- W empik go
Kobieta z przeszłością: powieść - ebook
Kobieta z przeszłością: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 361 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Andrzej Sobolewski.
– Brat Lisi?
Hanna z radosnym uśmiechem podała rękę gościowi.
– Skądże pan przybywa?
– Wracam z kraju Jakutów, gdzie pracowałem, jako górnik, a raczej poszukiwać złota w rzekach. Przed trzema laty siosta moja pisała mi dużo o pani. Później jej listy nic nie mówiły. Sądziłem, że pani wyjechała gdzieś daleko, że stosunki pań uległy zmianie. W ostatnim liście na usilne naleganie przysłała mi adres pani.
Mówiąc te słowa, Andrzej przypatrywał się stojącej przed nim kobiecie, znanej mu tylko z fotografii.
Była wysoka, wspaniale zbudowana.
Z fotografii znał te usta zmysłowe, które nigdy nie kłamały, i te ciemne oczy, skute zagadkowym pierścieniem, w głębiach swych noszące misterya rzeczy przeczuwanych, rzucających na tło rzeczywistości znamię symbolu.
Z fotografii znal tylko tę kobietę, a poznałby wśród tysiąca.
Tak, to była ona! Inna, niż wszystkie, podobna do dzieła sztuki, na którem styl wycisnął znak odrębności.
Taką ją wyczuł z listów Lisi, taką ją sobie stworzył w wyobraźni podczas długich godzin samotności, taką teraz oglądał, przedzierzgniętą z marzeń abstrakcyjnych w żywy, plastyczny kształt.
Prosiła go, żeby usiadł.
– Dlaczego pani zmieniła imię? Z listów siostry mojej znam panią, jako Ewę. Ostatni adres mówi: Hanna.
Czekał przez chwilę na odpowiedź.
– Hanny w pani nie znam – mówił dalej – Ewa żyła w mojej wyobraźni, jako pojęcie, ubrane w kształty, znane mi tylko z obrazu, a widziane codziennie, co chwila może, tym "drugim wzrokiem". I jest pani taką, jaką tym wzrokiem oglądałem. Wyraz doskonałej odrębności zapanowywa nad rysami pani, przeobraża je, dopasowuje do ogólnego rysunku całej postaci i, o ile mi się zdaje, do właściwości istoty pani.
– Noszę teraz moje drugie imię. Ewa już się we mnie przeżyła, umarła.
Hanna zamilkła i wpadła w zadumę, pochłonięta wewnętrznem widzeniem.
Dorzucona do wspomnień szeleszcząca kartka przeszłości zaniepokoiła ją zmartwychwstającym bólem.
Rzeczy, już zapomniane, zatarte, odzyskując na pewien czas natężenie rzeczywistości, niosły jej znów majaczenie minionych złych snów życia, przeklętych cieni cieniów. Wyobraźnia tajemna, wszechmocna siła, odtwarzała ze skrupulatnością matematyczną grupę zjawisk gnuśnych, nienawistnych. Sploty zdarzeń, dokonanych na zgubę i mękę.
Pochyliła głowę i jakby zapomniała o gościu.
Patrzył na nią chciwie, zaniepokojony, wyczuwając za sprawą jasnowidnego poznania, że już w oddaleniu konają nie dopełnione obietnice złudzeń, że z drzewa pragnień padają liście, pozostawiając łodygi.
Chciałby, żeby tak milczała, żeby słowami nie zadała kłamu rzeczywistej swej treści. Chciał czytać w niej samej, w mowie jej zamyślenia.
Nie wydawała mu się piękną. Fotografia wyidealizowała jej rysy. W rzeczywistości były bardziej ociężałe, posępniejsze. Oczy tylko uderzały barwą, kształtem. Zmysłowo podkrążone ciemnobłękitną taśmą, a wyniosłe wielką dostojnością myśli.
Była inną, odrębną od wszystkich, jedyną.
W myśli oddawał się jej cały, kładł się u jej nóg.
– Pan nie zna ostatniego adresu Lisi? – wyrwała się przemocą z ubezwładniającego ją napływu wspomnień. – Oto jest.
Podała mu list, a on wraz z listem zatrzymał jej rękę.
Na usta biegły mu słowa, które kiedyś Lisia napisała do niego: "Przywieź mi Ewę, jako żonę swoją", i sam nic wiedział, dlaczego tych słów nie wymówił.
– Siostra moja bardzo panią kocha – rzekł tylko.
– Wiem. Przyjaźń jej nie należy do zwykłych sympatyjek. Lisia umie zważyć ciężar i rozpoznać gatunek cierpienia. To nas zbliżyło.
– Cierpienia? Alboż pani zna już jego siłę?
Zdziwienie odmalowało się w jej oczach. Poruszyła ustami, jakby chciała coś powiedzieć, i zacisnęła je mocno.
Rozmowa stawała się dziwną, urywaną, a w lukach swych wypełnioną treścią ogromnej miary.
Hanna była zaniepokojona. Wzrok Andrzeja wytrącał ją z równowagi milczącem pytaniem.
Człowiek, którego znała zaledwie od godziny, przyszedł oddać się w jej niewolę.
Gdzieś na pustyni, wśród zasp śniegu, w niedostępnych niemal tajgach, zasugestyonowany opowieścią o niej, wyobraźnią cyzelował jej istotę, wchłaniał w siebie jej treść, aż się stała treścią jego samego. I oto przyszedł i milczącem spojrzeniem pytał: czy jest taką?
Rzucają sobie banalne zdania, łowiąc w przerwach – w głębiach milczenia – mowę swych dusz – syntezę wewnętrznej swej jaźni.
– Czego tu szukasz? – mówiły zmęczone oczy Hanny.
– Ciebie szukam… Ciebie, któraś się wplotła w bieg mego życia, której oczy, widziane w obrazie, przemycały mi wiosnę do śnieżnych tajg. Ciebie, Ewo…
– Nie szukaj daremnie!… Ewy niema. Znikła, jak wiosna. A ja jestem Ewą, widzianą już tylko w polu teleskopu życia, a dawno umarłą. Inną już jestem formą, Hanną jestem. W ogrodzie mojej świadomości zżęto kwiaty złudzeń. Dzika szaruga rozwiała liście radośnej młodości… I wszystko smutkiem jest we mnie.
– Czy pan już w kraju pozostanie? – spytała uprzejmie.
– Nie wiem… Zapewne – odpowiedział niepewnym głosem, udręczony objawieniem jej oczu.
– Należy się panu trochę słońca – uśmiechnęła się.
– Wszystko, co daje przyroda, jest małem i zagasłem w porównaniu z młodemi marzeniami, z pragnieniem osobistego szczęścia. Słońce życia nie świeciło mi dotąd.
– Bo słońce to świeci tylko w marzeniach.
– Albo ludziom, którzy mają wolę w nie wierzyć.
Rozmawiali wciąż, nawet z pewnem ożywieniem, a dusze ich, rozkołysane zaniepokojeniem, podjęły porzucone na chwilę badanie.
Teraz pytania padały ostrożne, skradały się nieśmiało pojęcia, tłumiąc gesty podejrzeń w obawie mimowolnych, obciążających wyjaśnień.
Andrzej coraz wyraźniej czuł, że każde drgnienie powietrza zbliża ku niemu zło ciche, o zimnem obliczu, nie usunięte, nie ujarzmione, jak przestrzeń, pozbawiona powietrza.
W przyległym pokoju rozległ się płacz dziecka.
Hanna wstała.
– Przepraszam… Zostawię pana na chwilę samego – rzekła spokojnie. – Córka moja płacze. Chora jest. Obudziła się, a niania ją zapewne odeszła.
Patrzył na nią z dobrym uśmiechem i rzekł, pytaniem konstatując fakt.
– Uczennica?
– Nie, panie. Moja własna córka.
– Pani jest zamężna?!
Słowa te runęły mu z ust odruchowo zaraz po jej odpowiedzi i, dopiero usłyszawszy własne pytanie uczuł, że w nim coś się zawaliło, zraniwszy go śmiertelnie.
– Ja nie mam męża.
Płacz dziecka ucichł za drzwiami i słychać było łagodny głos starej kobiety.
– Nie rozumiem… – wybełkotał. Spojrzenia ich uderzyły na siebie. Wzrok jej był dumny, niemal urągliwy. Dojrzała w jego oczach straszliwe pragnienie usłyszenia od niej jakiegoś kłamstwa.
Uśmiechał się dziwnie, boleśnie, jak człowiek, który ma nadzieję, że niebezpieczeństwo rozwieje się, skoro nie będzie w nie wierzył.
– Jestem matką nieprawego dziecka – rzekła dobitnie.
Cisza załopotała skrzydłami, wyzywająco, szyderczo.
Hanna oparła się ręką o stół, brwi surowo zsunęła i patrzyła w okno.
Zmiana raptowna w jego rysach, z których, jak gwałtownie zdarta zasłona, spadło rozmodlenie, smagnęło ją biczem beznadziejnej obcości, która wciąż wyrastała między nią a światem.
Stał z pochyloną głową, śmiertelnie pobladły, strącony z wyżyn, dając się unosić bolesnej świadomości, że natrafił na punkt zwrotny, nie dający się wyminąć, że przyszłość ciemna wyciąga do niego groźne ramiona, że wszystko, co nim było przez lat kilka, przeradza się w prawo nowe, gnębiące, przeciw któremu chciał walczyć, zatrzymując uciekający, pierwotny kształt czucia.
Rwała się sieć złudzeń, otwierając przepaść pełną cieni, zagadek nierozwiązanych. Dręczone wysiłkiem poznanie dowodziło nieobliczalności wierzeń, pragnień.
Wyprostował się, ręką przesunął po czole, nie patrząc w stronę Hanny.
Nawałnica bezużytecznych pytań… obelg nieuzasadnionych… rozpaczliwych pragnień ucieczki… nikczemna rezygnacya… płaczliwe rozgrzeszenie… i naraz brutalny bunt.
– Żegnam panią – rzekł po chwili zmagania się ze sobą.
Podała mu rękę. Ujął ją, jak coś obcego, wrogiego.
Krokiem powolnym wyszedł, zamykając drzwi za sobą, jak się zamyka bramę murowanego grobu, cicho, aby nie naruszyć popiołów, w nim zawartych.
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Hanna weszła do przyległego pokoju, gdzie spała mała dziewczynka.
– Mogę się spóźnić, nianiu. Nie czekajcie na mnie z obiadem. Wiesi lepiej?
– Uspokoiła się i zasnęła.
– Słyszałam, że płakała.
– Trochę,
Niania uchwyciła w głosie Hanny podrażnienie. Mądre jej oczy spojrzały badawczo.
– Możeby pani co zjadła?
– Nie. Jak wrócę.
Włożyła płaszczyk, kapelusz. Pochyliła się nad dzieckiem i leciutko musnęła ustami jego twarzyczkę.
– Do widzenia, nianiu!
Szła prędko. Myśli jej wracały wstecz.
Obcy człowiek, którego sylwetka żyła w niej, jak jeden z cieniów, rzuconych poza sobą, potrącił zardzewiałą strunę jej przeszłości, aż zadźwięczała boleśnie.
Wspomnienia zabiegały drogę, lub wlokły się za nią ciężkie, bezwładne, dyszące ogromem zmęczenia.
Potoki księżycowego światła… droga, pocięta cieniami… Zrzeszone głosy ptaków. Na jej piersi głowa ukochanego człowieka, i ten głos stłumiony namiętnością: moja ty nocy letnia!…
Hanna przyśpieszyła kroku. Za chwilę była w pracowni.
Panował tu straszny chaos. Na półkach, na podstawach stały biusty, głowy, całe figury z gipsu, gliny. Na ławach, na podłodze leżały różne narzędzia rzeźbiarskie. Zawieszone sznury obciążały bezocze źrenice, antyczne profile. Marmurowa podstawa dźwigała świeżo ukończoną wspaniałą głowę Arystotelesa, mądrego i humanitarnego, o nieskażonych rysach poganina, który głosował za ulżeniem losu niewolników, przyznając jednak w zasadzie konieczność rabstwa.
Glina była wszędzie: na stołach, podłodze, w kubłach. Pod ścianą podwyższenie, jak na małej scenie, parę parawanów.
Daniel falował delikatnem dłótkiem włosy na marmurowej głowie.
Bez szelestu zdjęła płótno, okrywające biust z gliny. Twarz niani wyjrzała z pod nakrycia. Hanna przez chwilę ją studyowała. Następnie pogłębiła silniej linię pod brodą modelu i zaczęła snuć dokoła jego oczu zmarszczki.
Rysy niani nabrały właściwego wyrazu. Biegł od nich dobry fluid, ale i biegły znów mary minionego.
Z zamętu rozwiewnych przypomnień pełzały pojęcia, powiązane nieprzewidzianem kojarzeniem z martwymi obrazami, zacierającymi się już w perspektywie oddalenia.
Obrazy ożyły, purpurowe krwią. Zaczęły gnębić, wychylając się z ciemni czasu, zapadłego w niebyt.
Obcy ten człowiek, który przyszedł z natrętną swą miłością, zabarwił je krwią życia.
Obrazy rozsnuwają się i giną, ale oto jeden nie znika i wciąż stoi przed oczyma wyobraźni.
Ciemny pokój,.. biedne posłanie, na którem przeleżała tyle tygodni w połogowej gorączce, skomlące, chore, nieprawe dziecko i obce, urągliwe szepty:
– Czy długo jeszcze tu będzie ta… ze swoim bękartem?
– A nie wiem. Pani na litość się zebrało, każe pielęgnować, obsługiwać. A to nawet nie podziękuje, bo nędza jakaś.
– Skądże? "Taka" musi mieć pieniądze.
– E… dopóki bachora niema. Później z głodu zdycha.
Hanna skurczyła się, przybita wspomnieniem ciężkiem, jak brutalny obcas Wandala.
Godziny nędzy i zamiarów występnych.
Noce nieskończone, bogate ponuremi myślami, obsiadującemi mózg, jak żerujące ptaki!… Noce bezsenne, nabrzmiałe jękami chorego dziecka, nieprawego płodu, narzuconego jej przemocą natury, przykutego do niej prawem niedołęstwa.
Nienawidziła je. Przychodziło niepożądane. Było hańbą. Dręczona zmorą gorączki, patrzyła z gniewem i obawą na czerwoną, ruszającą się bryłę mięsa. W zamglonych oczach noworodka już czytała skargi i przyszłe wyrzuty.
– Wieczny dłużnik i wieczny wierzyciel!– myślała z udręką.
Była już za bardzo nową duszą, żeby do niej miały dostęp tylko instynkty macierzyństwa. Nikt jej nie sugerował, że ono jest szczęściem, a natomiast wysubtelnione przez wieki oddalania się od instynktów prymitywnych zjawiało się czucie rozbieżne z pierwotnemi pojęciami.
Dziecko było gwałtem natury. Grabiło ciało, zabierało prawo do życia. Dla niej niosło głód i poniżenie.
Długie tygodnie leżała bezsilna, jak głaz, z brwiami zsuniętemi, z zaciśniętemi surowo ustami, z duszą zbuntowaną.
I oto przyszła niania.
Brała małą na ręce, kołysała i nuciła cicho, patrząc przed siebie oczyma niewolnika, dojrzałego w jarzmie.
– Nianiu! Nie kładźcie przy mnie dziecka. Ja je nienawidzę!
– To tak bywa z młodemi matkami. Będzie je pani bardzo kochała.
A potem długo czesała jej piękne włosy, gładząc je pieszczotliwie, a później poszła z nią i jej dzieckiem na tułaczkę.
– Już mam! – spłoszył jej myśli Daniel, i znów była cisza.
Po chwili rzucił dłótko i zapalił papierosa.
– No, mam wreszcie! Alem się namęczył. Jak się wam ta buzia podoba?
Hanna spojrzała na klowna, którego Daniel skończył rzeźbić.
– Twarz komika – prawił, nie czekając odpowiedzi. – Śmieje się, nieprawdaż? W zmarszczkach tych, w fałdach skóry tkwią wszystkie zarazki śmiechu. Ale oto malutka rysa… Cicho, miękko, niby cień, zawoala wesołość zmarszczek. Śmiech tkwi powierzchownie. W głębi szloch. W śmiechu pierwszego komika coś łka.
Tłum śmieje się, ale dusza jego czuje podmuch dramatu i nieuchwytny smutek zabiera ją mimowoli. Ot te, potwornie drobne skurcze mięśni przepojone są krwią i ruchem. Płaczą. To niezłe… stanowczo niezłe.
– Doskonale pochwyciliście to, co jest w każdej twarzy: komedyę i dramat – rzekła Hanna.
– Ale wywlec na światło dzienne w marmurze to praca.
– Co się dzieje z pomnikiem, tak dawno obstalowanym?
– Wyobraźcie sobie, że nie tylko go nie mogę ulepić, ale nawet myślą stworzyć. Gdybyście chcieli dać myśl i tchnąć ją w malutki format!… Powiększyłbym i wykuł. Honoraryum podzielilibyśmy.
– O spółce nie może być mowy, gdyż taki posążek będzie mnie kosztował parę godzin pracy, a was parę tygodni.
– Ale w danym wypadku ja będę rzemieślnikiem. Wam dziś coś jest? – zajrzał w oczy Hannie.
– Prawdopodobnie.
– Skończyliście nianię? Bajeczna jest. Te oczy, wszystko rozumiejące. Czy powiecie mi, co wam jest? Mieliście jakąś przykrość?
– Nie umiałabym nawet dokładnie określić, dlaczego właściwie jestem nie w humorze – odrzekła wymijająco.
Pod drzwiami dał się słyszeć drwiący śmiech kobiecy. Nora Słowińska weszła z dwoma mężczyznami.
– Wstąpiłam po ciebie, Hanno. Masz dziś lekcye z Miecią.
– Wyjdę po czwartej.
– Zaczekam.
Nora weszła na podwyższenie, unosząc wysoko swą czarną, aksamitną, krótką spódniczkę, tak że widać było szerokie, czarne, jedwabne majtki, zastępujące halkę, spięte poniżej kolan wspaniałemi, zielonemi klamrami, i usiadła.
W powietrzu zawisły jej nerwowe, małe nogi, obciągnięte czarną jedwabną pończochą, ze stopami zamkniętemi w lakierowanych pantofelkach.
– Masz w sobie coś ptasiego, Noro. Wiecznie gnieździsz się wysoko – rzekł Daniel.
– Morze gliny i ani jednego czystego kąta.
– Gdzieżeś ich wyłowiła? – wskazał oczyma na przybyłych z nią mężczyzn.
– Zaręczam ci, że nie zarzucałam sieci. Panów spotkałam przypadkiem.
– Ja zapieram się przypadkowości – rzekł Kreticz – wiem, że pani często wychodzi o tej godzinie na spacer, i miałem nadzieję, że pani pozwoli mi towarzyszyć sobie.
– Nie byłby mi pan potrzebny. Sprawunków nigdy nie robię po obiedzie. Nie miałabym paczek do polecenia pańskiej opiece.
Kreticz, młody Ormianin, zdolny malarz pastelowy, szczupły, zwinny, uśmiechnął się z przymusem.
Jego senne, olbrzymie, niekiedy prawie bezmyślne oczy zalśniły, jak kwiat o zmiennej barwie.
Przemknęło w nich coś, co bywa w oczach surowo karconego zwierzęcia: złość, strach
I gwałtowna chęć przejednania karcącego.
– Oczywiście więc nie byłbym potrzebny.
– Nasze spotkanie się z panią nie mogło być przypadkiem. Przypadku niema – rzekł Oskonny, rzeźbiarz, gruby, nizki, o niezmiernie szerokich barkach. Wszystko idzie po wytkniętej linii. Zbaczać, ani lawirować nie może nic i nikt, gdyż każdy najmniejszy ruch jest dalszym ciągiem czegoś, poczętego w nieskończoności. Wszędzie matematyczna ścisłość. Na świecie byłby chaos, gdyby jakikolwiek ruch zależał od przypadku.
– Narzuca mi pan wolną wolę, ażeby uczynić odpowiedzialną.
– Nie może być pani odpowiedzialną. Wola nasza jest naszą myślą, a myśl powstała z woli milionów komórek w pra-praczasie i ma królewski rodowód – od protoplazmy – z wiru okruchów. Jest dalszym ciągiem.
Prawy kąt ust Oskonnego i prawe oko drgały ciągle nerwowym tikiem.
– Zatem, vice versa – zupełna nieodpowiedzialność. Byłoby to nazbyt nudnem. Całe szczęście, że zapatrywanie to jest hypoteteczne.
Tylko zakwestyonowane przez pewną ligę, pragnącą uczynić świat środkiem i celem.
– Więc protoplazma była myślącą?
– Nie mielibyśmy myśli, gdyby było inaczej.
– Panie Kreticz! Pańskie wieczne targanie się na moją sympatyę do samotnych wycieczek jest z góry rozgrzeszone przez wiarę w fatalizm pana Oskonnego, który zaczynam podzielać – zawołała Nora.
– Hanno, prędzej! Dziś muszę być w domu wcześniej, niż zwykle. Idziesz z nami, Danielu? Kazimierz kazał ci przypomnieć, żeś już dwa dni u nas nie był.
– Idę, Noro.
Hanna okrywała mokrą szmatą biust niani.
– No, jakże więc będzie z modelem pomnika? Przyjmujecie moją propozycyę? Model ma wyrazić w jakiejkolwiek formie ideę niewoli – mówił Daniel.
– Czy wam zależy na czasie?
– O, i bardzo.
– Spróbuję pracować wieczorem. Nie wiem, czy będę mogła. To jest związane z chwilą.
– Nastrój zapewniony, bo jesteście jakaś podrażniona – rzekł Daniel, ożywiając się na myśl, że nie potrzebuje wysilać fantazyi na stworzenie symbolu.
– Was to cieszy?
– Trochę. Jestem szczerym egoistą. Dla was stworzyć model – igraszka. Ja mam pustkę w czaszce.
Pociągnął ręką po białem czole jasnego blondyna,
– Jestem zniechęcony.
Twarz miał podłużną, bladą, okoloną złotą brodą, nos klasycznej formy, jaką zwykle nadawali średniowieczni malarze swoim świętym. Usta o surowym wyrazie, jakby do nich przymarzły wieczne słowa, a pod złotą brwią siwe oczy wesołego chłopaka, dobrego kolegi.
– Podobny do Chrystusa, namalowanego ręką nie natchnionego artysty – pomyślała Hanna.
– Lenistwo ducha. Macie nieraz świetne pomysły – rzekła.
– Nigdy takie, jak wasze. Trzeba coś greckiego. Jakąś postać, któraby znamionowała epokę. Coś w tym rodzaju.
– Spróbuję.
Kreticz podawał Norze boa z piór, które trzymał już od kilku minut.
Wzięła je z jego rąk, skinąwszy niedbale głową.
– Kreticz, chodź z nami! – zaproponował Daniel. – Chodź, myśląca protoplazmo!
Wahał się.
– Proszę – rzekła Nora zimno.
* * *
Słowiński drzemał, otulony pledem. Niekiedy zmieniał pozycyę, opierając się rękami na poręczach fotela, podciągając do góry siłą muskułów ciało swe wraz z bezwładnemi nogami.
Na szmer uchylonych drzwi otworzył oczy, w których załopotało skrzydłami życie.
Zobaczywszy wchodzącą siostrę, odwrócił niechętne oczy ku oknu.
– Nora jeszcze nie wróciła? Czy mamy czekać na nią z kawą? – rzekła słodko Muśkiewiczowa.
W złych jej czarnych oczkach widać było, że nie z tem przyszła.
– Tyle razy prosiła, żeby na nią nie czekano – odrzekł Słowiński.
– No… tak. Nora nie lubi się krępować.
– Zarówno jak i ja, jest zwolenniczką najsympatyczniejszego ustroju: bezwzględnej swobody.
– Uważasz Norę za ostatni wyraz doskonałości – skonstatowała ironicznie.
– Czy sądzisz, że potrafisz zachwiać mojem przekonaniem?
– Nie lubię wtrącać się w wasze sprawy, ale, jako starsza, chciałabym zwrócić twoją uwagę, że Nora dobiera sobie złe towarzystwo. Taka pani Hanna! Mój Boże! Za moich czasów nie wymawianoby głośno jej nazwiska, a tu jest nauczycielką, karesowaną, obsługiwaną.
– Wolałabyś, żeby z głodu umarła wraz z dzieckiem?
Twardy inkwizytorski wyraz skuł zmięte rysy Muśkiewiczowej.
– A niech zdycha i innych nie gorszy! Wstyd mi, że córki moje o niej wiedzą.
Słowiński wzruszył niecierpliwie ramionami.
– Mam wrażenie, że czytasz mi kalendarz z przed dwudziestu laty. Z córkami swojemi też tak postępujesz, że, naprawdę, sumienie mi nieraz szepce, żeby głosować za ustanowieniem kontroli nad rodzicami.
– Zula już ranie wcale nie chce słuchać, dzięki takim, jak twoje, poglądom.
– To też całe jej szczęście, żeś nie zdołała zrobić z niej mumii, jak z tych starszych.
Muśkiewiczowej już oczy paliły się złością.
– Nie chciałabym, żeby córki moje rządziły się modnymi poglądami. Nie chciałabym, żeby naśladowały żony, które mają oddzielne apartamenty i wracają do domu po północy. Kiedy mąż chory, psi obowiązek żony być przy nim od rana do nocy, a nie w pokojach z oddzielnem wejściem – wyrzuciła zapalczywie to, z czem przyszła.
Słowiński podniósł na nią oczy chłodne, zdziwione, unicestwiające.
– Sądzę, Hortensyo, że najlepiej byłoby, żebyś zamieszkała osobno. Na niczem zbywać ci nie będzie. Jesteś widocznie zanadto zdenerwowana kłopotami gospodarskimi.
Muśkiewiczowa zbladła. Lękała się nawet myśli opuszczenia dostatniego domu brata, w którym rządziła bez kontroli, zawdzięczając to niechęci bratowej do zajęć domowych.
Zapanowało przykre milczenie.
Uderzenie z zewnątrz wypłoszyło z głębi istoty Słowińskiego całe stado nietoperzy myślowych, które wnet zaczęły bić o jego mózg skrzydłami możliwego zła.
Przez chwilę rysy układał do zupełnego spokoju.
Przecież wiedział o tem, że Nora żyje życiem zupełnie niezależnem. Domyślał się wiele, milczał i nie pytał, bo była dla niego niezbędna, jak słońce, i jak słońce, nie dałaby się ujarzmić.
Skądże więc ten nagły ból?
Muśkiewiczowa myślała o najrychlejszem wycofaniu. Próba się nie udała, i przegrana była na całej linii.
Milczenie przerwało pojawienie się młodej, miłej dziewczynki, o bladej twarzy.
– Można?
– Chodź, Mięciu! – ożywił się Słowiński.
– Chciałam ci coś powiedzieć – rzekła Mięcia, całując brata. – Tam, u wylotu ulicy idzie Nora z panią Hanną, Danielem i panem Kreticzem.
– Zawsze jesteś heroldem dobrych nowin. Pozdrowimy więc ich najpierw przez okno.
Muśkiewiczowa wyniosła się cichutko z pokoju.
Mięcia przysunęła do okna fotel na kółkach, na którym siedział Słowiński, i rękami obwinęła szyję brata z nieśmiałością, charakteryzującą zwykle stosunek rodzeństwa, które dzieli duża różnica wieku.
– Wszystko mnie opuści, odbiegnie, ona jedna mi zostanie – pomyślał Słowiński.
To "wszystko" skoncentrowało się w pojęciu, które blado żyło w dalekich mgławicach nieokreślonych, zaledwie kiełkujących pomyśleniach, przeczuciach.
Nora rzuciła beret na otomanę i podeszła do Słowińskiego. Ujął jej rękę i kilkakrotnie pocałował.
– Czekałem na ciebie z podwieczorkiem – rzekł, patrząc na nią pięknemi oczyma, pełnemi uduchowienia, zwykłego u ludzi dobrych i mądrych, przygwożdżonych chorobą do jednego miejsca, oddanych na pastwę myślom.
– To dobrze. Lubię kiedy ty i Mięcia czekacie na mnie.
Zbliżyła się do lustra i poprawiła swoje jasne, niewielkie włosy.
Były to włosy, które nic sobie z niczego nie robiły. Nigdy nie fryzowane, indywidualne, dowcipne. Stanowiły charakterystykę usposobienia Nory.
Słowiński się ożywił.
Popołudniowe godziny były dla niego najmilsze. Nora nigdzie nie wychodziła, i przyjmowano tylko ludzi blizkich.
Muśkiewiczowa w małym buduarku, zajęta jakąś robotą, rzucała dokoła szpiegowskiemi oczami, robiąc grymas niewieści, gdy do niej dolatywał z pokoju brata głos Hanny.
Dwie dwudziestoletnie panny, jej córki, bliźnięta, siedziały obok niej, pochłonięte też bezmyślną jakąś robotą. Służalcze, zahukane, bezradne, gdy ich nie dotykał czyjś rozkaz, nie kierowała czyjaś wola, budziły litośną sympatyę.
Przez jadalny pokój przeszła do salonu Hanna z Miecią.
– Chyba po lekcyi pójdzie do domu – rzekła do córek.
– O ile jej nie zatrzyma Nora – powiedziała niewiadomo która. Podobne były do siebie, jak dwie krople wody, i głosy miały jednakie.
Muśkiewiczowa coś sobie nagle przypomniała i pobiegła do sypialni.
Tu stały cztery łóżka, toaleta, szafki nocne.
Wszystko było jednakowe. Wszędzie panowała czystość i zarazem jakiś nastrój, który mówił, że w tem państwie rządzi jedna wszechwładna wola, jedna energia. Czuło się, że w różnych zagłębieniach pokoju mieszkają cierpkie przestrogi, despotyczne naginania, jedna wola, wywłaszczająca współmieszkanki z indywidualności.
Na ścianie urządzony był ołtarzyk. Wisiały obrazy rozmaitych świętych. Przed dwoma posążkami prostowały się woskowe świece.
– Boże, zagasły! – szepnęła przerażona. Ogień miał być nigdy nie ustający, jak oczekiwane za to łaski nigdy nie wyczerpane.
Zapalała świece, zamykając oczy w pobożnej ekstazie.
– Gdzie Zula? – spytała, wróciwszy do buduaru.
– W salonie.
– Zula!
W drzwiach ukazała się najmłodsza z panien Muśkiewiczówien, bardzo piękna blondynka.
– Czy nie masz nic pilniejszego nad próżniactwo? Wiesz, że nie lubię, żebyś się wdawała z tą… panną.
– Ale cóż znowu? Nic mi się od tego nie stanie.
– Zło przylgnie do białej szaty ludzkiej duszy, jak błoto do sukni.
Zula wydęła z niechęcią ładne usta i wzięła robotę, słuchając całej litanii wymówek ze złym blaskiem w oczach.
Przez chwilę studyowała haft, skoro jednak matka wyszła, zerwała się i uciekła do pokoju Słowińskiego.
– Jutro nie będę mogła pozować, dopiero we wtorek – szepnęła Kreticzowi.
Wróciła do roboty, Daniel przyszedł z nią i na prawach blizkiego kuzynostwa ucałował "mumie", które sponsowiały i długo nie podnosiły oczu.
Muśkiewiczowa bardzo go lubiła, jeszcze z tych czasów, gdy się wychowywał w domu jej rodziców.
Zaczęła się zaraz skarżyć na Zulę.
– Zula czasem przychodzi z Norą do mnie do pracowni i nawet parę razy pozowała Kreticzowi do obrazu św. Cecylii, ale zaręczam ci, kochana Hortensyo, że nawet ta święta nie miałaby jej nic pod względem skromności do zarzucenia – mówił zupełnie seryo.
Zula stała za matką. Szybko podniosła rękę do skroni i salutowała Daniela z szelmowskim uśmiechem.
Oczy jego zalśniły wesołością, ale zachował powagę.
– Widzisz, Hortensyo, teraz inne czasy, większa swoboda.
Słuchał ze współczującą miną utyskiwań Muśkiewiczowej i dowodzeń jej, że toleruje postęp, ale nie lubi rozpusty i zaniedbywania obowiązków, i myślał:
– Zupełnie, jak komoda porządnej mieszczki z małego miasteczka. Gruba, nizka, czarna. Pełno w niej starych, wycerowanych rzeczy i dokupionych nowych, identycznych ze staremi. Pachnie pleśnią.
– Jesteś najprzezorniejszą matką. O Zulę bądź spokojna. Jest zawsze pod moją opieką w pracowni.
Pocałował ją w policzek.
Mumie nie pozwoliły się całować i uciekły.
Słowiński zwłóczył z udaniem się na spoczynek, chociaż już było po ósmej, i patrzył na Norę, której twarzyczka mieniła się niecierpliwością.
– Noro, czy zostałabyś ze mną jeszcze przez pół godziny?
Zawahała się i jakby zakrztusiła nieprzyjemnem wrażeniem, ale zaraz oczy jej zaświeciły ogromną dobrocią.
– Zostanę z przyjemnością, Kazimierzu, chociażby i na dłużej – rzekła serdecznie i położyła mu małą swą rękę na ramieniu.
Zdjął ją i długo, gorąco całował, potem zadzwonił.
– Chcesz już odejść? – spytała zdziwiona. – Przed chwilą miałeś zamiar dłużej pozostać.
– Żartowałem. Już czas.
Kazał się służącemu wieźć do sypialni.
* * *
Giętka, w górę wystrzelona, niby posąg Dyany, z małemi piersiami, prawie bez bioder, Nora zarzuciła prędko szary, urzędowy kostyum do wyjścia na bogate, cienkie jedwabie spodniego ubrania.
Ubierała się z pośpiechem. Tak się spóźniła!
Równy, ładny jej nosek poruszał swawolnie nozdrzami, jakby był w porozumieniu z czemś wesołem, co się rozwijało w myślach.
Przeczulona wrażliwość jej duchowych organów, obojętna w danej chwili na wszelkie inne zjawiska, przerzucała swój nastrój wewnętrzny do otoczenia, które za chwilę unicestwi w niej ją samą, powlecze, jak niewolnicę, zaczaruje w odmęcie szalonych pożądań.
Zegar wydzwonił dziesiątą. Wieczór taki ciemny!
Wzięła klucz od zatrzasku. Na ulicy zawołała dorożkę. U bramy olbrzymiej kamienicy wysiadła i biegła prędko na trzecie piętro. Serce jej mocno biło. Drżała z niecierpliwości.
Nie zdołała dotknąć klamki, gdy drzwi się otworzyły. Powiał zapach kwiatów, i gorące objęcia pochwyciły ją w pół mroku.
Niósł ją, okrywając pocałunkami. Kapelusz spadł na podłogę. Śmiała się radośnie.
– Ty… moja!… Przyszłaś wreszcie!… Spóźniłaś się o jakieś wieki. Myślałem, że chyba nie doczekam się ciebie.
Obiema rękami odsunęła włosy z czoła pięknego mężczyzny i patrzyła mu w oczy.
– Dlaczego spóźniłaś się? – pytał zazdrośnie. – Ktoś ciebie zatrzymywał.
– Kazimierz? Nie. Gdyby nawet widział nas w tej chwili, mrugnięciem powieki nie zdradziłby bólu.
Uwolniła się z objęć Wirchlickiego i zdejmowała rękawiczki.
– Albo ja wiem? Wściekłość mnie czasem porywa, gdy pomyślę, że ktoś ma prawo do ciebie, że może ci zabierać bezkarnie godziny, i nieraz przychodzą mi zbrodnicze myśli, żeby też raz usunął się z naszej drogi.
Nora spoważniała i ręką zakryła usta Wirchlickiemu.
– Nie mów tak! – szepnęła surowo. – Powiesz w złą godzinę. Ja go… lubię.
– Za co?
– Nie wiem. Może dlatego, że jest taki dobry, delikatny. Nie może mieć do mnie praw, jak do żony. Nie krępuje mnie. W oczach jego nigdy niema wymówek, tylko bezgraniczne przywiązanie.
– Ciekaw jestem, co ma innego robić? Musi tłumić złość.
– Nie znasz go. To duch zrównoważony, subtelny i taki smutny.
– Kochasz go, Noro.
– Lubię go, jak cudny, spokojny, chmurny dzień, jaki bywa czasem w jesieni wczesnej. Ciche, dostojne zamieranie jednego ze światów. W taki dzień człowiek musiał stworzyć Boga.
– A ja czem jestem dla ciebie?
– Młodością.
– Umiesz się dzielić, Noro. Dla mnie ty jesteś wszystkiem.
Milczał pochmurny.
Nora przylgnęła do niego.
– Zazdrośny? – spytała pieszczotliwie.
– Chciałbym cię posiąść na zawsze. Draźni mnie to ukrywanie się, te prawa innego. Każdą godzinę bez ciebie mam za wydartą sobie niesprawiedliwie.
– Małżeństwo byłoby grobem naszych cudnych chwil. Smierć młodości – koniec szalu.
– Dla ciebie, Noro. Nie kochasz. Zabierasz mnie wyobraźnią takim, jakim ci się wydaję. Nic nie wiesz i nie myślisz o życiu mojem poza krótkiemi chwilami, które spędzamy razem. Życia na seryo nie znasz ze mną. Nie znasz moich wad. Chciałbym, żebyś kochała mnie, a nie wytwór twojej wyobraźni, bo to umiera, skoro padnie światło rzeczywistości.
Mówił rozżalony. Usiadła na fotelu z nim razem. Szeptała mu do ucha pół żartem, jakby chcąc odjąć rozmowie wszelką powagę.
– Chcesz rzeczywistości mordującej sen bogów? Chcesz małżeństwa?… Chcesz, żebyśmy, dwie indywidualne siły, pożerali się wzajemnie?… Żeby nasz popęd zmysłowy był tylko kołem, toczącem się siłą bezwładności?…
Przycisnęła się do niego mocniej.
– Tak nam dobrze teraz. Nie odbieramy jednakowych wrażeń. Wolni, nie skrępowani, chwytamy w sieć zmysłów, co się da, i niesiemy sobie wzajemnie. Przedewszystkiem strasznie się kochamy – roześmiała się wesoło. – Ty… mój wid!…
– Boję się, Noro, że będziesz nieszczęściem mego życia. Kocham cię miłością nieznośną, grupującą wszelkie myśli około ciebie jednej tylko. Taka miłość to choroba. Nie wiem, dlaczego medycyna nie zajmie się objawami podobnej miłości i nie znajdzie antydotum? Dziwnem mi się też zdaje, że ta, bodaj najcięższa choroba – miłość – należy do odłamu, studyowanego przez filozofów, – ludzi, którzy błądzą poomacku. Psychiatrzy powinni zaopiekować się nią.
– Biedny mój szaleńcze!
– Kocham cię zanadto.
– A dla mnie zamało… – szeptała namiętnie.
Nic już nie mówił. Nie chciał jej drażnić. Strach przed nią, jak przed nieznanem zjawiskiem, które mu zabiegło drogę, zabarwiając cudownie życie, czynił go nieśmiałym, niepewnym siebie.
Zawsze nowa, często niepojęta, często oddalająca się i zatrzymywana wysiłkiem jego ducha, podobna była do krętej, czarującej drogi, która w górach się wije, znika, znów wraca, niebezpieczna, liliowa od wrzosów. Pochyla się nad przepaścią… To znów w niebo sięga… Zawsze niedostępna, nęcąca zmiennością i grozą niebezpieczeństw.
Zrzuciła z siebie szary kostyum i cała otulona pledem położyła się na białej skórze niedźwiedziej.
Ukląkł przy niej, odchylał delikatnie miękką wełnę pledu, pod którym różowiała jedwabna liliowa koszula. Płomiennymi pocałunkami okrywał Norę.
Ręce splotła nad głową.
– Jesteś wytworem mojej wyobraźni – szeptała. – Jesteś zarazem moją treścią, jak wszystko, co mnie otacza, na czem spocznie myśl moja. Oto jestem tym pięknym kaktusem, temi krwawemi różami, tą pretensyonalną porcelanową figurką. Jestem tobą. Rozdrabiam się na przedmioty, dźwięki, barwy, zapachy i gram w nich i przez nie mój cudny nocturne, moją pieśń miłości, pieśń namiętnych róż i cichej, błogosławionej ekstazy.
Jak siecią, owinęła go rozmarzonemi oczyma. Szyję mu oplotła rękoma, niby gałązkami akacyi i całowała jego oczy, zabarwione z namiętności czarnym onyksem.
Szła na niego, jak fala gorącej krwi.
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Po północy Nora wróciła do domu.
Śmiało otworzyła zatrzask, jak człowiek, który jest panem samego siebie i swego mieszkania.
Pocisnęła guzik u ściany, i światło elektryczne zalało pokój.
Przeszła do sypialni i za chwilę była w łóżku.
Jak wahanie morza, przechodziły przez jej duszę wewnętrzne i zewnętrzne oddziaływania.
Beztroski spokój, komfort nęcił ku spoczynkowi, a refleks niedawno przeżytych wzruszeń pienił się jeszcze rzeczywistością. Biły silnie tętna odruchem wspomnień.
Wypełzał niepokój. Nowe zjawisko…
Słowa Wirchlickiego zabrzęczały i osiadły na dnie myśli: "Nie chcę, żebyś moją była ukradkiem. Boli mnie i upokarza. Męczę się i jestem zazdrośny".
W wyobraźni zamajaczyła blada, uduchowiona twarz Słowińskiego, dziecinne, szczere oczy Mieci.
Jakążby pustkę stworzyła w domu, gdyby odeszła!
Nie… za nic!… Bez Kazimierza nie mogła sobie wyobrazić życia.
Czyżby kochała obydwóch? Czyżby miłość, abstrakcya, mogła się rozszczepić na promienie, jak światło, i promieniami padać jednocześnie na dwóch, stwarzając w niej stan psychiczny, graniczący z rozdwojeniem treści jej istoty? Jeden był dopełnieniem drugiego. W tym kocha piękność, żar miłosny… W tamtym uduchowione czoło myśliciela.
Duch i materya!
Nigdy nieskończona walka.
Może niema wcale zupełnego oddania się – absolutnej miłości. Może każdy kocha połowicznie, tylko nie uświadamia, nie analizuje?
Zmęczenie brało górę.
Silnym gestem energii zamknęła pochód widzeń i myśli, jak się zamyka ogniotrwałą kasę z drogocennościami.
Ułożyła się lepiej na poduszce, zgasiła elektryczność i, podłożywszy małą dłoń pod głowę, zasnęła cicho, jak dziecko.
* * *
Zapukano do drzwi.
Niania włożyła do wody kartofel, który obierała, i niechętnie zmierzyła ku drzwiom.
Do kuchni weszła mała kobieta w czarno – rudej sukni, takim samym kapeluszu, z różańcem w ręce i paczką książek do nabożeństwa.
– Dzień dobry! Chciałabym spocząć na chwilę. Od świtu byłam w kościele. Dotąd jeszcze na czczo.
Niania nic nie odpowiedziała i zabrała się znów do obierania kartofla.
Codziennie musiała opędzać się od różnych natrętów, których najczęściej prowadziła ciekawość.
Kobieta rozglądała się po kuchni, węsząc coś do zjedzenia, łowiąc tematy do plotek.
Westchnęła.
Z pokoju wyjrzała czteroletnia dziewczynka o smutnych oczach sarny i zaraz na znak niani schowała się.
– Chciałabym się też dowiedzieć, jak na imię temu pięknemu dziecku, żebym w modlitwach mogła je podać przed oczy Najwyższego i wyjednać dla niej przebaczenie i miłosierdzie.