Kobiety - ebook
Kobiety - ebook
W książce Kobiety Kuszelewskiej prosta kobiecina prowincjonalna,
"mamuleczka", udziela reprymendy nie dosyć ostrożnemu wysokiemu dygnitarzowi
konspiracji. "Podziemny oficer odruchowo sprężył się na baczność". I my tak
robimy, zamykając przeczytaną książkę.
Melchior Wańkowicz, Książka o kobietach w Polsce ("Wiadomości", 6 X 1946)
Dziwy życia Stanisławy Kuszelewskiej, to książka napisana przez autorkę o
dużych umiejętnościach. Zawarte w niej realia są najświeższej daty, dotyczą
bowiem w znacznej części stosunków w Kraju już po przybyciu Rosjan. Książka
Kuszelewskiej stanowi próbę uczciwą, podjętą przez pisarkę sumienną i
odważną. Pośrednio jest dokumentem wojennym, bezpośrednio - dokumentem
udręczonego pokolenia, walczącego o własny wyraz artystyczny.
Mieczysław Giergielewicz, Opowiadania Kuszelewskiej ("Wiadomości", 13 VI
1948)
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-597-3 |
Rozmiar pliku: | 904 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeruzalem! Zbudowane jesteś jako miasto, gdzie wszyscy łączą się społem. Tam bowiem wstępują pokolenia, pokolenia Pańskie, aby wsławiły imię Twoje…
(z tekstów mszalnych)
Wrzesień 1939 stał pod błękitnym niebem, wśród złotych drzew, złotych pożarów, czarnego miału domów i kości. Później zwisł, jak krwawy strzęp.
Tak samo — serce Warszawy.
Czy wierzyliśmy w zwycięstwo? Nie wiem, bo i wtedy nie chcieliśmy wiedzieć. Zresztą nie było czasu. Dziś, patrząc wstecz na tamte dni, myślę, że wierzyliśmy aż do siedemnastego.
Natomiast w walkę wierzyliśmy dłużej, aż do dwudziestego piątego, kiedy całe miasto — jak mówiono wtedy — padło pod bombami.
W Szpitalu Dzieciątka Jezus leżą trzy tysiące rannych, choć miejsca jest na tysiąc. Ale lekarzy nie brak, obsługi dużo, zakonnej i świeckiej, apteka pełna, rentgen działa, bandażujemy bogato, kuchnia i pralnia w porządku, a w sieni frontowego pawilonu dziesiątki ochotników noszowych czekają na skinienie. Szpitalne magazyny żywności pełne są worków ryżu, manny, cukru, herbaty. Rannym nie brakuje niczego, prócz bezpieczeństwa i wody. Wodę nosimy kubłami z uszkodzonych Filtrów, pod obstrzałem. Kiedy już nikt nie waży się iść, prowadzi nas wesoło pani Maria, żona sierżanta, walczącego gdzieś na dalekiej wojnie — może pod Kutnem, może pod Siedlcami, może pod Lwowem — na polskiej dalekiej wojnie, o której w odciętym mieście nie wiemy już nic.
Mieszkamy w szpitalu, każdy oddział sanitariuszek na swoim pawilonie, nie wychodzimy na ulicę, bo nie ma po co i roboty jest zawsze za dużo. Śpimy kolejno po parę godzin na legowiskach w korytarzu, jadamy u szarytek.
Nazajutrz po przyjściu do szpitala, chyba siódmego września, otworzyłam przypadkiem drzwi jednej z izb na parterze, szukając czegoś czy kogoś. Na kamiennej podłodze śpi troje dzieci, same okrągłe blondasy. Zimno dzieciakom, myślę, gdzie by tu znaleźć jakiś koc? Podchodzę: trupy. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam nienawiść.
Nocami strzelają armaty, pocieszamy się, że to nasze; istotnie, w ogrodzie pomologicznym, tuż za szpitalem, stoi bateria. Na dachach pawilonów posługacze szpitalni malują wielkie czerwone krzyże. Słusznie, to zupełnie ochroni od bombardowania. Na dalekiej wojnie widocznie wszystko idzie dobrze, bo któregoś dnia gazeciarz przynosi dodatek nadzwyczajny jednego z wielu kurierków: „Linia Zygfryda przełamana w siedmiu miejscach”. „Anglicy w Gdyni!”. Wiwat! Ale ranny żołnierz, zarośnięty i obdarty, przyniesiony prosto z pola bitwy — bodajże spod Raszyna — jęczy na noszach:
— Marmoladę z nas zrobili, nie ma już wojska…
— Sabotażysta! Dywersant! — oburza się nasza Pani Doktor, doktor Zofia Zabawska, kapitan wojsk polskich, słońce szpitala. Sabotażystę, po opatrunku, zamknęłyśmy do separatki, żeby nie siał zgorszenia. Inni ranni zapewniają, że wszystko dobrze, a dlaczego pożary widać ze wszystkich stron Warszawy, tego nie wie nikt.
Jest dobrze, bo nawet ktoś nam przyprowadza jeńca na opatrunek.
— Nie dobijajcie mnie! — błaga niemiec, dygocący i pokorny. — Ich binn kein wildes Tier!
Pani Doktor śmieje się zdumiona.
— W polskich szpitalach nie zabijają jeńców — mówi.
Po opatrunku niemiec dostaje kawy, jak wszyscy, a potem idzie pod strażą na Komendę Miasta. Następny niemiec, draśnięty w nos, domaga się buńczucznie zastrzyku przeciw tężcowi.
— Za mało będzie dla naszych — melduje któraś asystentka, Ewa czy Jadzia. — Pani Doktor każe dać?
— Dać mu, ścierwu, niech zna pana.
Po paru dniach w szpitalu wyleciały szyby. Na opatrunkową ktoś przyprowadza dziewczynkę, może piętnastoletnią. Ratowała rannych w Alejach Jerozolimskich, pocisk padł na chodnik, zasypał ją odłamkami asfaltu. Pani Doktor wyjmuje odłamek po odłamku i sama aż zęby zaciska, dziewczyna ani drgnie.
— Jak się nazywasz, dziecko?
— Leydówna.
— Zapamiętajcie to nazwisko — powiada do nas Pani Doktor. — Po wojnie podam ją do Krzyża Walecznych.
Z okien widzimy procesje ludzi idących w obie strony. Z gratami, z dziećmi, z rozpaczą.
— Ot, szukają własnej śmierci — mówi ktoś. — Czy to nie lepiej czekać na swoim miejscu, aż sama przyjdzie?
Nocami płoną pierwsze bliskie pożary. Jasno i czerwono w ogrodzie szpitalnym, ale w szpital nie trafiło jeszcze nic. Ranni napływają falami. Wszyscy mówią zgodnie: — Już odpędzamy niemca, już, już…
Na pawilonach zaczęła się dyzenteria. Któregoś dnia staruszka siostra Ludwika, odpowiedzialna za gospodarstwo szpitala, mówi:
— Nie mam już czerwonego wina, tu jest kartka do firmy Rago na Krakowskim Przedmieściu. Może by dwie sanitariuszki poszły przynieść? Rago da na pewno, chciałabym ze trzydzieści butelek.
Pani Doktor wyznacza Pawłowską i mnie. Wychodzimy natychmiast, jakeśmy stały: białe fartuchy, białe czepki, czerwone krzyżyki na ramieniu. Głupio, ale któż wtedy nie był głupi?
Ulice Warszawy! Niewidziane od kilku dni. Szkło pod nogami, gruzy, barykady z mebli, z tramwajów. Tłum kopie rowy przed Dworcem Głównym. W szpitalu nikt nie wie, że miasto jest takie zniszczone. U nas jeszcze raj.
Więc jest tak źle?
Przez głośniki krzyczy Starzyński:
— Trzymać się! Otworzyć sklepy, nie tarasować ulic, nie zamykać bram. Wykopać rowy na Placu Unii! Potrzebuję stu ludzi na Wolę, stawić się natychmiast z łopatami! Dwudziestu na Solec, nosić worki ze młyna. Trzymamy się! Wytrzymamy!
Więc jest tak dobrze?
Nie nasza rzecz. My z Pawłowską wiemy jedno: czerwone wino, firma Rago, trzydzieści butelek.
Idziemy rześko, rade z przechadzki. Nagle tłum patrzy w niebo, ale do bram nie ucieka nikt. Srebrne bombowce nadlatują od zachodu. Z dachów sypie się ku nim groch karabinowych strzałów tyr, tyr, tyr, tyr… Przeciskamy się Marszałkowską ku Świętokrzyskiej. Na Nowym Świecie już wiemy: to nalot na mosty. E, mosty daleko, widzimy, że na ulicy nie boi się nikt. Dachy pełne żołnierzy i cywilnych antków. Wszystko krzyczy, śmieje się, klnie i strzela. Do firmy Rago mamy już chyba tylko ze sto kroków. Nagle słychać detonację i srebrny bombowiec zniża się nad ulicą. Zwierzęcy strach zapala nam i mrozi krew. Ostatkiem tchu dobiegamy do składu win. Brama zamknięta! Pięściami walimy w deski, zostawiające nas samotnie na pustej już teraz ulicy.
Bombowiec znikł, bramę otworzyła drżąca dziewczyna.
— Nie wolno, psiakrew, zamykać bram! Nie słyszałaś, co mówił Starzyński? Brama jest dla wszystkich! Złożymy na ciebie raport do komendy!
Ale już strach odpłynął, wściekłość zgasła i wiemy doskonale, że na żaden raport nie będzie czasu. Zresztą już lubimy dziewczyninę za pokorę jej spojrzenia. Staruszek Rago dał nam wino, najlepsze czerwone, trzydzieści butelek, naturalnie bez pieniędzy. Zapakował w cztery paczki, każda z nas niesie piętnaście butelek, w obu rękach. W razie czego, nie można już biec. Czerwone wino — skarb.
Wolnym krokiem dochodzimy do kościoła Wizytek. Jest koło piątej po południu. Drugi nalot na mosty! Tym razem mosty wydały nam się bliżej. Chronimy się do kościoła, w kościele tłum. Pod dachem jest każdemu bezpiecznie, sklepienie takie grube.
Wkrótce ucichło, z tłumem wypływamy z wolna na ulicę. A na ulicy — bal!
— Bombowiec strącony! — ryczy tysiąc gardeł. Żołnierze i antki szaleją na dachach, czapki lecą w górę. Drżymy ze szczęścia, ale znowu nie możemy biec z tłumem. Tyle wina w ręku! Koło Hotelu Europejskiego, tuż przy służbowym wejściu, którego nie znałyśmy dotychczas, ktoś szarpie nas za fartuchy.
— Siostrzyczki, do nas! Do nas na podwieczorek!
To trzy kelnerki chwyciły nas i ciągną gościnnie do swego kąta koło kuchni.
— Zjecie nasz podwieczorek, nasz własny, zróbcie nam tę łaskę, wiecie, że strąciliśmy bombowiec?
— Mamy teraz stołówkę dla wojska, nie odmówcie, siostrzyczki!
— Sam generał Rómmel przyszedł na kawę, siedzi w sali! — krzyczą dziewczęta jedna przez drugą.
— Ależ kochane panie, nie jesteśmy głodne, w szpitalu żarcia po uszy.
— To nic, musicie wypić naszą kawę!
Siedząc w służbowym za kuchnią, obsługiwane jak królowe, czujemy obie z Pawłowską, że chyba nikt nas w życiu tak nie kochał, jak te nieznajome kelnerki, widziane po raz pierwszy i ostatni. Za co? Za czerwony krzyż na ramieniu. Za strącony bombowiec, którego nawet nie widziała żadna z nich, żadna z nas.
Na Marszałkowskiej szalał tłum. Dachy pieniły się radością, resztki szyb świeciły w zachodzącym słońcu, ulicami toczył się potężny śmiech. Koło dworca baby kopały rowy, chłopy umacniały szańce. Chciałyśmy całować każdą z nich, każdego z nich. Warszawa braci i sióstr piła bez tchu czerwone wino walki.
Triumfalnie wniosłyśmy do szpitala trzydzieści nierozbitych butelek. Na korytarzu kłębili się ludzie, dwóch mężczyzn niosło zemdloną szarytkę, która codziennie śpiewała na mszy. Po śladach idących ludzi kapała krew koloru wina. Prawa noga kobiety zwisała w strzępach.
— Natychmiast amputacja — zabrzmiał głos doktor Zabawskiej.
Siostra Ludwika nie ucieszyła się z wina.
— Doktor Wojciechowska zabita przed chwilą — powiedziała nam zamiast powitania.
Tak polała się w moich oczach pierwsza krew — wino wolności — odtąd płynęła rzeką.PROFILE MŁODZIEŃCZE
Chleb i serce
Kiedyś, w 1937 roku, oglądając fotografie zniszczonego Madrytu, Emilia powiedziała od niechcenia: „A teraz kolej na Warszawę”.
Stało się — i oto już jest październik 1939. Wojenny wrzesień przetoczył się nad miastem, kapitulacja dźgnęła półżywych ludzi ostatnim ciosem; ale za kilka dni nie było już czasu o tym pamiętać.
Pierwszy jest — chleb.
Dowództwo poszło do niewoli, lakierowani niemcy walą białymi rękawiczkami w żydowskie twarze, nie wiadomo, czy rozstrzelają Starzyńskiego, ale głodny tłum wyległ na ulice i CHCE JEŚĆ! Ludzie mrowią się po jezdniach zasypanych szkłem; szukają żywych, szukają umarłych, obłażą skwery, oglądając napisy na świeżych, byle jakich mogiłkach, dziwią się tramwajom leżącym w poprzek jezdni, chociaż sami je tu niedawno przewrócili; włażą na gruzy, plączą się w zerwane druty. Ktoś znalazł w barykadzie własne biurko i kanapę, ktoś dźwiga do znajomych stół, ocalały z całego mieszkania. Tam, gdzie zamiast domu garbi się stos okopconych cegieł, drewna i żelastwa, stoją milczące gromady, patrzą na rumowisko i myślą: „Czy tu jesteś, Zosiu?”, „Czy tam leżysz, Janku?”. Zanim pół Europy roztarto na miał, ci ludzie pierwsi, wtedy, w Warszawie, witali oniemiałym zdumieniem ten nowy, nowy świat. Ale przede wszystkim, ponad wszystkim i pomimo wszystko: chleba!
Chleb! Woda! Dach! Studzien za mało, sklepy rozbite, piece nie palą, mąki nie ma. Czym zaklepać sufit? Siódmego października spadł pierwszy śnieg na drzewa, krągłe od liści.
Wstawszy przed świtem, Emilia idzie z wiadrami z Hożej na Ludną i długo stoi w kolejce po wodę. Niemcy fotografują tłum przy studni, tłum odwraca się tyłem. „Bodaj was jasna cholera!”, „Jeszcze i na was przyjdzie”… — pomrukują ludzie. Wreszcie Emilia nabiera wody, obryzguje buty i dźwiga dwa kubły powoli pod górę, ku placowi Trzech Krzyży. Na rogu Książęcej i dolnej Smolnej staje, by odpocząć. I widzi: wiaduktem Trzeciego Maja sunie gruby wąż ludzi w polskich mundurach. To jeńcy. Idą byle jak, płaszcze rozpięte, głowy spuszczone. Szarozielony wąż, na szarym wiadukcie, pod szarym niebem. Zwolniony film przegranej. A przecież właśnie od strony tego mostu czekaliśmy odsieczy! Kiedy w dwie godziny później Emilia już bez wiader stanęła w kolejce po chleb na rogu Hożej i placu, ten sam siwy wąż mundurów wpełzał bez przerwy w wylot Alei. Odwrotna polska defilada, po tej samej ulicy, tylko w przeciwną stronę. — „Tylu jeszcze mieliśmy żołnierzy? — myśli naiwnie Emilia. — To czemu w takim razie? Czemu…?”
Dosyć. Tak. To wszystko prawda albo nieprawda, ale teraz — chleb!
Kolejka ludzi ustawiła się przed piekarnią, znajomą od dawna. Podobno odratowano tam piec. Starzyński kazał — jeszcze wciąż Starzyński — wydobyć mąkę ze schowków i dawać chleb. Stoi kilkaset osób, każdy nienawidzi każdego, kto stoi przed nim. A jeszcze tydzień temu tłum warszawski był tłumem braci i sióstr.
Do wieczora chleba nie dano.
Nie dano też nazajutrz ani za trzy dni. (Za to niemcy dali nowe rozporządzenia: godzina policyjna od zmroku, oddać aparaty radiowe, kara śmierci za posiadanie broni. Nowy, nowy świat!) Wreszcie po tygodniu ulicą poszła plotka: chleb dadzą w południe! Znowu cierpliwy ogon ludzi wyciąga się przed piekarnią i znowu stoi Emilia. W południe? Doskonale, już ósma, poczekamy. Nie, nie poczekamy. Patrol niemców przegania kolbami: nie wolno stać na tej ulicy. Precz! Pośpieszna plotka komentuje natychmiast: „Defiladę będą tu robić, dranie, sam Hitler przyjechał!”.
Więc Emilia idzie precz. Głód i nienawiść cierpką śliną podpływają do ust. Emilia wraca do domu. Dom! Cudzy pokój z kuchnią, w którym mieszka osiem kobiet, stare i młode, żółte, brudne, półprzytomne. Ale same swoje. Zaprzyjaźnione lub spokrewnione, zżyte od lat w wioślarskim klubie, zbratane wrześniową pracą w szpitalu, niedawno, w sierpniu jeszcze, nauczycielki, urzędniczki, studentki, dziś pogorzelcy — schronione u koleżanki. Każda ma swój kąt na podłodze i plecak, który wzięła z domu szóstego września, przenosząc się do szpitala. Halina, sławna ongiś sterniczka, szczęśliwa właścicielka tego mieszkania, odrobiny opału i skąpych zapasów, odłożonych w sierpniu, ale liczonych na dwie osoby — objęła komendę nad gromadą swoich gości. Co dzień inne trzy śpią na łóżku, dwie na otomanie, reszta na podłodze. Halina zawsze w kuchni, z psem. Punktualnie o piątej każe wstawać, bo od tej godziny wolno wychodzić na ulice, a w dżungli trzeba się śpieszyć do walki o byt. Trzy kobiety wysyła po wodę, dwie za miasto, szukać kapusty po cudzych polach. Jedną stawia w kolejce po chleb, po nadzieję chleba. Jedna musi iść na ulicę i próbować wyciąć mięso z zabitego konia, jeśli jeszcze przypadkiem znajdzie się jakiś niezjedzony. Najmłodsza Elżunia, córka Emilii, ma rozkaz palić pod kuchnią, sprzątać mieszkanie i gotować obiad. Inne „dyżury” zmieniają się co dzień, każdą z prac po kolei spełnia też Halina. Rządzi sprawiedliwie, za lenistwo wymyśla brutalnie, wymaga uczciwej pracy, żywi wszystkie z własnych mizernych zapasów — pięć kilo grochu, pięć kilo kaszy, pięć kilo makaronu — ale żywność dzieli własnoręcznie i skrupulatnie. Pies, jako dziewiąty, uczestniczy w podziale. Emilia i Jasia najsilniejsze, pracują najlepiej, ale gdyby łyknęły więcej zupy, Halina powiedziałaby krótko i głośno: „Świństwo”. Komenderuje jak załogą regatowej łodzi. Istotnie, przed kilku laty warszawskie wioślarki wygrały pod jej sterem regaty na Tamizie, a teraz, w powrześniowej Warszawie, nurt jest groźniejszy, meta bardziej odległa.
Po raz pierwszy w dzień jedzą koło południa, a potem idą ławą do szpitala. Ale nie robią już opatrunków. Na to, co teraz zostało ze szpitala, wystarczą siostry zakonne. Idą kopać gruzy. Szukają Tej, której wśród nich zabrakło. Pani Doktor. Ona to przyjęła je do pomocy szóstego września, ją to kochały żarliwą miłością żołnierza do wodza. Padła, w przeddzień kapitulacji, na nią trzy piętra, przy niej trzystu ludzi. Teraz kopie tam straż ogniowa, kopią rodziny, kopią towarzysze. Gruzy tlą się jeszcze.
Po dwóch tygodniach Emilia znienawidziła Halinę. „Nie wolno mi nawet dać większego kawałka kapusty rodzonej córce, chociaż sama tę kapustę wycięłam na cudzym polu i przydźwigałam aż z Wilanowa! — myśli. Mam patrzeć, jak mi się dziewczyna zatacza z głodu?”.
Któregoś ranka, Halina woła:
— No, stare do roboty jak zwykle, młode ze mną do piwnicy, trzeba drzewo porąbać.
— Zamordujesz mi dzieciaka tą pracą — rzuca ostro Emilia.
— „Dzieciak” ma siedemnaście lat — odpowiada zimno Halina. — Mogłabyś już ją puścić od swojej kiecki.
Wieczorem Elżunia układa się wygodnie na podłodze, obok matki.
— Wiesz — szepcze jej do ucha. — Pani Halina sama rąbała drzewo, a mnie i Jadwisi dała po kawałku cukru. Ma całe kilo schowane w piwnicy, powiedziała że to dla nas, kazała nikomu nie mówić.
— Cukier? A sama też jadła? — szepcze żółciowo Emilia.
— Skądże! Jaka ty jesteś dziecinna, mamo. Jeszcze nie poznałaś pani Haliny?
Emilia pokochała Halinę natychmiast.
Któregoś dnia, już ciemno, tylko świeczka w kuchni — wpada Jadwisia i rzuca na kuchenny stolik płat mięsa.
— Koń! — krzyczy chór.
— Koń! — triumfuje Jadwisia. — Jeszcze żył, czekałyśmy na Koszykowej chyba w dziesięć osób, aż umrze, biedaczysko. Długośmy czekali, chyba ze sto lat, aż wreszcie umarł. Ja wycięłam najlepszy kawałek, bo miałam ze sobą skalpel.
— Brawo przyszły chirurg! Zna się na rzeczy — chwali Halina.
— O słodka Jadwisiu, przyjaciółko zwierząt! — kpi czyjś głos z ciemnego kąta.
— Trudno, wojna — krzywi się Jadwisia.
Po co tłumaczyć? Jeść!! Serce ludzkie zmienia barwę jak kameleon, jeśli obok położyć CHLEB! Elżunia rozpala ogień. Po kątach czekają wilki. Przy świeczce oglądają wspaniałą zdobycz.
— A ja wam powiadam — odzywa się bez sensu Halina — że wojna potrwa dwa lata.
Ogólny śmiech.
— Idźże, idź! Nikt nic wyżyje. Zarobić nie można w tych warunkach, żniwa zniszczone, do świąt cała Polska wyzdycha.
— Elżunia! Dziel konia na dwa lata!
— Najdalej za miesiąc przyjdą Francuzi i Anglicy.
— Wojna potrwa dwa lata — mówi z uporem Halina, patrząc w ogień.
Głupstwo wojna. Koń gotuje się długo, ale będzie dużo, dużo zupy i mięsa. Tymczasem Emilia i Jasia chciałyby gdzieś usiąść. Wstały piętnaście godzin temu, przyniosły wody, biegały za miasto, kopały gruzy. Usiąść! Zajęte wszystkie stołki i każdy kąt. A któż by poszedł do zimnego pokoju, któż by odszedł od ognia, od zapachu mięsa? Więc stoją, oparte o drzwi. Emilia myśli: „to są moje wierne towarzyszki z września? Nie, to są ciała, które pozajmowały wszystkie stołki, ciała, którym trzeba ustępować legowiska, z którymi trzeba dzielić żywność. Chcę zabrać moje dziecko do mego pięknego domu! Chcę je nakarmić, wykąpać i położyć do czystego łóżka! Dokąd iść? Za co? I tak może jeszcze trwać kilka miesięcy? Nie!”.
Uczta.
Potem ciężki, nażarty sen. Tym razem Emilia śpi na łóżku, zwinięta obok Elżuni i Jasi. Nie ma już rozpaczy po Pani Doktor, najlepszej Pani Doktor, leżącej pod gruzami, o parę ulic dalej. Nie ma niemców na świecie. Kapitulacja? Jeńcy na trasie dawnej defilady? Warszawa? Polska? Mąż na dalekiej wojnie? Być może, być może. Ale dziś leży jadło w żołądku. Spokój. Kameleon serca skamieniał od CHLEBA.
Jakoś w końcu października otworzył się pierwszy sklepik. Emilia trafiła na niego przypadkiem, wlokąc się ulicami w poszukiwaniu żywności. I nagle — otwarty sklepik! Złota 37. Przed sklepikiem tłum, znaczy, że war-to walczyć. Wywalczyła sobie wejście łokciami i cierpliwością, trwało to długo. Wszystko, co było w kieszeni — bodajże trzydzieści złotych — zapłaciła za jedną kromkę chleba z szynką. Z szynką! Był to pierwszy chleb od kapitulacji.
Emilia niesie łup do domu. O nie, nie pokaże w domu, wywoła córkę — już szarą z głodu — i zaprowadzi ją daleko od wspólnego mieszkania, od surowości Haliny, od koleżeństwa, sprawiedliwości i wszelkich cnót.
Wyciągnęła Elżunię aż na Mokotowską, może tu nie zobaczy nikt z domu. Wtedy wyjęła z kieszeni ten chleb, okraszony wędliną.
— Masz!
Niebieskie oczka zalśniły, ręce Elżuni porwały się chciwie — i zastygły w pół drogi.
— A ty jadłaś, mama?
— Zjadłam to samo, kupując.
— Dajesz słowo?
— Daję słowo.
— Jak mnie kochasz?
— Jak ciebie kocham.
Palce Elżuni zmiękły szczęśliwie i zaczęły pieścić kromkę. Rozkosz trzeba przedłużyć, więc dziewczyna zbliża do nosa pachnący skarb, zamyka oczy i wciąga zapach chleba, zapach szynki. Nagle z bramy wybiega jakiś dzieciak i chwyta Elżunię za łokieć.
— Daj! — krzyczy.
Otworzyła oczy przymknięte rozkoszą. Ręka z pachnącą kromką, wprost od nosa, ominąwszy usta, skręca ku dziecku. Dziecko z kromką i z wrzaskiem pognało na schody.
Emilia nie patrzy z zachwytem. Idzie ponuro, łykając łzy. Tak, owszem, Elżunia może ma słuszność, ale czy nie mógł ten obcy dzieciak wyskoczyć z bramy choćby w połowie kromki?
— Nie bądź zła, mama, chodź do domu. To nam się zwróci dziesięć razy, ja już swoje wiem.
(„Więc nie zawsze kamienieje od chleba serce człowieka?” — myśli Emilia).
W bramie na Hożej — czeka Olek. Chudy, obdarty, zakochany w Elżuni, jak przed wojną. Zaraz widać po oczach.
— Żyjesz? Olek! Gdzieś ty był? Oleczek! — woła Elżunia.
— Wróciłem z tej wojny, cholera. Rozbili nasz oddział pod Siedlcami. Uciekłem niemcom, chłopi mi dali te łachy, szedłem piechotą z tydzień, aby do Warszawy.
— Czy twoi żyją? Czy jest twój dom?
— Jeszcze nie wiem. Ciebie szukałem, patrzę: wasz dom w gruzach, przybiegłem do pani Haliny. Jesteś. I ja jestem! Jesteś, Ela. O, przepraszam, nie przywitałem się z mamusią…
Jeszcze w sierpniu były ich wspólne wakacje na wileńskich jeziorach, wodne, słoneczne, zielone wakacje.
— Masz, Ela, przyniosłem ci prezent — oczy chłopca palą się złotem — ludzie mi dali po drodze w jakiejś wsi.
Wyjmuje z plecaka wielki bochen chleba i pachnący, gruby wianuszek kiełbasy. Plecak opada miękko. Jest już zupełnie pusty.
Elżunia uśmiecha się do Emilii.
— Widzisz, mama — powiada — ja wiedziałam swoje.
Piętnaście lat
Marysieńka wychodzi ze szkoły.
Jak dziwnie jest dziś na ulicy! Coś się dzieje. Ludzie biegną we wszystkie strony, na placu koło politechniki tyle ciężarówek. Niemcy się roją, broń mają nie na ramieniu, tylko w ręku, gotową do strzału. Prowadzą młodych mężczyzn, mężczyźni trzymają ręce założone na karku. Łapanka na całego, widocznie obława w dzielnicy. Biorą chłopców! Tu jednego wyciągają ze sklepu, tam zatrzymali tramwaj, wyłapią do szczętu. Kto może, ucieka na schody, do obcych mieszkań. Ludzie wpuszczą, przechowają, ukryją…
Marysieńka stoi w progu szkoły. Piętnastoletnie serce martwieje ze zgrozy. Są rzeczy, na które nie mogą patrzeć ludzkie oczy. Marysieńka nie chce płakać, chce się mścić. Każdy fibr jej ciała spręża się nienawiścią. Skoczyć chyba niemcowi do gardła i dusić!
Idzie dwóch. Jej nie ruszą, bo dziś wyraźnie łapią tylko mężczyzn, więc nie strach, lecz wstręt każe dziewczynce odwrócić głowę w bok. Odwróciła. Wtedy widzi, że w kącie ciasnego pustego zaułka, tuż przy szkole, z której wyszła, kryje się mężczyzna. Przyciska ciało do ściany, chce, żeby go nie było.
„Czemuż nie wbiegnie do naszej szkoły? — myśli Marysieńka. — Jakiż głupi! Sterczy pod murem! Przecież to jasne, że dziś nie będą szukać w żeńskiej szkole. Czyż on się nie zna na gatunkach łapanek?”.
Ale już po sekundzie, Marysieńka rozumie przyczynę; dziecko Warszawy kombinuje w mig. Mężczyzna trzyma pakunek, ciężką paczkę i ją to właśnie próbuje ukryć. Aha! Widocznie w paczce jest coś takiego, z czym nie ośmiela się wbiec do szkoły, przez co nie może ratować się ucieczką na schody, pełne młodzieży. Pewnie gazetki! Na pewno gazetki. „Czekaj — myśli dziewczynka — ty dbasz o moją szkołę, to ja zadbam o ciebie”.
Podbiega.
— Proszę pana, niech pan mi odda tę paczkę. Odniosę o piątej na to samo miejsce.
Mężczyzna zachwiał się, jak pod ciosem. Oddał natychmiast i posłusznie, oddał jak matce.
— Teraz prędko do naszej szkoły — szepnęła.
Skoczył.
Marysieńka ruszyła ulicą w kierunku swego domu. Już teraz inaczej czuje to, co dzieje się na ulicy. Ma swoją zemstę, bierze udział w walce. Co jest w paczce? Dużo miękkich papierów, ale jakaś ciężka.
O piątej odniosła. Czekał. W mieście już ucichło. Nie wiedział, jak całować jej ręce.
— Dziękuję za życie, dziecino — powiedział tylko.
— Proszę pana, a co było w paczce? — zagadnęła ciekawie, z dziecięcym uśmieszkiem.
— Sześć rewolwerów.
Nieporozumienie
Studentka Ewa ma podać zamachowcowi rewolwer na ulicy. Zamachowiec musi jechać czysty na robotę, broń dostaje jak najbliżej miejsca zamachu. Za broń — kara śmierci; nie można przedwcześnie narażać tego, który ma wykonać wyrok Sądu Podziemnego. Na posługi głównego zamachowca są technicy zamachowi.
Powiedziano więc Ewie: „Północno-wschodni róg Poznańskiej i Hożej. Jutro, dziewiąta rano. Podjedzie kierowca blondyn, młody, bez czapki, palto szare. Samochód granatowy, ford. Wtedy podejść i oddać”.
Ten sam rozkaz dano chłopcu, dorzucając: „Dziewczyna w brązowym palcie, oczy niebieskie. Będzie czekała na tym rogu”.
Więc Ewa wstaje już o siódmej i ciągle spogląda na zegarek. W domu nie mówi nic, tylko przed dziewiątą bierze spokojnie gospodarską torbę matki, coś zawija w niemiecką gazetę i wychodzi.
— Ty na wykład?
— Nie, zaraz wrócę.
Na ulicę wybiega wesoła jak ptak. Śnieg skrzypi srebrnie, niebo szafirowe. Pojechałoby się na narty! Gubałówka w puchu… Tyle już lat drepcze się tylko po chodnikach Warszawy. No, ale dzisiejsza zabawa warta jest nart i mniej niebezpieczna niż szus z Kasprowego. Można sobie iść wesoło i niech ludzie myślą, że do sklepiku po kartofle. A tymczasem w torbie — „Gniew Ludu”. Hahaha.
Już jest ten róg. Północ, wschód — dobrze. Dziewiąta punkt. Jednocześnie z przeciwnej strony zbliża się granatowy ford. W nim samotny kierowca, blondyn, bez czapki, palto szare. W porządku.
Samochód staje… ale gdzież on staje, do licha? Wyraźnie na rogu południowo-wschodnim, nie północno-wschodnim, jak kazano. I stoi sobie. Chłopak rozgląda się niecierpliwie. Dziewczyna spaceruje spokojnie. Parsknęłaby śmiechem, gdyby uchodziło „w takiej chwili”. Gapa chłopak! Niechże się opamięta. Nie można ryzykować, skoro nie wszystko się zgadza.
Kierowca jest wściekły. Brązowe palto! Wyraźnie ona. Czegóż marudzi, głupia?
Na koniec podjeżdża do nieznajomej w brązowym palcie, odsuwa szybkę i rzuca gniewnym szeptem:
— Namyśli się pani wreszcie czy nie?
— A po co się pan pomylił? — śmieje się dziewczyna błękitnymi oczyma. Oczy jak to niebo, zęby jak tatrzański śnieg.
— A, prawda, przepraszam… — uśmiecha się miękko chłopak. — No to już. Dawać!
Tych dwoje, para na narty.
— „Gniew Ludu”?
— Tak, „Gniew Ludu” właśnie.
Paczka w niemieckiej gazecie błyskawicznym ruchem podana przez okienko. Zaszeleściły papiery. Odwinął. Błysnęła lufa. Zarepetował. Schował do kieszeni. Dał gazu. Już zniknął za rogiem ulicy.
Dopiero wtedy, nagle i nieoczekiwanie, pod dziewczyną ugięły się nogi.
Olbrzymi strach czarnym głazem runął na srebrny dzień.
Sten
W tej właśnie chwili, w tej minucie paść powinien na sąsiedniej ulicy Warszawy rozstrzygający strzał i kadłub jednego tyrana zwali się na bruk.
A może jest inaczej? Może o bruk bije w tej właśnie chwili młodziutka głowa polskiego zamachowca, którego zdążył zastrzelić napadnięty niemiec? Okaże sie to za kilka minut, tu, na tych ciemnych — pomimo słonecznego ranka — schodach. Na te bowiem schody, do tego kąta przybiegnie tamten młody chłopak, jeśli zamach mu się uda.
W tym ciemnym kącie schodów obcej kamienicy czekają Wacek i Hala. Jeśli ktoś idzie klatką schodową, udają zaflirtowaną parę. Nietrudno udawać, pobrali się tydzień temu. Ale nawet im niedobrze wychodzi scena miłosna, napięcie oczekiwania jest zbyt dotkliwe.
Wacek, lekarz oddziału dywersji, ma zabrać stąd zamachowca na tajny punkt sanitarny, po opatrunek, jeśli ranny, na odpoczynek, jeśli zmęczony. Hala odbierze broń jeszcze ciepłą od strzałów i zaniesie ulicami wzburzonego miasta, daleko, daleko, do składu.
Minuty za minutami. Ci dwoje czekają bez oddechu, z gardłem ściśniętym, paznokcie wbijając w dłoń.
Nagle — czyjś sus od strony bramy i rozdygotany chłopak wali się w ramiona Wacka. Zęby mu szczękają, twarz spływa potem. Wacek bez słowa chwyta go pod ramię i razem dają znowu susa w bramę. Na ulicy czeka samochód i dwóch kierowców. Sekunda — pojechali pełnym gazem.
Teraz Hala jest sama z własnym zadaniem. Te schody, ta brama, lada chwila mogą zapalić się pod nogami. Tu uciekał zamachowiec, stąd odjechał, tylko tutaj może przybiec niemiecka pogoń. Nie wolno myśleć, co robi Wacek i co mu grozi. Trzeba złożyć wystrzelonego stena, którego rzucono do jej rąk, schować go do gospodarskiej torby — i iść.
Hala jest stary wyga, chociaż ma lat 25. Składała już nieraz steny na ćwiczeniach i nie pierwszy to raz odbiera broń po zamachu. Ale dziś czemuś — zaciął się sten. Może ręce drżą z niepokoju o Wacka męża, może drżały mniej, kiedy był narzeczonym?
Przepadło. Ogromny sten zaciął się uparcie i nie sposób go złożyć. W takim razie nie zmieści się do torby! Na rozważania nie ma czasu. Hala rozpina palto, kładzie sobie długą broń wzdłuż prawego boku, przytrzymuje pachą, zapina palto, chwyta pustą torbę lewą ręką — i wychodzi na ulicę.
Hala jest niska, broń jest długa, a palto wyrośnięte i przyciasne. Ale trzyma z całych sił i idzie pod ścianami domów. Nie wie tylko o jednym: że mały, maleńki koniec lufy wygląda spod palta. Zwykły przechodzień nie zauważy, ale fachowiec — od razu.
Idzie spokojnie, ściany kamienic ma z prawej strony. Ale oto skrzyżowanie ulic. Trzeba przejść kilka kroków po nieosłoniętej przestrzeni, pełnej ludzi. Na jezdni stoi policjant. I patrzy. Źle! Polacy gardzą teraz policją w granatowych mundurach, bo — jak mówią ludzie — „do niemców na służbę poszła”. Hala wie, że policjant jest równie niebezpieczny jak niemiec. Trzeba więc minąć go od swojej niewinnej strony. Hala idzie, bo iść musi, ale w duchu klnie. „Granatowy, psiakrew! Niemcom służy dla kawałka kiełbasy! Śmierci na takiego nie ma…”
Mija… Już, zdawało się, minęła, kiedy nagle policjant podchodzi szybkimi krokami i chwyta ją za lewy łokieć.
— Do bramy — rozkazuje ostro. „Boże, tylko tydzień żyłam z Wackiem” — bucha w Hali milczący spazm.
Nic, nic już teraz nie poradzi.
Policjant rozgląda się w bramie: siedzi tu dozorca i handlarka chleba. Wobec tego ciągnie swoją ofiarę na parter ciemnych schodów. Szybko odpina jej palto, wyjmuje broń spod pachy, błyskawicznym ruchem składa zaciętego stena, chowa do torby, wsuwa tę torbę do zmartwiałych rąk Hali, troskliwie zapina palto na dygoczącej dziewczynie i odchodzi.
Odchodząc, warczy:
— Jeśli panna nie potrafisz tej roboty, to lepiej panna garnków pilnuj.
Hostia
Czwartek wieczorem. Tego wieczoru — jak co tydzień — na Pawiaku milczenie w pełnych celach. Milczenie i skupienie. Po długiej ciszy chóralny szept: „Spowiadam sie Bogu Wszechmogącemu… i Tobie, Ojcze, żem zgrzeszył myślą, mową i uczynkiem…”.
O tej samej godzinie, w pobliskim kościele Warszawy, w kościele pustym i tylko iskrą lampki u ołtarza rozjaśnionym, klęczy samotny ksiądz i mówi żarliwym szeptem: „Niech się zmiłuje nad Wami Bóg wszechmogący, a odpuściwszy Wam grzechy, niech Was doprowadzi do żywota wiecznego… Przebaczenia, darowania i odpuszczenia grzechów niech Wam udzieli Bóg miłosierny…”.
— Amen — szepcze daleki chór mężczyzn i kobiet, gwarnymi ulicami oddzielony, wysokim murem zamknięty, kratami zakuty, wartą strzeżony, śmierci czekający.
Modlą się długo ludzie po celach, długo klęczy ksiądz w pustym kościele najdziwniejszego z miast na świecie.
Nazajutrz, w piątek, o siódmej rano, do drzwi zakrystii stuka Hania z towarzyszkami. Otwiera im ten sam ksiądz. Trzy kobiety spowiadają się krótko. Najpierw młodziutka Hania, dziecko prawie, o twarzy przeczystej i oczach z niebios. Potem jej dwie starsze towarzyszki. Razem przystępują do Pańskiego Stołu. Potem Hania klęka w zakrystii. Potem…
Potem dzieje się cud. Do dziewczątka, klęczącego w asyście dwóch kobiet, podchodzi ksiądz i podaje drobną, płaską szkatułeczkę, owiniętą w skrawek białego płótna. Hania przyjmuje ją wyciągniętymi dłońmi. Zamyka oczy. Pochyla głowę. Chwilę tak trwa. Potem najtkliwszymi palcami zasuwa białe zawiniątko za białą bluzkę na piersiach. Wysoko zapina płaszcz.
— Idźcie z Bogiem — mówi kapłan.
Trzy kobiety wstają z klęczek i wychodzą na ulicę. Z Bogiem swoim idą. Hania pośrodku, towarzyszki po bokach, tuż przy niej. Lekko dotykają palcami jej łokci, niewidzialnie prowadzą ją przez ziemski świat. Hania idąca wśród nich, z Chrystusem w sercu, z Chrystusem na piersiach, nie wie o świecie przez tę jedną godzinę w tygodniu. Idzie we mgle, w białym obłoku wiary. Może lilie wyrastają spod nóg, może słońce całuje tę jedną głowę, tak jedyną, choć zgubioną wśród wielu. Ulicy nie ma dokoła, nie ma wrogich mundurów ani polskiego pracowitego tłumu, który już od dawna wezbrał na chodnikach.
Hania myśli zwykłą swą litanię piątkową: — „Jezu, który idziesz ku naszym, bądź z nimi, pozostań z nimi. Tym, którzy pojadą do palmirskiego lasu na krótką straszną śmierć, pomóż udać, że się nie boją. Tym, którzy będą zawleczeni do fabryk wroga, żeby toczyć broń na własnych braci, pozwól, niech bezkarnie zdołają pracować źle. Ci, którzy w kaźni Oświęcimia zapomną Twego Imienia, daj, niech spotkają Dobroć na sąsiedniej pryczy. Ci, którzy wyprowadzeni będą o świcie na więzienne podwórze, niech do ostatniej chwili myślą, że pojadą na transport. Tym, którzy latami nie zobaczą w celi słońca ani książki, niech wstaną z pamięci najpiękniejsze wiersze, niech dojdzie do nich każda wysłana paczka. Niech im nie zapleśnieje chleb. Niech słonina z Patronatu trafi do kotła…
Od sztubowego, od gumowej pałki, od krwawego psa — wybaw ich Jezu. Od zgniłej brukwi, od zimna, od wszy — wybaw ich Jezu. Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, daj im uczestnictwo w pracy zbawienia, którą Tyś rozpoczął, a nam kończyć kazałeś…”.
Kobiety w asyście pilnują przejść przez ulice, schodzą z oczu patrolom, milczącymi ruchami kierują tę, która dziś ma prawo nie wiedzieć o świecie. Dziewczynę, która pierwsza może od dwudziestu wieków Kościoła niesie Ciało Boże ciałom umęczonym.
Potem są jakieś izby, jakieś bramy, jakieś obojętne, nieświadome lub przekupne ręce. Wybacz, Boże. Zrozum, Boże. To przecież Polska. Wreszcie szkatułeczka dochodzi do rąk lekarza lub lekarki-więźnia. Jest ósma rano, w celach już dawno rozdano kawę. Wypili ją wszyscy więźniowie, pozwolenie Synodu Podziemnego brzmiało wyraźnie. Lekarze wchodzą do celi, jednej, drugiej, trzeciej. Jeśli straż nie widzi, wszyscy klękają. Kolejno w każdy piątek inne ręce przyjmują w celi szkatułkę pełną Boga.
— Corpus Domini nostri Jesu Christi custodiat animam tuam in vitam aeternam…
— Amen.
Ławeczka w Alejach
Pączki kasztanów w Alejach Ujazdowskich są już złote i lepkie. Pachnie młodziutka trawa. Jest niebieskawy, kwietniowy zmierzch, niedługo zapadnie godzina policyjna — ósma — i trzeba będzie wrócić do dusznej oficyny na Marszałkowskiej. Tymczasem — użyjmy spaceru. Ale czy to jest prawdziwy spacer? Aleje, miejsce wiosennych spotkań tylu pokoleń zakochanych par, już są nie takie jak za dawnych czasów. Najładniejsza ulica Warszawy nazywa się teraz „Siegesallee”, a raczej nie, nazywa się po dawnemu, ale tak głoszą niemieckie tabliczki na wszystkich rogach. Park Łazienkowski zamknięty dla Polaków i obstawiony wartą, Ogród Botaniczny zamknięty w ogóle, Park Ujazdowski przekopany rowami, jaśminy od ulicy wycięte, żeby nikt z gęstwiny nie strzelił do niemców jadących Alejami.
Wiosenny wieczór w Alejach. Jak mało młodzieży! Jak mało chłopców! Boją się łapanek. Z kimże mają spacerować dwie miłe panienki brunetka i blondynka, Zochna i Zosieńka? Idą same, choć wiosna w pełni. Niemców na ulicy dużo, spacerują pod rękę z niemkami. Czasem, czasem, bardzo rzadko, widać, że żołnierz niemiecki idzie z Polką. Próbuje wtedy bełkotać: „Ladna!”. Próbuje pytać: „Lubi?”. A ona parska śmiechem i tłumaczy mu: „Czekolada”.
Za taką parą lecą spojrzenia przechodniów jak kamienie wycelowane w czaszkę.
Ławki, na których pełno zwykle emerytów i matek z dziećmi, już opustoszały, bo późno. Warszawskie „późno” nie znaczy, że wieczór ani że ciemno; znaczy po prostu, że zbliża się godzina policyjna, że tramwaje są natłoczone, i że powrót do domu trzeba obliczać na szybkość własnych nóg.
Zochna i Zosieńka idą spokojnie, zapewne blisko mieszkają. Zatrzymują się pod drzewami, pilnie oglądając pączki wiosenne; czasem podchodzą do słupa latarni, widocznie chcą się oprzeć i chwilę odpocząć. Znów idą dalej. Czemuś za każdym razem jedna z dziewcząt szybko przesuwa ręką po pniu drzewa albo po słupie latarni. Po-tem ręka, schowana do kieszeni płaszczyka — drży. Ale któż to widzi? Nikt.
Na latarniach, na drzewach od ręki dziewczyny zostaje biały ślad wielkości dłoni: biała kartka z czerwonym napisem. Ale niewinne dziewczęta są już daleko. Jeśli ktoś idzie naprzeciw, świergoczą głośno i wesoło:
— Ależ tak, Zosieńko! Ten nowy sweter będzie śliczny!
— Zazdroszczę ci, Zochno, bo moja letnia sukienka…
Przechodzień minął. Teraz znowu przez chwilę można nie mówić nic, a wcale, wcale mówić się nie chce.
Jeszcze osiem kartek w kieszeni. Kartki przyniosła dziś rano komendantka i powiedziała: „Tylko dobrze uważać! Wolno zacząć robotę punktualnie o godzinie 7.30. Nastawcie zegarki. Wasz rejon będzie dziś: Aleje Ujazdowskie, od Belwederu do ulicy Piusa, strona parzysta”.
— Rozkaz.
Po wyjściu komendantki przyjaciółki starannie obejrzały kartki. Dwadzieścia sztuk, zwykła norma. Na każdej kartce wydrukowane czerwono: „KTO CHODZI Z NIEMCAMI TEN HONOR PLAMI”.
— Też wymyślili! — buntowała się Zochna po cichu. — Kto chodzi z niemcami? Jedna na tysiące.
Ale rozkaz to rozkaz. Sprawdziły jeszcze, czy każda kartka dokładnie posmarowana klejem od spodu.
O siódmej wyszły z domu i bacznie obejrzały rejon.
O wpół do ósmej, spojrzawszy na zegarek, zaczęły robotę. W lewej kieszeni czarnowłosej Zochny leżały kartki, porządnie poukładane napisem ku górze. Prawy dolny róg każdej kartki miał małe nacięcie nożyczkami, żeby palce w kieszeni mogły odróżnić go bez pomocy oczu i żeby w pośpiechu nie przykleiły napisu dołem do góry. W prawej kieszeni jasnowłosej Zosieńki leżała drobna, mokra gąbka w blaszanym pudełeczku.
Wiadomo: staje się bliziutko obok siebie, żeby kieszenie były tuż, jedna przy drugiej. Czarna Zochna lewą ręką wysuwa jedną kartkę, sprawdzając dotykiem, gdzie góra napisu, gdzie dół. Biała Zosieńka prawą ręką otwiera w kieszeni blaszankę, wyjmuje gąbkę i szybko smaruje wodą spód kartki, wysuniętej z kieszeni sąsiadki. Wtedy tamta błyskawicznym ruchem — póki nikt nie patrzy i póki nie zaschnie klej — przylepia kartkę do drzewa.
— Śliczne pączki na kasztanach! — woła głośno.
— Szkoda, że jeszcze jaśmin nie kwitnie! — wtóruje koleżanka.
Obie są już daleko od miejsca zbrodni, chociaż odeszły bardzo spokojnie. Oczyma badają, czy nikt nie widział i czy koło następnego celu nikt nie stoi. Phi! Ten rejon jest najłatwiejszy. Tyle drzew! Gorzej bywało na Złotej, gdzie same domy, a przecież taka kartka przylepiona na ścianie to nazajutrz śmierć dla dozorcy, a może i dla lokatorów. Tak, na Złotej wolno było oklejać tylko przystanki tramwajowe albo słupy latarń, bo to zawsze tereny neutralne. Za to w Alejach — używanie. Przy tym wesoło — wiosna!
— Wiesz, może to przyjemniejsze niż flirt? — szepcze Zochna do Zosieńki.
— O tak, Aleje są teraz ładniejsze niż przed wojną — odszeptuje Zochnie Zosieńka.
Zaczęły od Belwederu, pracowały piętnaście minut, dotychczas bez wypadku. Już prawie róg ulicy Piusa, trzeba będzie kończyć, bo dalej cudzy rejon, a tu jeszcze osiem kartek w kieszeni.
— Przeliczyłyśmy się trochę — marszczy brwi Zosienka.
— Słuchaj — szepcze Zochna — naklejmy resztę na ławki i tak plackami, efektownie. Jak tu jutro zechce usiąść jakaś małpa z niemcem, to sobie przeczyta.
— Pycha! — odpowiada koleżanka. — A potem bierzmy nogi za pas, bo już się robi pusto na ulicy.
Nakleiły cztery kartki na najbliższej ławce, jedną obok drugiej, żeby jutro dobrze było widać. I już zamierzają iść ku następnej ławce…
Spoza rogu ulicy wychodzi szybko dwóch niemców. Struchlały. Ale nie, to nie żandarmi, to młodzi żołnierze, żądni wieczornych przygód.
— Fraüleinchen! Chodzi tu! Ladna panienka! Ladna dwie! Dam szokolade…
Zosie klapnęły na ławkę. Prędko, mocno, dokładnie, jednoczesnym odruchem. Zakryć naklejone kartki! Czym? No, własnym siedzeniem.
Niemcy usiedli tuż, bardzo skwapliwie.
— Aa, nette Mädeln, dobra panienka, dobra dwie, nie ucieka, nett, nett… Sehr schön.
Co począć? Uciec, odsłaniając na ławce biały papier z czerwonym napisem: „KTO CHODZI Z NIEMCAMI TEN HONOR PLAMI”? Może nie zauważą, a może zauważą? Może nie zrozumieją, a może… zrozumieją? Może już widzieli te same kartki na ulicach, skąd przyszli? Na dworze jeszcze zupełnie jasno, sąsiednie ławki puste i szare, akurat z tej jednej błyśnie napis, a kartki są jeszcze wilgotne… Więc siedzieć? Rozmawiać? Z niemcami? Niebo runie na głowę. A może ulicą idzie komendantka i sprawdza robotę na rejonie? Wyleje na pysk z organizacji, a potem tłumacz się, człowieku, do sądnego dnia!
Strach i wstręt gęsią skórką obłazi ciało.
— Polizeistunde — tłumaczy niemcom Zosieńka, rozciągając usta w uśmiechu. Ale jednak nie wstaje z ławki.
— O, für uns gibt es ja keine Polizeistunde — uspokaja niemiec. Rozpierają się obaj na ławce, sunąc obcesowo każdy do swojej Zosi. Wesoła czwórka: w środku dziewczęta, po bokach uśmiechnięci niemcy, pod towarzystwem — kartki. Naokoło wiosna. Konwersacja na migi albo łamaną polszczyzną. Nie ulega wątpliwości, że niebo zaraz runie na głowy. Draby biorą się do obejmowania. Wstać! Wstać! Już ani chwili dłużej!
Jak wstać?
Tylko razem z niemcami.
Jeśli wstaną jednocześnie we czworo, to połowa sytuacji będzie uratowana. Któż bo, wstając z ławki w wiosenny wieczór z dziewczyną pod rękę, obejrzy się na ławkę, z której wstał? Po cóż by miał się oglądać?
Więc Zochna zaciska zęby, nad tymi zwartymi zębami ze stali pobladłe wargi udają wiosenny uśmiech — wesoło chwyta swego niemca pod ramię i ciągnąc go zalotnie za sobą, rusza w podskokach ulicą. Jak wesoło!
Zosieńka zrozumiała natychmiast. Druga para, czule pod rączkę, znalazła się w mig przy pierwszej. Roześmiana czwórka zgodnym marszem weszła w ulicę Piusa.
Ileż pogardy padało kamieniami z oczu nielicznych zapóźnionych przechodniów! A ze wszystkich latarń mrugały kartki sąsiedniego rejonu: „KTO CHODZI Z NIEMCAMI TEN HONOR PLAMI”.
Czy niebo wytrzyma do pierwszej pustej bramy i nie spadnie na głowy? Wytrzymało aż do rogu Kruczej. Tam modląc się rozpaczliwie, dziewczęta, pełne uśmiechów, zdołały zgubić swoich niemców, wytłumaczywszy im z trudem, że niestety właśnie dziś mama czeka, ale jutro na pewno przyjdą, tak, na pewno jutro, o tej samej porze, na tej samej ławce. Uprzedzą mamę, nie będzie się niepokoić, a czekoladę owszem, bardzo lubią.
Kiedy odczekawszy długą chwilę na obcych schodach, wysunęły się wreszcie z łaskawej bramy i chyłkiem, pod murami, dopadły swego domu na Marszałkowskiej, było już dwie minuty po godzinie policyjnej i zaczynały krążyć patrole. Dozorca, podzwaniając kluczami, odchodził właśnie w głąb podwórza.
Waliły w bramę pięściami, jak do wrót zbawienia. Zawrócił, fuknął, ale wpuścił.
— Wolałabym sto kijów na Pawiaku — jęknęła Zochna, opierając się bez sił o ścianę klatki schodowej.
— A zmarnowały się cztery kartki — stwierdziła ponuro Zosieńka.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej