Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kobieta trzydziestoletnia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kobieta trzydziestoletnia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 335 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. PIERW­SZE BŁĘ­DY

Było to w po­cząt­ku kwiet­nia r. 1813, w nie­dzie­lę. Ra­nek wró­żył je­den z owych pięk­nych dni, w któ­rych pa­ry­ża­nie pierw­szy raz w roku wi­dzą bruk bez bło­ta i nie­bo bez chmur. Przed po­łu­dniem wy­kwint­ny ka­brio­let, za­przę­żo­ny w parę rą­czych ko­ni­ków, skrę­cił w uli­cę Ri­vo­li z uli­cy Ca­sti­glio­ne i za­trzy­mał się za kil­ko­ma po­jaz­da­mi u ta­ra­sy des Feu­il­lants. Lek­ki ten po­jazd pro­wa­dził czło­wiek o wy­glą­dzie stro­ska­nym i cho­ro­wi­tym. Si­wie­ją­ce wło­sy, nie­do­sta­tecz­nie okry­wa­ją­ce żół­tą czasz­kę, po­sta­rza­ły go przed­wcze­śnie. Rzu­cił lej­ce kon­ne­mu lo­ka­jo­wi ja­dą­ce­mu z tyłu, aby po­móc wy­siąść mło­dej dziew­czy­nie, któ­rej sub­tel­na uro­da ścią­gnę­ła uwa­gę prze­chod­niów.

Mała osób­ka, zna­la­zł­szy się na stop­niu, po­zwo­li­ła się ująć wpół i oko­li­ła ra­mio­na­mi szy­ję swe­go opie­ku­na, któ­ry ją po­sta­wił na chod­ni­ku, nie zmiąw­szy fal­ba­nek zie­lo­nej ryp­so­wej su­kien­ki. Ko­cha­nek nie był­by tak uważ­ny. Nie­zna­jo­my mu­siał być oj­cem tej dziew­czyn­ki, któ­ra, nie dzię­ku­jąc, uję­ła go po­ufa­le pod ra­mię i po­cią­gnę­ła do ogro­du. Sta­ry oj­ciec za­uwa­żył za­chwy­co­ne spoj­rze­nia paru mło­dych lu­dzi; smu­tek na jego twa­rzy pierzch­nął na chwi­lę. Mimo iż od daw­na do­szedł wie­ku, w któ­rym męż­czy­znom trze­ba się za­do­wo­lić zwod­ny­mi ucie­cha­mi próż­no­ści, uśmiech­nął się.

– Bio­rą cię za moją żonę – szep­nął do mło­dej osób­ki pro­stu­jąc się i kro­cząc po­wo­li, ku jej roz­pa­czy.

Wi­docz­nie dum­ny był z cór­ki i bar­dziej może od niej cie­szył się spoj­rze­nia­mi, ja­ki­mi cie­ka­wi obej­mo­wa­li jej brą­zo­we pru­ne­lo­we ci­żem­ki, roz­kosz­ną ki­bić pod lek­ką su­kien­ką oraz świe­żą szyj­kę wy­chy­la­ją­cą się z ha­fto­wa­ne­go koł­nie­rzy­ka. Żyw­szy ruch pod­no­sił nie­kie­dy suk­nię dziew­czy­ny i po­zwa­lał oglą­dać po­nad ci­żem­ka­mi zgrab­ną nóż­kę w gład­kiej ażu­ro­wej poń­czosz­ce. To­też nie­je­den prze­cho­dzień wy­prze­dził tę parę, aby uj­rzeć raz jesz­cze mło­dą twa­rzycz­kę, do­ko­ła któ­rej igra­ły ciem­ne pu­kle. Bia­łość jej i ru­mie­niec pod­no­sił jesz­cze od­blask ró­żo­we­go atła­su, któ­rym pod­bi­ty był wy­kwint­ny kap­tu­rek; a nie­mniej pra­gnie­nie i nie­cier­pli­wość, iskrzą­ce się w ry­sach ład­nej osób­ki. Nie­win­ny spryt błysz­czał w czar­nych oczach, wy­cię­tych w mig­dał, stroj­nych ład­nym łu­kiem brwi, dłu­gi­mi rzę­sa­mi, oczach wil­got­nych i lśnią­cych. Ży­cie i mło­dość roz­ta­cza­ły swo­je skar­by na tej fi­glar­nej twa­rzycz­ce i na biu­ście po­wab­nym, mimo pa­ska, umiesz­czo­ne­go ów­cze­sną modą pod sa­my­mi pier­sia­mi.

Nie­czu­ła na hoł­dy, dziew­czy­na pa­trzy­ła z wy­raź­nym nie­po­ko­jem na pa­łac Tu­ile­ryj, bę­dą­cy wi­docz­nie ce­lem jej nie­cier­pli­wej prze­chadz­ki. Było trzy kwa­dran­se na dwu­na­stą. Mimo że go­dzi­na była wcze­sna, wie­le ko­biet, wy­raź­nie po­stro­jo­nych, wra­ca­ło z pa­ła­cu, od­wra­ca­jąc gło­wę z dą­sem, jak­by nie­ra­de, że się spóź­ni­ły na upra­gnio­ne wi­do­wi­sko. Kil­ka słów nie­za­do­wo­le­nia, ja­kie pięk­na nie­zna­jo­ma po­chwy­ci­ła na ustach stroj­nych ko­biet, za­nie­po­ko­iło ją wi­docz­nie. Sta­rzec śle­dził okiem bar­dziej cie­ka­wym niż drwią­cym ozna­ki nie­cier­pli­wo­ści i lęku, ma­lu­ją­ce się na uro­czej twa­rzy to­wa­rzysz­ki; a przy­glą­dał się jej zbyt bacz­nie, aby pod tym spoj­rze­niem nie kry­ła się ja­kaś myśl oj­cow­ska.

Była to trzy­na­sta nie­dzie­la roku 1813. Za dwa dni Na­po­le­on miał ru­szyć na ową nie­szczę­sną kam­pa­nię, w któ­rej miał stra­cić ko­lej­no Bes­sie­res'a i Du­ro­ka, wy­grać pa­mięt­ne bi­twy pod Lüt­zen i Baut­zen, pa­trzeć na zdra­dę Au­strii, Sak­so­nii, Ba­wa­rii i Ber­na­dot­te'a i sto­czyć strasz­li­wy bój pod Lip­skiem. Wspa­nia­ła pa­ra­da, za­rzą­dzo­na przez ce­sa­rza, mia­ła być ostat­nią z pa­rad, któ­re tak dłu­go bu­dzi­ły po­dziw pa­ry­żan i cu­dzo­ziem­ców. Sta­ra gwar­dia go­to­wa­ła się po raz ostat­ni wy­ko­nać uczo­ne ob­ro­ty, któ­rych do­kład­ność zdu­mie­wa­ła nie­kie­dy sa­me­go ol­brzy­ma, go­tu­ją­ce­go się do po­je­dyn­ku z Eu­ro­pą. Smut­ne uczu­cie przy­wio­dło do Tu­ile­ryj świet­ną i cie­ka­wą pu­blicz­ność. Każ­dy nie­ja­ko od­ga­dy­wał przy­szłość i prze­czu­wał może, iż nie­raz wy­obraź­nia bę­dzie mu­sia­ła od­two­rzyć so­bie ob­raz tej sce­ny, kie­dy ta he­ro­icz­na epo­ka Fran­cji na­bę­dzie, jak dziś, od­cie­nia nie­mal baj­ki..

– Prę­dzej, prę­dzej, oj­cze – przy­mi­la­ła się pa­nien­ka cią­gnąc za sobą star­ca. – Sły­szę bęb­ny.

– To woj­sko wcho­dzi do Tu­ile­ryj – od­parł oj­ciec.

– Albo de­fi­lu­je, wszy­scy wra­ca­ją! – od­par­ła z dzie­cin­ną go­ry­czą, któ­ra spra­wi­ła, że sta­rzec się uśmiech­nął.

– Pa­ra­da za­czy­na się do­pie­ro o wpół do pierw­szej – rzekł oj­ciec, le­d­wie mo­gąc na­dą­żyć po­ryw­czej dziew­czy­nie.

Idąc ma­cha­ła pra­wą ręką, jak gdy­by so­bie po­ma­ga­ła w bie­gu. Mała jej rącz­ka w ob­ci­słej rę­ka­wicz­ce gnio­tła nie­cier­pli­wie chu­s­tecz­kę, po­dob­na wio­słu pru­ją­ce­mu fale. Sta­rzec uśmie­chał się, ale chwi­la­mi wy­raz tro­ski osmu­cał jego wy­schłą twarz. Mi­łość do tego ślicz­ne­go stwo­rze­nia spra­wia­ła, iż za­rów­no cie­szył się te­raź­niej­szo­ścią co lę­kał się przy­szło­ści. Mó­wił nie­ja­ko sam do sie­bie:

– Jest szczę­śli­wa dzi­siaj, czy bę­dzie nią za­wsze?

Bo star­cy skłon­ni są da­rzyć wła­sny­mi cier­pie­nia­mi przy­szłość mło­dych. Kie­dy oj­ciec z cór­ką do­tar­li do pa­wi­lo­nu, z któ­re­go po­wie­wa­ła trój­barw­na cho­rą­giew i któ­rę­dy prze­cho­dzi się z Tu­ile­ryj na plac Ka­ru­ze­li, war­ty ozwa­ły się su­ro­wo: „Już nie wol­no!”

Dziew­czy­na wspię­ła się na pal­cach i uj­rza­ła tłum stroj­nych ko­biet po obu stro­nach mar­mu­ro­wej ar­ka­dy, przez któ­rą miał wyjść ce­sarz.

– Wi­dzisz, oj­cze, wy­szli­śmy za póź­no.

Stra­pio­na min­ka zdra­dza­ła, jak bar­dzo za­le­ża­ło jej na tym, aby być na re­wii.

– A więc, Jul­ciu, chodź­my; nie lu­bisz tło­ku.

– Zo­stań­my, papo. Stąd mogę choć wi­dzieć ce­sa­rza; gdy­by zgi­nął w tej kam­pa­nii, nig­dy bym go nie wi­dzia­ła.

Oj­ciec za­drżał sły­sząc te sa­mo­lub­ne sło­wa, bo cór­ka mia­ła łzy w oczach. Spoj­rzał na nią, spo­strzegł pod przy­mknię­tą po­wie­ką parę łez, wy­ci­śnię­tych nie tyle za­wo­dem, ile jed­nym z owych pierw­szych zmar­twień, któ­rych ta­jem­ni­cę nie trud­no od­gad­nąć sta­re­mu ojcu. Na­raz Ju­lia za­ru­mie­ni­ła się i wy­da­ła lek­ki krzyk, któ­re­go nie zro­zu­miał ani szyl­dwach, ani sta­rzec. Na ten krzyk, ofi­cer, któ­ry biegł ku scho­dom, od­wró­cił się, zbli­żył się do ar­ka­dy, po­znał mło­dą oso­bę za­sło­nię­tą przez gre­na­dier­skie ber­my­ce i na­tych­miast uchy­lił dla tej pary wy­da­ny przez sie­bie za­kaz. Na­stęp­nie, nie trosz­cząc się o szem­ra­nie wy­kwint­ne­go tłu­mu ob­le­ga­ją­ce­go ar­ka­dę, przy­cią­gnął z lek­ka ku so­bie uszczę­śli­wio­ne dziew­czę.

– Nie dzi­wi mnie już jej gniew ani po­śpiech, sko­ro ty je­steś na służ­bie – rzekł sta­rzec wpół drwią­co do ofi­ce­ra.

– Dro­gi pa­nie – od­parł mło­dzie­niec – je­że­li pań­stwo chce­cie mieć do­bre miej­sce, nie trać­my cza­su na ga­wę­dę. Ce­sarz nie lubi cze­kać, a mar­sza­łek po­sy­ła mnie, aby go uprze­dzić.

To mó­wiąc ujął dość po­ufa­le rękę Ju­lii i po­cią­gnął ją w stro­nę Ka­ru­ze­lu. Ju­lia spo­strze­gła ze zdu­mie­niem tłum, ci­sną­cy się mię­dzy sza­ry­mi mu­ra­mi pa­ła­cu a łań­cu­chem oka­la­ją­cym wiel­ki, pia­skiem wy­sy­pa­ny dzie­dzi­niec. Kor­don, usta­wio­ny, aby za­bez­pie­czyć miej­sce dla ce­sa­rza i szta­bu, z trud­no­ścią bro­nił się na­ci­sko­wi tłu­mu, brzę­czą­ce­go jak rój psz­czół.

– To bę­dzie bar­dzo ład­nie? – spy­ta­ła Ju­lia z uśmie­chem.

– Nie­chże pani uwa­ża! – wy­krzyk­nął ofi­cer uj­mu­jąc Ju­lię wpół i uno­sząc ją… zręcz­nie, aby ją po­sta­wić tuż koło ko­lum­ny.

Gdy­by nie ten ener­gicz­ny gest, cie­ka­wą jego ku­zyn­kę był­by po­trą­cił bia­ły koń w ak­sa­mit­nym zło­to­zie­lo­nym rzę­dzie. Ma­me­luk Na­po­le­ona trzy­mał go za uzdę, pra­wie pod ar­ka­dą„ o dzie­sięć kro­ków za in­ny­mi koń­mi, cze­ka­ją­cy­mi na świ­tę ce­sa­rza. Mło­dy czło­wiek umie­ścił ojca i cór­kę koło słu­pa, przed tłu­mem, i ski­nie­niem gło­wy po­le­cił ich dwom sta­rym gre­na­die­rom. Kie­dy ofi­cer wra­cał do pa­ła­cu, wy­raz ra­do­ści i szczę­ścia za­jął na jego twa­rzy miej­sce lęku, spo­wo­do­wa­ne­go na­głym ru­chem ko­nia: Ju­lia ści­snę­ła mu ta­jem­nie rękę, aby po­dzię­ko­wać za tę drob­ną usłu­gę czy aby rzec: „Zo­ba­czę pana na­resz­cie!” Ski­nę­ła na­wet głów­ką w od­po­wie­dzi na pe­łen sza­cun­ku ukłon, jaki ofi­cer zło­żył, za­nim znikł szyb­ko.

Sta­rzec, któ­ry jak gdy­by umyśl­nie zo­sta­wił mło­dych, stał po­waż­nie za cór­ką, ale przy­glą­dał się jej ukrad­kiem, uda­jąc – aby jej nie spło­szyć – że po­chło­nię­ty jest wspa­nia­łym wi­do­wi­skiem, ja­kie przed­sta­wiał w tej chwi­li Ka­ru­zel. Kie­dy Ju­lia zwró­ci­ła na ojca wzrok nie­spo­koj­ne­go ucznia­ka, sta­rzec od­po­wie­dział ła­god­nym i we­so­łym uśmie­chem; ale by­stre jego oko bie­gło za ofi­ce­rem aż do ar­ka­dy i ża­den szcze­gół tej krót­kiej sce­ny nie uszedł jego ba­cze­nia.

– Co za pięk­ny wi­dok – szep­nę­ła Ju­lia ści­ska­jąc ojca za rękę.

Wspa­nia­ły, ma­low­ni­czy ob­raz, jaki przed­sta­wiał w tej chwi­li Ka­ru­zel, wy­darł ten okrzyk ty­siąc­om wi­dzów. Wszyst­kie twa­rze były olśnio­ne. Dru­gi rząd pu­blicz­no­ści, rów­nie stło­czo­ny jak ten, w któ­rym znaj­do­wał się sta­rzec z cór­ką, zaj­mo­wał, rów­no­le­gle do pa­ła­cu, szczu­płą prze­strzeń wzdłuż kra­ty. Barw­ne stro­je ko­biet uwy­dat­nia­ły ol­brzy­mi czwo­ro­bok, jaki two­rzą za­bu­do­wa­nia Tu­ile­ryj oraz świe­żo wów­czas za­ło­żo­ne szta­che­ty. Puł­ki sta­rej gwar­dii, któ­re mia­ły od­być re­wię, wy­peł­nia­ły to ob­szer­ne pole, two­rząc na wprost pa­ła­cu im­po­nu­ją­ce błę­kit­ne li­nie gru­be na dzie­sięć sze­re­gów. Poza tą prze­strze­nią i w sa­mym Ka­ru­ze­lu znaj­do­wa­ły się, rów­no­le­gle usta­wio­ne, puł­ki pie­cho­ty i ka­wa­le­rii, go­tu­ją­ce się do de­fi­la­dy pod łu­kiem try­um­fal­nym, na któ­re­go szczy­cie wid­nia­ły, w owej epo­ce, wspa­nia­łe we­nec­kie ko­nie. Mu­zy­ka woj­sko­wa, umiesz­czo­na pod ga­le­ria­mi Luw­ru, za­kry­ta była przez peł­nią­cych służ­bę pol­skich lan­sje­rów. Więk­sza część wy­sy­pa­ne­go pia­skiem czwo­ro­bo­ku była pu­sta, niby are­na, przy­go­to­wa­na dla po­ru­szeń owych nie­mych ciał, któ­rych masy, roz­miesz­czo­ne z całą sy­me­trią sztu­ki wo­jen­nej, od­bi­ja­ły pro­mie­nie słoń­ca w trój gra­nia­stych zwier­cia­dłach dzie­się­ciu ty­się­cy ba­gne­tów. Wiatr, po­ru­sza­jąc kit­ki żoł­nier­skie, ko­ły­sał nimi jak la­sem gną­cym się pod na­po­rem wi­chru. Te sta­re puł­ki, błysz­czą­ce i nie­me, ude­rza­ły ty­sią­cz­ny­mi kon­tra­sta­mi barw, zro­dzo­ny­mi z roz­ma­ito­ści mun­du­rów, wy­ło­gów, bro­ni i ak­sel­ban­tów.

Ten ol­brzy­mi ob­raz, mi­nia­tu­ra pola bi­twy przed wal­ką, zna­lazł bo­ga­tą i po­etycz­ną ramę w ma­je­sta­tycz­nych bu­dyn­kach, któ­rych nie­ru­cho­mość na­śla­do­wa­li nie­ja­ko wo­dzo­wie i żoł­nie­rze. Widz mimo woli po­rów­ny­wał te mury lu­dzi z mu­ra­mi z ka­mie­nia. Wio­sen­ne słoń­ce, za­le­wa­ją­ce swym bla­skiem po rów­ni ścia­ny wznie­sio­ne wczo­raj jak sta­re od­wiecz­ne mury, oświe­ca­ło w ca­łej peł­ni nie­zli­czo­ne ogo­rza­łe twa­rze, opo­wia­da­ją­ce o nie­bez­pie­czeń­stwach mi­nio­nych i ocze­ku­ją­ce po­waż­nie nie­bez­pie­czeństw przy­szłych. Je­dy­nie puł­kow­ni­cy krą­ży­li poza fron­tem, utwo­rzo­nym przez tych bo­ha­ter­skich lu­dzi. Da­lej, za masą owych wojsk, upstrzo­nych sre­brem, błę­ki­tem, pur­pu­rą i zło­tem, cie­ka­wi mo­gli uj­rzeć trój­barw­ne cho­rą­giew­ki sze­ściu nie­zmor­do­wa­nych jeźdź­ców pol­skich, któ­rzy, po­dob­ni psom pro­wa­dzą­cym trzo­dę, uga­nia­li wciąż mię­dzy woj­skiem a pu­blicz­no­ścią, aby cie­ka­wym nie dać prze­kro­czyć szczu­płe­go miej­sca, ja­kie im wy­zna­czo­no przy kra­cie. Gdy­by nie ten ruch, moż­na by mnie­mać, że się jest w pa­ła­cu śpią­cej kró­lew­ny. Wie­trzyk wio­sen­ny, któ­ry wiał przez ber­my­ce gre­na­die­rów, uwy­dat­niał nie­ru­cho­mość żoł­nie­rzy, jak głu­chy szmer tłu­mu po­głę­biał ich mil­cze­nie. Cza­sa­mi tyl­ko od­głos bę­ben­ka lub mi­mo­wol­ne po­trą­ce­nie wiel­kie­go bęb­na, po­wtó­rzo­ne przez echa pa­ła­cu, przy­po­mi­na­ły od­le­gły grzmot zwia­stu­ją­cy bu­rzę.

Nie­opi­sa­ny za­pał czu­ło się w ocze­ku­ją­cym tłu­mie. Fran­cja mia­ła się po­że­gnać z Na­po­le­onem w przeded­niu kam­pa­nii, któ­rej nie­bez­pie­czeń­stwa ro­zu­miał naj­lich­szy z miesz­kań­ców. Tym ra­zem cho­dzi­ło dla ce­sar­stwa o kwe­stię bytu. Ta myśl oży­wia­ła za­rów­no cy­wil­ną lud­ność jak ar­mię, któ­re ci­snę­ły się, jed­na­ko mil­czą­ce, na pla­cu, gdzie wła­da­ły orły i ge­niusz Na­po­le­ona.

Ci żoł­nie­rze, na­dzie­ja Fran­cji, ci żoł­nie­rze, ostat­nia kro­pla jej krwi, rów­nież byli przed­mio­tem nie­spo­koj­nej cie­ka­wo­ści wi­dzów. Mię­dzy więk­szo­ścią obec­nych a woj­sko­wy­mi od­by­wa­ły się po­że­gna­nia, może na wie­ki; ale wszyst­kie ser­ca, na­wet naj­bar­dziej wro­gie ce­sa­rzo­wi, sła­ły do nie­ba mo­dły za chwa­łę oj­czy­zny. Lu­dzie, naj­bar­dziej zmę­cze­ni wal­ką mię­dzy Eu­ro­pą a Fran­cją, odło­ży­li swo­je nie­na­wi­ści prze­cho­dząc pod łu­kiem try­um­fal­nym, poj­mu­jąc, że w dniu nie­bez­pie­czeń­stwa Na­po­le­on to cała Fran­cja.

Ze­gar pa­ła­co­wy wy­dzwo­nił wpół. W tej chwi­li szmer tłu­mu ucichł; ci­sza sta­ła się tak głę­bo­ka, że usły­sza­ło­by się głos dziec­ka. Sta­rzec i jego cór­ka, któ­rzy zda­wa­li się żyć je­dy­nie wzro­kiem, usły­sze­li dźwięk ostróg oraz szczęk sza­bel, roz­le­ga­ją­cy się pod przy­sion­kiem pa­ła­cu.

Mały czło­wiek, dość oty­ły, ubra­ny w zie­lo­ny mun­dur, w bia­łych spodniach, w bu­tach ze sztyl­pa­mi, uka­zał się na­gle. Na gło­wie miał trój gra­nia­sty ka­pe­lusz, ma­ją­cy ty­leż uro­ku co i sam czło­wiek; sze­ro­ka wstę­ga le­gii ho­no­ro­wej bu­ja­ła mu na pier­si; nie­wiel­ka szpa­da u boku. Czło­wie­ka tego spo­strze­gły wszyst­kie oczy, na raz, ze wszyst­kich punk­tów. Na­tych­miast ozwa­ły się bęb­ny, dwie or­kie­stry ude­rzy­ły akord, któ­re­go wo­jen­ny ton pod­ję­ły wszyst­kie in­stru­men­ty od naj­słod­sze­go fle­tu aż do wiel­kie­go bęb­na. Na tę mę­ską po­bud­kę ser­ca za­drża­ły, cho­rą­gwie po­chy­li­ły się, żoł­nie­rze spre­zen­to­wa­li broń jed­no­myśl­nym i re­gu­lar­nym ru­chem, któ­ry wstrzą­snął wszyst­kie fu­zje od pierw­sze­go do ostat­nie­go sze­re­gu. Ko­men­da prze­bie­ga­ła od sze­re­gu do sze­re­gu jak echo. Roz­en­tu­zja­zmo­wa­ny tłum wy­da­wał okrzy­ki: „Niech żyje ce­sarz!” Wszyst­ko za­czę­ło drżeć, po­ru­szać się, chwiać. Na­po­le­on wsiadł na ko­nia. Gest ten nadał ży­cie tym mil­czą­cym ma­som, dał głos in­stru­men­tom, roz­mach or­łom i sztan­da­rom, wzru­sze­nie twa­rzom. Wy­nio­słe mury sta­re­go pa­ła­cu zda­wa­ły się krzy­czeć rów­nież: „Niech żyje ce­sarz!” To było już coś nad­ludz­kie­go, to był czar, wi­zja po­tę­gi bo­żej lub ra­czej prze­lot­ny ob­raz tego tak prze­lot­ne­go pa­no­wa­nia. Czło­wiek oto­czo­ny taką mi­ło­ścią, en­tu­zja­zmem, po­świę­ce­niem, ży­cze­nia­mi, czło­wiek, dla któ­re­go słoń­ce spę­dzi­ło chmu­ry z nie­ba, sie­dział na ko­niu, o trzy kro­ki przed zło­ci­stą świ­tą, ma­jąc Wiel­kie­go Mar­szał­ka po le­wej ręce, a mar­szał­ka służ­bo­we­go po pra­wej. Wśród tylu wra­żeń, ja­kie bu­dził, ża­den rys jego twa­rzy nie drgnął.

– Och, tak. Pod Wa­gram w naj­więk­szym ogniu, pod Mo­skwą po­śród tru­pów, ON za­wsze jest jed­na­ko spo­koj­ny!

Taką od­po­wiedź dał na licz­ne py­ta­nia gre­na­dier, któ­ry znaj­do­wał się koło mło­dej dziew­czy­ny. Ju­lia uto­nę­ła na chwi­lę w tej twa­rzy, któ­rej spo­kój świad­czył o pew­no­ści i mocy. Ce­sarz spo­strzegł pan­nę de Cha­til­lo­nest i po­chy­lił się do Du­ro­ka, aby mu szep­nąć coś, co wy­wo­ła­ło uśmiech Wiel­kie­go Mar­szał­ka. Za­czę­ły się ma­new­ry. Je­śli do­tych­czas mło­da osób­ka dzie­li­ła swą uwa­gę mię­dzy nie­wzru­szo­ną twarz Na­po­le­ona a błę­kit­ne, zie­lo­ne i czer­wo­ne li­nie woj­ska, w tej chwi­li, wśród szyb­kich i re­gu­lar­nych po­ru­szeń sta­rych żoł­nie­rzy, za­ję­ła się pra­wie wy­łącz­nie mło­dym ofi­ce­rem, któ­ry uwi­jał się mię­dzy sze­re­ga­mi i wra­cał nie­stru­dze­nie do gru­py, na któ­rej cze­le błysz­cza­ła skrom­na po­stać Na­po­le­ona. Ofi­cer ten, sie­dzą­cy na pysz­nym ka­rym ko­niu, wy­róż­niał się w pstrym tłu­mie błę­kit­nym mun­du­rem or­dy­nan­sów ce­sa­rza. Ha­fty błysz­cza­ły w słoń­cu tak ja­sno, a smu­kła kit­ka na cza­ku mi­go­ta­ła tak ży­wym bla­skiem, że wi­dzo­wie mimo woli przy­rów­ny­wa­li go do błę­kit­ne­go ogni­ka, do nie­wi­dzial­nej du­szy, któ­rej ce­sarz ka­zał oży­wiać i pro­wa­dzić ba­ta­lio­ny. Broń mi­go­ta­ła ogniem, kie­dy, na znak dany je­dy­nie jego ocza­mi , sze­re­gi ła­ma­ły się, sku­pia­ły, prze­wa­la­ły się niby od­męt mórz lub prze­pły­wa­ły przed nim niby dłu­gie, pro­ste i wy­so­kie fale, ja­ki­mi roz­gnie­wa­ny oce­an ci­ska o brze­gi.

Kie­dy ma­new­ry się skoń­czy­ły, ofi­cer or­dy­nan­so­wy nad­je­chał pę­dem i za­trzy­mał się przed ce­sa­rzem cze­ka­jąc roz­ka­zów. W tej chwi­li był o dwa­dzie­ścia kro­ków od Ju­lii, na wprost gru­py ce­sar­skiej, w po­sta­wie dość po­dob­nej do tej, jaką Ge­rard dał ge­ne­ra­ło­wi Rapp w ob­ra­zie przed­sta­wia­ją­cym bi­twę pod Au­ster­litz. Dziew­czy­na mo­gła wów­czas po­dzi­wiać swe­go wy­brań­ca w ca­łym jego mar­so­wym bla­sku.

Puł­kow­nik Wik­tor d'Aigle­mont, li­czą­cy le­d­wie trzy­dzie­ści lat, był wy­so­ki, smu­kły, do­brze zbu­do­wa­ny, a przy­mio­ty te uwy­dat­nia­ły się naj­le­piej wów­czas, kie­dy po­wo­do­wał ko­niem; kształt­ny grzbiet zwie­rzę­cia giął się nie­ja­ko pod jego ręką. Mę­ska i sma­gła twarz po­sia­da­ła ów nie­wy­tłu­ma­czo­ny czar, jaki daje mło­dym lu­dziom do­sko­na­ła re­gu­lar­ność ry­sów. Czo­ło miał sze­ro­kie i wy­nio­słe. Pło­mien­ne oczy, ocie­nio­ne gę­sty­mi brwia­mi i oko­lo­ne dłu­gi­mi rzę­sa­mi, ry­so­wa­ły się bia­łym owa­lem mię­dzy tymi dwie­ma czar­ny­mi li­nia­mi. Nos był zgrab­ny jak łuk or­le­go dzió­ba. Czer­wień ust lśni­ła pod obo­wią­zu­ją­cym czar­nym wą­si­kiem. Sze­ro­kie i ru­mia­ne po­licz­ki bar­wi­ły się ciem­niej­szy­mi to­na­mi, świad­czą­cy­mi o nie­po­spo­li­tej sile. Cała twarz, no­szą­ca pięt­no dziel­no­ści i od­wa­gi, przed­sta­wia­ła typ, ja­kie­go szu­ka dziś ar­ty­sta, kie­dy chce przed­sta­wić bo­ha­te­ra ce­sar­skiej Fran­cji. Koń, zla­ny po­tem, nie­cier­pli­wie krę­cą­cy gło­wą, za­ry­ty przed­ni­mi no­ga­mi w zie­mię, ma­chał dłu­gim i ob­fi­tym ogo­nem, a po­słu­szeń­stwo jego było ży­wym ob­ra­zem po­słu­szeń­stwa jego pana wo­bec ce­sa­rza. Wi­dząc swe­go uko­cha­ne­go tak chci­wie chwy­ta­ją­ce­go spoj­rze­nia Na­po­le­ona,. Ju­lia uczu­ła drgnie­nie za­zdro­ści na myśl, że on jesz­cze na nią nie spoj­rzał.

Na­raz, na jed­no sło­wo wy­rze­czo­ne przez wład­cę, Wik­tor spi­na ko­nia i pusz­cza się ga­lo­pem; ale cień ko­lum­ny pa­da­ją­cy na pia­sek prze­ra­ża ko­nia, któ­ry się pło­szy, cofa, sta­je dęba.. Ju­lia wy­da­je krzyk, bled­nie, wszy­scy pa­trzą na nią cie­ka­wie, ona nie wi­dzi, ni­ko­go; oczy jej wpi­ły się… w zbyt ogni­ste­go ko­nia, któ­re­go ofi­cer kar­ci, spie­sząc z roz­ka­zem Na­po­le­ona. Wzru­sze­nia te tak po­chło­nę­ły Ju­lię, że bez­wied­nie ucze­pi­ła się ręki ojca, zdra­dza­jąc mu mimo woli swo­je my­śli drże­niem pal­ców. Kie­dy Wik­tor omal nie ru­nął z ko­niem, ucze­pi­ła się ojca jesz­cze sil­niej, jak gdy­by jej sa­mej gro­ził upa­dek. Sta­rzec spo­glą­dał z po­sęp­nym nie­po­ko­jem na roz­ja­śnio­ną twarz cór­ki; li­tość, za­zdrość, na­wet żal od­bi­ły się w jego zmarszcz­kach.

Ale kie­dy nie­zwy­kły blask ócz Ju­lii, kie­dy jej krzyk oraz kon­wul­syj­ny skurcz pal­ców zdra­dzi­ły mu do resz­ty ta­jem­ną jej mi­łość, mu­siał uj­rzeć za­pew­ne ja­kąś smut­ną wi­zję przy­szło­ści, bo twarz jego przy­bra­ła zło­wro­gi wy­raz. W tej chwi­li du­sza Ju­lii jak gdy­by prze­szła w du­szę ofi­ce­ra. Myśl okrut­niej­sza od wszyst­kich tych, któ­re gnę­bi­ły go do­tąd, ścią­gnę­ła zbo­la­łą twarz star­ca, kie­dy uj­rzał, jak d'Aigle­mont, mi­ja­jąc ich, wy­mie­nił spoj­rze­nie z Ju­lią, któ­rej oczy były wil­got­ne, a po­licz­ki za­ru­mie­ni­ły się żywo. Po­cią­gnął żywo cór­kę do ogro­du.

– Ależ oj­cze – rze­kła – są jesz­cze na pla­cu puł­ki, któ­re będą ma­new­ro­wać.

– Nie, dziec­ko, cała ar­mia de­fi­lu­je.

– Mnie się zda­je, papo, że ty się my­lisz. Pan d'Aigle­mont wła­śnie dał roz­kaz…

– Moje dziec­ko, je­stem cier­pią­cy i nie mogę zo­stać.

Ju­lia bez tru­du uwie­rzy­ła ojcu, kie­dy spoj­rza­ła na jego twarz, któ­ra, pod wpły­wem ro­dzi­ciel­skich nie­po­ko­jów, przy­bra­ła wy­raz znę­ka­ny.

– Bar­dzo cier­pisz? – spy­ta­ła obo­jęt­nie, tak da­le­ce myśl jej była gdzie in­dziej.

– Czyż każ­dy dzień nie jest mi da­ro­wa­ny? – od­parł sta­rzec.

– Zno­wu mnie chcesz mar­twić mó­wiąc mi o śmier­ci. By­łam tak we­so­ła! Za­raz pro­szę mi wy­pę­dzić te czar­ne my­śli.

– Ach – wes­tchnął oj­ciec – ze­psu­te dziec­ko. Naj­lep­sze ser­ca by­wa­ją bar­dzo okrut­ne. Od­dać wam ży­cie, my­śleć je­dy­nie o was, pra­co­wać na wasz do­bro­byt, po­świę­cić wa­szym ka­pry­som ist­nie­nie, ubó­stwiać was, od­dać na­wet krew, więc to nic? Ach, tak, wszyst­ko przyj­mu­je­cie nie­dba­le. Aby wciąż zdo­by­wać wa­sze uśmie­chy i wa­szą ła­ska­wą mi­łość, trze­ba by mieć po­tę­gę Boga. A po­tem, w koń­cu, przy­cho­dzi inny! ko­cha­nek, mąż, i wy­dzie­ra­ją nam wa­sze ser­ca.

Ju­lia spoj­rza­ła zdzi­wio­na na ojca, któ­ry szedł wol­no i pa­trzył na nią bla­do.

– Kry­je­cie się na­wet przed nami – cią­gnął – ale może i przed sobą…

– Co ty mó­wisz, oj­cze?

– My­ślę, Ju­lio, że ty masz ja­kąś ta­jem­ni­cę. Ty ko­chasz – pod­jął żywo sta­rzec wi­dząc ru­mie­niec cór­ki. – Och! łu­dzi­łem się, że po­zo­sta­niesz wier­na sta­re­mu ojcu aż do jego śmier­ci, spo­dzie­wa­łem się za­cho­wać cię przy so­bie, szczę­śli­wą i świet­ną, po­dzi­wiać cię taką, jaką by­łaś do­tąd. Nie zna­jąc twe­go losu mógł­bym roić dla cie­bie spo­koj­ną przy­szłość; ale obec­nie nie po­dob­na mi wie­rzyć w two­je szczę­ście, bo ty bar­dziej jesz­cze ko­chasz w nim puł­kow­ni­ka niż ku­zy­na. To dla mnie ja­sne.

– A cze­muż nie by­ło­by mi wol­no ko­chać go? – spy­ta­ła z żywą cie­ka­wo­ścią.

– Ach, Ju­lio, nie zro­zu­mia­ła­byś mnie – od­parł oj­ciec z wes­tchnie­niem.

– Po­wiedz i tak, oj­czul­ku – od­rze­kła fi­glar­nie.

– A więc, dziec­ko, po­słu­chaj mnie. Mło­de dziew­czy­ny two­rzą so­bie czę­sto szla­chet­ne i uro­cze ob­ra­zy, ide­al­ne po­sta­cie, mają fan­ta­stycz­ne po­ję­cia o lu­dziach, o uczu­ciach, o świe­cie; stro­ją nie­win­nie ko­goś w te wy­ma­rzo­ne przez sie­bie do­sko­na­ło­ści i wie­rzą w nie. Ko­cha­ją w wy­bra­nym uro­jo­ną isto­tę; ale póź­niej, kie­dy już nie pora się ra­to­wać, ten zwod­ny po­zór, ta pierw­sze ich bo­żysz­cze, zmie­nia się we wstręt­ny szkie­let. Ju­lio, wo­lał­bym, abyś po­ko­cha­ła star­ca niż wła­śnie puł­kow­ni­ka. Ach, gdy­bym mógł ci po­ka­zać ży­cie na dzie­sięć lat na­przód, przy­zna­ła­byś słusz­ność memu do­świad­cze­niu. Znam Wik­to­ra: we­so­łość jego jest tępa, żoł­dac­ka; on sam jest bez zdol­no­ści, a roz­rzut­ny. To je­den z lu­dzi, któ­rych nie­bo stwo­rzy­ło, aby je­dli i tra­wi­li czte­ry razy dzien­nie, spa­li, ko­cha­li pierw­szą lep­szą i bili się. Nie ro­zu­mie ży­cia. Jego do­bre ser­ce, bo on ma do­bre ser­ce, spra­wi, że odda cza­sem sa­kiew­kę bie­da­ko­wi, ko­le­dze; ale jest gru­bo­skór­ny, nie po­sia­da owej de­li­kat­no­ści ser­ca, któ­ra każe nam się po­świę­cić szczę­ściu ko­bie­ty; jest nie­uk, sa­mo­lub… Ma dużo ale.

– Jed­nak, oj­cze, musi mieć ro­zum i zdol­no­ści, sko­ro zo­stał puł­kow­ni­kiem…

– Moje dziec­ko, Wik­tor zo­sta­nie całe ży­cie puł­kow­ni­kiem. Nie spo­tka­łem jesz­cze ni­ko­go, kto by mi się wy­dał god­ny cie­bie – cią­gnął sta­rzec w pod­nie­ce­niu.

Za­trzy­mał się chwi­lę, przy­pa­trzył się cór­ce i do­dał:

– Ale, moja bied­na Jul­ciu, ty je­steś za mło­da, za wą­tła, za de­li­kat­na, aby zno­sić przy­kro­ści i utra­pie­nia mał­żeń­stwa. Wik­to­ra psu­li ro­dzi­ce tak samo, jak cie­bie psu­li­śmy obo­je z mat­ką. Ja­kim cu­dem was dwo­je, upar­tych, sa­mo­wol­nych, zgo­dzi­ło­by się z sobą? Bę­dziesz albo ofia­rą, albo ty­ra­nem. Jed­no i dru­gie jest nie­szczę­ściem dla ko­bie­ty. Ale ty je­steś ła­god­na i skrom­na; pierw­sza się ugniesz. Przy tym ty masz – rzekł zmie­nio­nym gło­sem – wdzięk uczuć, któ­re­go on nie oce­ni, a , wów­czas.

Nie do­koń­czył, łzy go dła­wi­ły.

– Wik­tor – do­dał po pau­zie – ura­zi wszyst­kie na­iw­ne przy­mio­ty two­jej mło­dej du­szy. Znam woj­sko­wych, moja Jul­ciu, ży­łem wśród nich, w ar­mii. Rzad­ko ser­ce tych lu­dzi zwy­cię­ża na­wy­ki zro­dzo­ne z nie­do­li lub z przy­gód ich awan­tur­ni­cze­go ży­cia.

– Chcesz za­tem, oj­cze – od­par­ła Ju­lia wpół żar­tem – po­gwał­cić moje uczu­cia, wy­dać mnie za mąż dla sie­bie, nie dla mnie?

– Dla sie­bie! – wy­krzyk­nął oj­ciec zdu­mio­ny – dla sie­bie! Ależ, dziec­ko, nie­dłu­go już bę­dziesz sły­sza­ła mój głos gde­ra­ją­cy na cie­bie przy­jaź­nie. Dzie­ci za­wsze przy­pi­su­ją po­świę­ce­nia ro­dzi­ców ich oso­bi­stym po­bud­kom. Idź za Wik­to­ra, Ju­lio. Kie­dyś gorz­ko bę­dziesz opła­ki­wa­ła jego ni­cość, nie­po­rzą­dek, ego­izm, jego nie­de­li­kat­ność, gru­bo­skór­ność i ty­sią­ce zgry­zot, któ­rych za­znasz przez nie­go. Wów­czas przy­po­mnij so­bie, że pod tymi drze­wa­mi pro­ro­czy głos sta­re­go ojca próż­no prze­ma­wiał do cie­bie!

Sta­rzec za­milkł wi­dząc, że cór­ka fi­lu­ter­nie po­trzą­sa gło­wą. Do­szli do bra­my, przy któ­rej stał po­wóz. Przez tę chwi­lę pa­nien­ka śle­dzi­ła ukrad­kiem twarz ojca, po­wo­li zni­kał dąs z jej twa­rzy. Głę­bo­ki ból wy­ry­ty na tym po­chy­lo­nym czo­le spra­wił na niej wra­że­nie.

– Przy­rze­kam ci, oj­cze – rze­kła ła­god­nym i wzru­szo­nym gło­sem – nie wspo­mnieć ci o Wik­to­rze, póki się nie roz­pro­szą two­je uprze­dze­nia.

Sta­rzec po­pa­trzył na cór­kę zdzi­wio­ny. Łzy za­krę­ci­ły mu się w oczach i spły­nę­ły po po­licz­kach. Nie mógł uca­ło­wać Ju­lii wo­bec ota­cza­ją­ce­go tłu­mu, ale uści­snął czu­le jej rękę. Kie­dy wsiadł do po­wo­zu, smut­ne my­śli, któ­re na­gro­ma­dzi­ły się na jego czo­le, pierz­chły zu­peł­nie. Lek­ki smu­tek cór­ki nie­po­ko­ił go o wie­le mniej niż nie­win­na ra­dość, któ­rej ta­jem­ni­ca wy­mknę­ła się Ju­lii pod­czas re­wii.

W pierw­szych dniach mar­ca r. 1814, w nie­speł­na rok po tej ce­sar­skiej re­wii, ko­la­ska to­czy­ła się z Am­bo­ise do To­urs. Wy­je­chaw­szy spod zie­le­ni, pod któ­rą kry­je się urząd pocz­to­wy we Fril­li­ère, po­wóz po­mknął tak chy­żo, że w jed­nej chwi­li przy­był na most na Cize,w miej­scu gdzie ta rze­ka wpa­da do Lo­ary. Tu za­trzy­mał się. Rze­mień ze­rwał się od gwał­tow­ne­go pędu, ja­kim, na roz­kaz swe­go pana, mło­dy pocz­ty­lion po­pę­dził czte­ry naj­sil­niej­sze ko­nie. W ten spo­sób, dzię­ki przy­pad­ko­wi, dwie oso­by znaj­du­ją­ce się w ko­la­sce, zbu­dzo­ne na­gle, mia­ły spo­sob­ność uj­rzeć je­den ż naj­pięk­niej­szych wi­do­ków, ja­ki­mi cza­ru­ją oko uro­cze brze­gi Lo­ary. Na pra­wo, po­dróż­ny ogar­nia jed­nym spoj­rze­niem wszyst­kie za­krę­ty Cize, któ­ra jak srebr­ny wąż wije się wśród łąk po­ły­sku­ją­cych szma­rag­dem wcze­snej wio­sny. Na lewo – Lo­ara w ca­łej swej wspa­nia­ło­ści. Fale, marsz­czo­ne zim­nym wia­trem po­ran­nym, to­czą się sze­ro­ką, ma­je­sta­tycz­ną płasz­czy­zną. Tu i ów­dzie zie­le­nią się wy­spy wy­ła­nia­ją­ce się z wody, po­dob­ne ogni­wom szma­rag­do­we­go na­szyj­ni­ka. Z dru­giej stro­ny rze­ki naj­pięk­niej­sze wio­ski Tu­re­nii roz­ta­cza­ją, jak okiem się­gnąć, swo­je skar­by. W od­da­li oko za­trzy­mu­je się aż na wzgó­rzach Cher, któ­rych wierz­choł­ki ry­so­wa­ły się w tej chwi­li błysz­czą­cą li­nią na czy­stym la­zu­rze. W głę­bi ob­ra­zu, hen, poza mło­dą zie­lo­no­ścią wysp, To­urs wy­nu­rza się niby We­ne­cja z wód. Wie­ży­ce sta­rej ka­te­dry strze­la­ją w nie­bo, sta­pia­jąc się z fan­ta­stycz­ny­mi kon­tu­ra­mi ob­ło­ków. Za mo­stem, na któ­rym po­wóz się za­trzy­mał, po­dróż­ny uj­rzał przed sobą, od Lo­ary aż do To­urs, łań­cuch skał, rzu­co­ny jak­by umyśl­nie przez ka­prys przy­ro­dy, aby okuć tę rze­kę, któ­rej fale nie­ustan­nie pod­my­wa­ją ka­mień. Wi­dok ten za­wsze bu­dzi zdu­mie­nie po­dróż­nych. Wio­ska Vo­uvray znaj­du­je się tam, jak­by wtło­czo­na w gar­dzie­le i wy­rwy tych skał, któ­re two­rzą łuk tuż przed mo­stem na Cize. Na­stęp­nie, od Vo­uvray do To­urs, krze­sa­ni­ce tego po­szar­pa­ne­go wzgó­rza za­miesz­ka­łe są przez lud­ność ho­du­ją­cą wino. Gdzie­nieg­dzie znaj­du­ją się trzy­pię­tro­we domy wy­żło­bio­ne w ska­le i po­łą­czo­ne nie­bez­piecz­ny­mi scho­da­mi rów­nież wy­ku­ty­mi w ka­mie­niu. Szczy­tem da­chu mło­da dziew­czy­na w czer­wo­nej spód­ni­cy bie­gnie do swe­go ogro­du. Dym z ko­mi­na wzno­si się mię­dzy szcze­pa­mi i mło­dy­mi pę­da­mi wina. Rol­ni­cy orzą pro­sto­pa­dłe pola. Sta­rusz­ka, sie­dząc spo­koj­nie na zło­mie pod­my­tej ska­ły, krę­ci swój ko­ło­wro­tek pod kwit­ną­cym mig­da­łem, spo­glą­da­jąc na prze­jeż­dża­ją­cych u jej stóp po­dróż­nych, i uśmie­cha się z ich prze­ra­że­nia. Rów­nie mało trosz­czy się o roz­pa­dli­ny ziem­ne co o wi­szą­ce szcząt­ki sta­re­go muru, któ­re­go pod­sta­wę utwier­dza­ją je­dy­nie ko­rze­nie pną­ce­go się blusz­czu. Pod mło­tem bed­na­rzy roz­brzmie­wa­ją skle­pie­nia na­po­wietrz­nych piw­nic. Zie­mia jest wszę­dzie upraw­na i wszę­dzie ży­zna, tam gdzie na­tu­ra od­mó­wi­ła zie­mi ludz­kie­mu prze­my­sło­wi. To­też nic nad całą Lo­arą nie da się po­rów­nać z pa­no­ra­mą, jaką Tu­re­nia na­strę­cza oczom po­dróż­ne­go. Tro­isty ob­raz, któ­ry­śmy tu le­d­wie za­zna­czy­li, bu­dzi w du­szy wra­że­nie na za­wsze od­ci­ska­ją­ce się w pa­mię­ci; a kie­dy sy­cił się nim po­eta, w ma­rze­niach swo­ich czę­sto bę­dzie wskrze­szał te ro­man­tycz­ne,. do baj­ki po­dob­ne wi­do­ki.

W chwi­li gdy po­wóz wjeż­dżał na most, kil­ką bia­łych ża­gli za­ma­ja­czy­ło mię­dzy wy­sep­ka­mi Lo­ary da­jąc nowy wdzięk uro­cze­mu ob­ra­zo­wi. Za­pa­chy nad­brzeż­nych wierzb prze­pa­ja­ły wni­kli­wą wo­nią wil­got­ny po­wiew. Gło­sy pta­ków spły­wa­ły się w bo­ga­ty kon­cert; jed­no­ton­ny śpiew ko­zia­rza da­wał mu ak­cent me­lan­cho­lii, okrzy­ki zaś ma­ry­na­rzy przy­po­mi­na­ły o da­le­kim ży­ciu. Mięk­kie mgły, ka­pry­śnie cze­pia­jąc się drzew, przy­da­wa­ły jesz­cze har­mo­nii temu pej­za­żo­wi. Była to Tu­re­nia w ca­łej swej chwa­le, wio­sna w ca­łym prze­py­chu. Ta część Fran­cji, któ­rej woj­ska nie­przy­ja­ciel­skie nie mia­ły za­mą­cić, była w tej chwi­li je­dy­ną, gdzie pa­no­wał spo­kój; moż­na by rzec, iż urą­ga­ła na­jaz­do­wi.

Gło­wa okry­ta woj­sko­wą cza­pecz­ką wy­chy­li­ła się z po­wo­zu, sko­ro się za­trzy­mał. Nie­ba­wem nie­cier­pli­wy woj­sko­wy sam otwo­rzył drzwicz­ki i wy­sko­czył, aby po­ła­jać pocz­ty­lio­na. In­te­li­gen­cja, z jaką Tu­reń­czyk na­pra­wiał ze­rwa­ny rze­mień, uspo­ko­iła puł­kow­ni­ka d'Aigle­mont, któ­ry wró­cił do po­wo­zu prze­cią­ga­jąc się dla roz­prę­że­nia zdrę­twia­łych człon­ków; ziew­nął, spoj­rzał na kra­jo­braz i do­tknął ra­mie­nia ko­bie­ty sta­ran­nie otu­lo­nej w fu­tra.

– Ju­lio – rzekł schry­płym gło­sem – obudź­że się i patrz! Wspa­nia­łe!

Ju­lia wy­su­nę­ła gło­wę. Mia­ła na gło­wie kap­tu­rek pod­bi­ty ła­si­cą, a fu­tro, w któ­re się za­wi­nę­ła, tak szczel­nie okry­ło jej kształ­ty, że moż­na było wi­dzieć tyl­ko twarz. Ju­lia d'Aigle­mont nie była już po­dob­na do mło­dej dziew­czy­ny, któ­ra tak ra­do­śnie bie­gła ongi na re­wię. Twarz jej, za­wsze de­li­kat­na, stra­ci­ła ru­mień­ce, któ­re da­wa­ły jej nie­gdyś tyle bla­sku. Ciem­ne pu­kle, roz­fry­zo­wa­ne od noc­nej wil­go­ci, uwy­dat­nia­ły ma­to­wą, bla­dość głów­ki, któ­rej daw­na ży­wość zda­wa­ła się uśpio­na. Oczy błysz­cza­ły wpraw­dzie nie­na­tu­ral­nym ogniem, ale pod po­wie­ka­mi si­na­we pla­my zna­czy­ły się na zmę­czo­nych li­cach. Po­wio­dła obo­jęt­nym wzro­kiem po brze­gach Lo­ary, po czym, nie pa­trząc na uro­czą do­li­nę Cize, cof­nę­ła się w głąb i rze­kła gło­sem, któ­ry na po­wie­trzu zda­wał się jesz­cze słab­szy.

– Tak, cu­dow­ne.

Wi­dzi­my, iż, na swo­je nie­szczę­ście, po­ko­na­ła opór ojca.

– Ju­lio, nie chcia­ła­byś miesz­kać tu­taj?

– Och! tu czy gdzie in­dziej… – rze­kła obo­jęt­nie.

– Czyś cier­pią­ca? – spy­tał puł­kow­nik.

– Nie, nie – od­par­ła mło­da ko­bie­ta z chwi­lo­wym oży­wie­niem. Po­pa­trzy­ła na męża z uśmie­chem i do­da­ła:

– Spać mi się chce.

W tej chwi­li roz­legł się ga­lop. Wik­tor d'Aigle­mont pu­ścił rękę żony i ob­ró­cił gło­wę ku za­krę­to­wi, jaki dro­ga czy­ni­ła w tym miej­scu. Z chwi­lą gdy Ju­lia prze­sta­ła czuć oko męża, we­so­łość, w jaką ob­le­kła bla­dą twarz, zni­kła tak, jak­by zga­sło ja­kieś świa­tło. Nie cie­ka­wa ani wi­do­ków, ani tego, kim był jeź­dziec ga­lo­pu­ją­cy tak wście­kle, wtu­li­ła się w głąb po­wo­zu i pa­trza­ła przed sie­bie wzro­kiem nie zdra­dza­ją­cym żad­ne­go uczu­cia. Mia­ła minę tak bez­myśl­ną, jak chłop bre­toń­ski słu­cha­ją­cy ka­za­nia.

Mło­dy czło­wiek na ra­so­wym ko­niu wy­nu­rzył się na­gle z kęp­ki to­po­li i kwit­ną­cej tar­ni­ny.

– To An­glik – rzekł puł­kow­nik.

– Tak, pa­nie ge­ne­ra­le.– od­parł pocz­ty­lion. – To je­den z tych, co to (ga­da­ją lu­dzie) chcą po­łknąć całą Fran­cję.

Nie­zna­jo­my był z licz­by po­dróż­ni­ków, któ­rzy zna­leź­li się na kon­ty­nen­cie, w chwi­li gdy Na­po­le­on za­trzy­mał wszyst­kich An­gli­ków w od­wet za po­gwał­ce­nie pra­wa na­ro­dów, po­peł­nio­ne przez ga­bi­net Sa­int-Ja­me­sa po ze­rwa­niu trak­ta­tu w Amiens. Ka­prys ce­sa­rza nie zo­sta­wił jeń­ców w miej­sco­wo­ściach, gdzie ich poj­ma­no, ani w tych, któ­re zra­zu po­zwo­lo­no im so­bie wy­brać. Tych, któ­rzy prze­by­wa­li w tej chwi­li w Tu­re­nii, prze­nie­sio­no tam z róż­nych punk­tów ce­sar­stwa, gdzie po­byt ich za­gra­żał ja­ko­by po­li­ty­ce kon­ty­nen­tal­nej. Mło­dy je­niec, któ­ry w tej chwi­li roz­pra­szał po­ran­ną nudę, był ofia­rą biu­ro­kra­cji. Od dwóch lat roz­kaz, wy­da­ny przez mi­ni­ster­stwo spraw za­gra­nicz­nych, wy­rwał go z Mont­pel­lier, gdzie ze­rwa­nie po­ko­ju prze­rwa­ło mu ku­ra­cję: był cho­ry na pier­si.

Sko­ro tyl­ko mło­dy czło­wiek po­znał w oso­bie hra­bie­go d'Aigle­mont woj­sko­we­go, sta­rał się unik­nąć jego wzro­ku od­wra­ca­jąc dość na­gle gło­wę ku brze­gom Cize.

– Wszy­scy ci An­gli­cy są im­per­ty­nen­ci, jak­by świat do nich na­le­żał! – mruk­nął puł­kow­nik. Szczę­ściem So­ult da im na­ucz­kę.

Mi­ja­jąc ko­la­skę, je­niec za­pu­ścił wzrok w jej wnę­trze. Mimo że spoj­rze­nie było prze­lot­ne, pod­chwy­cił nim me­lan­cho­lię, któ­ra da­wa­ła fi­zjo­no­mii hra­bi­ny nie­okre­ślo­ny urok. Są męż­czyź­ni, któ­rych wzru­sza sam wi­dok cier­pie­nia ko­bie­ty: bo­leść zda się im obiet­ni­cą sta­ło­ści lub mi­ło­ści. Ju­lia, z ocza­mi utkwio­ny­mi w po­dusz­ki przed­nie­go sie­dze­nia, nie zwró­ci­ła uwa­gi na ko­nia ani na jeźdź­ca.

Rze­mień na­pra­wio­no moc­no i szyb­ko. Hra­bia wsiadł do po­wo­zu. Pocz­ty­lion sta­rał się nad­ro­bić czas i po­mknął dro­gą oko­lo­ną urwi­ska­mi, w któ­rych ło­nie doj­rze­wa wino Vo­uvray, gdzie wzno­si się tyle ład­nych do­mów i gdzie w. od­da­li wi­dać ru­iny sław­ne­go opac­twa Mar­mo­utiers, schro­nie­nia świę­te­go Mar­ci­na.

– Cze­go chce od nas ten prze­źro­czy­sty mi­lor­dzik? –wy­krzyk­nął puł­kow­nik ob­ra­ca­jąc gło­wę, aby się upew­nić, że jeź­dziec, któ­ry od mo­stu je­chał za po­wo­zem, jest tym sa­mym mło­dym An­gli­kiem.

Po­nie­waż nie­zna­jo­my, ja­dąc gro­blą, nie na­ru­szał żad­ne­go z praw grzecz­no­ści, puł­kow­nik cof­nął się w głąb ka­re­ty, zmie­rzyw­szy An­gli­ka groź­nym spoj­rze­niem. Ale, mimo swej mi­mo­wol­nej nie­chę­ci, nie mógł nie za­uwa­żyć uro­dy ko­nia i wdzię­ku jeźdź­ca. Mło­dy czło­wiek miał ów an­giel­ski typ, o ce­rze tak de­li­kat­nej, o skó­rze tak bia­łej i gład­kiej, że nie po­wsty­dzi­ło­by się jej de­li­kat­ne cia­ło dziew­czy­ny. Wło­sy miał blond, był wy­so­ki i szczu­pły; ubra­ny wy­twor­nie i schlud­nie,. jak przy­sta­ło ele­gan­to­wi z wsty­dli­wej An­glii. Moż­na by rzec, iż na wi­dok hra­bi­ny za­ru­mie­nił się ra­czej ze wsty­du niż z przy­jem­no­ści. Raz je­den Ju­lia pod­nio­sła oczy na cu­dzo­ziem­ca: ale zmu­sił ją do tego po­nie­kąd mąż, któ­ry ka­zał jej po­dzi­wiać nogi ra­so­we­go ko­nia. Oczy Ju­lii spo­tka­ły się z ocza­mi nie­śmia­łe­go An­gli­ka. Od tej chwi­li, jeź­dziec, za­miast obok ko­la­ski, je­chał o parę kro­ków w tyle.

Hra­bi­na za­le­d­wie spoj­rza­ła na nie­zna­jo­me­go. Nie do­strze­gła żad­nej z ludz­kich i koń­skich za­let, ja­kie jej wska­zy­wa­no; wtu­li­ła się w głąb, drgnie­niem brwi po­twier­dziw­szy zda­nie męża. Puł­kow­nik za­sną,!… Mał­żon­ko­wie do­je­cha­li do To­urs, nie za­mie­niw­szy sło­wa: ani razu cu­dow­ne wi­do­ki zmie­nia­ją­ce­go się wciąż kra­jo­bra­zu nie ścią­gnę­ły uwa­gi Ju­lii. Gdy mąż drze­mał, pani d'Aigle­mont spoj­rza­ła nań kil­ka razy. Przy ostat­nim spoj­rze­niu wstrząs po­wo­zu rzu­cił na ko­la­na mło­dej ko­bie­ty me­da­lion, wi­szą­cy na jej szyi na ża­łob­nym łań­cusz­ku: uj­rza­ła por­tret ojca. Na ten wi­dok wstrzy­my­wa­ne łzy po­pły­nę­ły z jej oczu. An­glik uj­rzał może wil­got­ne śla­dy tych łez, któ­re błysz­cza­ły chwi­lę na li­cach hra­bi­ny, ale ry­chło obe­schły.

Wy­sła­ny przez ce­sa­rza z roz­ka­za­mi dla mar­szał­ka So­ult, ma­ją­ce­go bro­nić Fran­cji prze­ciw in­wa­zji an­giel­skiej w Béarn, puł­kow­nik d'Aigle­mont sko­rzy­stał ze swej mi­sji, aby uchro­nić żonę od nie­bez­pie­czeństw gro­żą­cych Pa­ry­żo­wi. Wiózł ją do To­urs, do sta­rej krew­nej. Nie­ba­wem po­wóz po­to­czył się po bru­ku To­urs, po mo­ście i za­trzy­mał się przed sta­ro­żyt­nym pa­ła­cem, gdzie miesz­ka­ła oso­ba, bę­dą­ca przed re­wo­lu­cją hra­bi­ną de Li­sto­mère-Lan­don.

Hra­bi­na de Li­sto­mère była to jed­na z owych pięk­nych sta­ru­szek o bla­dej ce­rze, bia­łych wło­sach i spryt­nym uśmie­chu. Suk­nie ich za­wsze ro­bią wra­że­nie ro­bro­nu, na gło­wie no­szą cze­pe­czek nie­zna­nej już mody. Te Ko­bie­ty, sie­dem­dzie­się­cio­let­nie por­tre­ty epo­ki Lu­dwi­ka XV mają zwy­kle coś piesz­czo­tli­we­go, jak­by jesz­cze ko­cha­ły. Są nie tyle po­boż­ne, ile de­wot­ki, a mniej de­wot­ki, niż na to wy­glą­da­ją, za­wsze pach­ną­ce pu­drem à la ma­re­cha­le, do­brze opo­wia­da­ją, roz­ma­wia­ją jesz­cze le­piej i śmie­ją się ła­twiej ze wspo­mnie­nia niż z kon­cep­tu. Nie lu­bią współ­cze­sno­ści.

Kie­dy sta­ra po­ko­jów­ka przy­szła oznaj­mić hra­bi­nie (mia­ła nie­dłu­go od­zy­skać ty­tuł) od­wie­dzi­ny sio­strzeń­ca, któ­re­go nie wi­dzia­ła od woj­ny hisz­pań­skiej, zdję­ła skwa­pli­wie oku­la­ry, za­mknę­ła Ga­le­rię daw­ne­go dwo­ru, ulu­bio­ną swo­ją książ­kę, po czym od­zy­ska­ła daw­ną zwin­ność, aby przy­być na ga­nek w chwi­li gdy mło­da para wcho­dzi­ła na scho­dy. Ciot­ka i sio­strze­ni­ca zmie­rzy­ły się spoj­rze­niem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: