- W empik go
Kobieta ze wschodu - ebook
Kobieta ze wschodu - ebook
„Kobieta ze wschodu” to osadzony w niedalekiej przyszłości kryminał, sensacyjna powieść szpiegowska, czasem komedia, a nawet romans, ale przede wszystkim opowieść o kobiecie, która staje się elementem politycznej rozgrywki na najwyższych szczeblach światowej władzy. To również historie ludzi, których niechcący wplątuje w tę grę. Zaś tłem tego political fiction jest z jednej strony zamach bombowy, który ma miejsce w Krakowie 23 grudnia, a o który podejrzani są zwolennicy jihadu, z drugiej – nasilanie się napięcia między Rosją i Ukrainą. I to właśnie tam, na wschodzie, na granicy tych państw, dwa tygodnie wcześniej dochodzi do porwania córki rosyjskiego ministra spraw zagranicznych. Znalezione na miejscu ciało jednego z porywaczy nie pozostawia wątpliwości co do pochodzenia sprawców…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-959969-1-7 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CZĘŚĆ 01
Rycerze światła w podartych rajtuzach
ROZDZIAŁ PIERWSZY
PRAWDZIWI MĘŻCZYŹNI NIE ZAPIJAJĄ KACA
ROZDZIAŁ DRUGI
CENA CISZY, CENA ROZGŁOSU
ROZDZIAŁ TRZECI
FEMME FATALE
ROZDZIAŁ CZWARTY
BATIAR
ROZDZIAŁ PIĄTY
PROFESOR
ROZDZIAŁ SZÓSTY
GENIUSZ CZY SZALENIEC?
ROZDZIAŁ SIÓDMY
PRAWDZIWE PSY
CZĘŚĆ 02
Poznacie prawdę, a prawda was zniewoli
ROZDZIAŁ PIERWSZY
PISARZ, GANGSTER, SZULER, SZPIEG
ROZDZIAŁ DRUGI
SALAM ALEJKUM
ROZDZIAŁ TRZECI
WSCHODNIA GOŚCINNOŚĆ
ROZDZIAŁ CZWARTY
WIELKA UCIECZKA
ROZDZIAŁ PIĄTY
BRAT BRATU
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ŻYĆ. NIE UMIERAĆ
ROZDZIAŁ SIÓDMY
WSZYSTKIE OBLICZA ZDRADY
CZĘŚĆ 03
SAMOTNY SZERMIERZ
ROZDZIAŁ PIERWSZY
WITAMY W SŁUŻBACH
ROZDZIAŁ DRUGI
VOYAGES EXTRAORDINAIRES
ROZDZIAŁ TRZECI
DÉJÀ VU
ROZDZIAŁ CZWARTY
NOŻYCE SIĘ ODEZWĄ
ROZDZIAŁ PIĄTY
TAŚMY PRAWDY
ROZDZIAŁ SZÓSTY
SZKLANE DOMY
ROZDZIAŁ SIÓDMY
LA ÑINA DE PAPA
EPILOG I
EPILOG 2
EPILOG 3
EPILOG 4
Trzydzieści cztery lata wcześniejCzuję się jak krzyk w ciemności.
Zima, biało, płatki śniegu leniwie opadają. Siedzę na ławce, palę papierosa i pociągam z flaszki. W mózgu betoniarka. Mieli i wypluwa projekcje. Nigdy nie sądziłem, że doświadczę halucynacji. Szczególnie takich, których będę w pełni świadom i którym bez walki pozwolę przesuwać się przed oczami. Tracę czucie w palcach, drży papieros, trzęsie się butelka. Śnieg leniwie prószy a obrazy szybko przemykają. Na ławce wyryto napis: Prawdziwi mężczyźni nie zapijają kaca. Niech i tak będzie. Nigdy nie miałem pretensji do przedstawiania się przed samym sobą jako macho. Teraz ja, mężczyzna nieprawdziwy, w tym parku, na tej męskiej ławce, biorę życie na przeczekanie, wstrzymuję lawinę konsekwencji. Uczeń, który kłamie, żeby nie dostać i tak nieuniknionej nagany. Kłamię wódką, łżę wypuszczanym dymem.
Miasto wokół mnie migocze dziesiątkami spóźnionych kogutów policji, straży pożarnej i karetek. Jazgocze syrenami złudnej nadziei, że zdąży się odwrócić nieodwracalne.
Ja siedzę poza tym i w samym tego centrum.
Ona odeszła.ROZDZIAŁ PIERWSZY
PRAWDZIWI MĘŻCZYŹNI NIE ZAPIJAJĄ KACA
Rewolucja, pospolite ruszenie, wielka zawierucha, popłoch. Jak wielkie ruchy narodowe w historii świata. Całe rzesze ludzi wychodzą na ulice w jednym celu, z misją łączącą wszystkie myśli i poczynania. Tysiące, nie, setki tysięcy obywateli maszerujących ramię w ramię. Poruszenie przywodzące na myśl momenty, w których lud brał sprawy w swoje ręce. Mrowia, hordy, legiony. I jeden przyświeca im cel.
Zdążyć z zakupami przed Wigilią.
Ulice – przejść się nie da, tramwaje – powodzenia, stanie w korkach – tylko dla zuchwałych, wejście do galerii handlowej – literatura nie podoła opisowi. Lecz walczyć trzeba, należy, warto. W imię Boże, karpiowe, barszczowe, choinkowe, lampkowe i maku do kutii, o pierożkach nie wspominając, a i kompot z suszu sam się nie zrobi.
Więc szła, dzielnie ocierając się o pozostałych celebrujących wydarzenia spod strzechy małej, cichej, zimnej i ogólnie nieprzyjemnej stajenki gdzieś na zadupiu. Z uśmiechem tak fałszywym, że aż osobliwie szczerym. To ten moment, kiedy maska staje się obliczem.
Powodem wzbierającej w niej żółci był nie tylko widok przepychających się przechodniów, stania w nieskończenie długich kolejkach i dźwigania napęczniałych od wszelkiego dobra reklamówek. Przy którymś z kolei sklepie przelała się czara osobistej, biograficznej goryczy.
– To chuj! – obwieściła niespodziewanie, krzycząc niby do siebie, ale też jakby do licznie zgromadzonych kupujących. – Nigdy nie wychodźcie za pisarza, drogie panie! Chodzisz sama, dźwigasz sama, dokonujesz sama wszystkich życiowych, czyli dla niego oczywiście przyziemnych, wyborów, a kiedy już wybierzesz, sama musisz wszystko zrealizować i nigdy… powiadam, kochane… nigdy nie możesz mieć pewności, że nie powie: takie sobie, mogłaś wziąć inny kolor, ja bym kupił coś innego, przepłaciłaś albo w najgorszym wypadku: trzeba było mnie zapytać… ale, ale, ja nie mogłam go zapytać. Dlaczego? Bo każdą, kurwa, chwilę swojego literackiego życia poświęca cholernym literkom, frazom i metaforom. Z przerwami na naprawdę średni seks i wcinanie obiadów, które mu się przecież należą, a które ja w pocie czoła gotuję i nie, nie przesalam. I skurwiel potrafi wytrzeć ryj serwetką i wygłosić monumentalne: takie sobie. Drogie panie, nigdy nie wychodźcie za pisarza. O, dzień dobry, poproszę dwadzieścia deka tego sera.
Sklep wypełniła cisza. Milczenie zagarnęło ten wycinek przestrzeni, jakby odcięło go od zgiełku galerii. Na obliczach kobiet stojących w kolejce pojawiła się aprobata, zahaczająca o niesłyszalny aplauz. Mak niemego podziwu został zasiany. Nie na długo. Sekundy później tę ciszę zakłóciło potężne, nieznośne uderzenie dźwięku.
Po nim już nikt nic więcej nie usłyszał.
Zwlekam się z ławki. Nie mam pojęcia, jak długo na niej siedziałem. Kompresja czasu i miejsca to nie żadna bajka. Ściemnia się albo świta, więc pewnie było około którejś szóstej. Tylko ja, śnieg, park, puste ulice i wiele, bardzo wiele demonów. Nie wziąłem nic poza wystarczającą do upicia się ilością gotówki. Mógłbym czuć się jak Bukowski, wygłaszający: Life is as kind as you get free, ale prawda jest taka, że jestem tylko parszywym niewolnikiem. Istotą w absolutnym władaniu wyrzutów sumienia. Co za banał. Jakiś nieświeży, a wręcz nadgniły jegomość podchodzi, a w zasadzie przypełza z prośbą o papierosa. Akurat dziś nie jest nam w sumie do siebie tak daleko. Zapowiada się klasycznie.
– Która godzina? – pytam łagodnie.
– Szósta – odpowiada Mocny Anioł, zaciągając się głęboko.
Jakąś godzinę później trzeźwa cząstka mojej osobowości daje o sobie znać. Zakładam, że nie było jej łatwo wydostać się z mętnych czeluści. Przywraca orientację w czasie i przestrzeni. Kraków, Kazimierz, godzina dziewiętnasta, minus piętnaście, banknot o najwyższym nominale ociepla w kieszeni roztrzęsioną dłoń. Rekompensuje chłód braku perspektyw. Bo faktycznie nie mam na to wszystko pomysłu. Śnieg ciągle leniwie pada, ulice są puste, knajpy przepełnione – i nie może chodzić tylko o temperaturę. Wystarczy spojrzeć na pierwszą napotkaną witrynę dowolnego baru. Nie tyle strach, co niepokój. Już pogodzenie się z faktami, ale jeszcze nie przejście nad nimi do porządku dziennego. Takie same twarze tak różnych osobowości. Połączone wspólnym, napiętym zasępieniem. Zastygłe w ponurej, ale niepozbawionej emocji konsternacji. Jakby spokojnie krzyczały, że stało się coś nieodwracalnego, że sprawy zaszły za daleko i nikt do końca nie wie, co z tym dalej zrobić. Oksymoron beznadziejnej wiary. Poczucia słabości i absolutnej woli walki. Szkoda zmarnowanego zapału i braku odpowiedzi na pytanie, z kim walczyć.
Maligna wiedzie mnie do lokalu, który od jakiegoś czasu omijałem. Powodem był święty spokój, którego tam zaznać nie mogłem. Opisałem bowiem owo miejsce w jednej z powieści i od tamtej pory każda moja wizyta kończyła się nadmiernym spoufalaniem zupełnie nieznanych mi osób. Lecz nie dziś. Tej nocy nikt nie będzie się narzucał. Zbyt poważne rzeczy wiszą w grudniowym powietrzu. Siadam więc przy barze i w skupieniu oddaję się oddzielaniu prawdy od fikcji. Prawdy o mnie samym od fikcji udawania kogoś zupełnie innego.
Śmierć potęguje. Wszystko, czego się nie powiedziało, czego się nie zrobiło, wraca teraz z potrójną siłą. Potrójną, bo się tego nie zrobiło, bo już się tego nie zrobi i co najgorsze, bo przecież można było to zrobić. A zeszła Wigilia dawała dużo nadziei na poprawę. Moją poprawę. Jesienią wydałem powieść – sprzedała się bardzo dobrze – i niesiony tym entuzjazmem potrafiłem jakoś wykrzesać z siebie rodzinne ciepło, rodzaj czułej wdzięczności za całą moją śmierdzącą stajnię Augiasza, którą ona musiała co chwilę czyścić. Tak, poprzednia zima była dobra, a ta…
ZESZŁEJ ZIMY
UNIWERSYTET JAGIELLOŃSKI, AUDITORIUM MAXIMUM
„Nie jest prawdą, że literacki biznes się nie kręci, bo ludzie nie mają czasu na czytanie książek. Zabieganie, zarobienie, urwanie głowy… W większości wypadków to tylko wygodne kłamstwo zamknięte w krótką – bo nie ma czasu – formułę. Jest czas na chodzenie do kościoła, na dyskutowanie o polityce, na mecz, na wielogodzinne poszukiwanie tych a nie innych butów w galeriowym molochu, na zatapianie się w alternatywnej rzeczywistości internetu, na oglądanie seriali, na piwo, na jogging. Poza tym ostatnim – same żałosne bzdury.
Nie jest prawdą, że nie czyta się, bo nie ma się na to czasu. Nie czyta się, bo nie ma takiej potrzeby. Trudno się zresztą dziwić – ciężko czytać w tym hałasie.
Hałasie rozwydrzonej cywilizacji napędzanej potomkami śrubki i żarówki.
I chociaż to rozumiem, pojmuję dewaluację wartości słowa pisanego i sprowadzenie go do roli zapychacza czasu w tramwaju, pozostaję niestety rozdrażnionym utopistą. Nie wiedząc do końca, dokąd to wszystko zmierza, budzę się każdego ranka, podchodzę do okna i patrzę. Czy idzie ktoś z książką pod pachą, czy siedzi w knajpie naprzeciwko zajęty chłonięciem prozy, czy z bilbordu krzyczy wielkimi literami reklama kolejnej poczytnej powieści. Włączam telewizor, włączam radio, patrzę, słucham, czy mówi się o pięknych światach namalowanych słowem, czy w najlepszym czasie antenowym przeprowadza się wywiady z pisarzami. Budzę się i sprawdzam, czy świat wrócił do idei humanizmu, która to idea od zawsze ten świat naprawiała. Dzisiejsze przebudzenie, jak i kilkaset poprzednich, zastało świat nienaprawionym. Zobaczymy jutro. Dziękuję za uwagę”.
GODZINĘ PÓŹNIEJ
PUB „KALIGRA”
– Pięćdziesiąt? – Łysy barman, na którego mówiono Padre, gdyż uosabiał kogoś w rodzaju przeora zakonu Zagubionych Pijaków, oferuje posługę strudzonemu pisarzowi.
– Pięćdziesiąt, ojcze. – Rozglądam się po pustym lokalu, którego jedynym jasnym punktem jest bar, ołtarz podświetlonych półek pośród ciemności samotnych stolików i krzeseł.
– Jak spotkanie autorskie? – Padre wypełnia płynem dwa kieliszki i unosi swój w geście zachęty.
– Zaraz się tu przeniesie. Nigdzie nie ma prywatności.
– Poleciałeś swoją standardową gadką o budzeniu się rano?
Przemilczam niefortunne i uwłaczające pytanie, spoglądając wymownie na szkło o pojemności pięćdziesięciu mililitrów.
– Co ty, kurwa, za kit wciskasz tym biednym ludziom… „Pozostaję niestety rozdrażnionym utopistą”. Skąd ty bierzesz ten szajs?
– Prosto z serca, Padre.
– Prosto z dupy, prosto do portfela, prosto do łóżka. Ile ona miała lat?
– Mówiła, że osiemnaście, panie prokuratorze.
– Rób, co chcesz, ale uważam, że to chore pić whisky starszą od kochanki.
Zgodnie z przewidywaniami w lokalu zjawiają się entuzjaści prozy, a jednocześnie bezwiedni adoratorzy obrzydliwego hipokryty. Wchodzą… i na tym w zasadzie poprzestają, tu zapał się kończy. Ustępuje miejsca szczeremu skrępowaniu. No niby jest sam, w sumie siedzi przy barze i pije, można by podejść, zagaić, ale na razie się pogapmy, zobaczymy, jak się rozwinie sytuacja. Taką taktykę obiera grupa przybyłych fanów. Czekać, ściskając w spoconych łapkach długopisy oraz egzemplarze najnowszej powieści tego, przez którego powstało całe zamieszanie. Czyli mnie.
Zaś ja, pisarz, słucham opowieści barmana, świadom, że obchodzą mnie, obchodzą się ze mną jak z jajkiem, jaja sobie robią z siebie i w ogóle nie mają jaj, żeby się ośmielić, mielić ozorem tylko potrafią, trafią palcem do dupy, tylko jeśli aktualnie wielbiony autorytet powie im jak.
– Jak? – pyta aktualnie wielbiony autorytet. – Jak to możliwe… taki zbieg okoliczności?
– Obudziłem się. – Padre odpala papierosa i rozpoczyna jeden ze swoich słynnych monologów. Podstawową dewizą barmana było stwierdzenie, iż życie to niefortunny splot dygresji. – Obudziłem się, czyli, jak ty to mówisz, w pewnym sensie tym niewielkim wysiłkiem mogłem zacząć potencjalnie ciekawą historię. Więc nastąpiło wznowienie gry. Była dziesiąta, już nie za wcześnie, a jeszcze nie za późno. No i dobrze, ostatnio tylko przepuszczałem dni przez roztrzęsione palce kaca. Z drugiej strony, nie powiem, żeby omijało mnie coś szczególnie istotnego. Żadnej nowej wojny, poważniejszej katastrofy, konklawe albo przynajmniej rewolucji. Niby druga tura wyborów prezydenckich, ale jeśli coś cieszy się faktycznym zainteresowaniem trzydziestu procent w populacji kraju, ciężko to uznać za istotne wydarzenie. Więc zwyczajnie nie marnowałem czasu na patrzenie, jak świat czas marnuje. Tysiące lat krwawych rzezi, a my boimy się globalnego ocieplenia. W każdym razie. Odzyskuję zmysły, orientuję się powoli, że świat się jeszcze nie skończył. Dopóki słychać tramwaje, wiadomo, że ludzie istnieją i nadal mają powód, by istnieć, i z tego powodu przemieszczać się tramwajami w przeróżnych kierunkach z ważnych, życiowych powodów…
Opowieść zaczyna umykać, snuje się coraz mniej rejestrowana przez moją świadomość. Padre tego nie widzi, nie chce widzieć, ma to w dupie (niepotrzebne skreślić). Istotny jest powód mojego lekceważenia jego narracji, a nie zwykłem opuszczać choćby zdania z barmańskich wywodów. Jak w filmach o gwiazdach rocka z tłumu groupies wyłania się ta osobna, niby taka jak reszta, a jednak unosząca się nad zgromadzonym licznie śliniącym się tałatajstwem. I co najważniejsze, zupełnie obojętna wobec wizerunku idola, całkiem odporna na owczy pęd zapatrzenia. Przez co, rzecz jasna, nieziemsko atrakcyjna. Papa barman mówi, jego twarz świadczy o tym, że historia jest wybitnie zajmująca. Lecz ja nie nią zajęty jestem, ja zajęty jestem Nią. Jest jak jedyny widz w kinie, który nie śmieje się z idiotycznej komedii. Płynie pięknie pod prąd, nie zostawiając po sobie żadnego śladu na tafli wydarzeń. Stoi cichutko na uboczu, a mimo to sprawia wrażenie słońca, wokół którego obracają się bezradne planety.
Poza tym ma fantastyczną, ciepłą, wilgotną, siedemnastoletnią cipkę.
– Słuchaj, przepraszam cię na chwilę, Padre.
Zamaszyście zeskakuję ze stołka barowego, żeby nie powiedzieć – wychodzę solidnie z progu. Zdecydowanym krokiem ruszam ku wyjściu. Tłum rozstępuje się jak morze przed wiadomo kim, woda samoistnie wlewa się do metafor, wilgoć wisi w powietrzu. Chwilę później stoję przed drzwiami lokalu i zapalam papierosa. Mroźna noc, podniecenie oczekiwaniem i nieoczywistością sytuacji. Gdybym zwyczajnie do niej podszedł i jak to się ładnie, choć ozięble mówi, wszedł w interakcję, nic by z tego być nie mogło, samospalenie na dzień dobry. Uśmiechnęłaby się i z urokiem Kopciuszka dałaby mi potężnego kosza, nawet bucika po sobie nie zostawiając. Tak dalece miała posuniętą nienawiść do afisza. Zatem grzecznie czekam tutaj, na tym wydeptanym zimowym chodniku. Ona wie, że ja wiem; istnieje szansa, że zrozumie aluzję. Szansa o rozmiarach jednego papierosa – nie można robić z siebie mięczaka pozbawionego zasad. Jeśli się nie zjawi, wrócę do baru, upiję się znacznie, wysłucham do końca opowieści ojca ojców, rozdam na pocieszenie ego autografy i na kolejne pocieszenie ego uwiodę jakąś młodą entuzjastkę mrocznej literatury, o podartych celowo rajstopach, załatwię ekstazkę i… ha, po cóż gdybać, gdy karta sprzyja.
Staje i jak kot zaczyna wpatrywać się w moją twarz, czekając na ruch pana pisarza. Przerzuca na mnie ciężar inicjatywy, co zgodne jest z konwencją i tak generalnie powinno się to odbywać.
– Przejdziemy się? – pytam niskim głosem, ale naturalnie i dość łagodnie. W odpowiedzi ujmuje mnie pod ramię. Idziemy kilka kroków.
– Mówiłaś, że zadzwonisz. – Nie patrzę na nią, zagaduję w przestrzeń.
– A, nie miałam jakoś czasu – odpowiada, jakby chodziło o promocję w Biedronce. A zaczęło się niegdyś tak miło. W ramach zaliczenia z języka polskiego miała przeprowadzić ze mną wywiad, ja się zgodziłem i cóż… zaliczyliśmy. Nie rozumiem więc, po co teraz tak się obwąchiwać, jakbyśmy wkraczali na swoje terytoria pierwszy raz.
– Zimno jest. Zapraszam na kawę, mam nowy ekspres.
– Na kawę bardzo chętnie.
Bardzo chętnie.
– To co z tą kawą? – Przeciąga się na łóżku jak… no właśnie, na każdym kroku kojarzy mi się z kotami. Zapalam papierosa, gdyż tego wymaga literatura, i idę przygotować to, po co w gruncie rzeczy tu przybyła. Czuję jej spojrzenie, kiedy tak stoję przy tym ekspresie plecami do niej. Wiem, seksownie wyglądam w szlafroczku. Już nie obnażony, a jeszcze intymny. Smoking hot.
– Ile słodzisz, moja droga?
– Nie słodzę. Myślisz, że jesteś zdolny do monogamii?
Telefon wibruje w puszystej kieszeni szlafroczka. Odczytuję dyskretnie treść SMS-a: „Widzimy się na pasterce? Kupiłam nowy pas do pończoch. Chyba że wolisz zostać z żoną…”. Odpisuję, że w takim układzie opuszczenie pasterki byłoby świętokradztwem.
– Tak.
– Co to za pani?
Piąta rano, wigilia Bożego Narodzenia, prawie pusty lokal, Padre wycierający szkło i jakaś ładna, choć leciwa kobieta w niemym telewizorze. Sytuacja znacznie bardziej wzruszająca niż cztery ściany domu i zrzędliwa małżonka.
– Była modelka opowiada pani dziennikarce o przemijaniu, zatarciu się wzorców kobiecości oraz późnym macierzyństwie.
– Wyczytałeś to z ruchu warg?
– To powtórka, widziałem całość wczoraj w domu. Zajmująca historia. Jak na byłą modelkę.
– To musi być niezwykła presja. Modelki, sportowcy, pewnie jeszcze parę zawodów by się znalazło. Wiedzą, że mają jakieś piętnaście lat na to, żeby ustawić się na całe życie. Czyli poświęcić młodość na starość. Tragedia.
– Zamierzasz dzisiaj iść do domu? – Padre nie wygania, Padre troskliwie pyta.
– Wychodzi o ósmej. Poczekam u ciebie te trzy godziny. Nie mam ochoty wysłuchiwać, nie mam ochoty na nią patrzeć ani czuć jej spojrzenia ciężkiego od pretensji. Grunt, że zostawi mi obiad do odgrzania.
– Dobrze było tej nocy?
– Tak.
– Znowu idziesz na nylonową pasterkę?
– Tak.
– Dlaczego się nie rozwiedziesz?
– Tak. Co? Przyzwyczaiłem się do spożywania obiadów.
– A ona?
TERAZ
A teraz ona nie żyje i nie może mi wybaczyć grzechów. Tak, koniec z wmawianiem sobie, że było się dobrym albo chociaż przyzwoitym dla tragicznie zmarłej. Zeszłej zimy byłem skurwysynem, jak każdej poprzedniej zresztą. I tej pewnie byłoby tak samo. Moje użalanie się i granie nieszczęśliwego wdowca jest poniżej jakiegokolwiek poziomu. Chociaż marketingowo jest to zacne i sprytne. Napisać kolorowe wspomnienia miłosne i doprawić mrocznym wątkiem nienawiści do terroryzmu…
– Pięćdziesiąt? – Padre zawsze w czas i adekwatnie do potrzeby.
– Pięćdziesiąt. Dla ciebie też.
Minęła prawie doba od wydarzeń, które sparaliżowały miasto, ludzkie psychiki oraz pozbawiły poczucia bezpieczeństwa cały kraj. Bardzo powoli otrząsano się ze zbiorowej tragedii. Nie nakazano jednak zamykać barów i sklepów. Ktoś poszedł po rozum do głowy. Najgorsze, co można zrobić, to zmusić społeczeństwo w takiej chwili do samotnego otoczenia się czterema ścianami i prowadzenia wojny z goryczą, wściekłością i nienawiścią. Dużo lepiej wychodzi smutne, spokojne radzenie sobie z tym przy kieliszku z innymi żałobnikami. Nie ma szans na barową bójkę. Wkurwiony naród zjednoczony przeciw jednemu, choć nieznanemu jeszcze wrogowi to najbezpieczniejsze towarzystwo na ziemi. Pod warunkiem, że jest się częścią tego narodu. Bo kebaby na przykład zamknięto. Chociaż nie było odgórnego nakazu. Tak się objawia cierpienie niewinnych za grzechy swoich braci.
Tak wygląda Kraków w noc przed Bożym Narodzeniem. Przestraszony, smutny, zrozpaczony, lekko pijany, szukający winnych, pragnący zemsty, ale spokojny. Przygnieciony ciężarem, niemogący się ruszyć. Moc struchlała.
– Moje kondolencje. Zamarłem, kiedy zobaczyłem nazwisko twojej żony na liście ofiar zamachu. Bardzo mi przykro, stary.
Padre nie wie, że ja, Edward Werner, szybko, obrzydliwie szybko otrząsnąłem się z jednostkowej tragedii. W przeciwieństwie do zbiorowej.
– No. Przejebana sprawa z tym zamachem – mówię i zamieram. „Kurwa, powiedziałem to na głos? On to zrzuci na szok albo na męską potrzebę udawania twardego w obliczu tragedii, ale tak generalnie to trzeba się pilnować. Fakt, iż ogólnie mam w dupie tak ją, jak i jej zejście, nie jest marketingowo ani zacny, ani sprytny, oj, nie”.
– Zresztą chuj z tym zamachem, Padre! Moja Olga, moja kochana Olga, miałem jej w te święta wszystko wynagrodzić! – Rozpaczliwe wzburzenie zakwita w moim fałszywym wyeksponowaniu. No, da się? Da się. Zaraz sam siebie nagrodzę brawami.
– Lej i nie pytaj, Padre. Pięćdziesiąt, sto, kurwa, pięćset. I tak nie mam do kogo wrócić… Znasz moje grzeszki, żałuję ich bardziej, niż myślisz… ale przez te wszystkie lata tak naprawdę kochałem tylko ją, moją żonę, moją Olgę. – Prawie sam w to uwierzyłem, wystarczy. Koniec „Mody na sukces”, idę się odlać, a później się zobaczy. Jeszcze tej nocy się upodlę i pas. Trzeba się pozbierać. Pewnie na dniach zadzwoni jakiś dziennikarz i się dopiero zacznie odstawianie tragedii. Pysznie.
Niekiedy plany masz ambitne myśli górnolotne, unosisz się na wysokość, z której niemal rozumiesz kształt świata, a i tak proza życia sprowadza cię na dół, stawiając przed estetycznym dylematem: najpierw się odlać czy wyrzygać, bo jednocześnie to nie po dżentelmeńsku. Podejmuję decyzję i elegancko wstrzymując niepokorny mocz, wtykam dwa palce w gardziel. Po jakimś tam, intensywnie spędzonym czasie czuję lekki powiew ulgi i siadam na sedesie. I wyczuwam lekki powiew Olgi. Żona staje mi przed oczami. Może jednak coś do niej kiedyś czułem. Na pewno czuję teraz alkohol. Nieważne. Tak czy inaczej, wypada choćby ciepłą myślą podziękować jej za to, że akurat znalazła się w takim miejscu i takim czasie, że jej śmierć nie poszła na marne. Za kilka dni będę naczelnym wdowcem po ofiarach terroryzmu w tym kraju. A ten kraj kocha martyrologię, telewizja kocha martyrologię, radio ją kocha, kobiety ją kochają, pieniądze też kochają polską martyrologię. Siedzę i czuję ulgę chwili przemieszaną z ogarniającym mnie entuzjazmem na myśl o przyszłości.
Co może pójść źle?
Jak w każdej historii, jak zwykle w życiu, jak to ma w naturze dziejowa sprawiedliwość, gdy pojawia się to pytanie, należy spodziewać się katastrofy.
– Wiem, na czym ci zależy. – Głos dociera zewsząd i znikąd jednocześnie. Jest tylko pijacką projekcją w mojej głowie, czy słyszę go naprawdę?
– A… halo… czy ktoś tu jest? – Chyba za dużo tych pięćdziesiątek. Chciałoby się powiedzieć: o jedną, ale to nie o jedną. Zaczynam świrować. Czuję czyjąś obecność, będąc samemu w kiblu.
– Więcej. Znam cię na tyle, że wiem, co masz zamiar z tym zrobić.
– Co?
– Jesteś nikim. Gównem, od którego wali tak bardzo, że gdybym nie musiał, nie zbliżyłbym się do ciebie na kilometr. Niestety, jesteś mi potrzebny. Upokarza mnie to, ale życie nie jest usłane różami. Jest usłane gnidami takimi jak ty.
Skupiam się i lokalizuję źródło dźwięku. Dobiega z sąsiedniej kabiny. Brzmi mrocznie niczym z horrorów. To taki rodzaj ludzkiego głosu, którego nie chce się usłyszeć, jeśli nie ma się pewności istnienia Boga i czystego sumienia jednocześnie. I jeszcze ta chwilowa, intymna cisza, obskurna aura toalety, jarzeniówki jak na przesłuchaniu i, no właśnie, ten specyficzny rodzaj napięcia. Zaraz, przecież to ja jestem cenionym pisarzem literatury sensacyjnej, przecież to ja decyduję, co jest mroczne, a co jest jedynie pozoranctwem.
– Lej, kurwa, jak masz lać, czy co ty tam sobie robisz, ale… ale się, kurwa, zamknij. – Trochę mi się język plącze, ale przekaz jest raczej zrozumiały.
Lecz tajemnicza postać nie zamierza przestać. Mężczyzna mówi teraz bardzo konkretnie. Sypie faktami, datami, a nawet, niestety, paragrafami. Przytomnieję z każdym jego pogrążającym mnie słowem. Aż w końcu osiągam stan pełnej, przerażającej trzeźwości I momentalnie dociera do mnie, że żarty się skończyły.
Żarty się skończyły, ale groteska pozostała. Nawet nie musi mnie do niczego zmuszać w sposób fizyczny. Siła argumentu wystarczy w zupełności. Opuszczamy lokal i idziemy przez śnieg jak dwaj starzy kumple. Po dziesięciu minutach zmienia się sceneria. Gdzie my jesteśmy?
Zarządza przystanek po krótkim spacerze, który wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Teraz coś mi świta. Jakbym znał to miejsce z nieodległej przeszłości.
– Siadaj – warczy tonem, jaki nie spodobałby się nawet owczarkowi niemieckiemu. W ogóle jest groźnym facetem. Jednak to nie strach zajmuje mój umysł, a pytanie o przypadek, o teorię chaosu, wręcz o jakiś tajemny kierunek, który wszechświat nam ustala, a my nawet o tym nie wiemy. A wszystko przez jeden wyryty na oparciu napis.
„Prawdziwi mężczyźni nie zapijają kaca”.