Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kobieta z przeszłością: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kobieta z przeszłością: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 361 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

– An­drzej So­bo­lew­ski.

– Brat Lisi?

Han­na z ra­do­snym uśmie­chem po­da­ła rękę go­ścio­wi.

– Skąd­że pan przy­by­wa?

– Wra­cam z kra­ju Ja­ku­tów, gdzie pra­co­wa­łem, jako gór­nik, a ra­czej po­szu­ki­wać zło­ta w rze­kach. Przed trze­ma laty sio­sta moja pi­sa­ła mi dużo o pani. Póź­niej jej li­sty nic nie mó­wi­ły. Są­dzi­łem, że pani wy­je­cha­ła gdzieś da­le­ko, że sto­sun­ki pań ule­gły zmia­nie. W ostat­nim li­ście na usil­ne na­le­ga­nie przy­sła­ła mi ad­res pani.

Mó­wiąc te sło­wa, An­drzej przy­pa­try­wał się sto­ją­cej przed nim ko­bie­cie, zna­nej mu tyl­ko z fo­to­gra­fii.

Była wy­so­ka, wspa­nia­le zbu­do­wa­na.

Z fo­to­gra­fii znał te usta zmy­sło­we, któ­re nig­dy nie kła­ma­ły, i te ciem­ne oczy, sku­te za­gad­ko­wym pier­ście­niem, w głę­biach swych no­szą­ce mi­ste­rya rze­czy prze­czu­wa­nych, rzu­ca­ją­cych na tło rze­czy­wi­sto­ści zna­mię sym­bo­lu.

Z fo­to­gra­fii znal tyl­ko tę ko­bie­tę, a po­znał­by wśród ty­sią­ca.

Tak, to była ona! Inna, niż wszyst­kie, po­dob­na do dzie­ła sztu­ki, na któ­rem styl wy­ci­snął znak od­ręb­no­ści.

Taką ją wy­czuł z li­stów Lisi, taką ją so­bie stwo­rzył w wy­obraź­ni pod­czas dłu­gich go­dzin sa­mot­no­ści, taką te­raz oglą­dał, prze­dzierz­gnię­tą z ma­rzeń abs­trak­cyj­nych w żywy, pla­stycz­ny kształt.

Pro­si­ła go, żeby usiadł.

– Dla­cze­go pani zmie­ni­ła imię? Z li­stów sio­stry mo­jej znam pa­nią, jako Ewę. Ostat­ni ad­res mówi: Han­na.

Cze­kał przez chwi­lę na od­po­wiedź.

– Han­ny w pani nie znam – mó­wił da­lej – Ewa żyła w mo­jej wy­obraź­ni, jako po­ję­cie, ubra­ne w kształ­ty, zna­ne mi tyl­ko z ob­ra­zu, a wi­dzia­ne co­dzien­nie, co chwi­la może, tym "dru­gim wzro­kiem". I jest pani taką, jaką tym wzro­kiem oglą­da­łem. Wy­raz do­sko­na­łej od­ręb­no­ści za­pa­no­wy­wa nad ry­sa­mi pani, prze­obra­ża je, do­pa­so­wu­je do ogól­ne­go ry­sun­ku ca­łej po­sta­ci i, o ile mi się zda­je, do wła­ści­wo­ści isto­ty pani.

– No­szę te­raz moje dru­gie imię. Ewa już się we mnie prze­ży­ła, umar­ła.

Han­na za­mil­kła i wpa­dła w za­du­mę, po­chło­nię­ta we­wnętrz­nem wi­dze­niem.

Do­rzu­co­na do wspo­mnień sze­lesz­czą­ca kart­ka prze­szło­ści za­nie­po­ko­iła ją zmar­twych­wsta­ją­cym bó­lem.

Rze­czy, już za­po­mnia­ne, za­tar­te, od­zy­sku­jąc na pe­wien czas na­tę­że­nie rze­czy­wi­sto­ści, nio­sły jej znów ma­ja­cze­nie mi­nio­nych złych snów ży­cia, prze­klę­tych cie­ni cie­niów. Wy­obraź­nia ta­jem­na, wszech­moc­na siła, od­twa­rza­ła ze skru­pu­lat­no­ścią ma­te­ma­tycz­ną gru­pę zja­wisk gnu­śnych, nie­na­wist­nych. Splo­ty zda­rzeń, do­ko­na­nych na zgu­bę i mękę.

Po­chy­li­ła gło­wę i jak­by za­po­mnia­ła o go­ściu.

Pa­trzył na nią chci­wie, za­nie­po­ko­jo­ny, wy­czu­wa­jąc za spra­wą ja­sno­wid­ne­go po­zna­nia, że już w od­da­le­niu ko­na­ją nie do­peł­nio­ne obiet­ni­ce złu­dzeń, że z drze­wa pra­gnień pa­da­ją li­ście, po­zo­sta­wia­jąc ło­dy­gi.

Chciał­by, żeby tak mil­cza­ła, żeby sło­wa­mi nie za­da­ła kła­mu rze­czy­wi­stej swej tre­ści. Chciał czy­tać w niej sa­mej, w mo­wie jej za­my­śle­nia.

Nie wy­da­wa­ła mu się pięk­ną. Fo­to­gra­fia wy­ide­ali­zo­wa­ła jej rysy. W rze­czy­wi­sto­ści były bar­dziej ocię­ża­łe, po­sęp­niej­sze. Oczy tyl­ko ude­rza­ły bar­wą, kształ­tem. Zmy­sło­wo pod­krą­żo­ne ciem­no­błę­kit­ną ta­śmą, a wy­nio­słe wiel­ką do­stoj­no­ścią my­śli.

Była inną, od­ręb­ną od wszyst­kich, je­dy­ną.

W my­śli od­da­wał się jej cały, kładł się u jej nóg.

– Pan nie zna ostat­nie­go ad­re­su Lisi? – wy­rwa­ła się prze­mo­cą z ubez­wład­nia­ją­ce­go ją na­pły­wu wspo­mnień. – Oto jest.

Po­da­ła mu list, a on wraz z li­stem za­trzy­mał jej rękę.

Na usta bie­gły mu sło­wa, któ­re kie­dyś Li­sia na­pi­sa­ła do nie­go: "Przy­wieź mi Ewę, jako żonę swo­ją", i sam nic wie­dział, dla­cze­go tych słów nie wy­mó­wił.

– Sio­stra moja bar­dzo pa­nią ko­cha – rzekł tyl­ko.

– Wiem. Przy­jaźń jej nie na­le­ży do zwy­kłych sym­pa­ty­jek. Li­sia umie zwa­żyć cię­żar i roz­po­znać ga­tu­nek cier­pie­nia. To nas zbli­ży­ło.

– Cier­pie­nia? Al­boż pani zna już jego siłę?

Zdzi­wie­nie od­ma­lo­wa­ło się w jej oczach. Po­ru­szy­ła usta­mi, jak­by chcia­ła coś po­wie­dzieć, i za­ci­snę­ła je moc­no.

Roz­mo­wa sta­wa­ła się dziw­ną, ury­wa­ną, a w lu­kach swych wy­peł­nio­ną tre­ścią ogrom­nej mia­ry.

Han­na była za­nie­po­ko­jo­na. Wzrok An­drze­ja wy­trą­cał ją z rów­no­wa­gi mil­czą­cem py­ta­niem.

Czło­wiek, któ­re­go zna­ła za­le­d­wie od go­dzi­ny, przy­szedł od­dać się w jej nie­wo­lę.

Gdzieś na pu­sty­ni, wśród zasp śnie­gu, w nie­do­stęp­nych nie­mal taj­gach, za­su­ge­sty­ono­wa­ny opo­wie­ścią o niej, wy­obraź­nią cy­ze­lo­wał jej isto­tę, wchła­niał w sie­bie jej treść, aż się sta­ła tre­ścią jego sa­me­go. I oto przy­szedł i mil­czą­cem spoj­rze­niem py­tał: czy jest taką?

Rzu­ca­ją so­bie ba­nal­ne zda­nia, ło­wiąc w prze­rwach – w głę­biach mil­cze­nia – mowę swych dusz – syn­te­zę we­wnętrz­nej swej jaź­ni.

– Cze­go tu szu­kasz? – mó­wi­ły zmę­czo­ne oczy Han­ny.

– Cie­bie szu­kam… Cie­bie, któ­raś się wplo­tła w bieg mego ży­cia, któ­rej oczy, wi­dzia­ne w ob­ra­zie, prze­my­ca­ły mi wio­snę do śnież­nych tajg. Cie­bie, Ewo…

– Nie szu­kaj da­rem­nie!… Ewy nie­ma. Zni­kła, jak wio­sna. A ja je­stem Ewą, wi­dzia­ną już tyl­ko w polu te­le­sko­pu ży­cia, a daw­no umar­łą. Inną już je­stem for­mą, Han­ną je­stem. W ogro­dzie mo­jej świa­do­mo­ści zżę­to kwia­ty złu­dzeń. Dzi­ka sza­ru­ga roz­wia­ła li­ście ra­do­śnej mło­do­ści… I wszyst­ko smut­kiem jest we mnie.

– Czy pan już w kra­ju po­zo­sta­nie? – spy­ta­ła uprzej­mie.

– Nie wiem… Za­pew­ne – od­po­wie­dział nie­pew­nym gło­sem, udrę­czo­ny ob­ja­wie­niem jej oczu.

– Na­le­ży się panu tro­chę słoń­ca – uśmiech­nę­ła się.

– Wszyst­ko, co daje przy­ro­da, jest ma­łem i za­ga­słem w po­rów­na­niu z mło­de­mi ma­rze­nia­mi, z pra­gnie­niem oso­bi­ste­go szczę­ścia. Słoń­ce ży­cia nie świe­ci­ło mi do­tąd.

– Bo słoń­ce to świe­ci tyl­ko w ma­rze­niach.

– Albo lu­dziom, któ­rzy mają wolę w nie wie­rzyć.

Roz­ma­wia­li wciąż, na­wet z pew­nem oży­wie­niem, a du­sze ich, roz­ko­ły­sa­ne za­nie­po­ko­je­niem, pod­ję­ły po­rzu­co­ne na chwi­lę ba­da­nie.

Te­raz py­ta­nia pa­da­ły ostroż­ne, skra­da­ły się nie­śmia­ło po­ję­cia, tłu­miąc ge­sty po­dej­rzeń w oba­wie mi­mo­wol­nych, ob­cią­ża­ją­cych wy­ja­śnień.

An­drzej co­raz wy­raź­niej czuł, że każ­de drgnie­nie po­wie­trza zbli­ża ku nie­mu zło ci­che, o zim­nem ob­li­czu, nie usu­nię­te, nie ujarz­mio­ne, jak prze­strzeń, po­zba­wio­na po­wie­trza.

W przy­le­głym po­ko­ju roz­legł się płacz dziec­ka.

Han­na wsta­ła.

– Prze­pra­szam… Zo­sta­wię pana na chwi­lę sa­me­go – rze­kła spo­koj­nie. – Cór­ka moja pła­cze. Cho­ra jest. Obu­dzi­ła się, a nia­nia ją za­pew­ne ode­szła.

Pa­trzył na nią z do­brym uśmie­chem i rzekł, py­ta­niem kon­sta­tu­jąc fakt.

– Uczen­ni­ca?

– Nie, pa­nie. Moja wła­sna cór­ka.

– Pani jest za­męż­na?!

Sło­wa te ru­nę­ły mu z ust od­ru­cho­wo za­raz po jej od­po­wie­dzi i, do­pie­ro usły­szaw­szy wła­sne py­ta­nie uczuł, że w nim coś się za­wa­li­ło, zra­niw­szy go śmier­tel­nie.

– Ja nie mam męża.

Płacz dziec­ka ucichł za drzwia­mi i sły­chać było ła­god­ny głos sta­rej ko­bie­ty.

– Nie ro­zu­miem… – wy­beł­ko­tał. Spoj­rze­nia ich ude­rzy­ły na sie­bie. Wzrok jej był dum­ny, nie­mal urą­gli­wy. Doj­rza­ła w jego oczach strasz­li­we pra­gnie­nie usły­sze­nia od niej ja­kie­goś kłam­stwa.

Uśmie­chał się dziw­nie, bo­le­śnie, jak czło­wiek, któ­ry ma na­dzie­ję, że nie­bez­pie­czeń­stwo roz­wie­je się, sko­ro nie bę­dzie w nie wie­rzył.

– Je­stem mat­ką nie­pra­we­go dziec­ka – rze­kła do­bit­nie.

Ci­sza za­ło­po­ta­ła skrzy­dła­mi, wy­zy­wa­ją­co, szy­der­czo.

Han­na opar­ła się ręką o stół, brwi su­ro­wo zsu­nę­ła i pa­trzy­ła w okno.

Zmia­na rap­tow­na w jego ry­sach, z któ­rych, jak gwał­tow­nie zdar­ta za­sło­na, spa­dło roz­mo­dle­nie, sma­gnę­ło ją bi­czem bez­na­dziej­nej ob­co­ści, któ­ra wciąż wy­ra­sta­ła mię­dzy nią a świa­tem.

Stał z po­chy­lo­ną gło­wą, śmier­tel­nie po­bla­dły, strą­co­ny z wy­żyn, da­jąc się uno­sić bo­le­snej świa­do­mo­ści, że na­tra­fił na punkt zwrot­ny, nie da­ją­cy się wy­mi­nąć, że przy­szłość ciem­na wy­cią­ga do nie­go groź­ne ra­mio­na, że wszyst­ko, co nim było przez lat kil­ka, prze­ra­dza się w pra­wo nowe, gnę­bią­ce, prze­ciw któ­re­mu chciał wal­czyć, za­trzy­mu­jąc ucie­ka­ją­cy, pier­wot­ny kształt czu­cia.

Rwa­ła się sieć złu­dzeń, otwie­ra­jąc prze­paść peł­ną cie­ni, za­ga­dek nie­roz­wią­za­nych. Drę­czo­ne wy­sił­kiem po­zna­nie do­wo­dzi­ło nie­obli­czal­no­ści wie­rzeń, pra­gnień.

Wy­pro­sto­wał się, ręką prze­su­nął po czo­le, nie pa­trząc w stro­nę Han­ny.

Na­wał­ni­ca bez­u­ży­tecz­nych py­tań… obelg nie­uza­sad­nio­nych… roz­pacz­li­wych pra­gnień uciecz­ki… nik­czem­na re­zy­gna­cya… płacz­li­we roz­grze­sze­nie… i na­raz bru­tal­ny bunt.

– Że­gnam pa­nią – rzekł po chwi­li zma­ga­nia się ze sobą.

Po­da­ła mu rękę. Ujął ją, jak coś ob­ce­go, wro­gie­go.

Kro­kiem po­wol­nym wy­szedł, za­my­ka­jąc drzwi za sobą, jak się za­my­ka bra­mę mu­ro­wa­ne­go gro­bu, ci­cho, aby nie na­ru­szyć po­pio­łów, w nim za­war­tych.

– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –

Han­na we­szła do przy­le­głe­go po­ko­ju, gdzie spa­ła mała dziew­czyn­ka.

– Mogę się spóź­nić, nia­niu. Nie cze­kaj­cie na mnie z obia­dem. Wie­si le­piej?

– Uspo­ko­iła się i za­snę­ła.

– Sły­sza­łam, że pła­ka­ła.

– Tro­chę,

Nia­nia uchwy­ci­ła w gło­sie Han­ny po­draż­nie­nie. Mą­dre jej oczy spoj­rza­ły ba­daw­czo.

– Mo­że­by pani co zja­dła?

– Nie. Jak wró­cę.

Wło­ży­ła płasz­czyk, ka­pe­lusz. Po­chy­li­ła się nad dziec­kiem i le­ciut­ko mu­snę­ła usta­mi jego twa­rzycz­kę.

– Do wi­dze­nia, nia­niu!

Szła pręd­ko. My­śli jej wra­ca­ły wstecz.

Obcy czło­wiek, któ­re­go syl­wet­ka żyła w niej, jak je­den z cie­niów, rzu­co­nych poza sobą, po­trą­cił za­rdze­wia­łą stru­nę jej prze­szło­ści, aż za­dźwię­cza­ła bo­le­śnie.

Wspo­mnie­nia za­bie­ga­ły dro­gę, lub wlo­kły się za nią cięż­kie, bez­wład­ne, dy­szą­ce ogro­mem zmę­cze­nia.

Po­to­ki księ­ży­co­we­go świa­tła… dro­ga, po­cię­ta cie­nia­mi… Zrze­szo­ne gło­sy pta­ków. Na jej pier­si gło­wa uko­cha­ne­go czło­wie­ka, i ten głos stłu­mio­ny na­mięt­no­ścią: moja ty nocy let­nia!…

Han­na przy­śpie­szy­ła kro­ku. Za chwi­lę była w pra­cow­ni.

Pa­no­wał tu strasz­ny cha­os. Na pół­kach, na pod­sta­wach sta­ły biu­sty, gło­wy, całe fi­gu­ry z gip­su, gli­ny. Na ła­wach, na pod­ło­dze le­ża­ły róż­ne na­rzę­dzia rzeź­biar­skie. Za­wie­szo­ne sznu­ry ob­cią­ża­ły bez­ocze źre­ni­ce, an­tycz­ne pro­fi­le. Mar­mu­ro­wa pod­sta­wa dźwi­ga­ła świe­żo ukoń­czo­ną wspa­nia­łą gło­wę Ary­sto­te­le­sa, mą­dre­go i hu­ma­ni­tar­ne­go, o nie­ska­żo­nych ry­sach po­ga­ni­na, któ­ry gło­so­wał za ulże­niem losu nie­wol­ni­ków, przy­zna­jąc jed­nak w za­sa­dzie ko­niecz­ność rab­stwa.

Gli­na była wszę­dzie: na sto­łach, pod­ło­dze, w ku­błach. Pod ścia­ną pod­wyż­sze­nie, jak na ma­łej sce­nie, parę pa­ra­wa­nów.

Da­niel fa­lo­wał de­li­kat­nem dłót­kiem wło­sy na mar­mu­ro­wej gło­wie.

Bez sze­le­stu zdję­ła płót­no, okry­wa­ją­ce biust z gli­ny. Twarz nia­ni wyj­rza­ła z pod na­kry­cia. Han­na przez chwi­lę ją stu­dy­owa­ła. Na­stęp­nie po­głę­bi­ła sil­niej li­nię pod bro­dą mo­de­lu i za­czę­ła snuć do­ko­ła jego oczu zmarszcz­ki.

Rysy nia­ni na­bra­ły wła­ści­we­go wy­ra­zu. Biegł od nich do­bry flu­id, ale i bie­gły znów mary mi­nio­ne­go.

Z za­mę­tu roz­wiew­nych przy­po­mnień peł­za­ły po­ję­cia, po­wią­za­ne nie­prze­wi­dzia­nem ko­ja­rze­niem z mar­twy­mi ob­ra­za­mi, za­cie­ra­ją­cy­mi się już w per­spek­ty­wie od­da­le­nia.

Ob­ra­zy oży­ły, pur­pu­ro­we krwią. Za­czę­ły gnę­bić, wy­chy­la­jąc się z ciem­ni cza­su, za­pa­dłe­go w nie­byt.

Obcy ten czło­wiek, któ­ry przy­szedł z na­tręt­ną swą mi­ło­ścią, za­bar­wił je krwią ży­cia.

Ob­ra­zy roz­snu­wa­ją się i giną, ale oto je­den nie zni­ka i wciąż stoi przed oczy­ma wy­obraź­ni.

Ciem­ny po­kój,.. bied­ne po­sła­nie, na któ­rem prze­le­ża­ła tyle ty­go­dni w po­ło­go­wej go­rącz­ce, skom­lą­ce, cho­re, nie­pra­we dziec­ko i obce, urą­gli­we szep­ty:

– Czy dłu­go jesz­cze tu bę­dzie ta… ze swo­im bę­kar­tem?

– A nie wiem. Pani na li­tość się ze­bra­ło, każe pie­lę­gno­wać, ob­słu­gi­wać. A to na­wet nie po­dzię­ku­je, bo nę­dza ja­kaś.

– Skąd­że? "Taka" musi mieć pie­nią­dze.

– E… do­pó­ki ba­cho­ra nie­ma. Póź­niej z gło­du zdy­cha.

Han­na skur­czy­ła się, przy­bi­ta wspo­mnie­niem cięż­kiem, jak bru­tal­ny ob­cas Wan­da­la.

Go­dzi­ny nę­dzy i za­mia­rów wy­stęp­nych.

Noce nie­skoń­czo­ne, bo­ga­te po­nu­re­mi my­śla­mi, ob­sia­du­ją­ce­mi mózg, jak że­ru­ją­ce pta­ki!… Noce bez­sen­ne, na­brzmia­łe ję­ka­mi cho­re­go dziec­ka, nie­pra­we­go pło­du, na­rzu­co­ne­go jej prze­mo­cą na­tu­ry, przy­ku­te­go do niej pra­wem nie­do­łę­stwa.

Nie­na­wi­dzi­ła je. Przy­cho­dzi­ło nie­po­żą­da­ne. Było hań­bą. Drę­czo­na zmo­rą go­rącz­ki, pa­trzy­ła z gnie­wem i oba­wą na czer­wo­ną, ru­sza­ją­cą się bry­łę mię­sa. W za­mglo­nych oczach no­wo­rod­ka już czy­ta­ła skar­gi i przy­szłe wy­rzu­ty.

– Wiecz­ny dłuż­nik i wiecz­ny wie­rzy­ciel!– my­śla­ła z udrę­ką.

Była już za bar­dzo nową du­szą, żeby do niej mia­ły do­stęp tyl­ko in­stynk­ty ma­cie­rzyń­stwa. Nikt jej nie su­ge­ro­wał, że ono jest szczę­ściem, a na­to­miast wy­sub­tel­nio­ne przez wie­ki od­da­la­nia się od in­stynk­tów pry­mi­tyw­nych zja­wia­ło się czu­cie roz­bież­ne z pier­wot­ne­mi po­ję­cia­mi.

Dziec­ko było gwał­tem na­tu­ry. Gra­bi­ło cia­ło, za­bie­ra­ło pra­wo do ży­cia. Dla niej nio­sło głód i po­ni­że­nie.

Dłu­gie ty­go­dnie le­ża­ła bez­sil­na, jak głaz, z brwia­mi zsu­nię­te­mi, z za­ci­śnię­te­mi su­ro­wo usta­mi, z du­szą zbun­to­wa­ną.

I oto przy­szła nia­nia.

Bra­ła małą na ręce, ko­ły­sa­ła i nu­ci­ła ci­cho, pa­trząc przed sie­bie oczy­ma nie­wol­ni­ka, doj­rza­łe­go w jarz­mie.

– Nia­niu! Nie kładź­cie przy mnie dziec­ka. Ja je nie­na­wi­dzę!

– To tak bywa z mło­de­mi mat­ka­mi. Bę­dzie je pani bar­dzo ko­cha­ła.

A po­tem dłu­go cze­sa­ła jej pięk­ne wło­sy, gła­dząc je piesz­czo­tli­wie, a póź­niej po­szła z nią i jej dziec­kiem na tu­łacz­kę.

– Już mam! – spło­szył jej my­śli Da­niel, i znów była ci­sza.

Po chwi­li rzu­cił dłót­ko i za­pa­lił pa­pie­ro­sa.

– No, mam wresz­cie! Alem się na­mę­czył. Jak się wam ta bu­zia po­do­ba?

Han­na spoj­rza­ła na klow­na, któ­re­go Da­niel skoń­czył rzeź­bić.

– Twarz ko­mi­ka – pra­wił, nie cze­ka­jąc od­po­wie­dzi. – Śmie­je się, nie­praw­daż? W zmarszcz­kach tych, w fał­dach skó­ry tkwią wszyst­kie za­raz­ki śmie­chu. Ale oto ma­lut­ka rysa… Ci­cho, mięk­ko, niby cień, za­wo­ala we­so­łość zmarsz­czek. Śmiech tkwi po­wierz­chow­nie. W głę­bi szloch. W śmie­chu pierw­sze­go ko­mi­ka coś łka.

Tłum śmie­je się, ale du­sza jego czu­je po­dmuch dra­ma­tu i nie­uchwyt­ny smu­tek za­bie­ra ją mi­mo­wo­li. Ot te, po­twor­nie drob­ne skur­cze mię­śni prze­po­jo­ne są krwią i ru­chem. Pła­czą. To nie­złe… sta­now­czo nie­złe.

– Do­sko­na­le po­chwy­ci­li­ście to, co jest w każ­dej twa­rzy: ko­me­dyę i dra­mat – rze­kła Han­na.

– Ale wy­wlec na świa­tło dzien­ne w mar­mu­rze to pra­ca.

– Co się dzie­je z po­mni­kiem, tak daw­no ob­sta­lo­wa­nym?

– Wy­obraź­cie so­bie, że nie tyl­ko go nie mogę ule­pić, ale na­wet my­ślą stwo­rzyć. Gdy­by­ście chcie­li dać myśl i tchnąć ją w ma­lut­ki for­mat!… Po­więk­szył­bym i wy­kuł. Ho­no­ra­ry­um po­dzie­li­li­by­śmy.

– O spół­ce nie może być mowy, gdyż taki po­są­żek bę­dzie mnie kosz­to­wał parę go­dzin pra­cy, a was parę ty­go­dni.

– Ale w da­nym wy­pad­ku ja będę rze­mieśl­ni­kiem. Wam dziś coś jest? – zaj­rzał w oczy Han­nie.

– Praw­do­po­dob­nie.

– Skoń­czy­li­ście nia­nię? Ba­jecz­na jest. Te oczy, wszyst­ko ro­zu­mie­ją­ce. Czy po­wie­cie mi, co wam jest? Mie­li­ście ja­kąś przy­krość?

– Nie umia­ła­bym na­wet do­kład­nie okre­ślić, dla­cze­go wła­ści­wie je­stem nie w hu­mo­rze – od­rze­kła wy­mi­ja­ją­co.

Pod drzwia­mi dał się sły­szeć drwią­cy śmiech ko­bie­cy. Nora Sło­wiń­ska we­szła z dwo­ma męż­czy­zna­mi.

– Wstą­pi­łam po cie­bie, Han­no. Masz dziś lek­cye z Mie­cią.

– Wyj­dę po czwar­tej.

– Za­cze­kam.

Nora we­szła na pod­wyż­sze­nie, uno­sząc wy­so­ko swą czar­ną, ak­sa­mit­ną, krót­ką spód­nicz­kę, tak że wi­dać było sze­ro­kie, czar­ne, je­dwab­ne majt­ki, za­stę­pu­ją­ce hal­kę, spię­te po­ni­żej ko­lan wspa­nia­łe­mi, zie­lo­ne­mi klam­ra­mi, i usia­dła.

W po­wie­trzu za­wi­sły jej ner­wo­we, małe nogi, ob­cią­gnię­te czar­ną je­dwab­ną poń­czo­chą, ze sto­pa­mi za­mknię­te­mi w la­kie­ro­wa­nych pan­to­fel­kach.

– Masz w so­bie coś pta­sie­go, Noro. Wiecz­nie gnieź­dzisz się wy­so­ko – rzekł Da­niel.

– Mo­rze gli­ny i ani jed­ne­go czy­ste­go kąta.

– Gdzie­żeś ich wy­ło­wi­ła? – wska­zał oczy­ma na przy­by­łych z nią męż­czyzn.

– Za­rę­czam ci, że nie za­rzu­ca­łam sie­ci. Pa­nów spo­tka­łam przy­pad­kiem.

– Ja za­pie­ram się przy­pad­ko­wo­ści – rzekł Kre­ticz – wiem, że pani czę­sto wy­cho­dzi o tej go­dzi­nie na spa­cer, i mia­łem na­dzie­ję, że pani po­zwo­li mi to­wa­rzy­szyć so­bie.

– Nie był­by mi pan po­trzeb­ny. Spra­wun­ków nig­dy nie ro­bię po obie­dzie. Nie mia­ła­bym pa­czek do po­le­ce­nia pań­skiej opie­ce.

Kre­ticz, mło­dy Or­mia­nin, zdol­ny ma­larz pa­ste­lo­wy, szczu­pły, zwin­ny, uśmiech­nął się z przy­mu­sem.

Jego sen­ne, ol­brzy­mie, nie­kie­dy pra­wie bez­myśl­ne oczy za­lśni­ły, jak kwiat o zmien­nej bar­wie.

Prze­mknę­ło w nich coś, co bywa w oczach su­ro­wo kar­co­ne­go zwie­rzę­cia: złość, strach

I gwał­tow­na chęć prze­jed­na­nia kar­cą­ce­go.

– Oczy­wi­ście więc nie był­bym po­trzeb­ny.

– Na­sze spo­tka­nie się z pa­nią nie mo­gło być przy­pad­kiem. Przy­pad­ku nie­ma – rzekł Oskon­ny, rzeź­biarz, gru­by, niz­ki, o nie­zmier­nie sze­ro­kich bar­kach. Wszyst­ko idzie po wy­tknię­tej li­nii. Zba­czać, ani la­wi­ro­wać nie może nic i nikt, gdyż każ­dy naj­mniej­szy ruch jest dal­szym cią­giem cze­goś, po­czę­te­go w nie­skoń­czo­no­ści. Wszę­dzie ma­te­ma­tycz­na ści­słość. Na świe­cie był­by cha­os, gdy­by ja­ki­kol­wiek ruch za­le­żał od przy­pad­ku.

– Na­rzu­ca mi pan wol­ną wolę, aże­by uczy­nić od­po­wie­dzial­ną.

– Nie może być pani od­po­wie­dzial­ną. Wola na­sza jest na­szą my­ślą, a myśl po­wsta­ła z woli mi­lio­nów ko­mó­rek w pra-pra­cza­sie i ma kró­lew­ski ro­do­wód – od pro­to­pla­zmy – z wiru okru­chów. Jest dal­szym cią­giem.

Pra­wy kąt ust Oskon­ne­go i pra­we oko drga­ły cią­gle ner­wo­wym ti­kiem.

– Za­tem, vice ver­sa – zu­peł­na nie­od­po­wie­dzial­ność. By­ło­by to na­zbyt nud­nem. Całe szczę­ście, że za­pa­try­wa­nie to jest hy­po­te­tecz­ne.

Tyl­ko za­kwe­sty­ono­wa­ne przez pew­ną ligę, pra­gną­cą uczy­nić świat środ­kiem i ce­lem.

– Więc pro­to­pla­zma była my­ślą­cą?

– Nie mie­li­by­śmy my­śli, gdy­by było in­a­czej.

– Pa­nie Kre­ticz! Pań­skie wiecz­ne tar­ga­nie się na moją sym­pa­tyę do sa­mot­nych wy­cie­czek jest z góry roz­grze­szo­ne przez wia­rę w fa­ta­lizm pana Oskon­ne­go, któ­ry za­czy­nam po­dzie­lać – za­wo­ła­ła Nora.

– Han­no, prę­dzej! Dziś mu­szę być w domu wcze­śniej, niż zwy­kle. Idziesz z nami, Da­nie­lu? Ka­zi­mierz ka­zał ci przy­po­mnieć, żeś już dwa dni u nas nie był.

– Idę, Noro.

Han­na okry­wa­ła mo­krą szma­tą biust nia­ni.

– No, jak­że więc bę­dzie z mo­de­lem po­mni­ka? Przyj­mu­je­cie moją pro­po­zy­cyę? Mo­del ma wy­ra­zić w ja­kiej­kol­wiek for­mie ideę nie­wo­li – mó­wił Da­niel.

– Czy wam za­le­ży na cza­sie?

– O, i bar­dzo.

– Spró­bu­ję pra­co­wać wie­czo­rem. Nie wiem, czy będę mo­gła. To jest zwią­za­ne z chwi­lą.

– Na­strój za­pew­nio­ny, bo je­ste­ście ja­kaś po­draż­nio­na – rzekł Da­niel, oży­wia­jąc się na myśl, że nie po­trze­bu­je wy­si­lać fan­ta­zyi na stwo­rze­nie sym­bo­lu.

– Was to cie­szy?

– Tro­chę. Je­stem szcze­rym ego­istą. Dla was stwo­rzyć mo­del – igrasz­ka. Ja mam pust­kę w czasz­ce.

Po­cią­gnął ręką po bia­łem czo­le ja­sne­go blon­dy­na,

– Je­stem znie­chę­co­ny.

Twarz miał po­dłuż­ną, bla­dą, oko­lo­ną zło­tą bro­dą, nos kla­sycz­nej for­my, jaką zwy­kle nada­wa­li śre­dnio­wiecz­ni ma­la­rze swo­im świę­tym. Usta o su­ro­wym wy­ra­zie, jak­by do nich przy­mar­z­ły wiecz­ne sło­wa, a pod zło­tą brwią siwe oczy we­so­łe­go chło­pa­ka, do­bre­go ko­le­gi.

– Po­dob­ny do Chry­stu­sa, na­ma­lo­wa­ne­go ręką nie na­tchnio­ne­go ar­ty­sty – po­my­śla­ła Han­na.

– Le­ni­stwo du­cha. Ma­cie nie­raz świet­ne po­my­sły – rze­kła.

– Nig­dy ta­kie, jak wa­sze. Trze­ba coś grec­kie­go. Ja­kąś po­stać, któ­ra­by zna­mio­no­wa­ła epo­kę. Coś w tym ro­dza­ju.

– Spró­bu­ję.

Kre­ticz po­da­wał No­rze boa z piór, któ­re trzy­mał już od kil­ku mi­nut.

Wzię­ła je z jego rąk, ski­nąw­szy nie­dba­le gło­wą.

– Kre­ticz, chodź z nami! – za­pro­po­no­wał Da­niel. – Chodź, my­ślą­ca pro­to­pla­zmo!

Wa­hał się.

– Pro­szę – rze­kła Nora zim­no.

* * *

Sło­wiń­ski drze­mał, otu­lo­ny ple­dem. Nie­kie­dy zmie­niał po­zy­cyę, opie­ra­jąc się rę­ka­mi na po­rę­czach fo­te­la, pod­cią­ga­jąc do góry siłą mu­sku­łów cia­ło swe wraz z bez­wład­ne­mi no­ga­mi.

Na szmer uchy­lo­nych drzwi otwo­rzył oczy, w któ­rych za­ło­po­ta­ło skrzy­dła­mi ży­cie.

Zo­ba­czyw­szy wcho­dzą­cą sio­strę, od­wró­cił nie­chęt­ne oczy ku oknu.

– Nora jesz­cze nie wró­ci­ła? Czy mamy cze­kać na nią z kawą? – rze­kła słod­ko Muś­kie­wi­czo­wa.

W złych jej czar­nych oczkach wi­dać było, że nie z tem przy­szła.

– Tyle razy pro­si­ła, żeby na nią nie cze­ka­no – od­rzekł Sło­wiń­ski.

– No… tak. Nora nie lubi się krę­po­wać.

– Za­rów­no jak i ja, jest zwo­len­nicz­ką naj­sym­pa­tycz­niej­sze­go ustro­ju: bez­względ­nej swo­bo­dy.

– Uwa­żasz Norę za ostat­ni wy­raz do­sko­na­ło­ści – skon­sta­to­wa­ła iro­nicz­nie.

– Czy są­dzisz, że po­tra­fisz za­chwiać mo­jem prze­ko­na­niem?

– Nie lu­bię wtrą­cać się w wa­sze spra­wy, ale, jako star­sza, chcia­ła­bym zwró­cić two­ją uwa­gę, że Nora do­bie­ra so­bie złe to­wa­rzy­stwo. Taka pani Han­na! Mój Boże! Za mo­ich cza­sów nie wy­ma­wia­no­by gło­śno jej na­zwi­ska, a tu jest na­uczy­ciel­ką, ka­re­so­wa­ną, ob­słu­gi­wa­ną.

– Wo­la­ła­byś, żeby z gło­du umar­ła wraz z dziec­kiem?

Twar­dy in­kwi­zy­tor­ski wy­raz skuł zmię­te rysy Muś­kie­wi­czo­wej.

– A niech zdy­cha i in­nych nie gor­szy! Wstyd mi, że cór­ki moje o niej wie­dzą.

Sło­wiń­ski wzru­szył nie­cier­pli­wie ra­mio­na­mi.

– Mam wra­że­nie, że czy­tasz mi ka­len­darz z przed dwu­dzie­stu laty. Z cór­ka­mi swo­je­mi też tak po­stę­pu­jesz, że, na­praw­dę, su­mie­nie mi nie­raz szep­ce, żeby gło­so­wać za usta­no­wie­niem kon­tro­li nad ro­dzi­ca­mi.

– Zula już ra­nie wca­le nie chce słu­chać, dzię­ki ta­kim, jak two­je, po­glą­dom.

– To też całe jej szczę­ście, żeś nie zdo­ła­ła zro­bić z niej mu­mii, jak z tych star­szych.

Muś­kie­wi­czo­wej już oczy pa­li­ły się zło­ścią.

– Nie chcia­ła­bym, żeby cór­ki moje rzą­dzi­ły się mod­ny­mi po­glą­da­mi. Nie chcia­ła­bym, żeby na­śla­do­wa­ły żony, któ­re mają od­dziel­ne apar­ta­men­ty i wra­ca­ją do domu po pół­no­cy. Kie­dy mąż cho­ry, psi obo­wią­zek żony być przy nim od rana do nocy, a nie w po­ko­jach z od­dziel­nem wej­ściem – wy­rzu­ci­ła za­pal­czy­wie to, z czem przy­szła.

Sło­wiń­ski pod­niósł na nią oczy chłod­ne, zdzi­wio­ne, uni­ce­stwia­ją­ce.

– Są­dzę, Hor­ten­syo, że naj­le­piej by­ło­by, że­byś za­miesz­ka­ła osob­no. Na ni­czem zby­wać ci nie bę­dzie. Je­steś wi­docz­nie za­nad­to zde­ner­wo­wa­na kło­po­ta­mi go­spo­dar­ski­mi.

Muś­kie­wi­czo­wa zbla­dła. Lę­ka­ła się na­wet my­śli opusz­cze­nia do­stat­nie­go domu bra­ta, w któ­rym rzą­dzi­ła bez kon­tro­li, za­wdzię­cza­jąc to nie­chę­ci bra­to­wej do za­jęć do­mo­wych.

Za­pa­no­wa­ło przy­kre mil­cze­nie.

Ude­rze­nie z ze­wnątrz wy­pło­szy­ło z głę­bi isto­ty Sło­wiń­skie­go całe sta­do nie­to­pe­rzy my­ślo­wych, któ­re wnet za­czę­ły bić o jego mózg skrzy­dła­mi moż­li­we­go zła.

Przez chwi­lę rysy ukła­dał do zu­peł­ne­go spo­ko­ju.

Prze­cież wie­dział o tem, że Nora żyje ży­ciem zu­peł­nie nie­za­leż­nem. Do­my­ślał się wie­le, mil­czał i nie py­tał, bo była dla nie­go nie­zbęd­na, jak słoń­ce, i jak słoń­ce, nie da­ła­by się ujarz­mić.

Skąd­że więc ten na­gły ból?

Muś­kie­wi­czo­wa my­śla­ła o naj­ry­chlej­szem wy­co­fa­niu. Pró­ba się nie uda­ła, i prze­gra­na była na ca­łej li­nii.

Mil­cze­nie prze­rwa­ło po­ja­wie­nie się mło­dej, mi­łej dziew­czyn­ki, o bla­dej twa­rzy.

– Moż­na?

– Chodź, Mię­ciu! – oży­wił się Sło­wiń­ski.

– Chcia­łam ci coś po­wie­dzieć – rze­kła Mię­cia, ca­łu­jąc bra­ta. – Tam, u wy­lo­tu uli­cy idzie Nora z pa­nią Han­ną, Da­nie­lem i pa­nem Kre­ti­czem.

– Za­wsze je­steś he­rol­dem do­brych no­win. Po­zdro­wi­my więc ich naj­pierw przez okno.

Muś­kie­wi­czo­wa wy­nio­sła się ci­chut­ko z po­ko­ju.

Mię­cia przy­su­nę­ła do okna fo­tel na kół­kach, na któ­rym sie­dział Sło­wiń­ski, i rę­ka­mi ob­wi­nę­ła szy­ję bra­ta z nie­śmia­ło­ścią, cha­rak­te­ry­zu­ją­cą zwy­kle sto­su­nek ro­dzeń­stwa, któ­re dzie­li duża róż­ni­ca wie­ku.

– Wszyst­ko mnie opu­ści, od­bie­gnie, ona jed­na mi zo­sta­nie – po­my­ślał Sło­wiń­ski.

To "wszyst­ko" skon­cen­tro­wa­ło się w po­ję­ciu, któ­re bla­do żyło w da­le­kich mgła­wi­cach nie­okre­ślo­nych, za­le­d­wie kieł­ku­ją­cych po­my­śle­niach, prze­czu­ciach.

Nora rzu­ci­ła be­ret na oto­ma­nę i po­de­szła do Sło­wiń­skie­go. Ujął jej rękę i kil­ka­krot­nie po­ca­ło­wał.

– Cze­ka­łem na cie­bie z pod­wie­czor­kiem – rzekł, pa­trząc na nią pięk­ne­mi oczy­ma, peł­ne­mi udu­cho­wie­nia, zwy­kłe­go u lu­dzi do­brych i mą­drych, przy­gwoż­dżo­nych cho­ro­bą do jed­ne­go miej­sca, od­da­nych na pa­stwę my­ślom.

– To do­brze. Lu­bię kie­dy ty i Mię­cia cze­ka­cie na mnie.

Zbli­ży­ła się do lu­stra i po­pra­wi­ła swo­je ja­sne, nie­wiel­kie wło­sy.

Były to wło­sy, któ­re nic so­bie z ni­cze­go nie ro­bi­ły. Nig­dy nie fry­zo­wa­ne, in­dy­wi­du­al­ne, dow­cip­ne. Sta­no­wi­ły cha­rak­te­ry­sty­kę uspo­so­bie­nia Nory.

Sło­wiń­ski się oży­wił.

Po­po­łu­dnio­we go­dzi­ny były dla nie­go naj­mil­sze. Nora nig­dzie nie wy­cho­dzi­ła, i przyj­mo­wa­no tyl­ko lu­dzi bliz­kich.

Muś­kie­wi­czo­wa w ma­łym bu­du­ar­ku, za­ję­ta ja­kąś ro­bo­tą, rzu­ca­ła do­ko­ła szpie­gow­skie­mi ocza­mi, ro­biąc gry­mas nie­wie­ści, gdy do niej do­la­ty­wał z po­ko­ju bra­ta głos Han­ny.

Dwie dwu­dzie­sto­let­nie pan­ny, jej cór­ki, bliź­nię­ta, sie­dzia­ły obok niej, po­chło­nię­te też bez­myśl­ną ja­kąś ro­bo­tą. Słu­żal­cze, za­hu­ka­ne, bez­rad­ne, gdy ich nie do­ty­kał czyjś roz­kaz, nie kie­ro­wa­ła czy­jaś wola, bu­dzi­ły li­to­śną sym­pa­tyę.

Przez ja­dal­ny po­kój prze­szła do sa­lo­nu Han­na z Mie­cią.

– Chy­ba po lek­cyi pój­dzie do domu – rze­kła do có­rek.

– O ile jej nie za­trzy­ma Nora – po­wie­dzia­ła nie­wia­do­mo któ­ra. Po­dob­ne były do sie­bie, jak dwie kro­ple wody, i gło­sy mia­ły jed­na­kie.

Muś­kie­wi­czo­wa coś so­bie na­gle przy­po­mnia­ła i po­bie­gła do sy­pial­ni.

Tu sta­ły czte­ry łóż­ka, to­a­le­ta, szaf­ki noc­ne.

Wszyst­ko było jed­na­ko­we. Wszę­dzie pa­no­wa­ła czy­stość i za­ra­zem ja­kiś na­strój, któ­ry mó­wił, że w tem pań­stwie rzą­dzi jed­na wszech­wład­na wola, jed­na ener­gia. Czu­ło się, że w róż­nych za­głę­bie­niach po­ko­ju miesz­ka­ją cierp­kie prze­stro­gi, de­spo­tycz­ne na­gi­na­nia, jed­na wola, wy­własz­cza­ją­ca współ­miesz­kan­ki z in­dy­wi­du­al­no­ści.

Na ścia­nie urzą­dzo­ny był oł­ta­rzyk. Wi­sia­ły ob­ra­zy roz­ma­itych świę­tych. Przed dwo­ma po­sąż­ka­mi pro­sto­wa­ły się wo­sko­we świe­ce.

– Boże, za­ga­sły! – szep­nę­ła prze­ra­żo­na. Ogień miał być nig­dy nie usta­ją­cy, jak ocze­ki­wa­ne za to ła­ski nig­dy nie wy­czer­pa­ne.

Za­pa­la­ła świe­ce, za­my­ka­jąc oczy w po­boż­nej eks­ta­zie.

– Gdzie Zula? – spy­ta­ła, wró­ciw­szy do bu­du­aru.

– W sa­lo­nie.

– Zula!

W drzwiach uka­za­ła się naj­młod­sza z pa­nien Muś­kie­wi­czó­wien, bar­dzo pięk­na blon­dyn­ka.

– Czy nie masz nic pil­niej­sze­go nad próż­niac­two? Wiesz, że nie lu­bię, że­byś się wda­wa­ła z tą… pan­ną.

– Ale cóż zno­wu? Nic mi się od tego nie sta­nie.

– Zło przy­lgnie do bia­łej sza­ty ludz­kiej du­szy, jak bło­to do suk­ni.

Zula wy­dę­ła z nie­chę­cią ład­ne usta i wzię­ła ro­bo­tę, słu­cha­jąc ca­łej li­ta­nii wy­mó­wek ze złym bla­skiem w oczach.

Przez chwi­lę stu­dy­owa­ła haft, sko­ro jed­nak mat­ka wy­szła, ze­rwa­ła się i ucie­kła do po­ko­ju Sło­wiń­skie­go.

– Ju­tro nie będę mo­gła po­zo­wać, do­pie­ro we wto­rek – szep­nę­ła Kre­ti­czo­wi.

Wró­ci­ła do ro­bo­ty, Da­niel przy­szedł z nią i na pra­wach bliz­kie­go ku­zy­no­stwa uca­ło­wał "mu­mie", któ­re spon­so­wia­ły i dłu­go nie pod­no­si­ły oczu.

Muś­kie­wi­czo­wa bar­dzo go lu­bi­ła, jesz­cze z tych cza­sów, gdy się wy­cho­wy­wał w domu jej ro­dzi­ców.

Za­czę­ła się za­raz skar­żyć na Zulę.

– Zula cza­sem przy­cho­dzi z Norą do mnie do pra­cow­ni i na­wet parę razy po­zo­wa­ła Kre­ti­czo­wi do ob­ra­zu św. Ce­cy­lii, ale za­rę­czam ci, ko­cha­na Hor­ten­syo, że na­wet ta świę­ta nie mia­ła­by jej nic pod wzglę­dem skrom­no­ści do za­rzu­ce­nia – mó­wił zu­peł­nie se­ryo.

Zula sta­ła za mat­ką. Szyb­ko pod­nio­sła rękę do skro­ni i sa­lu­to­wa­ła Da­nie­la z szel­mow­skim uśmie­chem.

Oczy jego za­lśni­ły we­so­ło­ścią, ale za­cho­wał po­wa­gę.

– Wi­dzisz, Hor­ten­syo, te­raz inne cza­sy, więk­sza swo­bo­da.

Słu­chał ze współ­czu­ją­cą miną uty­ski­wań Muś­kie­wi­czo­wej i do­wo­dzeń jej, że to­le­ru­je po­stęp, ale nie lubi roz­pu­sty i za­nie­dby­wa­nia obo­wiąz­ków, i my­ślał:

– Zu­peł­nie, jak ko­mo­da po­rząd­nej mieszcz­ki z ma­łe­go mia­stecz­ka. Gru­ba, niz­ka, czar­na. Peł­no w niej sta­rych, wy­ce­ro­wa­nych rze­czy i do­ku­pio­nych no­wych, iden­tycz­nych ze sta­re­mi. Pach­nie ple­śnią.

– Je­steś naj­prze­zor­niej­szą mat­ką. O Zulę bądź spo­koj­na. Jest za­wsze pod moją opie­ką w pra­cow­ni.

Po­ca­ło­wał ją w po­li­czek.

Mu­mie nie po­zwo­li­ły się ca­ło­wać i ucie­kły.

Sło­wiń­ski zwłó­czył z uda­niem się na spo­czy­nek, cho­ciaż już było po ósmej, i pa­trzył na Norę, któ­rej twa­rzycz­ka mie­ni­ła się nie­cier­pli­wo­ścią.

– Noro, czy zo­sta­ła­byś ze mną jesz­cze przez pół go­dzi­ny?

Za­wa­ha­ła się i jak­by za­krztu­si­ła nie­przy­jem­nem wra­że­niem, ale za­raz oczy jej za­świe­ci­ły ogrom­ną do­bro­cią.

– Zo­sta­nę z przy­jem­no­ścią, Ka­zi­mie­rzu, cho­ciaż­by i na dłu­żej – rze­kła ser­decz­nie i po­ło­ży­ła mu małą swą rękę na ra­mie­niu.

Zdjął ją i dłu­go, go­rą­co ca­ło­wał, po­tem za­dzwo­nił.

– Chcesz już odejść? – spy­ta­ła zdzi­wio­na. – Przed chwi­lą mia­łeś za­miar dłu­żej po­zo­stać.

– Żar­to­wa­łem. Już czas.

Ka­zał się słu­żą­ce­mu wieźć do sy­pial­ni.

* * *

Gięt­ka, w górę wy­strze­lo­na, niby po­sąg Dy­any, z ma­łe­mi pier­sia­mi, pra­wie bez bio­der, Nora za­rzu­ci­ła pręd­ko sza­ry, urzę­do­wy ko­sty­um do wyj­ścia na bo­ga­te, cien­kie je­dwa­bie spodnie­go ubra­nia.

Ubie­ra­ła się z po­śpie­chem. Tak się spóź­ni­ła!

Rów­ny, ład­ny jej no­sek po­ru­szał swa­wol­nie noz­drza­mi, jak­by był w po­ro­zu­mie­niu z czemś we­so­łem, co się roz­wi­ja­ło w my­ślach.

Prze­czu­lo­na wraż­li­wość jej du­cho­wych or­ga­nów, obo­jęt­na w da­nej chwi­li na wszel­kie inne zja­wi­ska, prze­rzu­ca­ła swój na­strój we­wnętrz­ny do oto­cze­nia, któ­re za chwi­lę uni­ce­stwi w niej ją samą, po­wle­cze, jak nie­wol­ni­cę, za­cza­ru­je w od­mę­cie sza­lo­nych po­żą­dań.

Ze­gar wy­dzwo­nił dzie­sią­tą. Wie­czór taki ciem­ny!

Wzię­ła klucz od za­trza­sku. Na uli­cy za­wo­ła­ła do­roż­kę. U bra­my ol­brzy­miej ka­mie­ni­cy wy­sia­dła i bie­gła pręd­ko na trze­cie pię­tro. Ser­ce jej moc­no biło. Drża­ła z nie­cier­pli­wo­ści.

Nie zdo­ła­ła do­tknąć klam­ki, gdy drzwi się otwo­rzy­ły. Po­wiał za­pach kwia­tów, i go­rą­ce ob­ję­cia po­chwy­ci­ły ją w pół mro­ku.

Niósł ją, okry­wa­jąc po­ca­łun­ka­mi. Ka­pe­lusz spadł na pod­ło­gę. Śmia­ła się ra­do­śnie.

– Ty… moja!… Przy­szłaś wresz­cie!… Spóź­ni­łaś się o ja­kieś wie­ki. My­śla­łem, że chy­ba nie do­cze­kam się cie­bie.

Obie­ma rę­ka­mi od­su­nę­ła wło­sy z czo­ła pięk­ne­go męż­czy­zny i pa­trzy­ła mu w oczy.

– Dla­cze­go spóź­ni­łaś się? – py­tał za­zdro­śnie. – Ktoś cie­bie za­trzy­my­wał.

– Ka­zi­mierz? Nie. Gdy­by na­wet wi­dział nas w tej chwi­li, mru­gnię­ciem po­wie­ki nie zdra­dził­by bólu.

Uwol­ni­ła się z ob­jęć Wir­chlic­kie­go i zdej­mo­wa­ła rę­ka­wicz­ki.

– Albo ja wiem? Wście­kłość mnie cza­sem po­ry­wa, gdy po­my­ślę, że ktoś ma pra­wo do cie­bie, że może ci za­bie­rać bez­kar­nie go­dzi­ny, i nie­raz przy­cho­dzą mi zbrod­ni­cze my­śli, żeby też raz usu­nął się z na­szej dro­gi.

Nora spo­waż­nia­ła i ręką za­kry­ła usta Wir­chlic­kie­mu.

– Nie mów tak! – szep­nę­ła su­ro­wo. – Po­wiesz w złą go­dzi­nę. Ja go… lu­bię.

– Za co?

– Nie wiem. Może dla­te­go, że jest taki do­bry, de­li­kat­ny. Nie może mieć do mnie praw, jak do żony. Nie krę­pu­je mnie. W oczach jego nig­dy nie­ma wy­mó­wek, tyl­ko bez­gra­nicz­ne przy­wią­za­nie.

– Cie­kaw je­stem, co ma in­ne­go ro­bić? Musi tłu­mić złość.

– Nie znasz go. To duch zrów­no­wa­żo­ny, sub­tel­ny i taki smut­ny.

– Ko­chasz go, Noro.

– Lu­bię go, jak cud­ny, spo­koj­ny, chmur­ny dzień, jaki bywa cza­sem w je­sie­ni wcze­snej. Ci­che, do­stoj­ne za­mie­ra­nie jed­ne­go ze świa­tów. W taki dzień czło­wiek mu­siał stwo­rzyć Boga.

– A ja czem je­stem dla cie­bie?

– Mło­do­ścią.

– Umiesz się dzie­lić, Noro. Dla mnie ty je­steś wszyst­kiem.

Mil­czał po­chmur­ny.

Nora przy­lgnę­ła do nie­go.

– Za­zdro­śny? – spy­ta­ła piesz­czo­tli­wie.

– Chciał­bym cię po­siąść na za­wsze. Draź­ni mnie to ukry­wa­nie się, te pra­wa in­ne­go. Każ­dą go­dzi­nę bez cie­bie mam za wy­dar­tą so­bie nie­spra­wie­dli­wie.

– Mał­żeń­stwo by­ło­by gro­bem na­szych cud­nych chwil. Smierć mło­do­ści – ko­niec sza­lu.

– Dla cie­bie, Noro. Nie ko­chasz. Za­bie­rasz mnie wy­obraź­nią ta­kim, ja­kim ci się wy­da­ję. Nic nie wiesz i nie my­ślisz o ży­ciu mo­jem poza krót­kie­mi chwi­la­mi, któ­re spę­dza­my ra­zem. Ży­cia na se­ryo nie znasz ze mną. Nie znasz mo­ich wad. Chciał­bym, że­byś ko­cha­ła mnie, a nie wy­twór two­jej wy­obraź­ni, bo to umie­ra, sko­ro pad­nie świa­tło rze­czy­wi­sto­ści.

Mó­wił roz­ża­lo­ny. Usia­dła na fo­te­lu z nim ra­zem. Szep­ta­ła mu do ucha pół żar­tem, jak­by chcąc od­jąć roz­mo­wie wszel­ką po­wa­gę.

– Chcesz rze­czy­wi­sto­ści mor­du­ją­cej sen bo­gów? Chcesz mał­żeń­stwa?… Chcesz, że­by­śmy, dwie in­dy­wi­du­al­ne siły, po­że­ra­li się wza­jem­nie?… Żeby nasz po­pęd zmy­sło­wy był tyl­ko ko­łem, to­czą­cem się siłą bez­wład­no­ści?…

Przy­ci­snę­ła się do nie­go moc­niej.

– Tak nam do­brze te­raz. Nie od­bie­ra­my jed­na­ko­wych wra­żeń. Wol­ni, nie skrę­po­wa­ni, chwy­ta­my w sieć zmy­słów, co się da, i nie­sie­my so­bie wza­jem­nie. Przedew­szyst­kiem strasz­nie się ko­cha­my – ro­ze­śmia­ła się we­so­ło. – Ty… mój wid!…

– Boję się, Noro, że bę­dziesz nie­szczę­ściem mego ży­cia. Ko­cham cię mi­ło­ścią nie­zno­śną, gru­pu­ją­cą wszel­kie my­śli oko­ło cie­bie jed­nej tyl­ko. Taka mi­łość to cho­ro­ba. Nie wiem, dla­cze­go me­dy­cy­na nie zaj­mie się ob­ja­wa­mi po­dob­nej mi­ło­ści i nie znaj­dzie an­ty­do­tum? Dziw­nem mi się też zda­je, że ta, bo­daj naj­cięż­sza cho­ro­ba – mi­łość – na­le­ży do odła­mu, stu­dy­owa­ne­go przez fi­lo­zo­fów, – lu­dzi, któ­rzy błą­dzą po­omac­ku. Psy­chia­trzy po­win­ni za­opie­ko­wać się nią.

– Bied­ny mój sza­leń­cze!

– Ko­cham cię za­nad­to.

– A dla mnie za­ma­ło… – szep­ta­ła na­mięt­nie.

Nic już nie mó­wił. Nie chciał jej draż­nić. Strach przed nią, jak przed nie­zna­nem zja­wi­skiem, któ­re mu za­bie­gło dro­gę, za­bar­wia­jąc cu­dow­nie ży­cie, czy­nił go nie­śmia­łym, nie­pew­nym sie­bie.

Za­wsze nowa, czę­sto nie­po­ję­ta, czę­sto od­da­la­ją­ca się i za­trzy­my­wa­na wy­sił­kiem jego du­cha, po­dob­na była do krę­tej, cza­ru­ją­cej dro­gi, któ­ra w gó­rach się wije, zni­ka, znów wra­ca, nie­bez­piecz­na, li­lio­wa od wrzo­sów. Po­chy­la się nad prze­pa­ścią… To znów w nie­bo się­ga… Za­wsze nie­do­stęp­na, nę­cą­ca zmien­no­ścią i gro­zą nie­bez­pie­czeństw.

Zrzu­ci­ła z sie­bie sza­ry ko­sty­um i cała otu­lo­na ple­dem po­ło­ży­ła się na bia­łej skó­rze niedź­wie­dziej.

Ukląkł przy niej, od­chy­lał de­li­kat­nie mięk­ką weł­nę ple­du, pod któ­rym ró­żo­wia­ła je­dwab­na li­lio­wa ko­szu­la. Pło­mien­ny­mi po­ca­łun­ka­mi okry­wał Norę.

Ręce splo­tła nad gło­wą.

– Je­steś wy­two­rem mo­jej wy­obraź­ni – szep­ta­ła. – Je­steś za­ra­zem moją tre­ścią, jak wszyst­ko, co mnie ota­cza, na czem spo­cznie myśl moja. Oto je­stem tym pięk­nym kak­tu­sem, temi krwa­we­mi ró­ża­mi, tą pre­ten­sy­onal­ną por­ce­la­no­wą fi­gur­ką. Je­stem tobą. Roz­dra­biam się na przed­mio­ty, dźwię­ki, bar­wy, za­pa­chy i gram w nich i przez nie mój cud­ny noc­tur­ne, moją pieśń mi­ło­ści, pieśń na­mięt­nych róż i ci­chej, bło­go­sła­wio­nej eks­ta­zy.

Jak sie­cią, owi­nę­ła go roz­ma­rzo­ne­mi oczy­ma. Szy­ję mu oplo­tła rę­ko­ma, niby ga­łąz­ka­mi aka­cyi i ca­ło­wa­ła jego oczy, za­bar­wio­ne z na­mięt­no­ści czar­nym onyk­sem.

Szła na nie­go, jak fala go­rą­cej krwi.

– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –

Po pół­no­cy Nora wró­ci­ła do domu.

Śmia­ło otwo­rzy­ła za­trzask, jak czło­wiek, któ­ry jest pa­nem sa­me­go sie­bie i swe­go miesz­ka­nia.

Po­ci­snę­ła gu­zik u ścia­ny, i świa­tło elek­trycz­ne za­la­ło po­kój.

Prze­szła do sy­pial­ni i za chwi­lę była w łóż­ku.

Jak wa­ha­nie mo­rza, prze­cho­dzi­ły przez jej du­szę we­wnętrz­ne i ze­wnętrz­ne od­dzia­ły­wa­nia.

Bez­tro­ski spo­kój, kom­fort nę­cił ku spo­czyn­ko­wi, a re­fleks nie­daw­no prze­ży­tych wzru­szeń pie­nił się jesz­cze rze­czy­wi­sto­ścią. Biły sil­nie tęt­na od­ru­chem wspo­mnień.

Wy­peł­zał nie­po­kój. Nowe zja­wi­sko…

Sło­wa Wir­chlic­kie­go za­brzę­cza­ły i osia­dły na dnie my­śli: "Nie chcę, że­byś moją była ukrad­kiem. Boli mnie i upo­ka­rza. Mę­czę się i je­stem za­zdro­śny".

W wy­obraź­ni za­ma­ja­czy­ła bla­da, udu­cho­wio­na twarz Sło­wiń­skie­go, dzie­cin­ne, szcze­re oczy Mie­ci.

Ja­kąż­by pust­kę stwo­rzy­ła w domu, gdy­by ode­szła!

Nie… za nic!… Bez Ka­zi­mie­rza nie mo­gła so­bie wy­obra­zić ży­cia.

Czyż­by ko­cha­ła oby­dwóch? Czyż­by mi­łość, abs­trak­cya, mo­gła się roz­sz­cze­pić na pro­mie­nie, jak świa­tło, i pro­mie­nia­mi pa­dać jed­no­cze­śnie na dwóch, stwa­rza­jąc w niej stan psy­chicz­ny, gra­ni­czą­cy z roz­dwo­je­niem tre­ści jej isto­ty? Je­den był do­peł­nie­niem dru­gie­go. W tym ko­cha pięk­ność, żar mi­ło­sny… W tam­tym udu­cho­wio­ne czo­ło my­śli­cie­la.

Duch i ma­te­rya!

Nig­dy nie­skoń­czo­na wal­ka.

Może nie­ma wca­le zu­peł­ne­go od­da­nia się – ab­so­lut­nej mi­ło­ści. Może każ­dy ko­cha po­ło­wicz­nie, tyl­ko nie uświa­da­mia, nie ana­li­zu­je?

Zmę­cze­nie bra­ło górę.

Sil­nym ge­stem ener­gii za­mknę­ła po­chód wi­dzeń i my­śli, jak się za­my­ka ognio­trwa­łą kasę z dro­go­cen­no­ścia­mi.

Uło­ży­ła się le­piej na po­dusz­ce, zga­si­ła elek­trycz­ność i, pod­ło­żyw­szy małą dłoń pod gło­wę, za­snę­ła ci­cho, jak dziec­ko.

* * *

Za­pu­ka­no do drzwi.

Nia­nia wło­ży­ła do wody kar­to­fel, któ­ry obie­ra­ła, i nie­chęt­nie zmie­rzy­ła ku drzwiom.

Do kuch­ni we­szła mała ko­bie­ta w czar­no – ru­dej suk­ni, ta­kim sa­mym ka­pe­lu­szu, z ró­żań­cem w ręce i pacz­ką ksią­żek do na­bo­żeń­stwa.

– Dzień do­bry! Chcia­ła­bym spo­cząć na chwi­lę. Od świ­tu by­łam w ko­ście­le. Do­tąd jesz­cze na czczo.

Nia­nia nic nie od­po­wie­dzia­ła i za­bra­ła się znów do obie­ra­nia kar­to­fla.

Co­dzien­nie mu­sia­ła opę­dzać się od róż­nych na­trę­tów, któ­rych naj­czę­ściej pro­wa­dzi­ła cie­ka­wość.

Ko­bie­ta roz­glą­da­ła się po kuch­ni, wę­sząc coś do zje­dze­nia, ło­wiąc te­ma­ty do plo­tek.

Wes­tchnę­ła.

Z po­ko­ju wyj­rza­ła czte­ro­let­nia dziew­czyn­ka o smut­nych oczach sar­ny i za­raz na znak nia­ni scho­wa­ła się.

– Chcia­ła­bym się też do­wie­dzieć, jak na imię temu pięk­ne­mu dziec­ku, że­bym w mo­dli­twach mo­gła je po­dać przed oczy Naj­wyż­sze­go i wy­jed­nać dla niej prze­ba­cze­nie i mi­ło­sier­dzie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: