Kobiety nie kłamią i mają najwyżej 39 lat. Mentalny lifting dla początkujących - ebook
Kobiety nie kłamią i mają najwyżej 39 lat. Mentalny lifting dla początkujących - ebook
Życie zaczyna się po czterdziestce. Wcześniej to tylko research!
Czterdziestka to najlepszy wiek. Tak uważa Monika Bittl, autorka tego bestsellerowego poradnika, który pokochały kobiety. Największym skarbem przestaje być mężczyzna – cenniejszym okazuje się bagaż życiowych doświadczeń. Wiemy już, że jesteśmy piękne, nawet jeśli lustro czasem się z tym nie zgadza. Odkrywamy magiczne słowo „nie”, zamiast powtarzać „proszę”. Rośnie też liczba osób, które mogą nas pocałować w dupę.
Już nie oczekujemy podziękowań za „poświęcenie” dla rodziny, jesteśmy świadome, że najpierw musimy znaleźć czas dla siebie, by być dla bliskich tak naprawdę. Nie boksujemy się z życiem – znamy sprawdzone sztuczki vel kłamstewka, które może i mają krótkie nogi, no ale od czego są szpilki?
Piórka w życiowych skrzydłach czasami opadają, ale dzięki temu poradnikowi każda z nas będzie zadowoloną, asertywną, a przede wszystkim najszczęśliwszą wersją siebie.
So don’t worry, be forty!
A w kolejnym wcieleniu zostań od razu czterdziestolatką!
Monika Bittl pisze książki o dylematach współczesnych kobiet. Czytelniczki je uwielbiają – wszystkie jej książki stały się w Niemczech bestsellerami (sprzedano ponad milion egzemplarzy). Jako pierwsza kobieta otrzymała nagrodę Autor Wolności przyznawaną przez Fundację im. Friedricha Naumanna.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8135-925-2 |
Rozmiar pliku: | 881 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nam, kobietom od czterdziestki wzwyż, nikt już nie będzie bruździł, mówiąc, co i jak mamy robić – za to my możemy zademonstrować coś innym! Wiemy, że jesteśmy wspaniałe, nawet jeśli lustro czasem ma odmienne zdanie, a przez pojęcie „brużdżenie” rozumie coś zgoła innego niż my. Posuwanie się w latach nie jest zajęciem dla nowicjuszek, tu potrzeba chłodnych profesjonalistek.
Po czterdziestce mamy już dostatecznie dużo sprytu, by nie walić na oślep prawdami ostatecznymi. O ile jeszcze dwadzieścia lat temu prowadziłam fundamentalne debaty na temat powodów, dla których prace domowe należy dzielić między partnerów dokładnie pół na pół, o tyle dziś, choć nadal równie stanowczo opowiadam się za tym żądaniem, podchodzę do całej sprawy dużo bardziej pragmatycznie i staram się osiągnąć swój cel z użyciem innych środków. Zamiast perorować: „W systemie nic nawet nie drgnie, jeśli tę odtwórczą pracę nadal będzie się pozostawiało wyłącznie kobietom”, raczej powiem z tajemniczym uśmiechem: „Skarbie, bądź tak miły i wynieś śmieci, a ja skoczę do łazienki, żebyśmy mieli potem więcej czasu na przyjemności...”.
Kiedyś wolałabym odgryźć sobie język, niż wygłosić coś podobnego. Dzisiaj jednak myślę sobie: _So what?_ Czy naprawdę znowu mam walczyć o równouprawnienie, tym razem w skali mikro, w życiu prywatnym? Może zamiast tracić czas na jałowe dyskusje, wystarczy sięgnąć do repertuaru sztuczek mojej życiowo mądrej babci? Pokolenia kobiet przed nami doskonale rozumiały, że łatwiej osiągnąć cel za pomocą odrobiny wyrafinowania. Trzymały się zasady: „Jeśli kłamstwo ma krótkie nogi, to włożę szpilki!”, i niczym się nie przejmowały. Współczesnym kobietom przychodzi to z dużo większym trudem.
Jesteśmy pierwszym pokoleniem kobiet, które nie muszą podstępnie łapać mężczyzny w żadne sieci (nawet gdyby to miały być drobne oczka kabaretek). Możemy za to otwarcie mu wygarnąć: „Jeśli masz zamiar dalej zgrywać macho, jutro już mnie tu nie będzie!”. Możemy samotnie wychowywać dzieci, rozwodzić się, a nawet zostać głową państwa. Nabrałyśmy dostatecznie dużo wiary w siebie, by nie dać się zastraszyć ani całemu systemowi, ani pojedynczemu osobnikowi. My, kobiety po czterdziestce, doskonale zdajemy sobie sprawę, że do nas należy wybór, czy będziemy żyć razem z partnerem, czy pozostaniemy wesołymi singielkami. Możemy robić karierę, poszukiwać ezoterycznej drogi ku nirwanie albo otworzyć sklep z żywnością ekologiczną na Majorce. Teoretycznie wszystkie możliwości stoją przed nami otworem.
Wyemancypowałyśmy się, nie tylko jeśli chodzi o partnerów i rezygnację z odgrywania w związku roli „tej słabszej”. Jesteśmy świadome nierównego traktowania kobiet w miejscu pracy i po porównaniu zarobków mężczyzn i kobiet ośmielamy się – dla wcześniejszych pokoleń rzecz nie do pomyślenia – stawiać szefowi zuchwałe żądania płacowe lub zwyczajnie założyć własną działalność. Mamy tendencję, by większą ilością prac domowych obarczać naszych synów niż córki i w dyskusji o emeryturach w razie wątpliwości stajemy raczej po stronie naszych matek niż ojców. Bimbamy sobie z opinii sąsiadów i nie uzależniamy poczucia własnej wartości od kontroli społecznej, która chciałaby nam narzucać, jak mamy żyć. I to wszystko jest słuszne i dobre. Ale co jeszcze lepsze: aby trwać przy tych przekonaniach, nie marnotrawimy cennego czasu, szargając sobie nerwy w prywatnych wojnach pozycyjnych, wiemy bowiem, że postępując pragmatycznie, szybciej dotrzemy do celu. A cel, z którego każda kobieta po czterdziestce mniej lub bardziej świadomie zdaje sobie sprawę, można sformułować następująco: „Pragnę przeżyć każdy dzień najlepiej, jak się da, gdyż moje życie stanowi sumę przeżytych dni. A każdy marny dzień zostaje od tego bilansu odliczony”.
Wedle statystyk współczesna Europejka mająca czterdzieści lat dotarła już mniej więcej do połowy swego życia. Pierwsza część meczu minęła – tej brutalnej konstatacji przeciwstawiamy się zazwyczaj trochę później, gdyż nasza podświadomość pozostawia nam nieco czasu, byśmy nadal mogły udawać, że mamy tyle sił co dawniej i że po nocy spędzonej na imprezowaniu nie budzimy się z oczami podkrążonymi jak u pandy. Ale kiedy wreszcie zacznie nam świtać, że druga połówka życia już dawno się zaczęła, żyjemy pełną piersią, zgodnie z zasadą: najpierw sprawy młodości, potem przyjemności.
”
Pragnę przeżyć każdy dzień najlepiej, jak się da, gdyż moje życie stanowi sumę przeżytych dni. A każdy marny dzień zostaje od tego bilansu odliczony.
Większość z nas nareszcie wie, czego chce. Nie spotykamy się już z ludźmi, którzy nas nudzą, nie trwonimy czasu na bezsensowne dyskusje z głupkowatymi kolegami z pracy czy niesympatycznymi sąsiadkami. Nie oczekujemy podziękowań za „poświęcenie” dla rodziny, jesteśmy natomiast świadome, że nasi najbliżsi będą mieli z nas więcej pożytku, jeśli pozwolimy sobie na chwilę relaksu w wannie z filiżanką aromatycznej herbaty i dobrą książką. Bo dzięki temu „pełne nowych sił” znów jesteśmy w zgodzie ze sobą. Nawet jeśli nasz facet w tym samym czasie wypróbowuje nowo odkryte talenty kulinarne, obracając kuchnię w proch i pył. Nawet jeśli dzieci potajemnie gapią się w telewizor i grają w gry komputerowe, bo jesteśmy zbyt wyczerpane, aby po raz kolejny zaganiać je do zadań domowych. Nawet jeśli szef twierdzi, że bez naszych nadgodzin firma pójdzie z torbami. Nie jesteśmy już dziewczynkami do wszystkiego – same wybieramy błędy, które chcemy popełnić. Czasami myślę sobie: „W następnym życiu przyjdę na świat od razu jako czterdziestolatka”.
Pojęłyśmy, że najpierw musimy zadbać o siebie, tak byśmy to my stały się szczęśliwe, a w konsekwencji szczęśliwi będą także inni. Nareszcie zrozumiałyśmy prawidłową kolejność oraz związek przyczynowy: najpierw mnie musi być dobrze i ja muszę być zadowolona, bo tylko wtedy mogę dać coś innym i ich uszczęśliwić. Kochaj siebie samą – a inni pokochają ciebie.
”
Nie jesteśmy już dziewczynkami do wszystkiego – same wybieramy błędy, które chcemy popełnić.
W toku emancypacji nauczyłyśmy się stawać na ringu do walki na gołe pięści, a teraz odkurzamy dawne „cnoty” kobiecego sprytu i wdzięku, które ogromnie ułatwiają życie. Nie wyprowadzamy już sierpowego na chybił trafił, lecz uciekamy się czasem do jakiejś sprawdzonej sztuczki, żeby nie zostać z rozkwaszonym nosem. Dzięki bojom stoczonym przez pokolenia naszych poprzedniczek nie musimy już udowadniać, że żyje w nas duch emancypacji – choć oczywiście żyje – lecz dobrze wiemy, gdzie i kiedy harujemy jak wół lub gdzie i kiedy po prostu umilamy sobie życie. Przestałyśmy się bać mających władzę mężczyzn i nauczyłyśmy się wbrew wszelkim przeciwnościom stawiać na swoim. Ale też nagle zaczęłyśmy zadawać sobie pytania: „Czy to faktycznie warte zachodu? Czy naprawdę muszę sobie wszystko wywalczyć? Czy nie ma prostszego sposobu, żeby dotrzeć do celu?”.
_Very tricky_, stwierdził któregoś dnia mój syn, gdy zaobserwował, w jaki sposób namówiłam swojego męża do „dobrowolnego” sprzątania kuchni (zagroziłam, że zatrudnię sprzątaczkę, za której pracę przyjdzie mu – i tylko jemu – słono zapłacić). W reakcji na tę sytuację mój dorosły syn okazał mi głęboki szacunek i dopiero od tego momentu postrzegał mnie jako naprawdę „silną kobietę”, która potrafi dopiąć swego. Wtedy coś załapałam: mężczyźni szanują nas nawet jeszcze bardziej, kiedy załatwiamy swoje sprawy z użyciem naszej kobiecej broni – o ile w ogóle rozumieją kobiecą taktykę.
Pomijając kilka żeńskich bystrzaków, współczesna kobieta musi mieć parę dobrych lat na karku, by rozporządzać swoim arsenałem z taką pewnością siebie. W zależności od sytuacji albo dobywa szpady („Bez podwyżki składam wymówienie!”), albo stawia na dekolt i szczebiot („Ach, jak ja uwielbiam tę pracę, ale nie wiem niestety, czy mnie nadal na nią stać”).
Na przeszkodzie stoją nam właściwie tylko wyrzuty sumienia, że niby jesteśmy „podłe”, że oszukujemy i stosujemy rozmaite triki. W naszych czasach to nowość, a przecież kiedyś przebiegłą taktykę i dyplomację uznawano za sztukę – „sztukę udawania”, o której spisano całe stronice, ba, tomy. Nie tylko w odniesieniu do kobiet, ale też do mężczyzn. W dawnych epokach chyba nikt nie wątpił, jak bardzo „sztuka udawania” ułatwia współżycie społeczne. Nikomu o zdrowych zmysłach nie przyszłoby do głowy, by „bycie autentyczną czy autentycznym” postrzegać jako wartość. Natomiast duch naszych czasów nieustannie nam podpowiada, że zawsze musimy być sobą i „w łączności ze sobą”. Owe „nieprzefiltrowane emocje”, którym „musimy dać upust”, mają nas doprowadzić do osobistego szczęścia.
„Co takiego? – spytaliby nasi przodkowie. – Cóż za barbarzyństwo! Mówić człowiekowi bez owijania w bawełnę, że jest nieznośny”. Wśród wykształconych warstw społecznych obowiązywał etyczny i moralny nakaz, by zawsze pozwolić innym zachować twarz. Najważniejszą zasadą społeczną była uprzejmość jako forma obcowania oparta na poszanowaniu innych.
W dzisiejszych czasach na ogół potępia się przebiegłość, wyrachowanie i kłamstwo w stosunkach międzyludzkich – lecz mimo to każdy z nas codziennie „grzeszy”. Dodam na marginesie, że ta przypadłość dotyka bardziej mężczyzn niż kobiety. I to nie „trochę bardziej”, tylko – jak podają statystyki – prawie dwukrotnie częściej. Z badań przeprowadzonych przez Muzeum Nauki w Londynie na grupie trzystu osób wynika, że mężczyźni zmyślają około tysiąca stu razy w roku, kobiety zaś około siedmiuset razy. Przy czym kłamstwo kłamstwu nierówne. Można wyróżnić małe kłamstewka, białe kłamstwa i życiowe kłamstwa. Granice między nimi są oczywiście płynne. Co ciekawe, większość osób twierdzi, że zdarza im się kłamać z uprzejmości, aby niepotrzebnie nie ranić drugiej osoby.
Nie jest to żadne odkrycie, pisał o tym przykładowo w XVII wieku Baltasar Gracián w _Wyroczni podręcznej_ i _Sztuce doczesnej mądrości_. Podpowiadał tam między innymi, jak sprawić, by „nie wyglądać staro”. Otóż nie powinno się wystawiać na pokaz od razu wszystkich swych walorów, lecz za pomocą niepozornych kłamstewek sprawiać wrażenie bardziej nierozgarniętej niż w rzeczywistości. Mądra może bowiem udawać głupią, na odwrót jest trochę trudniej. I te spośród nas, które są pewne siebie, na niegrzeczne pytanie o wiek odpowiadają ze szczyptą ironii i z lekkim przymrużeniem oka: „Kobiety nigdy nie kłamią i mają najwyżej trzydzieści dziewięć lat”.
Ale zdarzają się też sytuacje, kiedy należy powiedzieć nagą prawdę. Na pewno zawsze wtedy, gdy sprawa jest gardłowa. Czy to w pracy, w związku, czy w przyjaźni. Tyle że takie sprawy raczej nie są chlebem powszednim. Natomiast prawie każdego dnia negocjuje się kwestię moralną, która brzmi: „Jak wyrażam szacunek wobec innych w życiu codziennym?”. Szacunek do ludzi polega na przykład na tym, że faceta, z którym spędziłyśmy noc pod zbyt dużym, niestety, wpływem alkoholu, nazajutrz nie informujemy w SMS-ie: „Koleś, to była pomyłka. Jesteś beznadziejny w łóżku. Zapomnij!”. Przeciwnie, dyskretnie się wycofujemy i przez jakiś czas utrzymujemy nowo poznanego w przekonaniu, że jest genialnym kochankiem i nigdy nie było nam lepiej. Jeśli po paru dniach się odezwie, by niby od niechcenia (zamiary są, rzecz jasna, oczywiste) umówić się na randkę, zasłaniamy się brakiem czasu albo gramy kobietę rozkapryszoną, skomplikowaną czy też nadal przytłoczoną „problemami starego związku”. Nasz rozmówca otrzymuje w ten sposób szansę, by jako problem postrzegać nas, a nie siebie. Ułatwiamy mu tym dalszą drogę życiową. A zatem nie depcząc jego poczucia własnej wartości, postępujemy taktownie i z pełnym poszanowaniem bliźniego.
”
Nie powinno się wystawiać na pokaz od razu wszystkich swych walorów, lecz za pomocą niepozornych kłamstewek sprawiać wrażenie bardziej nierozgarniętej niż w rzeczywistości. Mądra może bowiem udawać głupią, na odwrót jest trochę trudniej.
Niektóre z nas stwierdzą w tym momencie, że kłamią jak z nut, symulując migrenę tylko dlatego, że nie mają ochoty na seks z partnerem. Po graniczącym z klinicznym obłędem szale zakupowym unikamy dyskusji na temat wspólnego budżetu domowego, rzucając zdawkowo, że nabyte buty były przecenione.
Małe oszukaństwa podtrzymują nie tylko miłość, ale i przyjaźń. Najlepszą przyjaciółkę, która umalowała się z grubą przesadą, ale właśnie biegnie na spotkanie umówione na Tinderze i bardzo się śpieszy, zapewniamy, że wygląda powalająco, bo na zrobienie makijażu od nowa nie starczyłoby jej czasu.
Uprzejmość i drobne kłamstewka mają zadziwiająco wyzwalające działanie nie tylko na co dzień. Umożliwiają nam też coś więcej – prawdziwą szczerość, gdy jest ona potrzebna. Jeśli ktoś nigdy nie rani innych bez potrzeby, może liczyć na ich większą przychylność, gdy będzie kiedyś musiał wyłożyć kawę na ławę.
I nie, niczego nie należy odkręcać, pod żadnym pozorem nie wolno wrócić do hasła: „dzieci, dom, facet”, które było modne jakieś pięćdziesiąt lat temu. Warto się natomiast odprężyć, docenić na nowo i przywrócić do łask kobiecą przebiegłość. Wdzięk i takt, oparte na szacunku, ale obejmujące też małe kłamstewka, są naszymi najlepszymi przyjaciółmi.
Kobiety po czterdziestce stały się nadzwyczaj pragmatyczne i wiedzą, że nie wolno mieszać napojów alkoholowych. Wiedzą też, jak uwieść mężczyznę, kiedy bardziej opłaca się zmienić zawód niż fryzjerkę i że krem na noc jest ważniejszy od kosmetyków do pielęgnacji na dzień. Jesteśmy niezależne, stajemy na przekór konwencjom, szefom i kołtuńskim eksmężom. Tam, gdzie młodsze od nas nie mają bladego pojęcia, co i jak, nam dorosły instynkt podpowiada, że znów musimy brać w rachubę istotne dla nas więzi i dążenie do harmonii. Pozwoliłyśmy zmizernieć tym częściom naszej kobiecości, ponieważ je deprecjonowałyśmy – teraz jednak możemy odkryć je na nowo i dać im pierwszeństwo.
Czas jest kiepską kosmetyczką. Niekiedy zadajemy sobie pytanie wypowiedziane przez postać z kreskówki: „Kto przestawił zegar? Naprawdę jest już tak późno?”. A przecież dopiero co przywykłyśmy do samych siebie. I również dlatego cudownie jest przekroczyć czterdziestkę.
Naszym największym skarbem nie jest już mężczyzna, lecz bagaż doświadczeń. Odkrywamy magiczne słowo „nie”, zamiast uporczywie trzymać się dziecinnego „proszę”. Nie marnujemy naszego czasu na idiotów, którzy tylko wysysają z nas energię. Jesteśmy świadome tego, na czym stoimy i czego chcemy – przynajmniej zazwyczaj. Bo nawet jeśli nie wiemy tak dokładnie, czego chcemy – wiemy przynajmniej, jak to zdobyć!
Ta książka jednak nie tylko opisuje sztuczki i triki, które opanowujemy dopiero teraz, lecz także rzuca światło na różne aspekty starzenia się kobiet. Dowiecie się z niej, dlaczego czas nagle zaczyna tak pędzić, jak skutecznie uwodzić mężczyzn, dlaczego nie powinnyście opłakiwać zmarnowanej kariery jako Matka Teresa albo jakie są ogólne zalety zamiany trądziku na botoks. Jeśli chcecie poznać mechanizmy manipulacji, rzucić okiem na historię emancypacji kobiet lub lepiej zrozumieć życie z tym dziwnym facetem u waszego boku (waszym partnerem!) – dobrze trafiłyście.
Dziś wchodzenie w coraz starszy wiek oznacza zamianę różowych okularów na to okropieństwo ze szkłami progresywnymi, ale też szansę, by stać się kobietą bardziej zadowoloną i asertywną, a przede wszystkim szczęśliwszą.
”
Naszym największym skarbem nie jest już mężczyzna, lecz bagaż doświadczeń. Odkrywamy magiczne słowo „nie”, zamiast uporczywie trzymać się dziecinnego „proszę”. Nie marnujemy naszego czasu na idiotów, którzy tylko wysysają z nas energię.MÓJ MAŁY ZIELONY KAKTUS
Mój mały zielony kaktus
za oknem dzielnie trwa,
tralali, tralali, tralala!
Na cóż mi czerwone róże,
na cóż mi czerwony mak,
tralali, tralali, tralala!
Zapewne większość z was słyszała kiedyś tytuł utworu Comedian Harmonists _Mein kleiner grüner Kaktus_ (Mój mały zielony kaktus). Tę bardzo niepolityczną piosenkę z repertuaru słynnego niegdyś sekstetu wydano w grudniu 1934 roku. W tamtym czasie jednak Hitler i naziści przejęli już władzę i rozpoczęli systematyczne wykluczanie Żydów z życia publicznego oraz ich prześladowanie. Grupa Comedian Harmonists nie mogła już grać koncertów, gdyż trzech jej członków miało pochodzenie żydowskie czy też niearyjskie. Przez pewien czas zespół rekompensował sobie ten zakaz występami zagranicznymi, ale koniec końców rozpadł się na skutek wymuszonego przez nazistów podziału, któremu niemieccy muzycy nie przeciwstawiali się konsekwentnie bądź nie potrafili się przeciwstawić.
Historię Comedian Harmonists przytaczam jedynie na marginesie. Ich szlagier po prostu co rusz przychodził mi znienacka do głowy, do czasu aż pewnego dnia, niedługo po moich trzydziestych dziewiątych urodzinach, wpadłam na POMYSŁ, w jaki sposób mogę całkiem elegancko uniknąć walki o władzę i twardych sporów w łonie rodziny i mimo wszystko osiągnąć swój cel.
A oto tło: mój syn Lukas od dawna suszył nam głowę, że koniecznie chce mieć zwierzaka. Raz miał nim być kot, innym razem chomik, potem wąż dusiciel, a chwilę później rybki. W końcu dogadał się nawet ze swoją siostrą Evą w sprawie wspólnego pupila – postanowili połączyć siły, żeby wbrew mnie przeforsować jego nabycie. Podkreślam, wbrew mnie, mój mąż bowiem zawsze kwitował ich zamierzenia krótko: „Czemu nie? Bardzo fajny pomysł”. Daruję sobie uszczypliwości pod adresem człowieka (w tym wypadku mojego męża), który obecność węża dusiciela w gospodarstwie domowym uważa za „fajny pomysł”. Stanowczo nie będę się rozwodziła nad stopniem infantylizacji takiego faceta. Nie, nie i nie, wolę raczej ugryźć się w język niż przyznać, że brakuje mu piątej klepki i jest bardziej dziecinny niż nasze dzieci.
Dopiero pewnego wieczoru uzmysłowiłam sobie, dlaczego wszystkie te dyskusje wywoływały we mnie aż taką złość. W sumie nie mam nic przeciwko zwierzętom domowym, niech każdy je sobie posiada, jeśli ma takie widzimisię. Jedna z moich przyjaciółek trzyma w salonie ogromne akwarium, a w nim murenę. I nigdy mi to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, szczerze podziwiałam to arcyszkaradne zwierzę, zauważając przy okazji: „Coś wspaniałego, jesteś taka nietuzinkowa! Obdarzasz uczuciem nawet istoty tego pokroju”.
A zatem tego wieczoru uświadomiłam sobie, że każdy, dosłownie każdy, nawet członkowie mojej rodziny, może trzymać w domu zwierzę, jakie mu się żywnie podoba. Ale nikt, dosłownie nikt, nawet członkowie mojej rodziny, nie będzie rozporządzać moim czasem, jak mu się żywnie podoba. I jako doświadczona kobieta w lot pojęłam, co oburzało mnie w tych wszystkich dyskusjach. Było dla mnie jasne jak słońce, że po początkowej euforii towarzyszącej przybyciu nowego mieszkańca cały trud opieki nad tym stworzeniem spadnie na mnie. Już po trzech miesiącach sama musiałabym wyprowadzać psa na spacer, najpóźniej po dwóch tygodniach codzienne sprzątanie kociej kuwety spadłoby wyłącznie na mnie, zakup karmy dla chomika stałby się moim psim obowiązkiem już po trzech tygodniach, a z wężem dusicielem musiałabym regularnie chodzić do weterynarza, za każdym razem gdy się zadławi (wąż, nie weterynarz) myszką komputerową.
To, co wtedy do mnie dotarło, było bardzo ważne, wcześniej bowiem pozwalałam się zapędzić w ideologiczny róg: „Ale co ty masz przeciwko zwierzętom?”, „Jesteś aż tak wyobcowana z przyrody?”, „Czy dla ciebie liczy się tylko kariera?” (Bezczelniejszej uwagi nie można skierować pod adresem matki, która sama prowadzi cały ten domowy biznes. Pod żadnym pozorem nie wolno wam kontrować tego argumentu. To czysto retoryczna figura, której niektórzy używają, by osiągnąć własne cele!). Kiedy to sobie uświadomiłam, przez głowę przemknęła mi druga myśl: dyskusje na nic się już nie zdadzą. Gdybym otwarcie powiedziała: „Możecie sobie sprawić jakie tylko chcecie zwierzę, tyle że ja nie będę się nim zajmować!”, dzieci wzięłyby mnie w objęcia z siłą tornada, wołając: „Super, mamusiu! Oczywiście, że my się nim zajmiemy!”. Mój mąż Alex dodałby: „Kochanie, jesteś wspaniała! Pozostałaś naprawdę młoda duchem, bo wciąż jeszcze potrafisz zmienić zdanie!”. Rach-ciach i tkwiłabym w pułapce! Bo tak czy inaczej, to ja musiałabym innym insynuować, że z pewnością nie dotrzymają swoich obietnic – znowu wychodząc na osobę podejrzliwą, co miałoby niekorzystny wpływ na nasze stadło.
Nie wiem, jak to się stało, ale po trzysta dziewięćdziesiątej siódmej debacie na ten temat („Mamo, Max ma żółwia. My też chcemy! Dlaczego nigdy, nigdy, nigdy nie możemy dostać zwierzątka?”) raptem przyszła mi do głowy piosenka _Mój mały zielony kaktus_ i w obecności całej rodziny siedzącej przy kolacji oświadczyłam najspokojniej w świecie:
– Zgoda. Możecie mieć zwierzaka. Ale najpierw chciałabym przeprowadzić próbny test, czy się do jego posiadania nadajecie. – Trzy pary wielkich oczu wlepiają się we mnie, jakbym oznajmiła, że jutro polecimy w kapsule kosmicznej na Marsa. W mgnieniu oka wszyscy milkną. Ja tłumaczę dalej: – Zwierzęta przyzwyczajają się do ludzi, a wtedy nie można ich zwrócić jak gdyby nigdy nic, tego się zwierzęciu nie robi. – Trzy głowy przy stole potakują milcząco, przypuszczalnie nadal pod wpływem szoku wywołanego moją niespodziewaną zgodą. – Dlatego zróbmy tak: przeprowadzimy próbny test z roślinami, na których będziecie ćwiczyć, powiedzmy, przez trzy miesiące. Potem możecie podjąć ostateczną decyzję.
– Jak to? – pyta mój syn Lukas. – O rośliny należy dbać?
– No, różom w wazonie trzeba codziennie zmieniać wodę – oświadcza pewna siebie Eva, wyraźnie zadowolona z przewagi nad swoim niedoinformowanym bratem.
– Wszystko zależy od tego, jakie to rośliny – mówi ze znawstwem mój mąż Alex. – Mama już nieraz pokazywała mi, że orchidee trzeba ekstra nawozić, a bluszcz pleni się całkiem sam.
Nie do wiary! Czegóż to mój mąż nie zapamiętał w chwili przebłysku! Moje zdziwienie jednak szybko mija, bo zaraz sobie przypominam, że z okazji którychś mistrzostw świata chciał postawić na balkonie skrzynki piwa, a ja mu wtedy wyjaśniłam, że orchidee są bardzo wrażliwe i że nie zniosą przymusowej banicji do piwnicy, żeby zrobić miejsce jego baterii alkoholu.
– Wszystko zależy wyłącznie od roślin – podsumowuje Alex.
– Weźmy więc rośliny najłatwiejsze w obsłudze – oświadczam zgodnie. – Nie zamierzam nikomu rzucać kłód pod nogi. A zatem kaktusy...
– Tak! – przerywa mi zachwycony Alex. – Mieliśmy je w starym biurze. Są niezniszczalne!
– Nie trzeba ich nawozić, tylko od czasu do czasu podlewać – klaruję.
– Wiem o tym z biologii – potwierdza Lukas.
Eva patrzy na mnie z niejakim powątpiewaniem. Czuje pismo nosem, ale nie umie dokładnie stwierdzić, w czym rzecz.
Nazajutrz wstawiam dzieciom do pokojów po trzy kaktusy i pokazuję im, gdzie stoi konewka.
Dzień za dniem przyglądam się marniejącym kaktusom. Eva podlewa je codziennie, Lukas wcale.
Nabieram wody w usta i uciszam wyrzuty sumienia, usprawiedliwiając się przed sobą, że kaktusy to rośliny, a nie zwierzęta.
W którymś momencie postanawiam obciąć szczepki, ponieważ małe zielone roślinki wyraźnie dobiegają kresu żywota, i myślę, że powinny mieć przynajmniej swoje latorośle, skoro już pozwoliłam im tak nędznie sczeznąć.
Pięć miesięcy po kolacji, przy której wyraziłam wstępną zgodę, kaktusy mają barwę brunatną, nie są już ukorzenione tudzież przekształciły się w papkę.
Świadomie nie przywołuję „próbnego testu”, tylko dyskretnie pytam, co począć ze zmaltretowanymi roślinami z pokojów młodzieży, ponieważ zaczęły wydzielać dziwny zapaszek.
– Aha, to one tak śmierdzą – mówi Eva, której dzień wcześniej złożył wizytę „kawaler”. – Niezła wtopa!
– Wyniosę je do odpadów bio i wrócą do obiegu materii w przyrodzie – pada rzeczowa uwaga Alexa.
– Co? – pyta Lukas, który dotąd ślepił w komórkę. – Co idzie do śmieci bio?
– Kaktusy – mówi Alex.
– Jakie kaktusy? – pyta Lukas, nieobecny duchem.
Wszyscy gapią się na niego, on zastanawia się gorączkowo, o co nam chodzi.
– No tak, te rośliny tylko głupio zawadzają w pokoju. Nawet o nich nie pomyślałem. Dobry pomysł, tato.
Następnego dnia Alex wyrzuca rośliny do śmieci i od tej pory temat żywego zwierzęcia w domu już nigdy, nigdy, nigdy więcej nie pojawia się na tapecie.
Na co mi czerwone róże,
na co mi czerwony mak,
gdy mam moc sprytu i taktu
i mały zielony kaktus!