- W empik go
Kobieta, która odjechała - ebook
Kobieta, która odjechała - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 201 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Myślała, że to małżeństwo – w przeciwieństwie do innych – okaże się wspaniałą przygodą. Nie żeby mężczyzna tak bardzo się jej podobał. Przeciwnie, był dość niski, chudy i żylasty, starszy od niej o dwadzieścia lat, o piwnych oczach i siwiejących włosach. Jako mały chłopiec przybył z Holandii do Ameryki, pracował w kopalniach złota na zachodnim wybrzeżu, potem trafił na południe do Meksyku, gdzie z czasem się wzbogacił i został właścicielem kilku kopalni srebra na pustkowiach Sierra Madre. Nie ulegało wątpliwości, że przygoda, na którą liczyła, wiązała się bardziej z barwnym życiem, jakie dotąd wiódł, niż z jego osobą. Mężczyzna jednak – mimo licznych opresji, z których tylko cudem udało mu się wyjść cało – wciąż tryskał energią, a wszystko, co w życiu osiągnął, zawdzięczał tylko sobie. Tak, tak, zdarzają się niekiedy tacy dziwacy.
Kiedy na własne oczy zobaczyła, co naprawdę osiągnął, zrobiło się jej ciężko na sercu. Jednopiętrowy dom z suszonej cegły, z patio, na które prowadziła szeroka weranda osłonięta z dwóch stron tropikalnym pnączem, stał samotnie pośród martwej pustki; w oddali ciągnęły się porośnięte zielenią ogromne wzgórza, a bliżej wznosiły się szkielety wież wyciągowych oraz różowe hałdy wyschniętego błota wydobytego z szybów. Nawet z kwiecistego patio, okolonego murami domu, widać było jedynie wielki różowy stożek hałdy oraz rysujące się na tle nieba metalowe konstrukcje. Nic poza tym.
To prawda, solidne, drewniane drzwi domu często bywały otwarte. Wychodziła wtedy poza mury i patrzyła na rozległe przestrzenie, na wielkie, usiane drzewami góry ciągnące się pasmo za pasmem, znikąd donikąd, zielone jesienią, a przez pozostałą część roku różowe, spalone słońcem, abstrakcyjne.
Czasem mąż zabierał ją starym, sfatygowanym fordem do zapomnianej pośród gór małej hiszpańskiej osady – głuchej i wymarłej. Był tam wielki martwy kościół z suszonej cegły, o martwych portalach, oraz posępne targowisko, gdzie za swoim pierwszym pobytem kobieta ujrzała wyciągniętego między straganem z mięsem a stoiskiem z warzywami martwego psa leżał tam jakby od wieków i jakoś nikt nie zadał sobie trudu, aby usunąć go z przejścia. Martwość w martwości.
Dużo mówiono o srebrze i pokazywano sobie kawałki kruszcu, ale bez entuzjazmu. Ceny srebra utknęły w miejscu. Wielka wojna wybuchła i dobiegła końca. Kopalnie srebra stały się nieopłacalne. Mąż zamknął swoje, ale nadal mieszkali tam, gdzie dawniej, w domu z patio, pośród kwiatów, które zawsze wydawały się jej nie dość kwieciste.
Miała dwójkę dzieci, chłopca i dziewczynkę. Starsze, chłopiec, miało prawie dziesięć lat, kiedy wreszcie ocknęła się z odrętwienia, w jakie popadła przez te lata. Była teraz trzydziestotrzyletnią kobietą, postawną i ciągle przybierającą na tuszy. Mąż, mały, chudy mężczyzna, starszy od niej o dwadzieścia lat, nadal odznaczał się siłą i uporem i wciąż tryskał energią, ale na skutek spadku cen srebra oraz dziwnej nieprzystępności żony jakby stracił dawną radość życia:
Był dobrym mężem i prawym człowiekiem. Na swój sposób uwielbiał żonę. Chociaż minęło tyle lat od ich ślubu, nadal wzbudzała w nim zachwyt. Jednakże w głębi serca właściwie pozostał kawalerem. Już jako dziesięcioletni szczeniak musiał sobie sam radzić w życiu. Kiedy się żenił, miał ponad czterdzieści lat i stać go było, żeby założyć rodzinę. Wszystkie pieniądze zgromadził w czasach kawalerskich. Nabył za nie kilka kopalni srebra; żona stanowiła ostatni, choć najbardziej osobisty nabytek.
Podziwiał ją do szaleństwa, podziwiał jej ciało, podziwiał wszystko to, co reprezentowała. W jego oczach ciągle była tą samą olśniewającą dziewczyną z Berkeley w Kalifornii, z którą ożenił się przed laty. Niczym szejk trzymał ją dobrze strzeżoną w górzystej Chihuahui. Był o nią równie zazdrosny jak o swoje kopalnie a to mówiło samo za siebie.
W wieku trzydziestu trzech lat kobieta istotnie tylko tuszą różniła się od tej młodej dziewczyny, którą niegdyś poznał w Kalifornii. Odkąd wyszła za mąż, przestała się rozwijać, w tajemniczy sposób popadła w marazm. Mężczyzny, którego poślubiła, nigdy nie zaakceptowała, ani fizycznie, ani psychicznie. Fizycznie w ogóle jej nie pociągał, chociaż to dzięki niej rozbudziła się w nim – człowieku nie najmłodszym – młodzieńcza namiętność. Na jej psychikę miał jednak niewątpliwy wpływ: przygnębiał ją, spychał do roli niewolnicy.
I tak mijały lata w domu ze słonecznym patio, w cieniu wież wyciągowych. Mężczyzna nie potrafił znieść bezczynności. Kiedy zamknął kopalnie, od razu wybudował w swojej posiadłości, mniej więcej trzydzieści pięć kilometrów od domu, chlewy i założył hodowlę rasowych świń. Miał wspaniałe prosiaki, a jednocześnie nienawidził tych zwierząt. Był wrażliwym, zbłąkanym idealistą, który organicznie nie cierpiał brudnych aspektów życia. Uwielbiał pracę, tak, nade wszystko uwielbiał pracę oraz tworzenie nowych rzeczy. Małżeństwo i dzieci stanowiły część jego życia, coś, co sam stworzył, choć zysk, jaki przynosiły, dawał się mierzyć w kategoriach wyłącznie uczuciowych.
Kobiecie nerwy powoli zaczęły odmawiać posłuszeństwa: pragnęła wyjechać, wyjechać dokądkolwiek. Zabrał ją więc na trzy miesiące do El Paso. Przynajmniej znów była w Stanach Zjednoczonych.
Ale nie zdołała wyzwolić się spod jego wpływu. Trzy miesiące dobiegły końca i powróciła do domu pośród gór, gór na przemian to zielonych, to różowobrązowych i tak pustych, jak puste bywa tylko niezbadane. Uczyła dzieci i pilnowała meksykańskiej służby. Czasem mąż przywoził z sobą gości; na ogół byli to Hiszpanie lub Meksykanie, rzadziej ktoś ze Stanów.
Najbardziej lubił zapraszać Amerykanów, ale goszcząc ich nie miał chwili spokoju. Był zazdrosny o żonę jak o bogatą żyłę srebra, o której nikt poza nim nie powinien wiedzieć. Ją zaś fascynowali młodzi dżentelmeni, inżynierowie kopalnictwa, których tak chętnie podejmował. Jemu zresztą również imponowali. Jednakże był człowiekiem staromodnym, więc ilekroć któryś z nich patrzył na jego żonę, czuł się tak, jakby okradano mu kopalnię, jakby usiłowano poznać wszystkie jej tajemnice.
Właśnie jeden z owych dżentelmenów całkiem nieświadomie podsunął kobiecie pewien pomysł. Stali w trójkę przed solidnymi drewnianymi drzwiami spoglądając na świat. Nastał wrzesień, skończyła się pora deszczowa, wieczne, nieruchome góry okryte były zielenią. Jeśli nie liczyć zamkniętej kopalni, porzuconych maszyn oraz opuszczonych chałup górników, wokół zionęło pustką.
– Ciekawe, co się znajduje za tymi górami? – zadumał się gość.
– Inne góry – odparł Lederman. – Z tamtej strony leży Sonora i wybrzeże. Z tej pustynia, zza, której pan przybył. A przed nami ciągną się góry i wzgórza.
– Tak, ale co tam rośnie, co tam żyje? Tam musi być wspaniale] Nie ma chyba drugiego takiego miejsca na ziemi; tu człowiek ma wrażenie, jakby przebywał na księżycu,
– Jest sporo zwierzyny, jeśli ktoś lubi polować. No i są Indianie, ale to nic wspaniałego.
– Dzicy Indianie?
– Raczej tak.
– Ale chyba niegroźni?
– To zależy. Niektóre plemiona nikomu nie pozwalają się do siebie zbliżyć. Mordują misjonarzy. A tam, gdzie misjonarzom nie udało się dotrzeć, nikomu się nie udaje.
– A co na to rząd?
– Nic. Ci ludzie żyją tak daleko od cywilizacji, że nikt nie zawraca sobie nimi głowy. Przebiegłe bestie. Jeśli podejrzewają, że mogą mieć jakieś kłopoty, natychmiast wysyłają delegację do Chihuahui i oficjalnie składają przeprosiny. To rządowi w zupełności wystarcza.
– Więc żyją całkiem dziko, kultywując barbarzyńskie wierzenia i obyczaje?
– Naturalnie. Ich jedyna broń to łuki. Czasem widuję ich w mieście, z łukiem w ręku, w zabawnych kapeluszach ozdobionych kwiatami, ubranych nawet podczas chłodów jedynie w coś, co przypomina koszulę; na wpół nadzy kręcą się po rynku.
– A nie sądzi pan, że ich prymitywne, ukryte pośród gór wioski muszą być pełne uroku?