pik i do tego za pik nie wiadomo, o co chodzi? Kogo dziś te piki obchodzą? Się nie dziwię, że były zabory, skoro naród takie pik pik pik czytał. Tak myślę, exactly. A wie pani, co piszę do zeszytu? – przekartkował z odrazą zeszyt i odczytał: – Moim zdaniem „Dziady” to najwspanialszy utwór naszego romantyzmu. Piękno ję-zyka idzie w parze z doniosłością problematyki, co sprawia, że dramat wciąga czytelnika od pierwszej sceny. Należy do dzieł, które pozwoliły Polakom przetrwać zabory. Nie sposób się przy nim nudzić, odłożyć go bez głębszej re-fleksji... Dostałem od pani plus za te bogoojczyźniane łgarstwa.
– Chcesz powiedzieć, że moja książka jest bogoojczyźniana? – pogubiłam się.
– Chcę powiedzieć, że szkoła uczy nas kłamstwa! Czy korona by wieszczowi spadła z głowy, gdybyśmy powiedzieli, co myślimy naprawdę? Podobno w życiu liczy się prawda. Tymczasem szkoła wychowuje ludzi, którzy uczciwość chowają na lepszą okazję. A „Dziadów” i tak nie znają! – zakończył tryumfalnie.
– Dobrze, Rapcuchowicz – powiedziałam kwaśno. – Pozwalam ci powiedzieć o mojej książce to, co myślisz naprawdę. Nie będzie konse-kwencji, ponieważ nie jestem Mickiewiczem, mimo że ty nas mało rozróżniasz, zdaje się?
– E tam! – machnął ręką zdegustowany Rapcuchowicz. – To bez sensu. Exactly!
Nie miałam odwagi spytać go, co bez sensu? Nasza dyskusja, moja powieść czy odróżnianie mnie od Mickiewicza. Więc nie kontynuowałam tego tematu.
Pedro również przeczytał książkę o miłości do siebie. Nie miałam pewności, czy powinien, ale któregoś popołudnia nabrał ochoty i nic się nie dało zrobić.
– Było trochę inaczej – zawiadomił mnie przy kolacji. – Byłem przy tym i wiem.
– Przesadzasz, Pedro. Naoczni świadkowie zawsze czepiają się szczegółów. Dla literatury jest mało ważne, gdzie wtedy byłeś. Romeo i Julia też byli przy tym, jak się kochali, a Szekspira nie było. I czyje zdanie się dzisiaj liczy?
Pedro przestał zbierać talerze po kolacji i zupełnie nie à propos pociągnął mnie na łóżko.
– Mniejsza o to. Co wolisz? Stracone zachody miłości czy poskromienie złośnicy? Nigdy dotąd nie robiłem tego z Szekspirem.
Nie ukrywam, że najbliżsi mieli do mojej książki tak zwany stosunek seksualny. Lepiej sprawdzali się obcy czytelnicy. Miałam dwa wieczory autorskie, na których dostałam kwiaty, brawa, dociekliwe pytania. Niekiedy wykluczające się wzajemnie. Pewien młodzieniec zapytał, czy pierwowzór Pedra jest tak samo beznadziejny jak postać z książki? Dziewczyna za to spy-tała, czy spodziewam się, że czytelnicy uwierzą w taki chodzący ideał? Wyjaśniłam jej, że ideały są na świecie – wbrew temu, co się sądzi. Sztuka pisarska polega na odnalezieniu ich w pozornie szarym tłumie.
Najpierw wydawała mi się śmieszna. Ta pytająca dziewczyna. Paliła papierosa za papierosem i przypominała Płonącą Żyrafę Dalego. Dobre metr osiemdziesiąt wzrostu plus krwistoczerwona wełniana suknia do kostek. Ale kiedy po wieczorze podeszła do mnie z żółtym plecaczkiem i kusą kurteczką przerzuconą przez ramię, już nie wydawała mi się śmieszna.
– W którą stronę idziesz? – zagadnęła. – Zapalisz?
Nie zapaliłam i szłam w przeciwną stronę, ale jej to nie zraziło.
– Wgląda na to, że czujesz pociąg do idealnych facetów. Zauważyłaś? Ideałofilia. Freud szczegółowo analizował taką kobietę. Ze mną jest odwrotnie.
– Tak? Ciebie nie analizował?
– Odwrotnie w tym sensie, że oni czują pociąg do mnie. Idealni faceci.
Dobierała starannie słowa, choć ze swoimi błyszczącymi oczami nie sprawiała wrażenia osoby zrównoważonej. Nie uwierzycie, skąd mogłabym ją znać. Z filmu o psychopatce z Manhattanu. Tej, która myślała, że wszyscy chcą ją zamordować, toteż postanowiła ich uprzedzić. Wszystkich. Zaostrzonym drutem do robótek. Ta moja miała tylko suknię robioną na drutach, ale zawsze.
– Dać ci autograf? – spróbowałam dyskretnie zmienić temat.
– Na co mi autograf? Daj mi adres Pedra, to wystarczy.
Zatkało mnie. Przyszło mi do głowy, że czerwona suknia jest dla niepoznaki. Tak naprawdę Żyrafa ma w szafie przygotowaną ślubną z falbankami i potrzebuje tylko Pedra do kompletu. Oraz bukieciku fiołków. Jest następną białą damą na mojej drodze do szczęścia. Tym razem groźniejszą. Podbudowaną teoretycznie. Młodziutką. Bezczelną.
Wydukałam, że Pedro wyjechał do Paryża, nie mam z nim kontaktu, poza tym muszę teraz zrobić makijaż. Będę miała wywiad dla telewizji, może przyjedzie sama Fajkowska albo, nie daj Boże, Kammel, a ja nie umalowana.
– Nie wierzę ci – powiedziała Żyrafa. – Może w to, co piszesz, ale w resztę nie.
Wróciłam do domu wściekła. Czy fakt, że kłamię, upoważnia do tego, żeby mi nie wierzyć? Sława ma swoje wredne strony. Z tym, że nie zaznałam dotąd sławy, a wrednych stron – zaznaję. Jeśli już odnajdzie się swój wyśniony ideał, należy zaszyć się z nim w palmowej chatce na bezludnej wyspie i nie pchać się ludziom przed oczy. To się zawsze zemści. Choć z drugiej strony na bezludnej wyspie ideały tracą na doskonałości. Albo nie potrafią rozłupać orzecha kokosowego z orzeźwiającą wodą, albo nie umieją znaleźć w piasku żółwich jaj na obiad. Nic bardziej kruchego niż ideał. Trzeba na niego chuchać i dmuchać, żeby nie strąciło go z piedestału byle żółwie jajo albo żeby nie ożenił się z jakąś idiotką.
– Pedro, czy potrafiłbyś ożenić się na bezludnej wyspie? – zapytałam w zadumie, kiedy piliśmy kawę po kolacji.
– Co żebym zrobił? – Pedro zakrztusił się kawą, więc oprzytomniałam.
Uderzyłam go w plecy, a kiedy odkrztusił, pogroziłam palcem.
– Nie uważasz, co mówię. Pytam, czy znałeś kiedyś dziewczynę w czerwonej sukni?
Dla bezpieczeństwa odstawił kawę.
– I w czerwonej i bez... – zająknął się. – To znaczy... Zależy, o co ci chodzi?
– A tobie o co? Z tym, że bez sukni.
– Bez czerwonej. Znałem kobiety w sukniach o rozmaitych kolorach.
– W jakich jeszcze? – spytałam podchwytliwie.
– Różnych. Nie bardzo wiem, do czego zmierzasz, Do?
Ja też nie wiedziałam, do czego zmierzam. Powiedziałam, że do niczego i obraziłam się na Pedra, żeby na spokojnie wszystko przemyśleć. Bez paplania o wyspach bezludnych i sukniach i bez krztuszenia się kawą. Uznałam też, że na razie przestanę myśleć o Janku Machcie. Tym bardziej, że Janek Machta nie robi nic, żebym o nim myślała. Skupię się na moim życiu z Pedrem. Będziemy chodzić na spacery, oglądać nowości filmowe i dyskutować o przeczytanych książkach. Codziennie rano wspólnie poszukamy mojego zapodzianego w szale miłości stanika. Pedro uchroni mnie przed zwątpieniem i dźwiganiem ciężarów na nasz pięknie urządzony stryszek, a ja uchronię Pedra przed białymi damami, które chciałyby zaciągnąć go do ołtarza beze mnie. Będziemy pili mocne nalewki. Upiekę sernik. Albo zrobię sernik na zimno, to prostsze. W sobotę wyskoczymy do pałacu w Wilkowysku, gdzie Pedro kustoszuje. A w wakacje do Azji. Dokądkolwiek do Azji, marzę o tym. Pedro mówi, że on też. O ile, oczywiście, skombinujemy dość kasy i zdobędę się na odwagę, żeby zrobić wszystkie potrzebne szczepienia. A jak nie, to wybierzemy się do Azji za dwa lata. Do tego czasu będziemy się kochać we wszystkich pozycjach miłosnych. Są ludzie, którzy budują sobie z tego piękne, ciekawe, warto-ściowe życie.
Swoją drogą, kurczę, jak oni to robią?ROZDZIAŁ III
Markiza
W ostatnich blaskach złotej jesieni Pedro zabrał mnie do Wilkowyska, żeby pokazać mi pałac. Piękny. Jego zdaniem – barokowy, moim – wściekle romantyczny, ale tym razem nie pokłóciliśmy się o słowa jak przy nieszczęsnych myszach i rurach. Pedro mieszkał tam kątem, odkąd rozszedł się z żoną. Do pracy miał wrócić po wygaśnięciu zwolnienia, w marcu, ale przy-rzekliśmy sobie, że zabalujemy tutaj na Sylwestra. Pedro zastanawiał się, czy nie ożenić dawnej chwały Wilkowyska z aktualnymi funduszami księżnej Reńskiej. Pod względem mocy opiekuńczej sponsor stoi w dzisiejszej Polsce zaraz za Maryją Królową, daleko przed premierem, Generalnym Konserwatorem Zabytków czy inną specgrupą.
Znacznie gorsze wrażenie niż sypiące się lewe skrzydło albo zaniedbany ogród francuski zrobili na mnie pracownicy. Właściwie pracowniczki. Same. Nie zdawałam sobie sprawy, że Pedro obraca się w sfeminizowanym środowisku. Jak w „Seksmisji”. Księgowa była kobietą, dwie sprzątaczki, wicekustoszka, nawet ogrodnik była kobietą, a słynna biała koza Dafne okazała się erotomanką. Już przy pierwszym spotkaniu uszczypnęła mnie w tyłek, kiedy się przy niej pochyliłam. Jeszcze gorzej od kozy wypadała sekretarka o uśmiechu Julii Roberts. Jeśli arystokratycznym zwyczajem jadało się tu szparagi, na pewno jadała je w poprzek. Nie szczypała mnie wprawdzie w tyłek, ale już z daleka śmiała się do Pedra. Sto dwadzieścia osiem śnieżnobiałych zębów i nienagannie utrzymane dno żołądka. Albo księgowa o buzi aniołka, której wciąż rozpinały się guziki na biuście, gdzie najmniej wyglądała na aniołka.
W pałacu egzystuje też biała dama. To znaczy już nie egzystuje. Parę razy do roku straszy pośmiertnie na piętrze, gdzie któryś z książąt żywcem zamu-rował córkę za trucicielstwo. Ta istota jako jedyna w Wilkowysku budziła moją sympatię, ponieważ kierowała się jasnymi motywami. Zamurowałabym raczej pozostałe. I to nie w pałacu, ale na blokowisku. Tam żeby straszyć, trzeba się starać, nie wystarczy wyć i dzwonić łańcuchami. Za duża konkurencja.
Po kolacji Pedro oprowadził mnie po pałacu. Nareszcie mogłam zrobić to, na co nigdy mi nie pozwalano w dzieciństwie. Z perwersyjną rozkoszą dotykałam eksponatów. Rzeźbionych zegarów, wypastowanych do połysku dębowych owoców w zdobieniach mebli, farfurek z porcelany, kanap obitych złotogłowiem, no i naturalnie kustosza osobiście. A rano bez problemów odnalazłam stanik, tyle że nie mój.
Gabinet Pedra miał osobną łazienkę. W stylu barokowym pewnie, w każdym razie pełną zakamarków. I w jednym z nich, macając za ręcznikiem – bo barokowe mydło szczypało w oczy – trafiłam na biustonosz powieszony do wysuszenia. Model Markiza, z miseczkami w wachlarz, nagrodzony rok temu w Rzymie. Nie pozostał po byłej kustoszowej. Widziałam ją dawno temu, ale zapamiętałam jako B 80. Tu zaś szło o dorodne 70 E.
Wyszłam z łazienki niosąc biustonosz w dwóch palcach.
– Wiedziałem, że coś takiego znajdziesz – powiedział Pedro ani trochę nie speszony. Akurat przygotowywał dla nas śniadanie na swoim biurku. To znaczy otwierał biały serek. – Kobiety wykazują nieprawdopodobne zdolności do wynajdywania czegoś, co nie ma najmniejszego znaczenia.
– Żebyśmy się dobrze zrozumieli, Pedro. Nie mam pretensji o coś, co było przede mną. Przyniosłam go... – zastanowiłam się. Za chwilę wyszłabym na zazdrosną idiotkę. – Przyniosłam go, ponieważ już wysechł. Niepotrzebnie wisi.
– Szczerze mówiąc, Do, nawet nie wiem, czyje to może być i czy miałem z tym jakikolwiek związek. A jeśli nawet, na pewno nie ma to nic do rzeczy dzisiaj.
– Dlaczego?
– Bo dzisiaj kocham ciebie, Do! – zadeklarował. – Liczy się dla mnie tylko twój stanik.
W konsekwencji pół godziny później znów nie mogłam się go doszukać. Okazało się, że zwisa z jeleniego poroża cztery metry ponad naszymi głowami, pod stiukowym niebem pulchnych amorków i kiści dorodnych winogron. Tak wysoko nie pofrunęłam jeszcze nigdy w ekstazie miłości.
Kiedy siedliśmy wreszcie do serka i kawy, zadzwoniła Roberta. Koniecznie mam wrócić po południu do domu. Odezwała się dziennikarka z pisma „My Fair Lady” w sprawie wywiadu. Roberta obiecała jej, że mnie nakłoni. Właściwie już jestem umówiona. Dziś na osiemnastą u mnie w domu, ponie-waż ta dziennikarka przeprowadza wywiady uczestniczące, obserwujące, jakieś takie. Spotyka się z daną osobą w jej środowisku naturalnym. W wiejskim domu tej osoby, na jej jachcie, w przydomowym oceanarium. Kawiarnia odpada.
– Ja mam tylko stryszek – przypomniałam Robercie z niepokojem.
– Może być. Byle nie typowe em–ileś w bloku, bo z tego nawet geniusz nie zrobi wywiadu, ona mówi.
Pedro kusił, żebyśmy nie jechali. Mamy pałac i zatrzęsienie poroży do zarzucania stanika. Prasą nie warto się przejmować. Taki Russell Crowe bije dziennikarzy na każdym kroku. Uma Thurman oblewa ich piwem. Mick Jagger wykorzystuje seksualnie obie dziennikarskie płci. Kiedy Pedro wyliczał, pakowałam się na drogę. Nie sądzę, żeby Uma oblała dziennikarkę piwem podczas pierwszego wywiadu w życiu. Czy to już na własnym jachcie, czy jeszcze wpław.
Po drugiej byliśmy w domu. Pedro wyskoczył po coś do kawy, ja posprzątałam. Z grubsza, żebym zdążyła się wyszykować. Jeśli dziennikarka obserwująca popstryka fotki, kurzu pod telewizorem nie będzie widać. Za to zły makijaż jest nie do wyretuszowania. Za piętnaście szósta Pedro zapytał, czy dam sobie radę sama? Gdyby co, w lodówce stoją piwa. Trzeba dobrze po-trząsnąć i zamaszyście otworzyć puszkę. Umie Thurman się udało. On osobiście mógłby nie wytrzymać i powiedzieć dziennikarce coś mądrego. Lepiej pójdzie do kina na „Powrót króla”. Fantasy nie jest gatunkiem dla kustoszy, bo przypomina muzeum z eksponatami ustawianymi po pijaku, ale za to seans trwa cztery godziny. Do tego czasu dziennikarka węsząca powinna skończyć.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.