- promocja
Kobiety, które nienawidzą - ebook
Kobiety, które nienawidzą - ebook
Od dawna nie odnotowano nowych ofiar Kuby Szpikulca. Jego sprawę, ku rozczarowaniu komisarza Bednarskiego, przejmuje Archiwum X. Kiedy jednak na terenie Górnego Śląska i Małopolski dochodzi do nowych zbrodni, a trop wiedzie do seryjnego mordercy zwanego Bobem Zabójcą, Bednarski i jego ekipa znowu mają ręce pełne roboty. Tym bardziej, że z niezrozumiałych powodów ofiarami padają osoby powiązane z policją.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-5088-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miłość nie umiera. Tylko ludzie umierają.
Hap i Leonard
Jak długo można kupować wino? ‒ pomyślała Karolina, spoglądając z wysokości siódmego piętra na spowitą mgłą stację benzynową. Tam właśnie wybrał się Konrad, gdy skończyła się im butelka tokaju.
Zniecierpliwiona, wybrała numer narzeczonego. Komórka milczała. Dziwne. Czyżby ją wyciszył?
Odczekała jeszcze chwilę i ruszyła do łazienki, żeby wziąć prysznic. Nie czuła się brudna, ale uznała, że warto się odświeżyć. Zresztą do powrotu narzeczonego i tak nie miała nic lepszego do roboty.
Wykładzina tłumiła odgłosy kroków, co wcale nie działało na nią kojąco. Ściągając szlafrok, ze zdziwieniem odkryła, że ma gęsią skórkę.
– Strachajło z ciebie – powiedziała na głos. – Nie nadajesz się na bohaterkę.
Wbrew wypowiedzianym słowom, ten monolog dodał jej pewności siebie.
Ustawiła temperaturę wody i pozwoliła, by mocny strumień spłukał z niej stresy minionego tygodnia. Po kąpieli wytarła się do sucha przyjemnie ogrzanym na kaloryferze ręcznikiem. Po namyśle zamiast szlafroka włożyła czarne koronkowe body. Owszem, teoretycznie mogła sobie darować takie manewry, bo przecież i tak podobała się Konradowi, czemu niejednokrotnie dawał wyraz. Jeśli jednak czegoś w życiu się nauczyła, to na pewno tego, że należy dbać o swego mężczyznę. Zwłaszcza gdy ten potrafi się odwdzięczyć.
Ponownie zadzwoniła do ukochanego. Znów nie odebrał. Coraz bardziej zaniepokojona, podeszła do okna, wpatrując się w światła zapadającego w sen miasta. Stacja benzynowa, biurowce i dziesiątki pozbawionych wyrazu budynków, których kontury zamazywała mleczna poświata, tkwiły w tych samych miejscach co przed kwadransem, przez ten czas nie zyskawszy ani odrobiny uroku. Zgadza się – Sosnowiec nie kojarzy się z romantyzmem. Nawet trudnym. Kiedy więc kilka dni wcześniej Konrad oznajmił, że właśnie tam spędzą weekend, parsknęła śmiechem. Niezrażony wyjaśnił, że już zamówił apartament, a na dokładkę kupił bilety do pobliskiego teatru.
Pobliskiego to mało powiedziane, bo dotarcie do niego zajęło im dosłownie pięć minut. Ale nawet gdyby trwało pięć godzin ‒ i tak było warto. Zarówno wystrój świątyni Melpomeny, z ozdabiającą ściany holu kolekcją czarno-białych posterów, migawek z różnych przedstawień, jak i pełne pasji popisy aktorek, podziałały odświeżająco na otumanione codziennością zmysły.
Jeszcze jako nastolatka Karolina marzyła, by zostać gwiazdą filmową. Wcielać się w nieszczęśliwie zakochane heroiny albo sufrażystki. Albo w jakiekolwiek inne bohaterki, byle wielbione przez filmomaniaków.
Nic z tego. W tydzień po dwudziestych urodzinach Karoliny na jej palcu pojawiła się obrączka, na co przemożny wpływ miało nie większe od ziarna fasoli maleństwo, które nosiła w łonie. Fasolek rozwijał się, rósł jak na drożdżach, aż przybrał rozmiary predestynujące go do pojawienia się na świecie. Chłopca, stosownie do jego domniemanej świętości, nazwano Franciszek.
W książkach macierzyństwo wydaje się fascynujące. W normalnych warunkach jest ciężką harówką. Tak ciężką, że gdy kobieta wraca do pracy na etat, najczęściej czuje ulgę. Karolina nie była złą matką. Kiedy jednak wymagający ciągłej uwagi synek poszedł do przedszkola, uznała, że pora najwyższa wyrwać się z czterech ścian należącego do teściów mieszkania. Znalazła posadę. Została przedstawicielem handlowym, z czym łączyło się korzystanie ze służbowej toyoty i nowego iPhone ’a.
Wtedy zaczął się cyrk na kółkach. Ślubny nie potrafił pogodzić się z tym, że Karolina rozbija się lepszym autem niż to, którym sam jeździł. Jednak prawdziwym ciosem dla mężowskich kompleksów okazała się świadomość, że z nich dwojga to ona zarabia więcej.
Kłótnie ciągnęły się miesiącami. Wyzwiska, groźby, awantury z byle powodu. Po tym, jak rozwścieczony pan i władca potraktował Karolinę pięścią, spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i wyniosła się z Franiem do hotelu robotniczego. Nie podobało jej się to przesiąknięte dymem papierosowym lokum, ale kompletnie nie wiedziała, gdzie się podziać.
Mąż przepraszał, jasne, że przepraszał. Słał esemesy, w których zapewniał, że ją kocha. Tłumaczył, że go poniosło. Że ręka sama mu poleciała. Cóż, kiedyś trąbiono o akcji „Niewidzialna ręka”. Karolinie trafiła się ta latająca.
Jej posiadacz błagał o jeszcze jedną szansę. O to, by wróciła z synkiem do domu, tam gdzie ich miejsce. Zgodziła się. Przywitał ją z bukietem kwiatów i skruchą wypisaną na twarzy.
Skruchy nie wystarczyło na długo.
Cztery miesiące później Karolina znów posłużyła za worek treningowy.
Tym razem była zbyt wściekła i zdeterminowana, żeby natychmiast wybaczyć. Tydzień w hostelu nadwyrężył jej budżet, ale opłacało się. Przynajmniej na początku. Mąż spokorniał. Zdawało się, że rzeczywiście zmądrzał.
Do jesieni. Brzydkiej, szarej i depresyjnej pory roku, która zdołowała go do tego stopnia, że podbił jej nie jedno, a dwoje oczu. No i poturbował, omal nie łamiąc żeber.
Karolina, wciąż obolała i posiniaczona, uciekła do Domu Samotnej Matki. Nie takiej przystani pragnęła dla siebie i synka, niemniej powtarzała sobie, że ośrodek to wyłącznie przystanek na drodze do lepszego życia.
Nazajutrz, nie wiedzieć skąd, choć pewnie za sprawą którejś z pracownic ośrodka, w progu zajmowanego przez nią pokoju pojawił się policjant w cywilu. Pokazał odznakę dyskretnie, prawie jakby się jej wstydził, i przedstawił się. Wtedy zapamiętała tylko, że ma na imię Konrad i że jest aspirantem. Później w wyszukiwarce sprawdziła, że to oznacza trochę mniej od oficera i trochę więcej od podoficera. Stopień nie świadczy jednak o wartości człowieka, a Konrad – uprzejmy i przystojny czterdziestolatek – szybko zjednał sobie jej życzliwość.
Mimo wszystko początkowo wzbraniała się przed opowiadaniem o tym, jak potraktował ją ślubny. Z jednej strony wstydziła się, że wyszła za kogoś takiego, z drugiej natomiast tkwiła w niej irracjonalna obawa, że może to ona czymś zawiniła. Że sprowokowała mężowski gniew.
Policjant, najwyraźniej rozumiejąc jej obawy, argumentował, że twierdzenie o tym, że wina zawsze leży po obu stronach, jest bzdurą. Że są faceci, którzy zasługują na celibat.
Rozśmieszyło ją takie postawienie sprawy, gdy zaś usłyszała jeszcze, że uwalniając się od znęcacza, przysłuży się także swojemu synkowi, skapitulowała.
Samo przesłuchanie nie należało do szczególnie przyjemnych doświadczeń, bo mówiąc o przeszłości, w pewnym sensie musiała do niej wrócić. Kiedy więc aspirant poprosił o określenie powodów pogorszenia jej relacji z mężem, przełknęła ślinę.
– A pan jest żonaty? – spytała zadziornie.
– Owszem – przyznał, z ciężkim westchnieniem spoglądając na swoją dłoń, na której tkwiła zmatowiała obrączka. – Jesteśmy małżeństwem od pięciu lat.
– Macie dzieci?
– Nie. – Spuścił oczy, by przyjrzeć się swoim czystym paznokciom. – Żona uważa, że zdążymy.
– Uderzył ją pan kiedyś?
– Co? Ja? Nigdy.
Zdziwienie policjanta wyglądało tak autentycznie, że ani przez moment nie wątpiła w jego szczerość. Choć oczywiście mogła się mylić. Wszak czytała artykuł o przemocy w rodzinach policyjnych. Poza tym przemoc bywa różna, niekiedy ta psychiczna dorównuje fizycznej.
W pewnym sensie miała rację. Tyle że akurat w tym przypadku to Konrad był ofiarą. Jego żona, naczelniczka w komendzie wojewódzkiej, pomiatała nim i niemal otwarcie zdradzała z jednym z komendantów powiatowych.
Konrad nie kochał jej od dawna, ona prawdopodobnie nie kochała go nigdy.
Ale o tym Karolina dowiedziała się nieco później. Miała ku temu niejedną okazję, bo Konrad nie tylko dopilnował, by Latającej Ręce przykleiły się zarzuty o znęcanie, ale i coraz częściej odwiedzał samotną matkę, żeby – jak to żartobliwie powtarzał – nieść dobrą nowinę.
To, że Konrad i jego ślubna nie mieli dzieci, wiele ułatwiało. Zwłaszcza że patrząc na to, jak policjant nosi jej synka na barana, z godną pozazdroszczenia cierpliwością ucząc go, która strona jest prawa, a która lewa, łapała się na myśli, że Franio właśnie takiego ojca potrzebuje.
* * *
Mało kto wie, że Sosnowiec swoją nazwę zawdzięcza zwykłej sośnie. W okresie zaborów te okolice porastały lasy sosnowe, lecz za sprawą dogodnego położenia, czyli styku trzech mocarstw, zdecydowano, że właśnie tu powinno powstać miasto graniczne.
Pierwszą reakcją Karoliny, gdy dowiedziała się, że czeka ich nocleg w tym samym wieżowcu, co Centrum Handlowe Europa, była niechęć. Skojarzenie z krakowskim osiedlem, które miało tyle wspólnego z Europą, co gwizdek z parowozem, nie nastrajało optymistycznie. Jej obawy okazały się jednak przedwczesne. Najpierw właściciel apartamentu uprzejmie i rzeczowo wytłumaczył, gdzie najlepiej zaparkować i od której strony wejść do budynku. Później dodał, żeby w razie jakichkolwiek problemów dzwonili o każdej porze dnia i nocy.
Nawet o tym nie pomyśleli, zwłaszcza że apartament prezentował się o niebo lepiej niż na zdjęciach w internecie.
O ile przedpokój z butikową szafką na buty i wieszakiem nie porażał przestrzenią, to już znajdujący się za nim salon z aneksem kuchennym oferował jej tyle, że pomieściłby kilka tańczących par. Właśnie do tańca zachęcał znajdujący się w pokoju retro adapter z kolekcją winyli, na widok których Karolinie szybciej zabiło serce.
Ustawiona na stoliku zabytkowa maszyna do pisania ucieszyła z kolei Konrada. Przypomniała mu bowiem czasy, gdy jako młody policjant pisywał na podobnej maszynie wszczęcia dochodzeń, protokoły przesłuchania świadków, notatki urzędowe i – niestety znacznie częściej, niżby sobie życzył – postanowienia o umorzeniu postępowań.
Na nawiniętej na rolkę kartce ktoś napisał raptem dwie linijki kończącego się trzykropkiem tekstu. Konrad nachylił się, by go przeczytać.
Wieżowiec widział już wiele, o ile nie wszystko. A przynajmniej tak mu się wydawało, dopóki nie ujrzał tych dwojga…
– Ciekawe – stwierdził. – Brzmi jak początek powieści grozy.
– Może coś do tego dopiszemy – zaśmiała się Karolina, wracając do oględzin otoczenia.
Aneks kuchenny, urządzony wzdłuż krótszej ściany, składał się z kuchenki elektrycznej, zmywarki, dwukomorowego zlewu i nowoczesnej lodówki stojącej w kącie. Na jej półkach, poza tradycyjnym poczęstunkiem, znajdowała się butelka powitalnego wina.
Konrad od razu zabrał się do szukania otwieracza i kieliszków, Karolina poszła sprawdzić, jak wygląda łazienka i sypialnia. Ani jedno, ani drugie jej nie zawiodło. Duża kabina prysznicowa, duże i wygodne łóżko.
Do tego ta niespotykana w miastach cisza. Miła odmiana po ciągłej paplaninie synka – kochanego, choć mocno absorbującego skrzata.
Czego chcieć więcej?
Kawioru i ptasiego mleczka na deser. Oczywiście pod warunkiem, że się je lubi.
– Przytulnie tu – zauważyła. – Tak po domowemu.
– Pewnie dlatego, że w tym apartamencie obowiązuje zakaz organizowania wieczorów kawalerskich czy panieńskich.
– A randek?
– Randek nie, pod warunkiem, że zostaną skonsumowane – parsknął.
– Tobie jedno w głowie.
– Czemu jedno? Dwa albo najlepiej trzy...
Sztuka, na którą się wybrali, nosiła tytuł Dead Girls Wanted i wedle zamysłu twórców traktowała o przeciwstawieniu hołubionych przez popkulturę martwych kobiet tym prawdziwym, które stały się ofiarami cudzych oczekiwań. Momentami zabawna, częściej przerażająca, na pewno dawała do myślenia. Jej podstawowym przesłaniem, przynajmniej w odczuciu Karoliny, była konstatacja, że w czasach, gdy tragedie są mierzone liczbą odsłon i kliknięć, naszym obowiązkiem pozostaje nie tyle walka ze złem, co walka o siebie. Jedna z bohaterek przedstawienia przytomnie zauważyła, że lepiej zostać żywą katastrofą niż martwą legendą.
Wypadało się z tym zgodzić.
Gdy wrócili do apartamentu, wciąż dźwięczały im w uszach oklaski zachwyconej publiczności, która zgotowała artystkom owację na stojąco.
– Wolę muzykę od oklasków – westchnęła, podchodząc do stojaka z płytami, spośród których wybrała koncertówkę Louisa Armstronga. Jego zachrypnięty głos sprawił, że nawet wino miało bogatszy smak.
Niestety, w butelce tym szybciej pokazało się dno. Konrad skwitował to żartobliwą uwagą na temat swego braku wyobraźni.
– Kupię coś na stacji – obiecał, wychodząc. – Zaraz wracam.
Z zamyślenia wyrwało ją wrażenie czyjejś obecności.
Odwróciła się, sądząc, że zobaczy Konrada. Zamiast niego ujrzała ubranego na czarno faceta w masce przeciwpyłowej i goglach zakrywających oczy. Gdyby nie całkiem normalna skórzana kurtka, którą miał na sobie, można by uznać, że to jakiś kosmita.
Skórzany bez słowa złapał ją za ramię, ściskając je z siłą Terminatora.
W takich przypadkach kopniak w krocze zwykle jest najskuteczniejszym posunięciem.
Nie tym razem.
Nie tyle spudłowała, co po prostu nie mogła trafić.
– Rób, co mówię, a nic ci się nie stanie! – wysyczał napastnik, po czym błyskawicznym ruchem przyłożył Karolinie nóż do szyi. Nie opierała się, gdy ciągnął ją do sypialni.
Uderzenie w głowę sprawiło, że na chwilę straciła przytomność.
Gdy się ocknęła, leżała na brzuchu, zaś przeguby jej dłoni ściskały przełożone przez ramę łóżka kajdanki. Usta miała zaklejone srebrną taśmą montażową.
Chce mnie zgwałcić, pomyślała z mieszaniną przerażenia i ulgi. Nie zabić, bo już bym nie żyła.
Bandyta potwierdził przypuszczenia Karoliny, zdzierając z niej body i zmuszając, by uklękła i wypięła pupę. Przez łzy i cieknące z nosa smarki niewiele widziała. Tym mocniej poczuła wdzierający się w nią twardy przedmiot. To musiało być dildo, bo żaden członek nie byłby tak twardy i zimny.
Może to i dobrze, pocieszała się, rozrywana kolejnymi pchnięciami. Przynajmniej niczym mnie nie zarazi.Rozdział 2
To wielki krok, ale jeszcze do niego nie dojrzałem.
Most nad Sundem
Bednarski przesunął stertę papierów ku krawędzi biurka i spojrzał na nie surowo. Nie odniosło to pożądanego skutku. Nadal pozostawały jedynie stertą zadrukowanej makulatury. Westchnął, sięgając po kartkę leżącą na wierzchu celulozowej wieży Babel. Przebiegł po niej wzrokiem. Pismo dotyczyło wyznaczenia jednego z funkcjonariuszy do wzięcia udziału w warsztatach antydyskryminacyjnych zorganizowanych przez Fundację „Na Ratunek”.
Ratunku!
Czy ktoś spodziewał się, że Szpikulec, oczywiście jeśli kiedykolwiek trafi do pudła, będzie narażony na dyskryminację?
Cholera, i tak brakowało im rąk do pracy!
Kogo by tu wysłać? Najlepiej kogoś, kogo stratę najmniej odczują. Akurat ten wybór nie nastręczał problemów. Sięgnął po telefon i zdzwonił do Krzyśka Wierzbickiego alias Kogucika. Rzeczony odebrał po drugim sygnale. Stary patent. Żeby przypadkiem nikt nie pomyślał, że zamiast pracą zajmuje się układaniem swojej epickiej fryzury.
– Pakuj się. Masz szkolenie w Białej Podlaskiej.
– Jezu! Znowu ja?
– Co z tobą, jesteś chory?
– Nie, jeszcze nie – wykrakał sobie Krzysiek. – Nie możesz wysłać kogoś innego? Ciągle jestem w rozjazdach. Narzeczona na mnie krzyczy...
– To wymień ją na cichszy model. Niemowę czy coś z importu – doradził życzliwie komisarz. – Niestety, mamy za mało radiowozów, więc pojedziesz pożyczonym.
– Żaden problem.
A jednak to był problem. Wycyganione z wydziału transportu wiekowe audi najwyraźniej zapomniało o funkcji zwanej przyśpieszeniem. Poza tym wycieraczki przesuwając się po szybie, piszczały tak przeraźliwie, że sierżant z trudem zwalczył pokusę, by upleść z nich gustowne binokle i zmusić lewusa, który miał auto na stanie, do noszenia ich tak długo, aż doczyta swój zakres obowiązków.
Mimo wszystko podróż w tamtą stronę upłynęła Wierzbickiemu znośnie, choć przejeżdżając przez Stare Baby mimowolnie przyśpieszył.
Dotarł na miejsce kwadrans po siedemnastej. Ośrodek wynajęto za unijne pieniądze, a co za tym idzie – prezentował się o niebo lepiej od tych, do których Kogucik przyzwyczaił się na szkoleniach resortowych. W dwuosobowym pokoju, w którym go zakwaterowano, nie zastał nikogo. Jego współlokator, niejaki Zenon Kryszak, zapewne zdążył zacumować w knajpie.
Krzysiek nigdy wcześniej nie bawił w Białej Podlaskiej, podejrzewał też, że nigdy więcej tu nie zawita. Uznał zatem, że warto skorzystać z okazji i obejrzeć miasto. Zwłaszcza że jego dobry kumpel z podoficerki pochodził właśnie stąd i z takim zaangażowaniem zachwalał okolicę, jakby co najmniej połowa zysków z lokalnej turystyki wpływała mu na ROR.
Kumpel nie przesadzał. Pomimo że sierżant nie zaliczał się do osobników szczególnie podatnych na uroki architektury, miasto zachwyciło go surowym pięknem, przestrzenią i swego rodzaju odrębnością; zawieszeniem pomiędzy tym, co minęło, i tym, co dopiero nadejdzie. Tu nowoczesne potworki z betonu i szkła nie obrastały zabytków, nie tłamsiły ich zgodnie z krakowską normą... No i te pustki na ulicach. Tubylców i ich samochody widywało się tak rzadko, że Krzysiek momentami zastanawiał się, czy nie trafił do jakiejś równoległej rzeczywistości.
Dla tutejszych kilka minut w korku stanowi pewnie tragedię, o której opowiada się znajomym. A zbiorowe naruszenie porządku oznacza dwóch podpitych żulików.
Inna sprawa, że nie zauważył ani jednego monopolowego. Za to co krok potykał się o billboardy z napisami po rosyjsku i pozamykane na głucho budy z kebabami.
W pewnym momencie trafił do centrum handlowego Rywal. Aż się wzdrygnął na widok tego neonu. Zawsze sądził, że nazwy świątyń konsumpcjonizmu powinny się mile kojarzyć, żeby zakupy postrzegano jako przyjemne zajęcie. Najwyraźniej tkwił w błędzie.
Nawet ślepiec by zauważył, że sporą część Białej zajmują łąki i tereny leżące nad rzeką. Wiało tak, jakby Pan Bóg próbował zdmuchnąć wszystkie świeczki na urodzinowym torcie.
Wiało, wiało, aż zawiało.
We wtorek sierżant obudził się ze spuchniętym gardłem i największym wrogiem każdego mężczyzny: katarem. Chcąc nie chcąc, poczłapał na poszukiwanie apteki.
Znalazł ją po niespełna kwadransie. Farmaceutka urzędująca w okienku – koścista okularnica bez grama gracji, za to z monstrualnym poczuciem własnej wartości – rozmawiała z nim jak z opóźnionym umysłowo. Wnerwiłby się takim traktowaniem, na stówę, gdyby nie jej podlaska maniera: „Poszukam tego dla pana”, „Warto zainwestować dla zdrowia” czy „Proszę dać kartę dla czytnika”.
Powstrzymywał się przed śmiechem wyłącznie z obawy, że Szkieletor podmieni mu lekarstwa na coś, co zamiast pomóc, w ekspresowym tempie wyprawi go do krainy wiecznych łowów.
Zaraz po śniadaniu sierżant połknął podwójny gripex oraz garść witamin i zameldował się na zajęciach, witając zebranych przeraźliwym kichaniem.
Zapowiadał się długi dzień.
Mógłbym być prorokiem, pomyślał trzy paczki chusteczek higienicznych, dziewięć tabletek do ssania i osiem godzin później, w agonii kładąc się do łóżka.
Ledwie przykrył się kołdrą, do pokoju wparował jego współlokator Zenek razem z jakimś bezimiennym koleżką, brzuchatym i w swoim przekonaniu zabawnym. Zabawny zaproponował choremu wspólne śpiewogranie połączone z wódkobraniem.
– Grypsko mnie bierze. – Krzysiek przełknął ślinę, krzywiąc się przy tym, bo jeszcze nie zdołał pozbyć się szpilek z gardła. – Muszę odpuścić.
Zenek zmarszczył czoło jak lekarz, który zetknął się z trudnym przypadkiem. Wreszcie znalazł właściwą metodę leczenia:
– Walnij sobie grzańca...
– ...i okład z młodej piersi, byle nie owłosionej – dodał doktor Zabawny.
Konsylium przybiło sobie piątkę.
– Dzięki za radę. – Wierzbicki uśmiechnął się kwaśno. – I gratuluję celnej diagnozy.
Następnego dnia to on miał czego sobie gratulować.
Tak się bowiem złożyło, że środę zaczął nie od wizyty w łazience, ale od dmuchania. Otóż w nocy jeden z kursantów, nawalony jak szpak, wyleciał przez okno ośrodka, a że brakowało mu skrzydeł, połamał się i trafił do szpitala. Rzecz jasna wybuchła afera. Z biurem wewnętrznym i obowiązkowym badaniem alkomatem uczestników szkolenia.
Kiedy pod wieczór Krzysiek wreszcie pokonał przeziębienie, miał tak dość ciągłego wałkowania praw mniejszości wszelakich, że najchętniej ululałby się przed snem. W zaistniałych okolicznościach wolał jednak nie ryzykować. Następnego dnia, taszcząc walizkę do auta, niespodziewanie uświadomił sobie, że wcale nie tęskni za narzeczoną, z którą kłócił się częściej, niż godził. Zazwyczaj chodziło o jego pracę. Służba wymagała od sierżanta ciągłych wojaży po kraju, co miało się nijak do wysokości zarobków. Narzeczona argumentowała ‒ poniekąd słusznie ‒ że gdyby zatrudnił się jako kierowca tira, też jeździłby tam i sram, ale przynajmniej dostawałby za to godziwe wynagrodzenie. Szkopuł w tym, że Krzysiek lubił swoją robotę. Od przedszkola chciał zostać gliniarzem i choć jego obecne obowiązki niespecjalnie korespondowały z dziecięcymi wyobrażeniami, mundur sprawiał, że czuł się kimś ważnym.
Wraz z odpaleniem silnika z głośników popłynął Starman w wykonaniu grupy Garbage, co nasuwało pełne melancholii myśli o śmierci. Zmienił stację, po czym, zniesmaczony wylewającym się z głośników plastikiem, ściszył prawie do minimum.
Później było jeszcze gorzej. Niby nic wielkiego się nie działo, niemniej wywołane przeziębieniem osłabienie dawało mu się we znaki. Męczyła go ta jazda. Męczyła i rozstrajała do tego stopnia, że kiedy dotarł do Radomia, zagapił się i zamiast siódemką pojechał dwunastką, na Piotrków Trybunalski. Ze swojej pomyłki zdał sobie sprawę dopiero pod Opocznem, więc uznał, że nie opłaca się zawracać.
Lepiej do przodu niż do tyłu. Olé!
Jak zwykle zimową porą, szarzyzna dnia błyskawicznie zmieniła się w ciemność nocy. Śnieg wirował wokół samochodu niczym łupież aniołów. Na szczęście jeden z nich, ten, którego obarczono pieczą nad sierżantem, gdy tylko podopiecznemu włączyło się widzenie tunelowe, zainterweniował. Mianowicie podsunął Wierzbickiemu rozsądny pomysł, że warto urządzić postój w celu regeneracji sił.
Zaraz po wjechaniu do Olkusza Krzysiek wypatrzył stację benzynową. Nie namyślając się wiele, skręcił na zjeździe i zaparkował tak, by mieć auto na oku.
Zamówił hot doga z dużą kawą i usiadł przy niewielkim kwadratowym stoliku.
Kwadrans mnie nie zbawi, uznał, wyglądając na zewnątrz i słuchając wiadomości. Ktoś tam powiedział coś obraźliwego o kimś innym, tamten zażądał przeprosin, grożąc sprawą w sądzie. Odsłonięto kolejny pomnik. Nieco przebrzmiała wokalistka podjęła próbę samobójczą. Trudno określić, czy udaną, bo przeżyła.
Sierżant zjadł, co było do zjedzenia, posłał pusty kubek do kosza i wyszedł przed przeszklony sześcian stacji. Jego uwagę przykuł postawny facet w stroju do joggingu, który nie zważając na paskudną pogodę, truchtał poboczem.
Ma chłop zdrowie, pomyślał sennie Wierzbicki.
Kilka kolejnych sekund udowodniło, że czasu teraźniejszego użył pochopnie.
Przejeżdżający przelotówką van nagle skręcił i walnął w biegacza niby kula kosząca kręgle.
– Co jest?! – rzucił pod nosem sierżant i w trzech susach dopadł dostawczaka, by wyciągnąć z kabiny urżniętego w cztery dupy kierowcę.
Zamiast moczymordy za kierownicą zobaczył roztrzęsioną, ale najzupełniej trzeźwą dziewczynę. Nawiasem mówiąc, zjawiskowo ładną dziewczynę. Taką, która bez trudu zakwalifikowałaby się na rozkładówkę „Playboya”.
– To ty? – spytał, wznosząc się na swoje prywatne szczyty elokwencji.
– Ja – potwierdziła drżącym z emocji głosem. – Ja nie chciałam. Dopiero od niedawna jeżdżę tym autem.
Krzysiek odwrócił się, by spojrzeć na leżącego na plecach mężczyznę. Dobrze zbudowany i ubrany w markowe ciuchy, prezentował się imponująco. Poprawka: prezentowałby się, gdyby żył. To, że zdążył opuścić tę podróbkę raju, nie ulegało wątpliwości. Żyjący nie mają aż tak płaskich głów. No i nie taplają się w kałużach własnej krwi.
– On... – Dziewczyna z rozkładówki mówiła tak cicho, że musiał pochylić się w jej stronę. – Nie zauważyłam tego faceta. Wybiegł na ulicę.
Z perspektywy Wierzbickiego wyglądało to zgoła inaczej, jednak dziewczyna spoglądała na niego jak na wybawcę, niemal personifikację Silnego Ramienia. Dał się zahipnotyzować.
Tak, jasne, że pamiętał o swojej narzeczonej. Tyle że ona od dawna tak na niego nie patrzyła. Jeśli w ogóle kiedykolwiek jej się to zdarzyło.
* * *
Ruchacze pojawili się po kwadransie. Tempo, w jakim wykonywali swoje czynności, świadczyło niezbicie o tym, że funkcjonują w trybie strajku włoskiego. Dopiero gdy Wierzbicki pokazał im legitymację, trochę przyśpieszyli. Nie żeby bardzo. Trochę.
Przedmuchali uczestniczkę wypadku, później sprawdzili ją w bazie. Nazywała się Beata Wilczyńska, była trzeźwa, nienotowana i – jak sama przyznała – nie miała wielkiego doświadczenia w kierowaniu tego typu pojazdami, bo dostawczak należał do firmy, w której pracowała raptem od tygodnia.
– Nie zdążyłam się zatrzymać – powtarzała, co policjanci drogówki, zajęci wypełnianiem obowiązkowej dokumentacji i cykaniem fotek, skwitowali wzruszeniem ramion.
Na koniec jeden z nich zanotował namiary na Wierzbickiego, a drugi, ten wysztywniony, którego sierżant w ustroni umysłu ochrzcił imieniem Hans, wręczył Wilczyńskiej wezwanie na przesłuchanie i pouczył, że w przypadku, gdyby doznała jakichś obrażeń, powinna zgłosić się do szpitala.
Wilczyńska stwierdziła, że jej jedyne urazy są natury psychicznej. Hans wydmuchał nos w chusteczkę, nawet nie udając zainteresowania.
Ni z tego, ni z owego dziewczyna odwróciła się do sierżanta i poprosiła, żeby odprowadził ją do domu. Temperatura otoczenia oscylowała wokół zera, co nie zachęcało do spacerów, mimo to Kogucik się zgodził. Tak bywa, gdy w mężczyźnie odzywa się dusza dżentelmena.
Przeszli na drugą stronę dziewięćdziesiątkiczwórki, minęli kilka domów, za którymi rozciągała się łąka z niewielkim kopcem zwieńczonym krzyżem.
– Kopiec Kościuszki – odpowiedziała na niezadane pytanie Wilczyńska, prowadząc na odchodzącą na ukos od przelotówki wąską drogę, wykonaną z ułożonych w jodełkę cegieł. – Tu w ogóle jest taki krakowski zakątek. Teraz na przykład idziemy Sławkowską.
– Mocno krakowski – skwitował Wierzbicki, komentując usłany dziurami chodnik.
Dotarli do następnej stacji benzynowej i wkrótce ich oczom ukazał się szary, czteropiętrowy budynek.
– Macie tam slumsy? – zainteresował się sierżant.
– Nie, urząd skarbowy.
Skręcili w maleńką uliczkę. Za czwartym domem znajdowała się naszpikowana nagrobkami parcela.
– To pozostałości po żydowskim cmentarzu – wyjaśniła Wilczyńska. – Niemcy go zniszczyli.
– Przed wojną w tych okolicach musiało mieszkać wielu chrzczonych brzytwą – parsknął.
– Co w tym zabawnego?
– Nic. Przypomniałem sobie, że miłościwie panujący Majchrowski powiedział kiedyś, że cmentarze są czymś w rodzaju parków.
– Chyba parków sztywnych.
– Dokładnie. Daleko jeszcze?
– Widzisz tę zieloną szkaradę? – Wskazała na świeżo pomalowaną willę, otoczoną przez uwięzione w metalowej siatce kamienie. – Tam mieszkam.
– Nie przeszkadza ci sąsiedztwo?
– Przyzwyczaiłam się. Choć kiedyś faktycznie był z tym problem. Parę lat temu robociarze wykopali tu od metra kości. Oczywiście ludzie zaczęli mówić o Żydach, nakręciła się histeria, przyjechał prokurator, naczelny rabin... Okazało się, że to resztki poubojowe.
– No i dobrze.
Zamiast odpowiedzi wyjęła z torebki pęk kluczy, pilotem otworzyła bramę i wybrukowaną kostką alejką zaprowadziła go do tylnych drzwi. Weszli do klaustrofobicznego przedpokoju, za którym znajdował się ponury, przypominający poczekalnię u dentysty korytarz.
Przykładając palec do ust, Wilczyńska wzięła go za rękę i pociągnęła za sobą.
– Musimy się cicho zachowywać, bo mieszkam z ojcem – wyjaśniła. – To naukowiec, starej daty. Pracuje w PAN-ie.
Kiwnął głową, a ona nacisnęła klamkę kolejnych drzwi.
– Podobno jest takie niepisane prawo, że można zostać członkiem PAN-u, gdy przestaje się panować nad swoim członkiem – zachichotała zalotnie, wprowadzając Krzyśka do swojego pokoju.
– Ja nie mam z tym problemów – zapewnił.
Niektórzy uganiają się za nieosiągalnymi kobietami. Inni, jak Wierzbicki, hołdują tezie, że należy przyjmować dary niebios.
– Tyle że nie zdążyłem kupić...
– Znasz przysłowie – przerwała mu – „O jeden kieliszek za dużo, o jedną gumkę za mało”? To nie o mnie.
Przełknął ślinę i odchrząknął. Sprawy toczyły się szybko. Może nawet trochę za szybko. Przy czym, wbrew temu, co mógłby pomyśleć nieobeznany z polem walki cywil, taka reakcja wcale nie należała do wyjątków. Kontakt ze śmiercią w wielu osobach wzmaga ochotę na seks.
Beata, wyczuwając wahanie sierżanta, postanowiła nieco zwolnić.
– Nie musimy się śpieszyć – zapewniła. – Napijesz się czegoś na rozgrzewkę?
– Chętnie. Co masz?
Miała całkiem sporo. Najpierw wypili butelkę czerwonego wina, poprawili drugą, ponoć przygotowaną na specjalną okazję, na koniec – rzecz jasna wyłącznie dla zdrowia! – raczyli się nalewką z czarnuszką. W efekcie zmęczony niedawnym przeziębieniem i podróżą sierżant nie potrafił stwierdzić, kto kogo zaczął całować i rozbierać.
Pomimo sporej ilości wypitego alkoholu, pozbywanie się ciuchów szło im całkiem sprawnie. Po chwili stali przed sobą nadzy, wstrząsani dreszczami podniecenia. Ręce dziewczyny nerwowo błądziły w powietrzu, jakby dyrygowała niewidzialną orkiestrą albo próbowała przegnać ze swojej głowy głosy namawiające ją do złego. Nagle jej dłoń wylądowała na karku Krzyśka. Nie stawiał oporu, gdy delikatnie przyciągnęła go do siebie.
Nieco później usadziła swojego gościa na krześle, chwyciła dłońmi szczyt oparcia i usiadła na nim okrakiem.
Wierzbicki miał z seksem podobnie jak ze słodkim. Potrafił obywać się bez niego nawet przez miesiąc, ale kiedy łapała go chcica, nie było przebacz.
– Taki jestem – szepnął, parafrazując tytuł piosenki Łez.
Położył dłonie na biodrach Wilczyńskiej, po czym dodał z dumą:
– Właśnie taki.
* * *
Obudził się bez tchu, dysząc jak maratończyk na mecie, choć przecież nigdzie nie biegł. Obok niego spała Beata. Wyprostowana niby żołnierz na paradzie, z rękoma ułożonymi wzdłuż ciała i lekko rozchylonymi ustami.
Rozejrzał się po pokoju. Przez okno, skryte za grubą zasłoną, wpadało niewiele światła. Wystarczyło go jednak, by zorientować się, że leżąca obok niego dziewczyna nie aspiruje do tytułu Perfekcyjnej Pani Domu. Na małym, kawiarnianym stoliku, przy którym imprezowali poprzedniego wieczoru, oprócz butelki po winie znajdowały się: popielniczka, kubek po kawie, opakowanie chusteczek higienicznych, jakaś książka i – dzięki, o Panie! – rozerwana paczka prezerwatyw.
Szukając swojego ubrania, spojrzał na fotel. Rozparty na nim pluszowy kangur zdawał się obrzucać go nieprzychylnym spojrzeniem.
Dobrze, że bydlę nie jest prawdziwe, pomyślał. Bo pewnie spuściłby mi łomot.
Beata poruszyła się, trącając go ramieniem, otworzyła oczy i ziewnęła przeciągle.
– Długo spałam?
– Skąd wiesz, że się obudziłaś?
– Bo zwykle śnię o większych penisach.
– Większych od mojego?
– Sorki, głupi żart – parsknęła, by w odpowiedzi na niewyraźną minę Krzyśka, dodać: – Twoje oprzyrządowanie jest w porządku.
– Na pewno?
– Jeśli chcesz, możemy to sprawdzić... jeszcze raz.
Sprawdzili. Niestety, czas płynął równie nieubłaganie jak fale tsunami. Sierżant zanotował sobie telefon Wilczyńskiej i podyktował swój. Z drobną nieścisłością. Zamiast ósemki podał szóstkę. Cóż, jeśli zechce się z nią znów spotkać, zadzwoni. A winą za to, że Beata nie dodzwoniła się do niego, będzie mógł obarczyć jej „gapiostwo”.
Tuż przed południem wymknął się z willi. Niczym złodziej bezlitośnie kradnący czyjeś marzenia.Rozdział 3
Cokolwiek w sobie tłamsisz, umrze wraz z tobą.
Bloodline
Beata Wilczyńska zawsze wiedziała, że jest inteligentna. Zawsze. Nawet gdyby chciała o tym zapomnieć, ojciec by jej nie pozwolił. Przy byle okazji, a i zgoła bez, powtarzał, że jest córką profesora i odziedziczyła po nim ponadprzeciętne IQ. Niestety, w rozwinięciu tychże wypowiedzi niemal jednym tchem dodawane było, że ambicje odziedziczyła po matce. Bez trudu dało się zgadnąć, że są to ambicje na poziomie niemalże zerowym.
Matka Beaty nie musiała zbyt długo słuchać tych impertynencji – zginęła w wypadku samochodowym, gdy córka skończyła zaledwie dwanaście lat. Owa tragedia nie wpędziła profesora w depresję, ba, pod odgrywanym bez większego powodzenia smutkiem dało się wyczuć ulgę.
Ojciec od dawna, może od zawsze, miał słabość do kobiet. Słabość ta nasilała się wraz z wiekiem profesora, który zatrudniał coraz młodsze asystentki, rzekomo w celu dania im szansy na zrobienie kariery.
O jakiego rodzaju karierę chodzi, Beata przekonała się którejś upalnej nocy, gdy obudziły ją pijackie zaśpiewy studentów, wracających ze zorganizowanego na olkuskim rynku koncertu z okazji corocznego Święta Srebra. Kompletnie rozbudzona, długo nie mogła zasnąć, więc ruszyła do kuchni, żeby poszukać czegoś do picia.
Na stole leżała rozkraczona najnowsza asystentka ojca, a on wbijał się w nią z niezwykłą jak na niego zawziętością. Oboje nadzy i zajęci sobą wydawali się Beacie żywcem wyjęci z Sądu Ostatecznego Hieronima Boscha.
Wycofała się, zanim zdążyli ją zauważyć.
Odtąd nigdy już nie usiadła przy kuchennym stole. Stał się dla niej terenem skażonym.
* * *
Setki przytyków, jakich nie szczędził Beacie ojciec, przy jednoczesnym stawianiu samego siebie jako wzoru cnót wszelakich, sprawiały, że jawił się jej nie tyle jako człowiek z krwi i kości, ile uosobienie hipokryzji. Mimo to, zaszczepiony przez matkę szacunek dla pana profesora nie pozwalał Beacie na otwarte wyrażanie sprzeciwu wobec tej gadaniny.
Dobre wychowanie nie szło w parze z buntowaniem się. Cierpiała w ciszy, pokornie znosząc ojcowską krytykę.
– Czasami naprawdę jesteś beznadziejny! – wygarnęła mu wreszcie w dniu swoich osiemnastych urodzin, gdy w obecności wujostwa i dwóch babć znów narzekał na niedobory aspiracji u córki.
Obraził się wtedy śmiertelnie. Beata natomiast coraz częściej zaczęła fantazjować o tym, że to on, a nie matka, stracił życie przez drogowego pirata.