Kobieta zawsze młoda Jak nie przeoczyć szansy na realizację własnych marzeń - ebook
Kobieta zawsze młoda Jak nie przeoczyć szansy na realizację własnych marzeń - ebook
Entuzjastka zdrowego stylu życia, której historia i dokonania zainspirowały do zmiany tysiące ludzi!
Irena Wielocha, która influencerką została po 65. urodzinach, a trzy lata później zadebiutowała jako modelka, pokazuje, że młodość to stan umysłu, a aktywność sportową można rozpocząć w każdym wieku. Górskie wędrówki, taniec, jazda na rowerze, trening na siłowni, łyżwy, narty, joga… Każde nowe wyzwanie jest dla niej źródłem energii oraz inspiracji do życia w zdrowiu i dobrych relacjach z innymi. Niezwykłe doświadczenia sprawiły, że Irena Wielocha postanowiła opisać swoją drogę do zdrowia i szczęścia w książce. Dzięki niej będziecie mieć okazję towarzyszyć Irenie podczas ukochanych górskich wędrówek czy zmagań na siłowni, ale także lepiej poznacie jej historię – związku z mężem Andrzejem, blasków i cieni macierzyństwa w PRL czy kolejnych kroków w zaskakującym rozwoju zawodowym. Przede wszystkim jednak przeczytacie o kobiecie, która nie bała się przewrócić swojego życia do góry nogami.
IRENA WIELOCHA W wieku 57 lat postanowiła zawalczyć o siebie i całkowicie zmienić swój styl życia. Jej osiągnięcia były tak spektakularne, że po sześćdziesiątce stworzyła na Instagramie profil Kobieta Zawsze Młoda, na którym od kilku lat promuje aktywność fizyczną i zdrowe nawyki oraz motywuje innych do zmiany. Jako modelka wzięła udział w kampaniach różnych marek modowych i kosmetycznych, a dziś jej dokonania są inspiracją dla tysięcy ludzi, bez względu na wiek. Jej działania zostały zauważone i docenione przez media: w 2020 roku Irena Wielocha została nominowana do nagrody miesięcznika „Twój Styl” Doskonałość Sieci, a w 2022 roku znalazła się na liście „50 po 50” magazynu „Forbes Polska”, przedstawiającej osoby, które po przekroczeniu 50. roku życia zaskoczyły rynek nową udaną inwestycją, z sukcesem się przebranżowiły lub nadały nowy ton swojej dotychczasowej działalności.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3782-1 |
Rozmiar pliku: | 8,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moje życie to sekwencje różnorodnych zmian. W każdym okresie byłam kimś innym. Rosłam, dojrzewałam, ewoluowałam. Zmieniał się mój wygląd, zmieniało się moje życie. Pytanie, czy miałam na to wpływ? Owszem, miałam, i to ogromny, ale nie zdawałam sobie z tego sprawy. Jako młoda dziewczyna byłam podatna na wpływ środowiska, w którym żyłam (rodzina, szkoła, podwórko). Czerpałam z tych źródeł dobre i złe wzorce. Potem przyszedł czas, gdy zaczęłam sama decydować, co jest dla mnie dobre, a co nie. Zderzyłam się z odpowiedzialnością za życie swoje i bliskich. Często zapominałam o sobie, zaniedbywałam się, lekceważyłam swoje potrzeby. Żyłam dla innych, dla rodziny.
Takie życie tylko pozornie jest dobre. Żyć dla kogoś to duża rzecz, nie każdego na to stać. Czasami jednak nie ma się wyboru. Tak zostałam wychowana. Przyszedł jednak czas, że brakowało mi sił, wypaliłam się i życie dla innych było już ciężarem.
Odpowiedzialność stała się udręką. Doszłam do wniosku, że dłużej tak nie mogę. Dlaczego? Bo czas płynął szybko, wiedziałam, że go nie zatrzymam. Moje życie stawało się byle jakie, bez perspektyw. Poczułam, że już nie mam wpływu na to, co się wokół mnie dzieje, że nie mogę liczyć na nikogo, że nikt mi ręki nie poda, kiedy będę tego potrzebowała.
Ta świadomość sprawiła, że zaczęłam myśleć, jak to zmienić. Zaczęłam od siebie. Postanowiłam, że spróbuję teraz żyć tylko dla siebie. Nikt o mnie lepiej nie zadba niż ja sama. To w końcu moje życie i muszę wziąć za nie odpowiedzialność.
„Człowiek ma dwa życia, to drugie zaczyna się, gdy uświadomi sobie, że ma jedno” – to słowa Konfucjusza, dzięki którym zrozumiałam, że muszę coś postanowić, by mieć to drugie życie.
Kiedy zastanawiałam się nad tym, co się ze mną dzieje, napisałam taki post: „Zmieniłam siebie i cały mój świat też się zmienił. Poczułam, jak z dnia na dzień staję się coraz młodsza. Niemożliwe? Oczywiście, że możliwe. Niedowiarkom powiem tak: dopóki sami tego nie przeżyjecie, nie uwierzycie.
Prawda jest taka, że życiowa zmiana, jaką sobie zafundowałam, wymaga pracy, cierpliwości, konsekwencji i czasu. No właśnie, czas. Szybko idzie do przodu, można go jednak spowolnić i w ten sposób nad nim zapanować. W moim przypadku trwa to już 12 lat. Tylu lat dobrego życia nie kupi się za żadne pieniądze.
Pierwsze lata wprowadzania zmiany zawsze są trudne, potem z roku na rok jest coraz lżej. Przychodzi w końcu taki moment, kiedy zamiast mordęgi pojawia się przyjemność. Wtedy chcesz więcej i więcej. Zaczyna do ciebie docierać, że tego nowego siebie nie chcesz stracić, nabierasz więc rozpędu, testujesz swoje granice”.
I o tym opowiada ta książka.
Życzę Wam, żebyście nie zgubili siebie na żadnym z etapów życia. Zawsze jest czas na zmianę!To był październik 2009 roku. Wraz ze znajomymi wędrowaliśmy pasmem Gorganów. Wyprawa była związana z sesją popularnonaukową „Rafajłowa – w 95. rocznicę walk II Brygady Legionów Polskich”. Zorganizowało ją Towarzystwo Karpackie, którego członkami oboje z mężem jesteśmy.
Schodziliśmy z Przełęczy Legionów do Bystrzycy. Nie było to długie zejście. Cieszyłam się, że jestem w górach, czułam ich zapach, przypomniały mi się młodzieńcze lata. Pogoda – jak to jesienią – była dżdżysta, ale nie przeszkadzała w wędrówce. Włożyłam ubranie przystosowane do górskich wędrówek w każdych warunkach. Tuż przed wyjazdem kupiłam nowy plecak. Na nogach obowiązkowo buty górskie. W żadnym razie nie nowe, ale dawno nieużywane. Z nowości pozwoliłam sobie jeszcze na zakup czerwonej peleryny przeciwdeszczowej i kijków trekkingowych. Tak bardzo cieszyłam się na tę wycieczkę.
Z Przełęczy Legionów (1130 m n.p.m.) weszliśmy na Pantyr (1225 m n.p.m.) – niecałe 100 metrów przewyższenia, 45 minut podejścia. Potem zejście do Bystrzycy.
Szybko poczułam, że brakuje mi oddechu, po czole lał się pot. Zdziwiłam się, że tak szybko zaczyna być trudno. Pomyślałam, że chyba zapomniałam, jak to jest chodzić po górach. Zaczęłam szybko odstawać od wędrujących kolegów. W naszej grupie był znajomy już po siedemdziesiątce. Szedł wolno, ale równo, nie było po nim widać zmęczenia. Patrzyłam na niego i myślałam o swoich dolegliwościach. Tłumaczyłam sobie, że może szłam za szybko, może nierówno. Próbowałam zebrać się, żeby przetrwać.
Kiedy mąż zauważył, że nie daję rady, dołączył do mnie. Zaczęłam iść z nim wolno, krok za krokiem, jak za dawnych lat. Myślałam, że to pomoże. Okazało się jednak, że wciąż było ciężko iść.
Nawet złość na samą siebie nie dodawała mi skrzydeł. Po drodze musiałam przystawać. W końcu zadyszana, zasapana i spocona osiągnęłam szczyt. Koledzy z naszej grupy już tam na mnie i mojego męża czekali. Do dziś wzdrygam się na myśl, jak głupio się czułam: byłam kulą u nogi całej wycieczki. Starałam się trzymać, by nie było po mnie widać załamania. Odpoczywałam, oddychałam i próbowałam wyglądać na osobę, która daje radę. Mąż pocieszał mnie, że zejście będzie prostsze. A ja wiedziałam, że wcale nie będzie łatwiej. Dotarło do mnie, że nie mam kondycji, że moje nogi nie wytrzymują takiego obciążenia, choć przecież nie niosłam ciężkiego plecaka.
Stoimy na grzbiecie Pantyru nad Rafajłową. W końcu zadyszana i zasapana dołączyłam do kolegów. Mąż pocieszał mnie, że zejście będzie prostsze.
Góry Rodniańskie, Rumunia 2007. Każde zejście w górach jest trudniejsze niż podejście. Wiedziałam, że łatwiej nie będzie.
Miałam rację, wędrówka w dół była jeszcze trudniejsza niż wspinanie się na szczyt. Starałam się ukrywać łzy. Nogi nie wytrzymywały obciążenia. Mój krok nie był już tak sprężysty jak kiedyś. Bolały mnie palce u nóg, bo źle stawiałam stopy. Pytałam sama siebie: „Czy to możliwe, że moje ciało zapomniało, jak się schodzi?”.
Byłam w takim stanie, że nie zwracałam uwagi na to, co się wokół mnie dzieje. Nie interesowało mnie to, czy ktoś na mnie poczeka, czy przeze mnie będzie opóźnienie w zejściu. Najchętniej bym zrezygnowała z dalszej wędrówki. Nie było to jednak możliwe. Miałam tak mało sił, że tę resztkę, którą byłam w stanie z siebie wykrzesać, wykorzystałam na to, by dotrwać do końca drogi.
Byłam przerażona stanem moich palców u stóp. Nie mogłam zapanować nad bólem i nie umiałam znaleźć sposobu, jak odciążyć palce i stawiać nogi tak, żeby nic nie bolało. Łydki i uda też dawały mi popalić.
Zeszliśmy z gór, została tylko droga do kwatery. Powinnam się cieszyć, a ja byłam sparaliżowana strachem, że stało się coś, czego nie przewidywałam. W głowie kołatały mi straszne myśli. To już koniec? Więcej i lepiej nie będzie? Przyszedł taki dzień, że góry mnie pokonały? Przestraszyłam się, gdy dotarło do mnie, że to może być moja ostatnia górska wyprawa, że moje ciało nigdy nie wejdzie już na szczyt, że nie dotknę stopą górskiego szlaku. Wściekłam się. Szłam resztką sił i mówiłam do siebie: „Tak być nie może, muszę coś ze sobą zrobić”. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy? Pójdę na siłownię i za rok góry będą moje.
Z górami jest tak, że jeżeli nie masz siły iść, to gór nie ma. To żadna przyjemność, gdy cała uwaga skupia się na zmęczeniu i bólu nóg czy ramion.
Dopadło mnie pytanie, czy to już starość. Przecież miałam dopiero 57 lat! A może „już” 57 lat? Skąd ta niepełnosprawność, niemożność pokonania własnych słabości? Wiedziałam, że jeśli nie zrobię czegoś, co przywróci mi siłę i kondycję, mogę położyć się i powoli umierać. Do kwatery doszłam z postanowieniem, że nie odpuszczę i zawalczę o siebie.
Wieczór osłodził mi nieco górską porażkę. Była wspólna kolacja, a ponieważ to był już ostatni dzień naszego pobytu, a my z mężem mieliśmy rocznicę ślubu, były wino i tańce. Ale najważniejsze, że miałam plan na najbliższą przyszłość. Wróciły dobre samopoczucie i uśmiech, a zmęczenie i ból minęły.
I tak pozornie najgorsza w życiu wędrówka okazała się wyprawą po nowe życie.
Po powrocie z wycieczki w Karpaty postanowiłam pójść na siłownię w pobliżu mojego miejsca zamieszkania. Kilkanaście lat wcześniej leczyłam tam ból mięśni karku.
Beskid Niski 2007. Czasem w górach, gdy było ciężko, przychodziła mi do głowy myśl, kiedy góry staną się dla mnie niedostępne.
Bieszczady 2022. Wiedziałam, że nie mogę się poddać. Okazało się, że dałam radę.
Kark od dawna dawał mi popalić, nie pomogła nawet zlecona w przychodni rehabilitacja. Wyciszałam ból mięśniowy lekami przeciwbólowymi, ale zdawałam sobie sprawę, że to nie jest droga do wyleczenia przyczyn dolegliwości. W końcu uczepiłam się tego, co mi podpowiedział lekarz – trzeba ćwiczyć. Po miesiącu spędzonym na siłowni ból zniknął, a wraz z nim moja motywacja do ćwiczeń. Nie boli, nie trzeba się ruszać – uznałam. I odpuściłam sobie ćwiczenia.
Chciałam, by tym razem było inaczej...