- W empik go
Kobieta w bieli - ebook
Kobieta w bieli - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 882 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opowieść ta mówi o tym, jak wiele zdoła przetrwać cierpliwa kobieta i jak wiele może dokonać stanowczy mężczyzna.
Gdyby można było wierzyć, że machina prawa, lekko tylko oliwiona złotem, zbada każdą poszlakę i przeprowadzi wszystkie dochodzenia, to historia wydarzeń, zapełniających te stronice, domagałaby się uwagi opinii publicznej na sali sądowej.
Jednakże w pewnych, nie dających się uniknąć sytuacjach prawo jest wciąż jeszcze zaprzysiężonym sługą długiej sakiewki, przeto historia ta opowiedziana być musi po raz pierwszy na tych kartkach. Tak, jak mógł ją był usłyszeć sędzia, tak teraz usłyszy czytelnik. Ani jedna ważna okoliczność – od początku wyjawiania prawdy aż do końca opowiadania – nie została podana jedynie na podstawie pogłosek. Autor tych wstępnych linijek (Walter Hartright) opisze tylko te wypadki, z którymi związany był bliżej niż inni, kiedy natomiast nie będzie się mógł oprzeć na własnych przeżyciach, zrezygnuje z roli narratora; w tym momencie zadanie jego podejmą inne osoby i przedstawią dalsze okoliczności sprawy stosownie do tego, co same widziały i słyszały mówiąc równie jak on jasno i pewnie.
A więc historię tutaj zawartą opisywać będzie niejedno pióro,. tak jak historię wykroczenia przeciw prawu przedstawia w sądzie niejeden świadek. W obu wypadkach cel jest ten sam: wykazanie prawdy w sposób jak najbardziej jasny i zrozumiały i dokładne prześledzenie rozwoju wydarzeń, a to dzięki temu, że osoby najściślej w danym momencie z nimi związane mówić będą o tym, co rozgrywało się przed ich oczyma.
Niech więc głos zabierze Walter Hartright, nauczyciel rysunków, liczący lat dwadzieścia osiem.II
Był ostatni dzień lipca. Długie, upalne lato miało się ku końcowi, a nam, znużonym pielgrzymom londyńskich chodników, marzyły się pola leżące w cieniu chmur i morskie wybrzeże, chłodzone lekkim jesiennym powiewem.
Jeżeli chodzi o moją skromną osobę, żegnałem owo skwarne lato bez sił, bez radości życia i – jeśli mam być szczery – również bez pieniędzy. W minionym roku z mniejszą niż zwykle rozwagą dysponowałem swoimi dochodami i wskutek tej ekstrawagancji nie pozostawało mi obecnie nic innego, jak myśleć o oszczędnościach i spędzeniu jesieni częściowo w domku matki w Hampstead, a częściowo we własnym moim mieszkaniu w mieście.
Wieczór, pamiętam, był spokojny i chmurny, powietrze Londynu duszne jak nigdy, odgłosy dalekiego ruchu ulicznego niezwykle ciche. Miałem wrażenie, że serce moje bije do wtóru sercu ogromnego miasta, że bije coraz wolniej, i zamiera wraz z gasnącym słońcem. Podniosłem się znad książki, odrywając się raczej od marzeń niźli od lektury, i wyszedłem z pokoju, by szukać na przedmieściach wieczornego chłodu. Był to jeden… z dwóch wieczorów w tygodniu, które zwykle spędzałem z matką i siostrą. Skierowałem więc swe kroki na północ, ku Hampstead.
Ze względu na wydarzenia, o których mam opowiedzieć, muszę tutaj wspomnieć, że ojciec mój nie żył już od kilku lat, a z pięciorga jego dzieci pozostałem tylko ja i moja siostra Sara. Ojciec był, podobnie jak ja, nauczycielem rysunków. Jego zawodowe wysiłki ukoronowane zostały sukcesem, a serdeczna troska o przyszłość tych, których byt zależał od jego pracy, sprawiła, że od dnia ślubu poświęcał na ubezpieczenie swego życia znacznie większą część dochodu, niż na ogół mężczyźni uważają za konieczne. Dzięki tej godnej pochwały przezorności i licznym wyrzeczeniom moja matka i siostra pozostały po śmierci ojca równie niezależne materialnie, jak były za jego życia. Ja zaś przejąłem po nim uczniów i miałem wszelkie powody, by wdzięcznym sercem witać perspektywy odsłaniające się przede mną u progu życia.
Na szczytach wrzosowych pagórków drżał jeszcze uchodzący zmierzch, choć pozostały za mną Londyn, zapadł już w czarną otchłań chmurnej nocy, kiedy stanąłem przed furtką ogródka mej matki. Ledwo zadzwoniłem, drzwi domu otworzyły się gwałtownie, zamiast służącej pojawił się mój zacny przyjaciel, Włoch, profesor Pesca, i z cudzoziemska parodiując angielski okrzyk radości, wesoło wybiegł mi na powitanie.
Ze względu na własną swą osobę, a niech mi wolno będzie dodać, że i ze względu na mnie, profesor zasługuje, by go tu formalnie przedstawić. Przypadek sprawił, że od niego rozpoczyna się dziwna historia rodzinna, której wyjaśnienie jest celem tych kartek.
Poznałem go w bogatych domach, gdzie uczył swego ojczystego języka, a ja – rysunków. Wiedziałem o nim wówczas tylko tyle, że niegdyś pracował na uniwersytecie w Padwie, że z przyczyn politycznych, na temat których nigdy jednak nie udzielał nikomu żadnych wyjaśnień, opuścił Włochy i od wielu lat mieszka w Londynie, jako powszechnie szanowany profesor języków.
Nie można by go właściwie nazwać karłem, gdyż ciało jego odznaczało się proporcjonalną budową, ale, o ile pamiętam, nie zdarzyło mi się nigdy – wyjąwszy cyrk – widzieć mniejszego człowieka. Powierzchowność jego sprawiała, że zwracano nań uwagę wszędzie, a bardziej jeszcze niż wyglądem wyróżniał się wśród bliźnich nieszkodliwą ekscentrycznością charakteru. Przewodnią ideą jego życia była, jak, sądzę, chęć okazania wdzięczności krajowi, który udzielił mu azylu i dał możność zarobienia na utrzymanie, i wdzięczność swą pragnął okazać, starając się jak najbardziej upodobnić do Anglika. Nie zadowalając się złożeniem hołdu narodowi, jako takiemu, przez stałe noszenie parasola oraz – nieodmiennie – kamaszy i jasnego kapelusza, profesor dążył do tego, aby zagustować w angielskich rozrywkach i przyswoić sobie angielskie obyczaje na równi z wyglądem. Znajdując, że – jako nację – wyróżnia nas spośród innych narodów zamiłowanie do ćwiczeń fizycznych, maleńki ów człowieczek w naiwności swego serca, bez żadnego przygotowania, począł oddawać się wszystkim naszym narodowym sportom i rozrywkom, gdy tylko sposobność dozwalała mu brać w nich udział. Był do głębi przeświadczony, że sama tylko jego decyzja wystarczy, by przyswoił sobie nasze sporty i rozrywki, tak właśnie, jak przyswoił sobie nasze narodowe kamasze i nasz narodowy kapelusz.
Widziałem, jak Pesca w ferworze ryzykował życie i zdrowie w polowaniu na lisy a także i na polu krykietowym, a wkrótce potem, w Brighton, byłem świadkiem, jak z równą nierozwagą omal się nie utopił w morzu.
Spotkawszy się wtedy przypadkiem, kąpaliśmy się razem. Gdybyśmy uprawiali jakiś narodowy angielski sport, byłbym bez wątpienia nie spuszczał go z oka. Ponieważ jednak na ogół cudzoziemcy radzą sobie w wodzie równie dobrze jak my, nie przeszło mi nawet przez myśl, że sztuka pływania znajduje się na długiej liście męskich ćwiczeń, które, jak wierzył profesor, opanować można od razu. Odpłynęliśmy od brzegu razem, lecz wkrótce zauważyłem, że przyjaciel nie nadąża za mną, więc zatrzymałem się, a potem zawróciłem, by go odszukać. Ku swemu zdumieniu i przerażeniu, między sobą a wybrzeżem dostrzegłem jedynie dwa drobne białe ramiona, miotające się nad powierzchnią wody. Po chwili zupełnie zniknęły mi z oczy. Kiedy dałem nurka, znalazłem go: biedaczyna leżał spokojnie na dnie za… głębienia w żwirze. Był skulony i wydał mi się o wiele mniejszy niż kiedykolwiek przedtem. W ciągu tych paru minut, gdy płynąłem z nim do brzegu, powietrze wróciło mu przytomność i z moją pomocą zdołał wejść na stopnie. Odzyskując po trosze energię życiową, odzyskiwał równocześnie swe zdumiewające złudzenia co do pływania. Gdy zęby na tyle przestały mu szczękać, że mógł coś powiedzieć, uśmiechnął się słabo i stwierdził, że widocznie schwycił go kurcz.
Kiedy już zupełnie przyszedł do siebie i siadł przy mnie na plaży, jego gorąca południowa natura od razu przełamała sztuczne nakazy angielskich konwenansów. Zalał mnie potokiem serdecznych zapewnień o swej wdzięczności i przywiązaniu; namiętnie, z właściwą Włochom przesadą wykrzykiwał, że odtąd życie jego należy do mnie. Oświadczył, że nie zazna chwili szczęścia, dopóki nie nadarzy się sposobność, by mógł okazać swą wdzięczność wyświadczając mi przysługę, którą i ja z kolei wspominałbym do końca życia.
Starałem się wszelkimi sposobami powstrzymać potok jego łez i wykrzykników, obracając całą przygodę w żart, i w końcu udało mi się uwolnić Pescę w pewnym stopniu od przygniatającego go poczucia wdzięczności. Nie przypuszczałem jednak wtedy ani też później, gdy minął nasz miły dzień wypoczynku, że okazja oddania mi przysługi, do której tak gorąco wzdychał mój wdzięczny przyjaciel, niedługo nadejdzie, że on natychmiast ją wykorzysta, a przez to skieruje bieg mego życia na nowe tory i sprawi, że zmienię się zupełnie, że wprost sam siebie nie będę mógł poznać.
A przecież tak się stało. Gdybym nie nurkował za profesorem Pescą, kiedy leżał pod wodą na żwirowym łożu, historia opowiedziana na tych kartkach nie miałaby najprawdopodobniej nic wspólnego ze mną i nigdy, zapewne, nawet bym nie posłyszał imienia kobiety, która stała się panią mych myśli, której oddałem wszystkie swe siły, która wywiera najsilniejszy wpływ na bieg mego życia.III
Kiedy owego wieczoru, stojąc w furtce ogródka mej matki, spojrzałem na Pescę, twarz i zachowanie Włocha powiedziały mi aż nazbyt wyraźnie, że zdarzyło się coś niezwykłego. Ale prośba o natychmiastowe wyjaśnienie nie zdała się na nic. Ciągnął mnie obiema rękami do domu i mogłem się tylko domyślać, że znając moje zwyczaje przybył do mej matki, aby się na pewno spotkać ze mną tego wieczoru, i że ma mi do zakomunikowania jakąś nadzwyczaj przyjemną nowinę.
Wpadliśmy do salonu wielkimi susami, w sposób zupełnie nie licujący z poczuciem własnej godności. Matka siedziała przy otwartym oknie wachlując się i śmiejąc. Pesca należał do jej uluibieńców i nawet najdziksze jego wybryki zawsze znajdowały – u niej wybaczenie. Kochana moja! Od pierwszego momentu, kiedy spostrzegła, że maleńki profesor darzy jej syna uczuciem głębokim i pełnym wdzięczności, otwarła dla niego swe serce na oścież, przyjęła za rzecz naturalną wszystkie dziwactwa cudzoziemca i nawet nie kusiła się o to, żeby któreś z nich zrozumieć.
Dziwna rzecz, ale moja siostra Sara, mimo iż młodość powinna jej to ułatwić, była mniej dla niego wyrozumiała. Oceniała w pełni szlachetność serca Pesci, ale nie potrafiła, tak jak matka, przez wzgląd na mnie przyjąć go takim, jakim był. Wyspiarskie poczucie tego, co wypada, buntowało się w niej nieustannie przeciw wrodzonej Włochowi pogardzie dla pozorów, i zawsze była zdumiona, co mniej lub więcej otwarcie uzewnętrzniała, pobłażliwością i serdecznością, z jaką matka traktowała ekscentrycznego maleńkiego cudzoziemca. Zauważyłem, obserwując nie tylko moją siostrę, ale również i innych, że my, młoda generacja, niewiele mamy w sobie z tej serdeczności i irnpuisywności, jaką odznacza się starsze pokolenie. Nieraz widuję, jak siwowłosych ludzi raduje i podnieca myśl o spodziewanej przyjemności, choć nie zdoła ona zmącić spokoju ich chłodnych wnuków. Czyżbyśmy nie umieli być tak naprawdę młodzi, jak byli w swoim czasie nasi przodkowie? Kto wie, może postęp edukacji dokonuje się ostatnio zbyt szybko i my dzisiaj, w tej nowoczesnej epoce, jesteśmy odrobinę za dobrze wychowani.
Nie siląc się na ostateczną odpowiedź na to pytanie, mogę przecie zanotować, że kiedy moja matka i siostra przebywały w towarzystwie Pesci, zawsze stwierdzałem, że z nich dwóch młodszą jest właśnie matka. A i tego wieczoru, na przykład, gdy matka serdecznie się zaśmiewała z chłopięcej brawury, z jaką wpadliśmy do salonu, zatroskana Sara zbierała szczątki filiżanki do herbaty, którą profesor zrzucił ze stołu zbytnio się spiesząc, by mnie powitać.
– Ach, Walterze – odezwała się matka – nie wyobrażam sobie, co by się tu działo, gdybyś jeszcze, zwlekał z przyjściem: Pesca wprost szalał z niecierpliwości, a ja – z ciekawości. Profesor przyniósł jakąś niezwykłą nowinę, która, jak mówi, dotyczy ciebie, ale okrutnik powiedział, że nie uchyli rąbka tajemnicy, póki nie zjawi się jego przyjaciel, Walter.
– Okropne! Serwis zdekompletowany! – pomrukiwała Sara, żałobnie nachylona nad szczątkami filiżanki.
Tymczasem Pesca, szczęśliwie nieświadom nie dającej się naprawić szkody, jaką jego ręce wyrządziły zastawie stołowej, hałaśliwie i z przejęciem przesuwał w przeciwległy róg pokoju ogromny fotel, aby móc w charakterze mówcy patrzeć na publiczność – nas troje. Ustawiwszy fotel oparciem do nas, ukląkł na nim i z tej zaimprowizowanej mównicy z przejęciem zwrócił się do swego niewielkiego audytorium.
– A więc posłuchajcie, moi zacności ludzie! – zaczął Pesca (zawsze mówił: zacności ludzie, gdy miał na myśli „zacni przyjaciele”). – Nadszedł czas! Obwieszczę wam wspaniałą nowinę! Nareszcie mogę mówić!
– Słuchajcie, słuchajcie! – wołała ubawiona matka.
– Za chwilę, mamo – szepnęła Sara – pogruehocze oparcie naszego najlepszego fotela.
– Wspominam me minione lata i zwracam się do najszlachetniejszej z żyjących istot – ciągnął Pesca opiewając sponad oparcia fotela mnie niegodnego. – Kto mnie znalazł na dnie morza, martwego na skutek kurczu? Kto mnie wyciągnął na powierzchnię? Co powiedziałem, odzyskawszy życie i odzienie?
– O wiele więcej niż było trzeba – burknąłem jak najbardziej opryskliwie, bowiem najmniejsza zachęta w tej materii niechybnie wyzwalała uczucia Pesci w potopie łez.
– Powiedziałem – nie dał się zbić z tropu Pesca – że życie moje, aż po ostatnie dni, pozostanie własnością mego przyjaciela Waltera. I to jest prawda. Powiedziałem, że nie zaznam chwili szczęścia, póki nie nadarzy się sposobność, bym mógł coś zrobić dla Waltera, i aż do dzisiejszego błogosławionego dnia byłem niezadowolony z siebie. A teraz – krzyczał maleńki entuzjasta jak mógł najgłośniej – wielkie szczęście tryska ze mnie każdym porem mej skóry, jak pot! Bo na mą duszę, na mój honor: to coś zrobiono wreszcie. Teraz należy rzec tylko: dobrze-ach-dobrze.
Muszę tu wyjaśnić, iż Pesca chełpił się tym, że mówi i zachowuje się, ubiera i bawi niczym rodowity Anglik. Pochwyciwszy parę naszych najczęstszych wyrażeń codziennych, siał nimi w rozmowie, kiedy mu tylko przyszły do głowy, a ciesząc się ich brzmieniem i na ogół nie rozumiejąc sensu tworzył z nich według własnego gustu słowa złożone i kompozycje składające się z powtórzeń, wymawiając je przy tym w ten sposób, jak gdyby stanowiły jedną długą sylabę.
– Wśród godnych rodzin angielskich, które uczę języka mego rodzinnego kraju – mówił profesor, bez żadnego wstępnego słowa rozpoczynając wyjaśnienia, na które poprzednio kazał nam czekać tak długo – jest pewna wspaniała rodzina, przy wspaniałej ulicy zwanej Portland Place. Wiecie, gdzie to jest? Tak, tak, oczywiście-oczywiście. Okazały to dom, moi zacności ludzie, i okazała rodzina w nim mieszka. Mama zacna i tłusta, trzy młode panny, zacne i tłuste, dwu paniczów, przezacnych i tłustych, i papa, najzacniejszy i najtłustszy z nich wszystkich. Jest wielkim kupcem i po uszy opływa w złocie. Kiedyś był pięknym mężczyzną, ale zrobiła mu się łysina i dwa podbródki, więc w obecnej chwili nie jest już piękny. Zatem uważajcie, państwo! Wykładam młodym pannom boskiego Dantego i och! Kłnę-się-na-mą-duszę! Ludzki język wypowiedzieć nie potrafi, ile zamętu czyni boski Dante w główkach trzech młodych panien. Mniejsza z tym, wszystko przyjdzie we właściwym czasie, a im więcej lekcji, tym lepiej dla mnie. A teraz uważajcie! Proszę sobie wyobrazić: dziś, jak zwykle, uczę młode panny. Wszyscy czworo jesteśmy w Piekle Dantego, w siódmym kręgu. Choć dla trzech panien zacnych i tłustych nie ma znaczenia w którym, jednakże moje uczennice tkwią mocno w siódmym kręgu, a ja, chcąc je wprawić w ruch, recytuję, tłumaczę, rozpalam się entuzjazmem do czerwoności, daremnie! Wtem skrzypienie butów w korytarzu i wkracza złoty papa, dostojny kupiec z łysą głową i dwoma podbródkami! Ha! moi zacności ludzie! Jestem bliżej sedna sprawy, niż przypuszczacie. Byliście cierpliwi do tej pory? Czy też mówiliście sobie: „Diabła-tam-diabła! Ależ ten Pesca nudzi nas dziś sromotnie!”
Oświadczyliśmy, że jesteśmy mocno zainteresowani. Profesor ciągnął dalej:
– W ręku złoty papa trzyma list, przeprasza, że zakłóca nam pobyt w krainie piekieł zwykłymi śmiertelnymi sprawami rodziny, a potem zwraca się do trzech młodych panien, zaczynając, jak na tym pięknym świecie wy Anglicy zawsze zaczynacie to, co macie do powiedzenia, mianowicie zaczynając od wielkiego: O! „O, moje drogie – mówi dostojny kupiec – dostałem list od przyjaciela, pana…” Nazwisko wypadło mi z pamięci, ale mniejsza z tym, wrócimy jeszcze do tego, taktak, dobrze-dobrze. Więc mówi papa: „Dostałem list od przyjaciela, pana X. Prosi o zarekomendowanie mu jakiegoś nauczyciela rysunków, który przyjechałby do jego dworu na wieś”. Nieba – och-wysokie-nieba! Skoro posłyszałem, jak złoty papa mówi te słowa, to gdybym nie był za niski, zarzuciłbym mu ramiona na szyję i przycisnął go do serca w pełnym wdzięczności, długim uścisku… lecz jestem na to za niski. Podskakiwałem więc tylko na krześle, siedząc jak na szpilkach. Słowa paliły mi wargi, lecz zaciskałem usta, by papa mógł mówić dalej. „Może wy, moje drogie – ciągnie ów złoty człowiek interesu obracając w upierścienionych palcach list przyjaciela.– może wy, moje drogie, wiecie o jakimś nauczycielu, którego mógłbym polecić?”
Trzy młode panny obracają oczy na mnie, a potem mówią (zaczynając… oczywiście-oczywiście, od nieuniknionego wielkiego O) „O, drogi papo, my nie. Ale jest tu pan Pesca… ” Kiedy wymieniły moje nazwisko, nie mogłem już dłużej wytrzymać. Myśl.
o was, moi zacności ludzie, szumi w mej głowie niczym wino, zrywam się z krzesła, jak gdyby ktoś przebił piką siedzenie, zwracam się do wielkiego kupca i oświadczam w najczystszej angielszczyźnie: „Drogi panie, mam go! Najlepszy nauczyciel rysunków na świecie! Niech go pan rekomenduje wieczorną pocztą i wyśle razem z całym jego bagażem…” „Chwileczkę, chwileczkę! – woła papa. – Czy jest on cudzoziemcem, czy Anglikiem?” „Anglikiem do szpiku kości ” – odpowiadam. „Czy to człowiek przyzwoity?” – pyta papa. „Sir – mówię (bo ostatnie pytanie doprowadziło mnie do wściekłości i skończyła się moja familiarność w stosunku do niego) – sir – mówię – nieśmiertelny płomień geniuszu goreje w sercu tego Anglika, a co więcej, gorzał również w sercu jego ojca”. „Nie chodzi mi o to – mówi ów złoty barbarzyńca, papa. – Nie chodzi mi o jego geniusz, panie Pesca. W naszym kraju nie potrzeba geniuszów, chyba że geniuszowi towarzyszy przyzwoity charakter, a wtedy bardzo nam miło powitać geniusza, bardzo, doprawdy, miło. Czy pański przyjaciel może przedstawić jakieś rekomendacje, świadectwa?” Machnąłem niedbale ręką. „Świadectwa – mówię. – Ha, na-mą-duszę, spodziewam się, oczywiście. Całe tomy świadectw i teki rekomendacji, jeśli pan sobie tego życzy”. „Parę świadectw wystarczy – powiada z flegmą złoty potentat. – Niech przyśle je do mnie podając swe nazwisko i adres. I… chwileczkę, chwileczkę, panie Pesca, zanim pan pójdzie do swego przyjaciela, zabierze pan dla niego liścik”. „Z banknotem? – mówię z oburzeniem. – Żadnych banknotów, jeśli łaska, póki mój dzielny Anglik sam na nie nie zarobi”. „Banknotów? – rzecze papa z wielkim zdziwieniem. – Kto mówi o banknotach? Miałem na myśli ofertę, wyszczególnienie, czego od niego oczekują. Niech pan prowadzi dalej lekcję, panie Pesca, a ja zrobię odpowiedni wyciąg z listu mojego przyjaciela”. Tak więc ów człowiek handlu i pieniądza powraca do pióra i atramentu, a ja powracam do Piekła Dantego, wiodąc ze sobą trzy moje panienki. Po dziesięciu minutach prospekt jest napisany, buty papy skrzypią znów na korytarzu. Klnę się na mą duszę, wiarę i honor, że od tej chwili nie myślę o niczym innym. Wypełnia mnie bez reszty i upaja jak wino radość z tego, że pochwyciłem wreszcie stosowną okazję i mój dług wdzięczności wobec najlepszego w świecie przyjaciela jest już, można powiedzieć, spłacony. Nie wiem, jak zdołałem się wydostać wraz z mymi trzema panienkami z piekielnego kręgu, jak załatwiłem inne swoje sprawy ani jak przełknąłem skromny obiadek. Dosyć na tym, że oto jestem tutaj z listem od wielkiego kupca w ręku, i czuję się mocny jak samo życie, gorący jak sam ogień i jak król szczęśliwy. Ha, ha, wspaniale-wspaniale-wspaniale!
Profesor machnął kartką z propozycją umowy nad głową i zakończył długie i wylewne opowiadanie włoską parodią angielskiego okrzyku radości.
Gdy tylko skończył, moja matka, z płonącymi policzkami i rozjaśnionym wzrokiem, powstała i serdecznie pochwyciła w swe ręce dłoń małego człowieczka.
– Mój drogi, zacny Pesco – powiedziała – nigdy nie wątpiłam w pańską życzliwość dla Waltera, ale teraz wierzę w nią bardziej niż kiedykolwiek.
– Jesteśmy wielce zobowiązani profesorowi Pesce, ze względu na Waltera – dodała – Sara. Mówiąc to na wpół się podniosła, jak gdyby i ona zamierzała zbliżyć się do jego fotela, ale zauważywszy, że Pesca w uniesieniu całuje ręce mej matki, spoważniała i usiadła z powrotem na krześle. „Skoro ten poczciwiec tak traktuje mą matkę, jak odniesie się do mnie?” Nie zawsze twarz ukrywa myśl człowieka i niezawodnie taka właśnie myśl niepokoiła Sarę, gdy siadała z powrotem na krześle.
Chociaż zdawałem sobie sprawę ze szlachetności pobudek kierujących Pescą i byłem mu szczerze wdzięczny, ukazana mi perspektywa pracy nie ucieszyła mnie tak, jak powinna. Kiedy Pesca oderwał się na koniec od rąk mojej matki i kiedy mu gorąco podziękowałem za interwencję w mojej sprawie, poprosiłem, aby mi pozwolił rzucić okiem na list, dotyczący warunków pracy, który jego szanowny patron skreślił do mnie.
Z triumfalnym gestem wręczył mi papier.
– Czytaj – oświadczył majestatycznie mały człowieczek. – Zapewniam cię, przyjacielu, że słowa złotego papy przemówią do ciebie jak głos trąb.
Były one w każdym razie proste, jasne i zrozumiałe. Informowały mnie, że po pierwsze: pan Fryderyk Fairlie, z dworu w Limmeridge, w Cumberland, chce zaangażować na przeciąg czterech miesięcy wytrawnego nauczyciela rysunków; po drugie, obowiązki nauczyciela będą dwojakiego rodzaju: ma on kierować edukacją dwóch młodych panien w zakresie malarstwa akwarelowego, a w wolnym czasie zająć się sprawą restaurowania i podklejania cennej kolekcji rysunków, które znajdują się w stanie całkowitego zaniedbania po trzecie, osoba, która podejmie się i należycie wypełni owe obowiązki, otrzymywać będzie cztery gwinee tygodniowo, zamieszka we dworze w Limmeridge i traktowana będzie w sposób należny dżentelmenowi; po czwarte wreszcie, nikt, kto nie posiada wyjątkowo pochlebnych referencji, zarówno co do charakteru jak i zdolności, nie powinien nawet myśleć o ubieganiu się o tę posadę. Referencje należy wysłać do przyjaciela pana Fairlie, mieszkającego w Londynie, który upoważniony został do załatwienia wszelkich niezbędnych formalności. Następnie podane było nazwisko pracodawcy Pesci i na tym kończyła się owa propozycja czy memorandum.
Niewątpliwie 'perspektywy, jakie otwierała przede mną ta oferta, były korzystne. Należało przypuszczać, że praca będzie łat – wa i przyjemna, ofiarowywano mi ją na jesień, a więc na okres, kiedy byłem najmniej zajęty, a wynagrodzenie – jak mówiło mi moje dotychczasowe doświadczenie zawodowe – było zdumiewająco hojne. Rozumiałem to, zdawałem sobie sprawę, że powinienem uważać się za szczęśliwca, jeśli uda mi się otrzymać proponowane stanowisko, a jednak przeczytawszy ową ofertę czułem od razu nie dającą się przezwyciężyć niechęć do podjęcia jakichkolwiek kroków w tej sprawie. Nie zdarzyło mi się nigdy przedtem, żeby moje skłonności tak boleśnie, z niezrozumiałych przyczyn, kolidowały z obowiązkami.
– Och, Walterze, twój ojciec nie miał nigdy w życiu takich szans – rzekła matka zwracając mi przeczytaną ofertę.
– Ach, znać tak dystyngowanych ludzi i obcować z nimi jak równy z równymi! – wzdychała Sara prostując się w krześle.
– Tak, tak, warunki pod każdym względem nęcące – odparłem niecierpliwie – ale zanim poślę moje świadectwa, chciałbym mieć trochę czasu, żeby się zastanowić…
– Zastanowić się! – wykrzyknęła moja matka. – Walterze, co się z tobą dzieje!
– Zastanowić się! – zawtórowała jej moja siostra. – To zupełnie niestosowne słowa w tych okolicznościach.
– Zastanowić się! – przyłączył się do nich profesor. – A nad czym tu się zastanawiać? Odpowiedz mi. Czy nie skarżyłeś się na swe zdrowie i nie pragnąłeś łyknąć trochę wiejskiego powietrza, jak sam się wyraziłeś? List, który trzymasz w ręku, ofiaruje ci nieograniczone łyki tego świeżego powietrza na całe cztery miesiące. Czy nie mam racji? Ha! Poza tym potrzeba ci pieniędzy. Czy cztery złote gwinee tygodniowo to fraszka? Och, na-mą-duszę! Ofiaruj je tylko mnie, a moje buty skrzypieć będą jak buty złotego papy, dumne, że nosi je człowiek tak niezmiernie bogaty. Cztery gwinee na tydzień, a Co więcej – towarzystwo dwóch młodych, czarujących panien, a co więcej, mieszkanie, oibiad, te wasze angielskie gorące herbaty i sute drugie śniadania, te szklanice pieniącego się piwa – wszystko darmo. Cóż to, Walterze, mój drogi przyjacielu? Diabła-tam-do-diabłą! Po raz pierwszy w życiu zadziwiasz mnie niesłychanie!
Ale ani zdumienie matki z powodu mego zachowania, ani żarliwe wyliczanie przez Pescę korzyści, jakie da mi nowa praca, nie zdołały zmniejszyć mej dziwnej niechęci do objęcia posady we dworze w Limmeridge. Wyliczyłem wszystkie drobne obiekcje w tej sprawie, a kiedy zostały one po, kolei, jedna za drugą odparte ku mojej kompletnej porażce, spróbowałem wysunąć ostatnią przeszkodę pytając, co stanie się z moimi uczniami w Londynie, gdy ja będę uczył młode panny Fairlie szkiców z natury? Oczywistą odpowiedzią na to było, że większość z nich odbywać będzie w tym czasie jesienne wojaże, a tych kilku, którzy pozostaną w domu, będę mógł powierzyć jednemu z zaprzyjaźnionych ze mną profesorów rysunków, którego uczniów i ja niegdyś przejąłem w podobnych okolicznościach. Siostra przypomniała mi, że dżentelmen ów wyraźnie proponował mi swe usługi na wypadek mego wyjazdu ze stolicy, a matka z całą powagą zaapelowała do mnie, żebym nie odrzucał, powodowany przelotnym kaprysem, propozycji korzystnej dla moich finansów i zdrowia, Pesca zaś żałośnie błagał, bym nie ranił jego przepełnionego wdzięcznością serca odrzucając pierwszą przysługę, jaką może oddać przyjacielowi, który uratował mu życie.
Szczerość i serdeczność tych wypowiedzi wzruszyłyby każdego człowieka, posiadającego choć odrobinę szlachetnych uczuć w sercu. Nie mogłem opanować niezrozumiałej odrazy, lecz zdobyłem się przynajmniej na tyle, że zawstydziłem się głęboko i zakończyłem dyskusję tak, by sprawić im przyjemność: ustąpiłem i przyrzekłem, że spełnię wszystko, czego żądają.
Reszta wieczoru upłynęła dość wesoło na dowcipach i żartach na temat mej przyszłej pracy w Cumberland, w otoczeniu dwóch panien. Pesca, pod wpływem naszego narodowego grogu, który w jakiś zdumiewający sposób uderzał mu do głowy w pięć minut po wlaniu do gardła, udowodnił słuszność swych roszczeń do miana rodowitego Anglika, gdyż wygłosił w bezpośrednim następstwie szereg mów, wzniósł toast za zdrowie mej matki, mej siostry i mnie, wspólny toast za zdrowie pana Fairlie i dwóch młodych panien i natychmiast odpowiedział na nie w imieniu zainteresowanych.
– Powiem ci coś w tajemnicy, Walterze – zwierzał mi się mój przyjaciel, gdy wracaliśmy do domu. – Podnieca mnie wspomnienie własnej elokwencji. Duma rozpiera mą pierś. Wkrótce dostanę się do waszego parlamentu. Pragnieniem mego całego życia jest zostać Szanownym Posłem Pescą.
Następnego dnia wysłałem swoje świadectwa do Portland Place, do pracodawcy profesora. Minęło trzy dni i z cichym zadowoleniem stwierdziłem, że widać nie uznano ich za wystarczające. Ale czwartego dnia nadeszła odpowiedź. Zawiadamiano mnie, że pan Fairlie przyjmuje moje usługi i prosi, bym niezwłocznie udał się do Cumberland. Postscriptum zawierało wyczerpując; i jasne informacje dotyczące podróży.
Acz z niechęcią, poczyniłem przygotowania, aby wyjechać z Londynu następnego ranka. Pod wieczór Pesca, idąc na proszony obiad, przyszedł się ze mną pożegnać.
– Łzy moje w czasie twej nieobecności – mówił wesoło profesor – osuszać będzie radosna myśl, że to moja szczęśliwa ręka pchnęła cię na drogę fortuny. Idź, przyjacielu. Parafrazując angielskie przysłowie powiem: gdy w Cumberland wzejdzie twoje słońce, w imię nieba zabieraj się do sianokosów. Ożeń się z jedną z młodych panien, niech mówią o tobie: szanowny Hartright, członek parlamentu. A kiedy będziesz na szczycie tej drabiny, wspomnij, że to Pesca, stojący na najniższym jej szczeblu, dokonał tego.
Próbowałem śmiać się z pożegnalnego żartu mego przyjaciela, ale nie mogłem zmusić się do wesołości. Gdy mówił te pogodne słowa pożegnania, czułem ból w sercu.
Po jego wyjściu nie pozostało mi nic innego, tylko udać się do domku w Hampstead i pożegnać matkę i siostrę.V
„Uciekła z mego zakładu dla nerwowo chorych”. Mijałbym się z prawdą, gdybym twierdził, że straszliwy wniosek, wypływający z tych słów, był dla mnie zupełną rewelacją.Niektóre z dziwnych pytań, jakie zadawała kobieta w bieli otrzymawszy ode mnie nierozważne przyrzeczenie, że pozwolę jej postąpić, jak zechce, nasuwały przypuszczenie, że albo jest z natury niezrównoważona, albo stała się taką pod wpływem niedawno przeżytego lęku. Ale muszę przyznać uczciwie, że myśl o obłąkaniu, które wszyscy kojarzą z samą nazwą zakładu dla nerwowo chorych, nigdy w związku z nią nie powstała w mej głowie. Ani w jej słowach, ani w postępowaniu nie spostrzegłem nic, co by usprawiedliwiać mogło takie podejrzenie; a nawet w owej chwili, gdy słowa nieznajomego skierowane do policjanta rzuciły na nią nowe światło, nie przypomniałem sobie nic, co by opinię taką potwierdzało. Co uczyniłem? Pomogłem uciec ofierze okrutniejszego">najokrutniejszego ze wszystkich fałszywych oskarżeń czy też wypuściłem na szerokie wody życia w Londynie nieszczęśliwą istotę,. choć obowiązkiem moim, tak jak i każdego innego człowieka – obowiązkiem miłosierdzia – było kontrolowanie jej czynów? Zamarło we mnie serce, gdy postawiłem sobie te pytania, i w poczuciu własnej winy zdałem sobie sprawę, że stawiam je za późno.
Byłem tak wstrząśnięty, że gdy wreszcie znalazłem się w swym mieszkaniu, nie mogłem marzyć o zaśnięciu. Za parę godzin trzeba będzie udać się w podróż do Cumberland. Siadłem na krześle, i próbowałem coś rysować, potem pisać – ale postać kobiety w bieli przesłaniała mi papier rysunkowy, przesłaniała mi litery książki… Czy nieszczęśliwej istocie nie stało się co złego? To była moja pierwsza myśl, chociaż po tchórzowsku uciekałem od niej. Napłynęły inne pytania, które mogłem rozpatrywać z mniejszą udręką. Gdzie zatrzymała się dorożka? Co dzieje się teraz z kobietą w bieli? Czy owi mężczyźni odnaleźli ją i schwytali? A może nadal jeszcze pozostaje panią swoich czynów? A może każde z nas, idąc jakże odmiennymi drogami życia, zdąża ku jednemu punktowi tajemniczej przyszłości, kiedy mamy spotkać się ponownie?
Z uczuciem ulgi powitałem nadejście godziny, gdy trzeba było zamknąć drzwi domu, pożegnać londyńskie zajęcia, londyńskich uczniów i przyjaciół i iść na spotkanie nowych zainteresowań i nowego życia.
Według udzielonych mi instrukcji miałem jechać najpierw do
Carlisle, a potem przesiąść się na boczną linię kolejową, biegnącą w kierunku wybrzeża. Zaczęło się jednak od niepowodzenia, gdyż między Lancaster a Carlisle popsuła się lokomotywa. Wskutek tego przyjechałem z opóźnieniem do Carlisle i nie złapałem już pociągu, który miał mnie niezwłocznie zawieźć na miejsce przeznaczenia. Musiałem czekać kilka godzin, a kiedy następny pociąg odwiózł mnie do stacji najbliższej dworu w Limmeridge, było już po dziesiątej i panowała noc tak ciemna, że ledwo odnalazłem kabriolet, który zgodnie z rozporządzeniem pana Fairlie czekał na mnie. Stangret był Wyraźnie niezadowolony z mego późnego przybycia. Wyczuwałem jego pełne szacunku nadąsanie, tak charakterystyczne dla angielskich służących. W mroku i w zupełnej ciszy jechaliśmy naprzód. Drogi były złe, a głęboka ciemność utrudniała jeszcze bardziej jazdę. Dobiegało już, według mego zegarka, półtorej godziny od opuszczenia stacji, gdy usłyszałem szum morza w oddali i koła powozu potoczyły się po gładkim żwirze. Poprzednio minęliśmy już jedną bramę, a zanim stanęliśmy przed drzwiami dworu, przejechaliśmy drugą. Pełen powagi lokaj, nie w liberii, powitał mnie i poinformował, że państwo Fairlie udali się już na spoczynek, i zaprowadził do wielkiego wysokiego pokoju, gdzie czekała na mnie samotna kolacja, zastawiona na końcu długiego mahoniowego stołu. Czułem się zmęczony i przygnębiony, nie w smak mi było jedzenie czy picie, zwłaszcza że poważny lokaj usługiwał mi tak uroczyście, jak gdyby we dworze gościło całe towarzystwo, a nie samotny mężczyzna. W kwadrans później mogłem już udać się na górę do swej sypialni. Pełen powagi lokaj zaprowadził mnie do elegancko umeblowanego pokoju, oznajmił: – Śniadanie o dziewiątej, proszę pana – rozejrzał się dokoła, sprawdzając, czy wszystko jest na swoim miejscu, i bezszelestnie opuścił pokój. „Co przyśni mi się dzisiejszej nocy – myślałem gasząc świecę. – Kobieta w. bieli? Czy nieznani mieszkańcy tego domu?” Dziwnych doznawałem uczuć, gdy niby jakiś przyjaciel rodziny kładłem się do snu w tym domu, nie znając tu nikogo nawet z widzenia.