Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kobieta w bieli - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kobieta w bieli - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 882 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Opo­wieść ta mówi o tym, jak wie­le zdo­ła prze­trwać cier­pli­wa ko­bie­ta i jak wie­le może do­ko­nać sta­now­czy męż­czy­zna.

Gdy­by moż­na było wie­rzyć, że ma­chi­na pra­wa, lek­ko tyl­ko oli­wio­na zło­tem, zba­da każ­dą po­szla­kę i prze­pro­wa­dzi wszyst­kie do­cho­dze­nia, to hi­sto­ria wy­da­rzeń, za­peł­nia­ją­cych te stro­ni­ce, do­ma­ga­ła­by się uwa­gi opi­nii pu­blicz­nej na sali są­do­wej.

Jed­nak­że w pew­nych, nie da­ją­cych się unik­nąć sy­tu­acjach pra­wo jest wciąż jesz­cze za­przy­się­żo­nym słu­gą dłu­giej sa­kiew­ki, prze­to hi­sto­ria ta opo­wie­dzia­na być musi po raz pierw­szy na tych kart­kach. Tak, jak mógł ją był usły­szeć sę­dzia, tak te­raz usły­szy czy­tel­nik. Ani jed­na waż­na oko­licz­ność – od po­cząt­ku wy­ja­wia­nia praw­dy aż do koń­ca opo­wia­da­nia – nie zo­sta­ła po­da­na je­dy­nie na pod­sta­wie po­gło­sek. Au­tor tych wstęp­nych li­ni­jek (Wal­ter Har­tri­ght) opi­sze tyl­ko te wy­pad­ki, z któ­ry­mi zwią­za­ny był bli­żej niż inni, kie­dy na­to­miast nie bę­dzie się mógł oprzeć na wła­snych prze­ży­ciach, zre­zy­gnu­je z roli nar­ra­to­ra; w tym mo­men­cie za­da­nie jego po­dej­mą inne oso­by i przed­sta­wią dal­sze oko­licz­no­ści spra­wy sto­sow­nie do tego, co same wi­dzia­ły i sły­sza­ły mó­wiąc rów­nie jak on ja­sno i pew­nie.

A więc hi­sto­rię tu­taj za­war­tą opi­sy­wać bę­dzie nie­jed­no pió­ro,. tak jak hi­sto­rię wy­kro­cze­nia prze­ciw pra­wu przed­sta­wia w są­dzie nie­je­den świa­dek. W obu wy­pad­kach cel jest ten sam: wy­ka­za­nie praw­dy w spo­sób jak naj­bar­dziej ja­sny i zro­zu­mia­ły i do­kład­ne prze­śle­dze­nie roz­wo­ju wy­da­rzeń, a to dzię­ki temu, że oso­by naj­ści­ślej w da­nym mo­men­cie z nimi zwią­za­ne mó­wić będą o tym, co roz­gry­wa­ło się przed ich oczy­ma.

Niech więc głos za­bie­rze Wal­ter Har­tri­ght, na­uczy­ciel ry­sun­ków, li­czą­cy lat dwa­dzie­ścia osiem.II

Był ostat­ni dzień lip­ca. Dłu­gie, upal­ne lato mia­ło się ku koń­co­wi, a nam, znu­żo­nym piel­grzy­mom lon­dyń­skich chod­ni­ków, ma­rzy­ły się pola le­żą­ce w cie­niu chmur i mor­skie wy­brze­że, chło­dzo­ne lek­kim je­sien­nym po­wie­wem.

Je­że­li cho­dzi o moją skrom­ną oso­bę, że­gna­łem owo skwar­ne lato bez sił, bez ra­do­ści ży­cia i – je­śli mam być szcze­ry – rów­nież bez pie­nię­dzy. W mi­nio­nym roku z mniej­szą niż zwy­kle roz­wa­gą dys­po­no­wa­łem swo­imi do­cho­da­mi i wsku­tek tej eks­tra­wa­gan­cji nie po­zo­sta­wa­ło mi obec­nie nic in­ne­go, jak my­śleć o oszczęd­no­ściach i spę­dze­niu je­sie­ni czę­ścio­wo w dom­ku mat­ki w Hamp­ste­ad, a czę­ścio­wo we wła­snym moim miesz­ka­niu w mie­ście.

Wie­czór, pa­mię­tam, był spo­koj­ny i chmur­ny, po­wie­trze Lon­dy­nu dusz­ne jak nig­dy, od­gło­sy da­le­kie­go ru­chu ulicz­ne­go nie­zwy­kle ci­che. Mia­łem wra­że­nie, że ser­ce moje bije do wtó­ru ser­cu ogrom­ne­go mia­sta, że bije co­raz wol­niej, i za­mie­ra wraz z ga­sną­cym słoń­cem. Pod­nio­słem się znad książ­ki, od­ry­wa­jąc się ra­czej od ma­rzeń niź­li od lek­tu­ry, i wy­sze­dłem z po­ko­ju, by szu­kać na przed­mie­ściach wie­czor­ne­go chło­du. Był to je­den… z dwóch wie­czo­rów w ty­go­dniu, któ­re zwy­kle spę­dza­łem z mat­ką i sio­strą. Skie­ro­wa­łem więc swe kro­ki na pół­noc, ku Hamp­ste­ad.

Ze wzglę­du na wy­da­rze­nia, o któ­rych mam opo­wie­dzieć, mu­szę tu­taj wspo­mnieć, że oj­ciec mój nie żył już od kil­ku lat, a z pię­cior­ga jego dzie­ci po­zo­sta­łem tyl­ko ja i moja sio­stra Sara. Oj­ciec był, po­dob­nie jak ja, na­uczy­cie­lem ry­sun­ków. Jego za­wo­do­we wy­sił­ki uko­ro­no­wa­ne zo­sta­ły suk­ce­sem, a ser­decz­na tro­ska o przy­szłość tych, któ­rych byt za­le­żał od jego pra­cy, spra­wi­ła, że od dnia ślu­bu po­świę­cał na ubez­pie­cze­nie swe­go ży­cia znacz­nie więk­szą część do­cho­du, niż na ogół męż­czyź­ni uwa­ża­ją za ko­niecz­ne. Dzię­ki tej god­nej po­chwa­ły prze­zor­no­ści i licz­nym wy­rze­cze­niom moja mat­ka i sio­stra po­zo­sta­ły po śmier­ci ojca rów­nie nie­za­leż­ne ma­te­rial­nie, jak były za jego ży­cia. Ja zaś prze­ją­łem po nim uczniów i mia­łem wszel­kie po­wo­dy, by wdzięcz­nym ser­cem wi­tać per­spek­ty­wy od­sła­nia­ją­ce się przede mną u pro­gu ży­cia.

Na szczy­tach wrzo­so­wych pa­gór­ków drżał jesz­cze ucho­dzą­cy zmierzch, choć po­zo­sta­ły za mną Lon­dyn, za­padł już w czar­ną ot­chłań chmur­nej nocy, kie­dy sta­ną­łem przed furt­ką ogród­ka mej mat­ki. Le­d­wo za­dzwo­ni­łem, drzwi domu otwo­rzy­ły się gwał­tow­nie, za­miast słu­żą­cej po­ja­wił się mój za­cny przy­ja­ciel, Włoch, pro­fe­sor Pe­sca, i z cu­dzo­ziem­ska pa­ro­diu­jąc an­giel­ski okrzyk ra­do­ści, we­so­ło wy­biegł mi na po­wi­ta­nie.

Ze wzglę­du na wła­sną swą oso­bę, a niech mi wol­no bę­dzie do­dać, że i ze wzglę­du na mnie, pro­fe­sor za­słu­gu­je, by go tu for­mal­nie przed­sta­wić. Przy­pa­dek spra­wił, że od nie­go roz­po­czy­na się dziw­na hi­sto­ria ro­dzin­na, któ­rej wy­ja­śnie­nie jest ce­lem tych kar­tek.

Po­zna­łem go w bo­ga­tych do­mach, gdzie uczył swe­go oj­czy­ste­go ję­zy­ka, a ja – ry­sun­ków. Wie­dzia­łem o nim wów­czas tyl­ko tyle, że nie­gdyś pra­co­wał na uni­wer­sy­te­cie w Pa­dwie, że z przy­czyn po­li­tycz­nych, na te­mat któ­rych nig­dy jed­nak nie udzie­lał ni­ko­mu żad­nych wy­ja­śnień, opu­ścił Wło­chy i od wie­lu lat miesz­ka w Lon­dy­nie, jako po­wszech­nie sza­no­wa­ny pro­fe­sor ję­zy­ków.

Nie moż­na by go wła­ści­wie na­zwać kar­łem, gdyż cia­ło jego od­zna­cza­ło się pro­por­cjo­nal­ną bu­do­wą, ale, o ile pa­mię­tam, nie zda­rzy­ło mi się nig­dy – wy­jąw­szy cyrk – wi­dzieć mniej­sze­go czło­wie­ka. Po­wierz­chow­ność jego spra­wia­ła, że zwra­ca­no nań uwa­gę wszę­dzie, a bar­dziej jesz­cze niż wy­glą­dem wy­róż­niał się wśród bliź­nich nie­szko­dli­wą eks­cen­trycz­no­ścią cha­rak­te­ru. Prze­wod­nią ideą jego ży­cia była, jak, są­dzę, chęć oka­za­nia wdzięcz­no­ści kra­jo­wi, któ­ry udzie­lił mu azy­lu i dał moż­ność za­ro­bie­nia na utrzy­ma­nie, i wdzięcz­ność swą pra­gnął oka­zać, sta­ra­jąc się jak naj­bar­dziej upodob­nić do An­gli­ka. Nie za­do­wa­la­jąc się zło­że­niem hoł­du na­ro­do­wi, jako ta­kie­mu, przez sta­łe no­sze­nie pa­ra­so­la oraz – nie­odmien­nie – ka­ma­szy i ja­sne­go ka­pe­lu­sza, pro­fe­sor dą­żył do tego, aby za­gu­sto­wać w an­giel­skich roz­ryw­kach i przy­swo­ić so­bie an­giel­skie oby­cza­je na rów­ni z wy­glą­dem. Znaj­du­jąc, że – jako na­cję – wy­róż­nia nas spo­śród in­nych na­ro­dów za­mi­ło­wa­nie do ćwi­czeń fi­zycz­nych, ma­leń­ki ów czło­wie­czek w na­iw­no­ści swe­go ser­ca, bez żad­ne­go przy­go­to­wa­nia, po­czął od­da­wać się wszyst­kim na­szym na­ro­do­wym spor­tom i roz­ryw­kom, gdy tyl­ko spo­sob­ność do­zwa­la­ła mu brać w nich udział. Był do głę­bi prze­świad­czo­ny, że sama tyl­ko jego de­cy­zja wy­star­czy, by przy­swo­ił so­bie na­sze spor­ty i roz­ryw­ki, tak wła­śnie, jak przy­swo­ił so­bie na­sze na­ro­do­we ka­ma­sze i nasz na­ro­do­wy ka­pe­lusz.

Wi­dzia­łem, jak Pe­sca w fer­wo­rze ry­zy­ko­wał ży­cie i zdro­wie w po­lo­wa­niu na lisy a tak­że i na polu kry­kie­to­wym, a wkrót­ce po­tem, w Bri­gh­ton, by­łem świad­kiem, jak z rów­ną nie­roz­wa­gą omal się nie uto­pił w mo­rzu.

Spo­tkaw­szy się wte­dy przy­pad­kiem, ką­pa­li­śmy się ra­zem. Gdy­by­śmy upra­wia­li ja­kiś na­ro­do­wy an­giel­ski sport, był­bym bez wąt­pie­nia nie spusz­czał go z oka. Po­nie­waż jed­nak na ogół cu­dzo­ziem­cy ra­dzą so­bie w wo­dzie rów­nie do­brze jak my, nie prze­szło mi na­wet przez myśl, że sztu­ka pły­wa­nia znaj­du­je się na dłu­giej li­ście mę­skich ćwi­czeń, któ­re, jak wie­rzył pro­fe­sor, opa­no­wać moż­na od razu. Od­pły­nę­li­śmy od brze­gu ra­zem, lecz wkrót­ce za­uwa­ży­łem, że przy­ja­ciel nie na­dą­ża za mną, więc za­trzy­ma­łem się, a po­tem za­wró­ci­łem, by go od­szu­kać. Ku swe­mu zdu­mie­niu i prze­ra­że­niu, mię­dzy sobą a wy­brze­żem do­strze­głem je­dy­nie dwa drob­ne bia­łe ra­mio­na, mio­ta­ją­ce się nad po­wierzch­nią wody. Po chwi­li zu­peł­nie znik­nę­ły mi z oczy. Kie­dy da­łem nur­ka, zna­la­złem go: bie­da­czy­na le­żał spo­koj­nie na dnie za… głę­bie­nia w żwi­rze. Był sku­lo­ny i wy­dał mi się o wie­le mniej­szy niż kie­dy­kol­wiek przed­tem. W cią­gu tych paru mi­nut, gdy pły­ną­łem z nim do brze­gu, po­wie­trze wró­ci­ło mu przy­tom­ność i z moją po­mo­cą zdo­łał wejść na stop­nie. Od­zy­sku­jąc po tro­sze ener­gię ży­cio­wą, od­zy­ski­wał rów­no­cze­śnie swe zdu­mie­wa­ją­ce złu­dze­nia co do pły­wa­nia. Gdy zęby na tyle prze­sta­ły mu szczę­kać, że mógł coś po­wie­dzieć, uśmiech­nął się sła­bo i stwier­dził, że wi­docz­nie schwy­cił go kurcz.

Kie­dy już zu­peł­nie przy­szedł do sie­bie i siadł przy mnie na pla­ży, jego go­rą­ca po­łu­dnio­wa na­tu­ra od razu prze­ła­ma­ła sztucz­ne na­ka­zy an­giel­skich kon­we­nan­sów. Za­lał mnie po­to­kiem ser­decz­nych za­pew­nień o swej wdzięcz­no­ści i przy­wią­za­niu; na­mięt­nie, z wła­ści­wą Wło­chom prze­sa­dą wy­krzy­ki­wał, że od­tąd ży­cie jego na­le­ży do mnie. Oświad­czył, że nie za­zna chwi­li szczę­ścia, do­pó­ki nie nada­rzy się spo­sob­ność, by mógł oka­zać swą wdzięcz­ność wy­świad­cza­jąc mi przy­słu­gę, któ­rą i ja z ko­lei wspo­mi­nał­bym do koń­ca ży­cia.

Sta­ra­łem się wszel­ki­mi spo­so­ba­mi po­wstrzy­mać po­tok jego łez i wy­krzyk­ni­ków, ob­ra­ca­jąc całą przy­go­dę w żart, i w koń­cu uda­ło mi się uwol­nić Pe­scę w pew­nym stop­niu od przy­gnia­ta­ją­ce­go go po­czu­cia wdzięcz­no­ści. Nie przy­pusz­cza­łem jed­nak wte­dy ani też póź­niej, gdy mi­nął nasz miły dzień wy­po­czyn­ku, że oka­zja od­da­nia mi przy­słu­gi, do któ­rej tak go­rą­co wzdy­chał mój wdzięcz­ny przy­ja­ciel, nie­dłu­go na­dej­dzie, że on na­tych­miast ją wy­ko­rzy­sta, a przez to skie­ru­je bieg mego ży­cia na nowe tory i spra­wi, że zmie­nię się zu­peł­nie, że wprost sam sie­bie nie będę mógł po­znać.

A prze­cież tak się sta­ło. Gdy­bym nie nur­ko­wał za pro­fe­so­rem Pe­scą, kie­dy le­żał pod wodą na żwi­ro­wym łożu, hi­sto­ria opo­wie­dzia­na na tych kart­kach nie mia­ła­by naj­praw­do­po­dob­niej nic wspól­ne­go ze mną i nig­dy, za­pew­ne, na­wet bym nie po­sły­szał imie­nia ko­bie­ty, któ­ra sta­ła się pa­nią mych my­śli, któ­rej od­da­łem wszyst­kie swe siły, któ­ra wy­wie­ra naj­sil­niej­szy wpływ na bieg mego ży­cia.III

Kie­dy owe­go wie­czo­ru, sto­jąc w furt­ce ogród­ka mej mat­ki, spoj­rza­łem na Pe­scę, twarz i za­cho­wa­nie Wło­cha po­wie­dzia­ły mi aż na­zbyt wy­raź­nie, że zda­rzy­ło się coś nie­zwy­kłe­go. Ale proś­ba o na­tych­mia­sto­we wy­ja­śnie­nie nie zda­ła się na nic. Cią­gnął mnie obie­ma rę­ka­mi do domu i mo­głem się tyl­ko do­my­ślać, że zna­jąc moje zwy­cza­je przy­był do mej mat­ki, aby się na pew­no spo­tkać ze mną tego wie­czo­ru, i że ma mi do za­ko­mu­ni­ko­wa­nia ja­kąś nad­zwy­czaj przy­jem­ną no­wi­nę.

Wpa­dli­śmy do sa­lo­nu wiel­ki­mi su­sa­mi, w spo­sób zu­peł­nie nie li­cu­ją­cy z po­czu­ciem wła­snej god­no­ści. Mat­ka sie­dzia­ła przy otwar­tym oknie wa­chlu­jąc się i śmie­jąc. Pe­sca na­le­żał do jej ulu­ibień­ców i na­wet naj­dzik­sze jego wy­bry­ki za­wsze znaj­do­wa­ły – u niej wy­ba­cze­nie. Ko­cha­na moja! Od pierw­sze­go mo­men­tu, kie­dy spo­strze­gła, że ma­leń­ki pro­fe­sor da­rzy jej syna uczu­ciem głę­bo­kim i peł­nym wdzięcz­no­ści, otwar­ła dla nie­go swe ser­ce na oścież, przy­ję­ła za rzecz na­tu­ral­ną wszyst­kie dzi­wac­twa cu­dzo­ziem­ca i na­wet nie ku­si­ła się o to, żeby któ­reś z nich zro­zu­mieć.

Dziw­na rzecz, ale moja sio­stra Sara, mimo iż mło­dość po­win­na jej to uła­twić, była mniej dla nie­go wy­ro­zu­mia­ła. Oce­nia­ła w peł­ni szla­chet­ność ser­ca Pe­sci, ale nie po­tra­fi­ła, tak jak mat­ka, przez wzgląd na mnie przy­jąć go ta­kim, ja­kim był. Wy­spiar­skie po­czu­cie tego, co wy­pa­da, bun­to­wa­ło się w niej nie­ustan­nie prze­ciw wro­dzo­nej Wło­cho­wi po­gar­dzie dla po­zo­rów, i za­wsze była zdu­mio­na, co mniej lub wię­cej otwar­cie uze­wnętrz­nia­ła, po­błaż­li­wo­ścią i ser­decz­no­ścią, z jaką mat­ka trak­to­wa­ła eks­cen­trycz­ne­go ma­leń­kie­go cu­dzo­ziem­ca. Za­uwa­ży­łem, ob­ser­wu­jąc nie tyl­ko moją sio­strę, ale rów­nież i in­nych, że my, mło­da ge­ne­ra­cja, nie­wie­le mamy w so­bie z tej ser­decz­no­ści i irn­pu­isyw­no­ści, jaką od­zna­cza się star­sze po­ko­le­nie. Nie­raz wi­du­ję, jak si­wo­wło­sych lu­dzi ra­du­je i pod­nie­ca myśl o spo­dzie­wa­nej przy­jem­no­ści, choć nie zdo­ła ona zmą­cić spo­ko­ju ich chłod­nych wnu­ków. Czyż­by­śmy nie umie­li być tak na­praw­dę mło­dzi, jak byli w swo­im cza­sie nasi przod­ko­wie? Kto wie, może po­stęp edu­ka­cji do­ko­nu­je się ostat­nio zbyt szyb­ko i my dzi­siaj, w tej no­wo­cze­snej epo­ce, je­ste­śmy odro­bi­nę za do­brze wy­cho­wa­ni.

Nie si­ląc się na osta­tecz­ną od­po­wiedź na to py­ta­nie, mogę prze­cie za­no­to­wać, że kie­dy moja mat­ka i sio­stra prze­by­wa­ły w to­wa­rzy­stwie Pe­sci, za­wsze stwier­dza­łem, że z nich dwóch młod­szą jest wła­śnie mat­ka. A i tego wie­czo­ru, na przy­kład, gdy mat­ka ser­decz­nie się za­śmie­wa­ła z chło­pię­cej bra­wu­ry, z jaką wpa­dli­śmy do sa­lo­nu, za­tro­ska­na Sara zbie­ra­ła szcząt­ki fi­li­żan­ki do her­ba­ty, któ­rą pro­fe­sor zrzu­cił ze sto­łu zbyt­nio się spie­sząc, by mnie po­wi­tać.

– Ach, Wal­te­rze – ode­zwa­ła się mat­ka – nie wy­obra­żam so­bie, co by się tu dzia­ło, gdy­byś jesz­cze, zwle­kał z przyj­ściem: Pe­sca wprost sza­lał z nie­cier­pli­wo­ści, a ja – z cie­ka­wo­ści. Pro­fe­sor przy­niósł ja­kąś nie­zwy­kłą no­wi­nę, któ­ra, jak mówi, do­ty­czy cie­bie, ale okrut­nik po­wie­dział, że nie uchy­li rąb­ka ta­jem­ni­cy, póki nie zja­wi się jego przy­ja­ciel, Wal­ter.

– Okrop­ne! Ser­wis zde­kom­ple­to­wa­ny! – po­mru­ki­wa­ła Sara, ża­łob­nie na­chy­lo­na nad szcząt­ka­mi fi­li­żan­ki.

Tym­cza­sem Pe­sca, szczę­śli­wie nie­świa­dom nie da­ją­cej się na­pra­wić szko­dy, jaką jego ręce wy­rzą­dzi­ły za­sta­wie sto­ło­wej, ha­ła­śli­wie i z prze­ję­ciem prze­su­wał w prze­ciw­le­gły róg po­ko­ju ogrom­ny fo­tel, aby móc w cha­rak­te­rze mów­cy pa­trzeć na pu­blicz­ność – nas tro­je. Usta­wiw­szy fo­tel opar­ciem do nas, ukląkł na nim i z tej za­im­pro­wi­zo­wa­nej mów­ni­cy z prze­ję­ciem zwró­cił się do swe­go nie­wiel­kie­go au­dy­to­rium.

– A więc po­słu­chaj­cie, moi za­cno­ści lu­dzie! – za­czął Pe­sca (za­wsze mó­wił: za­cno­ści lu­dzie, gdy miał na my­śli „za­cni przy­ja­cie­le”). – Nad­szedł czas! Ob­wiesz­czę wam wspa­nia­łą no­wi­nę! Na­resz­cie mogę mó­wić!

– Słu­chaj­cie, słu­chaj­cie! – wo­ła­ła uba­wio­na mat­ka.

– Za chwi­lę, mamo – szep­nę­ła Sara – po­gru­eho­cze opar­cie na­sze­go naj­lep­sze­go fo­te­la.

– Wspo­mi­nam me mi­nio­ne lata i zwra­cam się do naj­szla­chet­niej­szej z ży­ją­cych istot – cią­gnął Pe­sca opie­wa­jąc spo­nad opar­cia fo­te­la mnie nie­god­ne­go. – Kto mnie zna­lazł na dnie mo­rza, mar­twe­go na sku­tek kur­czu? Kto mnie wy­cią­gnął na po­wierzch­nię? Co po­wie­dzia­łem, od­zy­skaw­szy ży­cie i odzie­nie?

– O wie­le wię­cej niż było trze­ba – burk­ną­łem jak naj­bar­dziej opry­skli­wie, bo­wiem naj­mniej­sza za­chę­ta w tej ma­te­rii nie­chyb­nie wy­zwa­la­ła uczu­cia Pe­sci w po­to­pie łez.

– Po­wie­dzia­łem – nie dał się zbić z tro­pu Pe­sca – że ży­cie moje, aż po ostat­nie dni, po­zo­sta­nie wła­sno­ścią mego przy­ja­cie­la Wal­te­ra. I to jest praw­da. Po­wie­dzia­łem, że nie za­znam chwi­li szczę­ścia, póki nie nada­rzy się spo­sob­ność, bym mógł coś zro­bić dla Wal­te­ra, i aż do dzi­siej­sze­go bło­go­sła­wio­ne­go dnia by­łem nie­za­do­wo­lo­ny z sie­bie. A te­raz – krzy­czał ma­leń­ki en­tu­zja­sta jak mógł naj­gło­śniej – wiel­kie szczę­ście try­ska ze mnie każ­dym po­rem mej skó­ry, jak pot! Bo na mą du­szę, na mój ho­nor: to coś zro­bio­no wresz­cie. Te­raz na­le­ży rzec tyl­ko: do­brze-ach-do­brze.

Mu­szę tu wy­ja­śnić, iż Pe­sca cheł­pił się tym, że mówi i za­cho­wu­je się, ubie­ra i bawi ni­czym ro­do­wi­ty An­glik. Po­chwy­ciw­szy parę na­szych naj­częst­szych wy­ra­żeń co­dzien­nych, siał nimi w roz­mo­wie, kie­dy mu tyl­ko przy­szły do gło­wy, a cie­sząc się ich brzmie­niem i na ogół nie ro­zu­mie­jąc sen­su two­rzył z nich we­dług wła­sne­go gu­stu sło­wa zło­żo­ne i kom­po­zy­cje skła­da­ją­ce się z po­wtó­rzeń, wy­ma­wia­jąc je przy tym w ten spo­sób, jak gdy­by sta­no­wi­ły jed­ną dłu­gą sy­la­bę.

– Wśród god­nych ro­dzin an­giel­skich, któ­re uczę ję­zy­ka mego ro­dzin­ne­go kra­ju – mó­wił pro­fe­sor, bez żad­ne­go wstęp­ne­go sło­wa roz­po­czy­na­jąc wy­ja­śnie­nia, na któ­re po­przed­nio ka­zał nam cze­kać tak dłu­go – jest pew­na wspa­nia­ła ro­dzi­na, przy wspa­nia­łej uli­cy zwa­nej Por­t­land Pla­ce. Wie­cie, gdzie to jest? Tak, tak, oczy­wi­ście-oczy­wi­ście. Oka­za­ły to dom, moi za­cno­ści lu­dzie, i oka­za­ła ro­dzi­na w nim miesz­ka. Mama za­cna i tłu­sta, trzy mło­de pan­ny, za­cne i tłu­ste, dwu pa­ni­czów, prze­zac­nych i tłu­stych, i papa, naj­zac­niej­szy i naj­tłust­szy z nich wszyst­kich. Jest wiel­kim kup­cem i po uszy opły­wa w zło­cie. Kie­dyś był pięk­nym męż­czy­zną, ale zro­bi­ła mu się ły­si­na i dwa pod­bród­ki, więc w obec­nej chwi­li nie jest już pięk­ny. Za­tem uwa­żaj­cie, pań­stwo! Wy­kła­dam mło­dym pan­nom bo­skie­go Dan­te­go i och! Kłnę-się-na-mą-du­szę! Ludz­ki ję­zyk wy­po­wie­dzieć nie po­tra­fi, ile za­mę­tu czy­ni bo­ski Dan­te w głów­kach trzech mło­dych pa­nien. Mniej­sza z tym, wszyst­ko przyj­dzie we wła­ści­wym cza­sie, a im wię­cej lek­cji, tym le­piej dla mnie. A te­raz uwa­żaj­cie! Pro­szę so­bie wy­obra­zić: dziś, jak zwy­kle, uczę mło­de pan­ny. Wszy­scy czwo­ro je­ste­śmy w Pie­kle Dan­te­go, w siód­mym krę­gu. Choć dla trzech pa­nien za­cnych i tłu­stych nie ma zna­cze­nia w któ­rym, jed­nak­że moje uczen­ni­ce tkwią moc­no w siód­mym krę­gu, a ja, chcąc je wpra­wić w ruch, re­cy­tu­ję, tłu­ma­czę, roz­pa­lam się en­tu­zja­zmem do czer­wo­no­ści, da­rem­nie! Wtem skrzy­pie­nie bu­tów w ko­ry­ta­rzu i wkra­cza zło­ty papa, do­stoj­ny ku­piec z łysą gło­wą i dwo­ma pod­bród­ka­mi! Ha! moi za­cno­ści lu­dzie! Je­stem bli­żej sed­na spra­wy, niż przy­pusz­cza­cie. By­li­ście cier­pli­wi do tej pory? Czy też mó­wi­li­ście so­bie: „Dia­bła-tam-dia­bła! Ależ ten Pe­sca nu­dzi nas dziś sro­mot­nie!”

Oświad­czy­li­śmy, że je­ste­śmy moc­no za­in­te­re­so­wa­ni. Pro­fe­sor cią­gnął da­lej:

– W ręku zło­ty papa trzy­ma list, prze­pra­sza, że za­kłó­ca nam po­byt w kra­inie pie­kieł zwy­kły­mi śmier­tel­ny­mi spra­wa­mi ro­dzi­ny, a po­tem zwra­ca się do trzech mło­dych pa­nien, za­czy­na­jąc, jak na tym pięk­nym świe­cie wy An­gli­cy za­wsze za­czy­na­cie to, co ma­cie do po­wie­dze­nia, mia­no­wi­cie za­czy­na­jąc od wiel­kie­go: O! „O, moje dro­gie – mówi do­stoj­ny ku­piec – do­sta­łem list od przy­ja­cie­la, pana…” Na­zwi­sko wy­pa­dło mi z pa­mię­ci, ale mniej­sza z tym, wró­ci­my jesz­cze do tego, tak­tak, do­brze-do­brze. Więc mówi papa: „Do­sta­łem list od przy­ja­cie­la, pana X. Pro­si o za­re­ko­men­do­wa­nie mu ja­kie­goś na­uczy­cie­la ry­sun­ków, któ­ry przy­je­chał­by do jego dwo­ru na wieś”. Nie­ba – och-wy­so­kie-nie­ba! Sko­ro po­sły­sza­łem, jak zło­ty papa mówi te sło­wa, to gdy­bym nie był za ni­ski, za­rzu­cił­bym mu ra­mio­na na szy­ję i przy­ci­snął go do ser­ca w peł­nym wdzięcz­no­ści, dłu­gim uści­sku… lecz je­stem na to za ni­ski. Pod­ska­ki­wa­łem więc tyl­ko na krze­śle, sie­dząc jak na szpil­kach. Sło­wa pa­li­ły mi war­gi, lecz za­ci­ska­łem usta, by papa mógł mó­wić da­lej. „Może wy, moje dro­gie – cią­gnie ów zło­ty czło­wiek in­te­re­su ob­ra­ca­jąc w upier­ście­nio­nych pal­cach list przy­ja­cie­la.– może wy, moje dro­gie, wie­cie o ja­kimś na­uczy­cie­lu, któ­re­go mógł­bym po­le­cić?”

Trzy mło­de pan­ny ob­ra­ca­ją oczy na mnie, a po­tem mó­wią (za­czy­na­jąc… oczy­wi­ście-oczy­wi­ście, od nie­unik­nio­ne­go wiel­kie­go O) „O, dro­gi papo, my nie. Ale jest tu pan Pe­sca… ” Kie­dy wy­mie­ni­ły moje na­zwi­sko, nie mo­głem już dłu­żej wy­trzy­mać. Myśl.

o was, moi za­cno­ści lu­dzie, szu­mi w mej gło­wie ni­czym wino, zry­wam się z krze­sła, jak gdy­by ktoś prze­bił piką sie­dze­nie, zwra­cam się do wiel­kie­go kup­ca i oświad­czam w naj­czyst­szej an­gielsz­czyź­nie: „Dro­gi pa­nie, mam go! Naj­lep­szy na­uczy­ciel ry­sun­ków na świe­cie! Niech go pan re­ko­men­du­je wie­czor­ną pocz­tą i wy­śle ra­zem z ca­łym jego ba­ga­żem…” „Chwi­lecz­kę, chwi­lecz­kę! – woła papa. – Czy jest on cu­dzo­ziem­cem, czy An­gli­kiem?” „An­gli­kiem do szpi­ku ko­ści ” – od­po­wia­dam. „Czy to czło­wiek przy­zwo­ity?” – pyta papa. „Sir – mó­wię (bo ostat­nie py­ta­nie do­pro­wa­dzi­ło mnie do wście­kło­ści i skoń­czy­ła się moja fa­mi­liar­ność w sto­sun­ku do nie­go) – sir – mó­wię – nie­śmier­tel­ny pło­mień ge­niu­szu go­re­je w ser­cu tego An­gli­ka, a co wię­cej, go­rzał rów­nież w ser­cu jego ojca”. „Nie cho­dzi mi o to – mówi ów zło­ty bar­ba­rzyń­ca, papa. – Nie cho­dzi mi o jego ge­niusz, pa­nie Pe­sca. W na­szym kra­ju nie po­trze­ba ge­niu­szów, chy­ba że ge­niu­szo­wi to­wa­rzy­szy przy­zwo­ity cha­rak­ter, a wte­dy bar­dzo nam miło po­wi­tać ge­niu­sza, bar­dzo, do­praw­dy, miło. Czy pań­ski przy­ja­ciel może przed­sta­wić ja­kieś re­ko­men­da­cje, świa­dec­twa?” Mach­ną­łem nie­dba­le ręką. „Świa­dec­twa – mó­wię. – Ha, na-mą-du­szę, spo­dzie­wam się, oczy­wi­ście. Całe tomy świa­dectw i teki re­ko­men­da­cji, je­śli pan so­bie tego ży­czy”. „Parę świa­dectw wy­star­czy – po­wia­da z fleg­mą zło­ty po­ten­tat. – Niech przy­śle je do mnie po­da­jąc swe na­zwi­sko i ad­res. I… chwi­lecz­kę, chwi­lecz­kę, pa­nie Pe­sca, za­nim pan pój­dzie do swe­go przy­ja­cie­la, za­bie­rze pan dla nie­go li­ścik”. „Z bank­no­tem? – mó­wię z obu­rze­niem. – Żad­nych bank­no­tów, je­śli ła­ska, póki mój dziel­ny An­glik sam na nie nie za­ro­bi”. „Bank­no­tów? – rze­cze papa z wiel­kim zdzi­wie­niem. – Kto mówi o bank­no­tach? Mia­łem na my­śli ofer­tę, wy­szcze­gól­nie­nie, cze­go od nie­go ocze­ku­ją. Niech pan pro­wa­dzi da­lej lek­cję, pa­nie Pe­sca, a ja zro­bię od­po­wied­ni wy­ciąg z li­stu mo­je­go przy­ja­cie­la”. Tak więc ów czło­wiek han­dlu i pie­nią­dza po­wra­ca do pió­ra i atra­men­tu, a ja po­wra­cam do Pie­kła Dan­te­go, wio­dąc ze sobą trzy moje pa­nien­ki. Po dzie­się­ciu mi­nu­tach pro­spekt jest na­pi­sa­ny, buty papy skrzy­pią znów na ko­ry­ta­rzu. Klnę się na mą du­szę, wia­rę i ho­nor, że od tej chwi­li nie my­ślę o ni­czym in­nym. Wy­peł­nia mnie bez resz­ty i upa­ja jak wino ra­dość z tego, że po­chwy­ci­łem wresz­cie sto­sow­ną oka­zję i mój dług wdzięcz­no­ści wo­bec naj­lep­sze­go w świe­cie przy­ja­cie­la jest już, moż­na po­wie­dzieć, spła­co­ny. Nie wiem, jak zdo­ła­łem się wy­do­stać wraz z mymi trze­ma pa­nien­ka­mi z pie­kiel­ne­go krę­gu, jak za­ła­twi­łem inne swo­je spra­wy ani jak prze­łkną­łem skrom­ny obia­dek. Do­syć na tym, że oto je­stem tu­taj z li­stem od wiel­kie­go kup­ca w ręku, i czu­ję się moc­ny jak samo ży­cie, go­rą­cy jak sam ogień i jak król szczę­śli­wy. Ha, ha, wspa­nia­le-wspa­nia­le-wspa­nia­le!

Pro­fe­sor mach­nął kart­ką z pro­po­zy­cją umo­wy nad gło­wą i za­koń­czył dłu­gie i wy­lew­ne opo­wia­da­nie wło­ską pa­ro­dią an­giel­skie­go okrzy­ku ra­do­ści.

Gdy tyl­ko skoń­czył, moja mat­ka, z pło­ną­cy­mi po­licz­ka­mi i roz­ja­śnio­nym wzro­kiem, po­wsta­ła i ser­decz­nie po­chwy­ci­ła w swe ręce dłoń ma­łe­go czło­wiecz­ka.

– Mój dro­gi, za­cny Pe­sco – po­wie­dzia­ła – nig­dy nie wąt­pi­łam w pań­ską życz­li­wość dla Wal­te­ra, ale te­raz wie­rzę w nią bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek.

– Je­ste­śmy wiel­ce zo­bo­wią­za­ni pro­fe­so­ro­wi Pe­sce, ze wzglę­du na Wal­te­ra – do­da­ła – Sara. Mó­wiąc to na wpół się pod­nio­sła, jak gdy­by i ona za­mie­rza­ła zbli­żyć się do jego fo­te­la, ale za­uwa­żyw­szy, że Pe­sca w unie­sie­niu ca­łu­je ręce mej mat­ki, spo­waż­nia­ła i usia­dła z po­wro­tem na krze­śle. „Sko­ro ten po­czci­wiec tak trak­tu­je mą mat­kę, jak od­nie­sie się do mnie?” Nie za­wsze twarz ukry­wa myśl czło­wie­ka i nie­za­wod­nie taka wła­śnie myśl nie­po­ko­iła Sarę, gdy sia­da­ła z po­wro­tem na krze­śle.

Cho­ciaż zda­wa­łem so­bie spra­wę ze szla­chet­no­ści po­bu­dek kie­ru­ją­cych Pe­scą i by­łem mu szcze­rze wdzięcz­ny, uka­za­na mi per­spek­ty­wa pra­cy nie ucie­szy­ła mnie tak, jak po­win­na. Kie­dy Pe­sca ode­rwał się na ko­niec od rąk mo­jej mat­ki i kie­dy mu go­rą­co po­dzię­ko­wa­łem za in­ter­wen­cję w mo­jej spra­wie, po­pro­si­łem, aby mi po­zwo­lił rzu­cić okiem na list, do­ty­czą­cy wa­run­ków pra­cy, któ­ry jego sza­now­ny pa­tron skre­ślił do mnie.

Z trium­fal­nym ge­stem wrę­czył mi pa­pier.

– Czy­taj – oświad­czył ma­je­sta­tycz­nie mały czło­wie­czek. – Za­pew­niam cię, przy­ja­cie­lu, że sło­wa zło­te­go papy prze­mó­wią do cie­bie jak głos trąb.

Były one w każ­dym ra­zie pro­ste, ja­sne i zro­zu­mia­łe. In­for­mo­wa­ły mnie, że po pierw­sze: pan Fry­de­ryk Fa­ir­lie, z dwo­ru w Lim­me­rid­ge, w Cum­ber­land, chce za­an­ga­żo­wać na prze­ciąg czte­rech mie­się­cy wy­traw­ne­go na­uczy­cie­la ry­sun­ków; po dru­gie, obo­wiąz­ki na­uczy­cie­la będą dwo­ja­kie­go ro­dza­ju: ma on kie­ro­wać edu­ka­cją dwóch mło­dych pa­nien w za­kre­sie ma­lar­stwa akwa­re­lo­we­go, a w wol­nym cza­sie za­jąć się spra­wą re­stau­ro­wa­nia i pod­kle­ja­nia cen­nej ko­lek­cji ry­sun­ków, któ­re znaj­du­ją się w sta­nie cał­ko­wi­te­go za­nie­dba­nia po trze­cie, oso­ba, któ­ra po­dej­mie się i na­le­ży­cie wy­peł­ni owe obo­wiąz­ki, otrzy­my­wać bę­dzie czte­ry gwi­nee ty­go­dnio­wo, za­miesz­ka we dwo­rze w Lim­me­rid­ge i trak­to­wa­na bę­dzie w spo­sób na­leż­ny dżen­tel­me­no­wi; po czwar­te wresz­cie, nikt, kto nie po­sia­da wy­jąt­ko­wo po­chleb­nych re­fe­ren­cji, za­rów­no co do cha­rak­te­ru jak i zdol­no­ści, nie po­wi­nien na­wet my­śleć o ubie­ga­niu się o tę po­sa­dę. Re­fe­ren­cje na­le­ży wy­słać do przy­ja­cie­la pana Fa­ir­lie, miesz­ka­ją­ce­go w Lon­dy­nie, któ­ry upo­waż­nio­ny zo­stał do za­ła­twie­nia wszel­kich nie­zbęd­nych for­mal­no­ści. Na­stęp­nie po­da­ne było na­zwi­sko pra­co­daw­cy Pe­sci i na tym koń­czy­ła się owa pro­po­zy­cja czy me­mo­ran­dum.

Nie­wąt­pli­wie 'per­spek­ty­wy, ja­kie otwie­ra­ła przede mną ta ofer­ta, były ko­rzyst­ne. Na­le­ża­ło przy­pusz­czać, że pra­ca bę­dzie łat – wa i przy­jem­na, ofia­ro­wy­wa­no mi ją na je­sień, a więc na okres, kie­dy by­łem naj­mniej za­ję­ty, a wy­na­gro­dze­nie – jak mó­wi­ło mi moje do­tych­cza­so­we do­świad­cze­nie za­wo­do­we – było zdu­mie­wa­ją­co hoj­ne. Ro­zu­mia­łem to, zda­wa­łem so­bie spra­wę, że po­wi­nie­nem uwa­żać się za szczę­śliw­ca, je­śli uda mi się otrzy­mać pro­po­no­wa­ne sta­no­wi­sko, a jed­nak prze­czy­taw­szy ową ofer­tę czu­łem od razu nie da­ją­cą się prze­zwy­cię­żyć nie­chęć do pod­ję­cia ja­kich­kol­wiek kro­ków w tej spra­wie. Nie zda­rzy­ło mi się nig­dy przed­tem, żeby moje skłon­no­ści tak bo­le­śnie, z nie­zro­zu­mia­łych przy­czyn, ko­li­do­wa­ły z obo­wiąz­ka­mi.

– Och, Wal­te­rze, twój oj­ciec nie miał nig­dy w ży­ciu ta­kich szans – rze­kła mat­ka zwra­ca­jąc mi prze­czy­ta­ną ofer­tę.

– Ach, znać tak dys­tyn­go­wa­nych lu­dzi i ob­co­wać z nimi jak rów­ny z rów­ny­mi! – wzdy­cha­ła Sara pro­stu­jąc się w krze­śle.

– Tak, tak, wa­run­ki pod każ­dym wzglę­dem nę­cą­ce – od­par­łem nie­cier­pli­wie – ale za­nim po­ślę moje świa­dec­twa, chciał­bym mieć tro­chę cza­su, żeby się za­sta­no­wić…

– Za­sta­no­wić się! – wy­krzyk­nę­ła moja mat­ka. – Wal­te­rze, co się z tobą dzie­je!

– Za­sta­no­wić się! – za­wtó­ro­wa­ła jej moja sio­stra. – To zu­peł­nie nie­sto­sow­ne sło­wa w tych oko­licz­no­ściach.

– Za­sta­no­wić się! – przy­łą­czył się do nich pro­fe­sor. – A nad czym tu się za­sta­na­wiać? Od­po­wiedz mi. Czy nie skar­ży­łeś się na swe zdro­wie i nie pra­gną­łeś łyk­nąć tro­chę wiej­skie­go po­wie­trza, jak sam się wy­ra­zi­łeś? List, któ­ry trzy­masz w ręku, ofia­ru­je ci nie­ogra­ni­czo­ne łyki tego świe­że­go po­wie­trza na całe czte­ry mie­sią­ce. Czy nie mam ra­cji? Ha! Poza tym po­trze­ba ci pie­nię­dzy. Czy czte­ry zło­te gwi­nee ty­go­dnio­wo to frasz­ka? Och, na-mą-du­szę! Ofia­ruj je tyl­ko mnie, a moje buty skrzy­pieć będą jak buty zło­te­go papy, dum­ne, że nosi je czło­wiek tak nie­zmier­nie bo­ga­ty. Czte­ry gwi­nee na ty­dzień, a Co wię­cej – to­wa­rzy­stwo dwóch mło­dych, cza­ru­ją­cych pa­nien, a co wię­cej, miesz­ka­nie, oibiad, te wa­sze an­giel­skie go­rą­ce her­ba­ty i sute dru­gie śnia­da­nia, te szkla­ni­ce pie­nią­ce­go się piwa – wszyst­ko dar­mo. Cóż to, Wal­te­rze, mój dro­gi przy­ja­cie­lu? Dia­bła-tam-do-dia­błą! Po raz pierw­szy w ży­ciu za­dzi­wiasz mnie nie­sły­cha­nie!

Ale ani zdu­mie­nie mat­ki z po­wo­du mego za­cho­wa­nia, ani żar­li­we wy­li­cza­nie przez Pe­scę ko­rzy­ści, ja­kie da mi nowa pra­ca, nie zdo­ła­ły zmniej­szyć mej dziw­nej nie­chę­ci do ob­ję­cia po­sa­dy we dwo­rze w Lim­me­rid­ge. Wy­li­czy­łem wszyst­kie drob­ne obiek­cje w tej spra­wie, a kie­dy zo­sta­ły one po, ko­lei, jed­na za dru­gą od­par­te ku mo­jej kom­plet­nej po­raż­ce, spró­bo­wa­łem wy­su­nąć ostat­nią prze­szko­dę py­ta­jąc, co sta­nie się z mo­imi ucznia­mi w Lon­dy­nie, gdy ja będę uczył mło­de pan­ny Fa­ir­lie szki­ców z na­tu­ry? Oczy­wi­stą od­po­wie­dzią na to było, że więk­szość z nich od­by­wać bę­dzie w tym cza­sie je­sien­ne wo­ja­że, a tych kil­ku, któ­rzy po­zo­sta­ną w domu, będę mógł po­wie­rzyć jed­ne­mu z za­przy­jaź­nio­nych ze mną pro­fe­so­rów ry­sun­ków, któ­re­go uczniów i ja nie­gdyś prze­ją­łem w po­dob­nych oko­licz­no­ściach. Sio­stra przy­po­mnia­ła mi, że dżen­tel­men ów wy­raź­nie pro­po­no­wał mi swe usłu­gi na wy­pa­dek mego wy­jaz­du ze sto­li­cy, a mat­ka z całą po­wa­gą za­ape­lo­wa­ła do mnie, że­bym nie od­rzu­cał, po­wo­do­wa­ny prze­lot­nym ka­pry­sem, pro­po­zy­cji ko­rzyst­nej dla mo­ich fi­nan­sów i zdro­wia, Pe­sca zaś ża­ło­śnie bła­gał, bym nie ra­nił jego prze­peł­nio­ne­go wdzięcz­no­ścią ser­ca od­rzu­ca­jąc pierw­szą przy­słu­gę, jaką może od­dać przy­ja­cie­lo­wi, któ­ry ura­to­wał mu ży­cie.

Szcze­rość i ser­decz­ność tych wy­po­wie­dzi wzru­szy­ły­by każ­de­go czło­wie­ka, po­sia­da­ją­ce­go choć odro­bi­nę szla­chet­nych uczuć w ser­cu. Nie mo­głem opa­no­wać nie­zro­zu­mia­łej od­ra­zy, lecz zdo­by­łem się przy­najm­niej na tyle, że za­wsty­dzi­łem się głę­bo­ko i za­koń­czy­łem dys­ku­sję tak, by spra­wić im przy­jem­ność: ustą­pi­łem i przy­rze­kłem, że speł­nię wszyst­ko, cze­go żą­da­ją.

Resz­ta wie­czo­ru upły­nę­ła dość we­so­ło na dow­ci­pach i żar­tach na te­mat mej przy­szłej pra­cy w Cum­ber­land, w oto­cze­niu dwóch pa­nien. Pe­sca, pod wpły­wem na­sze­go na­ro­do­we­go gro­gu, któ­ry w ja­kiś zdu­mie­wa­ją­cy spo­sób ude­rzał mu do gło­wy w pięć mi­nut po wla­niu do gar­dła, udo­wod­nił słusz­ność swych rosz­czeń do mia­na ro­do­wi­te­go An­gli­ka, gdyż wy­gło­sił w bez­po­śred­nim na­stęp­stwie sze­reg mów, wzniósł to­ast za zdro­wie mej mat­ki, mej sio­stry i mnie, wspól­ny to­ast za zdro­wie pana Fa­ir­lie i dwóch mło­dych pa­nien i na­tych­miast od­po­wie­dział na nie w imie­niu za­in­te­re­so­wa­nych.

– Po­wiem ci coś w ta­jem­ni­cy, Wal­te­rze – zwie­rzał mi się mój przy­ja­ciel, gdy wra­ca­li­śmy do domu. – Pod­nie­ca mnie wspo­mnie­nie wła­snej elo­kwen­cji. Duma roz­pie­ra mą pierś. Wkrót­ce do­sta­nę się do wa­sze­go par­la­men­tu. Pra­gnie­niem mego ca­łe­go ży­cia jest zo­stać Sza­now­nym Po­słem Pe­scą.

Na­stęp­ne­go dnia wy­sła­łem swo­je świa­dec­twa do Por­t­land Pla­ce, do pra­co­daw­cy pro­fe­so­ra. Mi­nę­ło trzy dni i z ci­chym za­do­wo­le­niem stwier­dzi­łem, że wi­dać nie uzna­no ich za wy­star­cza­ją­ce. Ale czwar­te­go dnia na­de­szła od­po­wiedź. Za­wia­da­mia­no mnie, że pan Fa­ir­lie przyj­mu­je moje usłu­gi i pro­si, bym nie­zwłocz­nie udał się do Cum­ber­land. Post­scrip­tum za­wie­ra­ło wy­czer­pu­jąc; i ja­sne in­for­ma­cje do­ty­czą­ce po­dró­ży.

Acz z nie­chę­cią, po­czy­ni­łem przy­go­to­wa­nia, aby wy­je­chać z Lon­dy­nu na­stęp­ne­go ran­ka. Pod wie­czór Pe­sca, idąc na pro­szo­ny obiad, przy­szedł się ze mną po­że­gnać.

– Łzy moje w cza­sie twej nie­obec­no­ści – mó­wił we­so­ło pro­fe­sor – osu­szać bę­dzie ra­do­sna myśl, że to moja szczę­śli­wa ręka pchnę­ła cię na dro­gę for­tu­ny. Idź, przy­ja­cie­lu. Pa­ra­fra­zu­jąc an­giel­skie przy­sło­wie po­wiem: gdy w Cum­ber­land wzej­dzie two­je słoń­ce, w imię nie­ba za­bie­raj się do sia­no­ko­sów. Ożeń się z jed­ną z mło­dych pa­nien, niech mó­wią o to­bie: sza­now­ny Har­tri­ght, czło­nek par­la­men­tu. A kie­dy bę­dziesz na szczy­cie tej dra­bi­ny, wspo­mnij, że to Pe­sca, sto­ją­cy na naj­niż­szym jej szcze­blu, do­ko­nał tego.

Pró­bo­wa­łem śmiać się z po­że­gnal­ne­go żar­tu mego przy­ja­cie­la, ale nie mo­głem zmu­sić się do we­so­ło­ści. Gdy mó­wił te po­god­ne sło­wa po­że­gna­nia, czu­łem ból w ser­cu.

Po jego wyj­ściu nie po­zo­sta­ło mi nic in­ne­go, tyl­ko udać się do dom­ku w Hamp­ste­ad i po­że­gnać mat­kę i sio­strę.V

„Ucie­kła z mego za­kła­du dla ner­wo­wo cho­rych”. Mi­jał­bym się z praw­dą, gdy­bym twier­dził, że strasz­li­wy wnio­sek, wy­pły­wa­ją­cy z tych słów, był dla mnie zu­peł­ną re­we­la­cją.Nie­któ­re z dziw­nych py­tań, ja­kie za­da­wa­ła ko­bie­ta w bie­li otrzy­maw­szy ode mnie nie­roz­waż­ne przy­rze­cze­nie, że po­zwo­lę jej po­stą­pić, jak ze­chce, na­su­wa­ły przy­pusz­cze­nie, że albo jest z na­tu­ry nie­zrów­no­wa­żo­na, albo sta­ła się taką pod wpły­wem nie­daw­no prze­ży­te­go lęku. Ale mu­szę przy­znać uczci­wie, że myśl o obłą­ka­niu, któ­re wszy­scy ko­ja­rzą z samą na­zwą za­kła­du dla ner­wo­wo cho­rych, nig­dy w związ­ku z nią nie po­wsta­ła w mej gło­wie. Ani w jej sło­wach, ani w po­stę­po­wa­niu nie spo­strze­głem nic, co by uspra­wie­dli­wiać mo­gło ta­kie po­dej­rze­nie; a na­wet w owej chwi­li, gdy sło­wa nie­zna­jo­me­go skie­ro­wa­ne do po­li­cjan­ta rzu­ci­ły na nią nowe świa­tło, nie przy­po­mnia­łem so­bie nic, co by opi­nię taką po­twier­dza­ło. Co uczy­ni­łem? Po­mo­głem uciec ofie­rze okrut­niej­sze­go">naj­okrut­niej­sze­go ze wszyst­kich fał­szy­wych oskar­żeń czy też wy­pu­ści­łem na sze­ro­kie wody ży­cia w Lon­dy­nie nie­szczę­śli­wą isto­tę,. choć obo­wiąz­kiem moim, tak jak i każ­de­go in­ne­go czło­wie­ka – obo­wiąz­kiem mi­ło­sier­dzia – było kon­tro­lo­wa­nie jej czy­nów? Za­mar­ło we mnie ser­ce, gdy po­sta­wi­łem so­bie te py­ta­nia, i w po­czu­ciu wła­snej winy zda­łem so­bie spra­wę, że sta­wiam je za póź­no.

By­łem tak wstrzą­śnię­ty, że gdy wresz­cie zna­la­złem się w swym miesz­ka­niu, nie mo­głem ma­rzyć o za­śnię­ciu. Za parę go­dzin trze­ba bę­dzie udać się w po­dróż do Cum­ber­land. Sia­dłem na krze­śle, i pró­bo­wa­łem coś ry­so­wać, po­tem pi­sać – ale po­stać ko­bie­ty w bie­li prze­sła­nia­ła mi pa­pier ry­sun­ko­wy, prze­sła­nia­ła mi li­te­ry książ­ki… Czy nie­szczę­śli­wej isto­cie nie sta­ło się co złe­go? To była moja pierw­sza myśl, cho­ciaż po tchó­rzow­sku ucie­ka­łem od niej. Na­pły­nę­ły inne py­ta­nia, któ­re mo­głem roz­pa­try­wać z mniej­szą udrę­ką. Gdzie za­trzy­ma­ła się do­roż­ka? Co dzie­je się te­raz z ko­bie­tą w bie­li? Czy owi męż­czyź­ni od­na­leź­li ją i schwy­ta­li? A może nadal jesz­cze po­zo­sta­je pa­nią swo­ich czy­nów? A może każ­de z nas, idąc jak­że od­mien­ny­mi dro­ga­mi ży­cia, zdą­ża ku jed­ne­mu punk­to­wi ta­jem­ni­czej przy­szło­ści, kie­dy mamy spo­tkać się po­now­nie?

Z uczu­ciem ulgi po­wi­ta­łem na­dej­ście go­dzi­ny, gdy trze­ba było za­mknąć drzwi domu, po­że­gnać lon­dyń­skie za­ję­cia, lon­dyń­skich uczniów i przy­ja­ciół i iść na spo­tka­nie no­wych za­in­te­re­so­wań i no­we­go ży­cia.

We­dług udzie­lo­nych mi in­struk­cji mia­łem je­chać naj­pierw do

Car­li­sle, a po­tem prze­siąść się na bocz­ną li­nię ko­le­jo­wą, bie­gną­cą w kie­run­ku wy­brze­ża. Za­czę­ło się jed­nak od nie­po­wo­dze­nia, gdyż mię­dzy Lan­ca­ster a Car­li­sle po­psu­ła się lo­ko­mo­ty­wa. Wsku­tek tego przy­je­cha­łem z opóź­nie­niem do Car­li­sle i nie zła­pa­łem już po­cią­gu, któ­ry miał mnie nie­zwłocz­nie za­wieźć na miej­sce prze­zna­cze­nia. Mu­sia­łem cze­kać kil­ka go­dzin, a kie­dy na­stęp­ny po­ciąg od­wiózł mnie do sta­cji naj­bliż­szej dwo­ru w Lim­me­rid­ge, było już po dzie­sią­tej i pa­no­wa­ła noc tak ciem­na, że le­d­wo od­na­la­złem ka­brio­let, któ­ry zgod­nie z roz­po­rzą­dze­niem pana Fa­ir­lie cze­kał na mnie. Stan­gret był Wy­raź­nie nie­za­do­wo­lo­ny z mego póź­ne­go przy­by­cia. Wy­czu­wa­łem jego peł­ne sza­cun­ku na­dą­sa­nie, tak cha­rak­te­ry­stycz­ne dla an­giel­skich słu­żą­cych. W mro­ku i w zu­peł­nej ci­szy je­cha­li­śmy na­przód. Dro­gi były złe, a głę­bo­ka ciem­ność utrud­nia­ła jesz­cze bar­dziej jaz­dę. Do­bie­ga­ło już, we­dług mego ze­gar­ka, pół­to­rej go­dzi­ny od opusz­cze­nia sta­cji, gdy usły­sza­łem szum mo­rza w od­da­li i koła po­wo­zu po­to­czy­ły się po gład­kim żwi­rze. Po­przed­nio mi­nę­li­śmy już jed­ną bra­mę, a za­nim sta­nę­li­śmy przed drzwia­mi dwo­ru, prze­je­cha­li­śmy dru­gą. Pe­łen po­wa­gi lo­kaj, nie w li­be­rii, po­wi­tał mnie i po­in­for­mo­wał, że pań­stwo Fa­ir­lie uda­li się już na spo­czy­nek, i za­pro­wa­dził do wiel­kie­go wy­so­kie­go po­ko­ju, gdzie cze­ka­ła na mnie sa­mot­na ko­la­cja, za­sta­wio­na na koń­cu dłu­gie­go ma­ho­nio­we­go sto­łu. Czu­łem się zmę­czo­ny i przy­gnę­bio­ny, nie w smak mi było je­dze­nie czy pi­cie, zwłasz­cza że po­waż­ny lo­kaj usłu­gi­wał mi tak uro­czy­ście, jak gdy­by we dwo­rze go­ści­ło całe to­wa­rzy­stwo, a nie sa­mot­ny męż­czy­zna. W kwa­drans póź­niej mo­głem już udać się na górę do swej sy­pial­ni. Pe­łen po­wa­gi lo­kaj za­pro­wa­dził mnie do ele­ganc­ko ume­blo­wa­ne­go po­ko­ju, oznaj­mił: – Śnia­da­nie o dzie­wią­tej, pro­szę pana – ro­zej­rzał się do­ko­ła, spraw­dza­jąc, czy wszyst­ko jest na swo­im miej­scu, i bez­sze­lest­nie opu­ścił po­kój. „Co przy­śni mi się dzi­siej­szej nocy – my­śla­łem ga­sząc świe­cę. – Ko­bie­ta w. bie­li? Czy nie­zna­ni miesz­kań­cy tego domu?” Dziw­nych do­zna­wa­łem uczuć, gdy niby ja­kiś przy­ja­ciel ro­dzi­ny kła­dłem się do snu w tym domu, nie zna­jąc tu ni­ko­go na­wet z wi­dze­nia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: