Kobiety Rawenów - ebook
Kobiety Rawenów - ebook
Babcia, matka, wnuczka. Wszystkie silne, mądre, odważne. Każda z nich mogłaby podpalić świat, albo... zgasić go, gdyby płonął. Ich życiorysy różnią się od siebie, ponieważ inne są czasy, w których żyją. Ale każda daje sobie radę, bowiem przy ich boku stoją wyjątkowi mężczyźni. Jednak prym wiodą ONE. Kobiety. W tej opowieści: kobiety Rawenów.
Ludzkie dylematy, decyzje. Różne punkty widzenia, wszelkie barwy życia. Trzy pokolenia kobiet z jednej rodziny. I niedługo przyjdzie na świat czwarta...
Wbrew temu, co sądzi większość mężczyzn, to właśnie kobiety mają wpływ na losy świata.
Ich postawy kształtują całe pokolenia. Zawsze tak było, i będzie, póki choć jedna kobieta zostanie na świecie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-594-9 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PRZED DNIEM DZISIEJSZYM
(…) Obejrzeli dokładnie tę tylną ścianę. Nie znaleźli tam żadnych dźwigni, zapadek, wystających części; nie było szpar, dziur, pęknięć. Zwyczajna ściana, pokryta szarym tynkiem, niemiłosiernie brudnym, czemu się nie dziwili. Chyba rzadko ktokolwiek odnawiał komórki. Raptem Joszka odwrócił się tyłem do ściany i wymaszerował z komórki żołnierskim krokiem. Olka, zaciekawiona, poszła za nim, a on teraz stawiał identyczne kroki wzdłuż zewnętrznej ściany dobudówki.
– Trzy kroki więcej. Zapewne wystarczyło. Rany! Olka, to tu. Nie ma sensu szukać wejścia. W ciągu tych siedemdziesięciu lat na pewno znalazł się ktoś, kto je po prostu zamurował. Tylko po co? Nie wystarczyło posprzątać? Dobra, rozwalamy tę ścianę, ale od strony piwnicy, tam mamy lepszy dostęp, poza tym nie ściągniemy niczyjej uwagi.
Cała operacja trwała dość długo. Cóż, nie robili tego przecież dniami i nocami. Poza tym starali się działać dyskretnie. Na razie nie chcieli w całą historię wtajemniczać nawet Romy.
– W zasadzie Romie i tak trzeba będzie kiedyś o wszystkim powiedzieć. I Antoni mógłby pomóc – zauważył Joszka, kiedy, wracając tamtej niedzieli z ogrodu, planowali, w jaki sposób zabrać się za zrobienie otworu w ścianie.
– Nie – upierała się Olka.
– No, Słoneczko, ale czemu? Naprawdę nie rozumiem… Spodziewasz się tam znaleźć nieboszczyka czy co? Przecież pani Hanna wyszła stamtąd żywa, widziałaś ją na własne oczy. Poza tym, co sama wiesz doskonale, przez tyle lat każdy nieboszczyk rozpadłby się już w proch.
Aleksandra prawie zemdlała.
Ale, skoro już zapytał… Jeszcze tamtego wieczoru pokazała mu pierwszą stronę drugiego tomu pamiętnika babci Kazimiery.
– Nie zamierzałam czytać bez ciebie, ten brulion po prostu sam się otworzył. Jakby chciał dać mi do zrozumienia: „Bierzcie się w końcu do roboty”.
Wysyłali więc regularnie Romę na targ, bo wiedzieli, że zakupy tam robi długo. Któregoś wieczoru kupili jej i Antoniemu dwa bilety do teatru. Innym razem niemal siłą wygonili narzeczonych do Myślęcinka.
A sami wykorzystywali każdą chwilę. W końcu wykuli otwór na tyle duży, by ujrzeć, co jest za ścianą.
Było dość czysto. Żadnego posłania, żadnej dziury w ziemi, żadnego stołka, nic. Jedynie w pobliżu tej wykutej przez nich dziury leżała kupka kości. Byli lekarzami, od razu poznali więc, że to kości ludzkie.
„Panie Boże Przenajświętszy, wybacz mi, zabiłam go”.
Tak kończy się drugi tom urlopowego cyklu, pt. Tajemnica willi Sielanka Marii Ulatowskiej i Jacka Skowrońskiego, Wydawnictwo FILIA, lipiec 2022.OLKA
DZISIAJ
Ola trwała w stanie takim, w jakim był ten słupek, na którym siedziała, wpatrując się w rumowisko, utworzone przez nią i Joszkę. Zeskrobywali tynk, drapali w ścianę, wyszukując szczelin, wkuwając się następnie w nie młotkami i niedużą siekierą. Powoli, jak najciszej, chwilami tylko przyspieszając. Mniej więcej spodziewali się, co znajdą. Przez chwilę nawet dyskutowali, czy może lepiej byłoby zarzucić te swoje „prace remontowe”…
– Co tam się dzieje na dole? W piwnicy? – dopytywała Roma, zaciekawiona odgłosami dochodzącymi z przestrzeni pod kuchnią.
– Nawet nie pytaj – odpowiadali na zmianę bratanica i jej narzeczony. – Postanowiliśmy posprzątać piwnicę i przy okazji robimy małą przebudowę. Wiesz, dodatkowe półki, szafki i takie tam różności. Na razie to tylko gruzowisko, kurz, pył i mnóstwo zbytecznych przedmiotów. Już na hasło: „Chodź do piwnicy” prawie warczymy na siebie. Ale znasz nas, zaczęliśmy, to musimy skończyć.
Wykręcali się, jak mogli. Za wszelką cenę chcieli zniechęcić ciocię do zaoferowania pomocy lub wyrażenia chęci obejrzenia tych „różności”. Na szczęście Roma była zbyt zajęta zarówno SIELANKĄ, która obecnie była niemal wyłącznie na jej głowie, jak i Wielkim Wydarzeniem zbliżającym się równie wielkimi krokami, czyli ślubem z Antonim.
Ale przecież – dumała Olka – wiedzieć, co jest za ścianą, wróć: PRAWIE wiedzieć, a tak po prostu mieszkać sobie z tzw. trupem w szafie, to jednak dwie różne sprawy. Tym bardziej że ten trup nie miał bynajmniej nic wspólnego z przysłowiem, zaś określenie go mianem „kupki kości” było eufemizmem, za pomocą którego Olka starała się złagodzić sobie widok, jaki naprawdę ujrzała. W istocie zwłoki wyglądały diabolicznie. Czaszka z resztkami zasuszonej skóry i pustymi oczodołami szczerzyła nierówne zęby w upiornym uśmiechu, a rozpadające się ubranie tu i ówdzie odsłaniało nagie kości.
No dobrze, znaleźli te zwłoki i co teraz? Myślom typu: „najlepiej ukryć je z powrotem” albo „zgarnąć na szufelkę, wsypać do tej ładnej skrzyneczki z szarotką na wierzchu i pochować pod dębem” Aleksandra oparła się z całą mocą.
Chociaż…
Wróć, a czy nie byłoby to jednak najlepsze rozwiązanie?
I znowu te niepotrzebne skrupuły… puk, puk, puk: przecież to kości ludzkie. Może ktoś o tym człowieku nadal pamięta? Bądź opowiada o nim wnukom (albo nawet prawnukom), a jednak nie potrafi odpowiedzieć na pytanie: „I co było dalej?”.
Minuty mijały, a Aleksandra wciąż tkwiła na leciwym taborecie, rozmyślając nad wydarzeniami ostatnich dni. Nie mogła się ruszyć z miejsca, wciąż nie podjęła decyzji. Joszka pojechał na dyżur, a ona została tu sama. No, nie całkiem sama, bo z tymi kośćmi. W dodatku zaraz wparuje tu Roma z jakąś błahą sprawą, a ona nadal nie wie, co zrobić.
Wstała w końcu z tego swojego prowizorycznego siedziska i wyszła z piwnicy, zamykając starannie drzwi na cztery spusty, a konkretnie: na trzy. Jej plan był następujący: przyspieszyć swój wymarsz na dyżur, złapać Joszkę przed końcem jego zmiany i zwalić mu na głowę całą pracę umysłową. Pewnie skończy się telefonem do Sebastiana i pozostanie tylko marzyć o tym, żeby odebrał i mógł rozmawiać.
A ona… Ona weźmie ze sobą pamiętnik babci Kazi, bo najprawdopodobniej z niego dowie się, co się właściwie stało, czyje to kości i skąd u licha wzięły się w ich piwnicy. Słów babci: „…zabiłam go…” w ogóle nic chciała brać pod uwagę. Tak jak nie zamierzała szukać przy zwłokach jakichś dokumentów tożsamości. Nie, nie ona będzie zastanawiać się nad powiadomieniem krewnych tego biedaka, który najprawdopodobniej dostał to, na co zasłużył. Jeśli rzeczywiście zabiła go jej babcia, to Olka mogłaby założyć się o wszystko, że właśnie tak było. Jej antenatka nie zamordowałaby przecież bez powodu, i to bardzo, bardzo mocno uzasadnionego. Olka miała tylko nadzieję, że w pamiętniku znajdzie odpowiedzi na nurtujące ją pytania…
Tak zrobi.
Niestety plan nie do końca wypalił. Dyżur okazał się ciężki, Aleksandra nie znalazła czasu nie tylko na czytanie, ale nawet na filiżankę herbaty. Wróciła do domu tak diabelnie zmęczona, że zdołała tylko wziąć szybki prysznic, po czym zasnęła niemal na stojąco. Rankiem, gdy się obudziła, Joszki już nie zastała, na stole leżała kartka, że wróci około trzeciej i prosi, by zaczekała na niego z czytaniem pamiętnika.
Domyślił się, że wzięłam bruliony ze sobą, pokiwała głową i wyjęła pamiętnik z plecaczka. Chciała posłusznie odłożyć go na nocną szafkę, miała bowiem szczery zamiar spełnić prośbę narzeczonego. Poczeka na niego, zjedzą kolację, a potem zaczną wspólną lekturę, na głos, na zmianę. Niejeden raz czytali tak książki i bardzo lubili te chwile.
Ale gdy kładła obydwie części pamiętnika na szafce, jeden z tomów (ten drugi) sam się otworzył. Tylko zerknę, mruknęła do siebie. I… przepadła dla świata.1.
KAZIA
luty 1940 – czerwiec 1943
„Za miesiąc mam urodziny!” − Kazia już któryś raz powtarzała sobie w myślach tę cudowną frazę. Kończyła szesnaście lat. Czyż może być piękniejszy wiek?
Może tak, a może nie. Bo rok, w którym wypadało to wspaniałe dla Kazimiery wydarzenie, miał się okazać najgorszy w dotychczasowym życiu przyszłej jubilatki. Gdyby ktoś teraz jej to oznajmił, nie uwierzyłaby. Nie dałaby też wiary, gdyby usłyszała, że będzie jeszcze gorzej… A cóż złego mogłoby się wydarzyć? Stała w ich iglastym lesie, słońce świeciło, jakby nikt go nie poinformował, że jest luty, a nie czerwiec, pod nogami szeleściło igliwie i chrupały wysuszone szyszki, powietrze było przejrzyste, a niebo błękitne. Jeszcze nie słyszało się śpiewu ptaków, jeszcze z ziemi nie wychylały się łebki przebiśniegów, gdyż zima wyjątkowo mocno dała się w tym roku we znaki. Słońce robiło jednak, co mogło, więc Kazia miała nadzieję, że do jej urodzin jakieś kwiatki już się pojawią. Lubiła wszystko, co kwitło, ale nade wszystko uwielbiała soczystą, zieloną trawę, bo cieszył ją widok najpiękniejszych stworzeń na ziemi – koni – skubiących ten swój przysmak, podczas gdy ona leżała na łące i beztrosko obserwowała płynące po niebie obłoki. W tym roku na zieloną trawę czekała z większym niż zwykle utęsknieniem, bowiem na urodziny ojciec przyrzekł jej wymarzony, od dawna wyczekiwany prezent. Najbliższy sąsiad Molickich miał na sprzedaż odpowiednią klaczkę, dobrze ułożoną i był już umówiony z Euzebiuszem, że przyprowadzi Zafirę skoro świt w dniu urodzin panny Kazi.
Nie mogła się doczekać. Ale czekała na Roxy. Nie na Zafirę.
– Tato, nie mów mi, jak miała wcześniej na imię, nie chcę tego wiedzieć. Będzie moja, prawda? Tylko moja. A zatem będzie nosić imię, które ja jej nadam. Które od dawna dla niej mam. Będzie nazywała się Roxy.
– Kaziu, to bardzo rasowa klacz arabskiej krwi. Ma już imię. Miała je jeszcze przed narodzinami. Powinnaś je przyjąć bez dyskusji – zżymał się pan Euzebiusz, słysząc, jak pieszczotliwie jego ukochana córeczka wymawia to wymyślone przez siebie miano. – Skąd w ogóle wzięłaś tę jakąś… Roxy? – irytował się.
„Przecież mu nie powiem, że sen mi przyniósł to imię”. – Kazia obejmowała tatę ramionami i prosiła, żeby się nie gniewał.
– Rozpuszczasz ją ponad miarę – komentowała wieczorem, już w sypialni, pani Jadwiga, mama nastoletniej Kazimiery. – A w ogóle to czy teraz jest pora na takie prezenty? Przecież ta zawierucha może jeszcze długo potrwać. Nie będzie paszy, nie będzie polowań, zawodów, przejażdżek. Czy nie lepiej byłoby wytłumaczyć córce, co się dzieje i że czekają nas ciężkie chwile? Dobrze chociaż – dodała jeszcze – że Franek wyjechał do tego Nowego Jorku. Wtedy źle to przyjęliśmy, ale teraz martwiłabym się o niego, bo przecież wzięliby go, jak nic, do wojska. A syna mieć na wojnie, to nie ma nic gorszego – próbowała uzasadnić swoje stanowisko.
Skąd mogła wiedzieć, że mogą być jednak gorsze rzeczy?
Obecnie martwiła się o męża, choć nic mu o tym nie mówiła. Obawiała się, że jego też będą chcieli wziąć do wojska. To, że Euzebiusz przekroczył czterdziestkę, nic nie znaczyło. Miał przecież niezbędne przeszkolenie, w latach uczelnianych uzyskał stopień porucznika, a fakt, że był żywicielem rodziny, szlachcicem, właścicielem ziemskim, nikogo z pewnością nie obchodził. Owszem, na przysłowiowe mięso armatnie pewnie by go nie dali. Ale do prac sztabowych? Właśnie tacy byli potrzebni! Wykształceni, inteligentni, z koneksjami, lojalni, honorowi i tak dalej.
I tu także – choć powody jej zmartwień były realne – nie miała pojęcia, że tym akurat smuci się niepotrzebnie. Bo stanie się, co ma się stać.
Nastał kwiecień, urodziny Kazi przeminęły. I choć nie obchodzono ich tak hucznie, jak w poprzednich latach, dziewczyna tryskała szczęściem. Codziennie wstawała rannym świtem, bez przykrości, bo czekała na nią praca, którą uwielbiała. Wyczesywała konie, splatała im grzywy, pilnowała, czy wszędzie jest odpowiednia porcja obroku, czy każde poidło zawiera tyle wody, ile trzeba. Patrzyła też, czy pod nogami koni jest świeże siano, a końskie kopyta zostały dokładnie oczyszczone, skrupulatnie sprawdzała w notatkach, którego konia trzeba trochę poćwiczyć na lonży. Pracy nie brakowało, ale Kazia nie czuła znużenia. Poza tym – i tak ktoś musiał to wszystko robić. A stan liczebny służby w Molicach bardzo się skurczył. W pierwszą niedzielę września 1939 roku dwaj stajenni (rodzeni bracia) wybrali się w odwiedziny do rodziców do Bydgoszczy i dotąd nie wrócili. Czterech innych młodych mężczyzn dostało powołania i po nich także ślad zaginął. Ktoś przyniósł wieść, że dwaj zginęli w bitwie nad Bzurą, a pozostali trafili do niewoli.
W majątku Molickich braki personalne mocno dawały się we znaki. Jakoś dawali sobie jeszcze radę, stopniowo wyprzedawano konie hodowlane, zmniejszono inwentarz gospodarski, zaniechano niektórych prac polowych. Został dom i to, co dookoła, w tym warzywnik. Nadal pracowała kucharka, dwie dziewki pomagały w sprzątaniu i w ogóle we wszystkim, było też dwóch młodziaków w wieku przedpoborowym, no i stary Konstanty, wiekowy lokaj, od dziecka służący w posiadłości. Oraz Euzebiusz i Jadwiga, rodzice Kazimiery. W końcu ona, szesnastolatka, która najpiękniejsze młode lata, jakie w normalnym świecie winny być przeznaczone na naukę i zabawę, traciła teraz bezpowrotnie.
Jeszcze nie wiedziała, że najgorsze chwile wciąż są przed nią.
Franciszek, jej starszy o cztery lata brat, po rodzinnej kłótni popłynął, ledwie osiągnąwszy pełnoletność, do USA. Jego te wszystkie straszne miesiące ominęły. Zamieszkał w Nowym Jorku, znalazł tam dobrą pracę, na wojnę nie poszedł, choć honorowo zgłosił się do rezerwy. Komisja wojskowa stwierdziła jednak u niego niedosłuch wykluczający służbę. Matka nawet o tym nie wiedziała, bo po wybuchu wojny listy przestały dochodzić do Molic. Początkowo zrozpaczona tym, że jej syn mieszka gdzieś tam, na obczyźnie, bez rodziny, po rozpoczęciu kampanii wrześniowej cieszyła się, że znalazł schronienie za oceanem. Martwiła się tylko, iż Franek nie ma obok siebie nikogo bliskiego. Miała nadzieję, że niedługo znajdzie sobie jakąś miłą dziewczynę, może nawet Polkę, pobiorą się, dadzą jej wnuki. A ona będzie ich odwiedzać. Albo młodzi przyjadą do nich, do Molic… Z takimi myślami zasypiała, uspokojona, przekonana, że to, co się dzieje teraz, szybko minie.
Nie wiedziała, że we wszystkim się myli…
≈.≈
Rozpoczynał się kolejny rok wojny. Moliccy trwali jakoś, choć majątek podupadł. Nie mieli już żadnej służby poza starym Konstantym, ale ten był raczej dodatkową gębą do wykarmienia niż pomocą. Czasami zgłaszał się jakiś niedorostek z pytaniem, czy jest coś do zrobienia, bo w tych czasach każdy poszukiwał kilku groszy. Ale i we dworze było coraz gorzej. Rok temu sprzedali ostatniego konia. Została wyłącznie Roxy, o którą dbała już tylko Kazia. No i jeszcze dwa psy, dziesięcioletni wyżeł Drops i sześcioletni terier walijski, Motek. Teoretycznie też do wykarmienia, choć, prawdę mówiąc, przeważnie nie było czym. Małe stadko kurek miało trochę łatwiej, ono żywiło się tym, co znajdowało na podwórku lub w karmniku jedynej żyjącej jeszcze maciory. Żyjącej, bo karmiła cztery prosiaki, które całej rodzinie dawały nadzieję na przetrwanie.
Molickim coraz częściej zaglądał w oczy głód. Kończyły się wszelkie zapasy, a do ich ubytku walnie przyczyniali się Niemcy stacjonujący w Legowie, miasteczku położonym o pięć kilometrów od Molic w kierunku Bydgoszczy. Wiedzieli, że w majątku Molice wciąż było coś do zagrabienia, bo i warzywnik dawał jakie takie plony, i kilka kurek niosło jajka, a chrumkające rozkosznie prosiaki rosły w oczach, żeby kiedyś kogoś nakarmić. Ostatnio jednak wizyty Niemców stały się rzadsze, pewnie dlatego, że najprawdopodobniej na razie uznali je za mało obiecujące.
Tego dnia jednak…
Nastał czerwiec 1943 roku. Kazia, jak co dzień, jechała na oklep na Roxy, kierując się już w stronę dworu. Klaczka podjadła soczystej trawy, ale chyba za mało, bo szła niechętnie. Znalazły się przy brzegu kolejnej polanki, w pobliżu domu, dziewczyna zsiadła więc z konia i klepnęła go lekko po zadzie.
– Drugie śniadanie, proszę bardzo – oznajmiła z uśmiechem.
W tej samej chwili popatrzyła w stronę rodzinnych zabudowań i ujrzała, jak hamuje przed nimi wojskowy gazik. Zerknęła przez lornetkę, z którą ostatnio nie rozstawała się, gdy jechała do lasu. Zdarzało jej się wypatrzyć tłustego zająca i upolować go z ojcowej dubeltówki. Czasem trafił się też bażant lub kuropatwa. Każdy kawałek mięsa był na wagę złota. A raz udało się nawet ustrzelić jelonka. Drgnęła jej ręka, gdy miała już nacisnąć cyngiel, jelonek był taki śliczny, niczym pluszowa zabawka. Wiedziała jednak, że jeśli trafi, całą rodzinę czeka kilka pożywnych obiadów. Zagryzła więc wargi i… strzał okazał się celny.
Dzisiaj niestety nic jej się nie trafiło. Dobrze, że choć kartofle obrodziły, pomyślała. Od jakiegoś czasu jedli już wyłącznie ziemniaczane obiady.
Wyostrzyła lornetkę i przez chwilę spoglądała przez nią, wstrzymując oddech. Kierowca pozostał w wozie, ale dwóch żołnierzy wysiadło. Wydawało jej się, że to byli ci sami, którzy już kilka razy zajeżdżali do dworu, aby zarekwirować żywność i co tam tylko uznali za potrzebne. Wiedziała, że będą przyjeżdżać przynajmniej do momentu, w którym dorosną prosiaki. Nie była pewna, czy rozpoznaje obydwu żołnierzy, ale jednego zidentyfikowała natychmiast. Nie było to trudne. Charakterystyczna blizna wzdłuż policzka i ucho z wyraźnie uszkodzonym kawałkiem małżowiny nie pozostawiały wątpliwości. Niemiec wyglądał, jakby ktoś ciachnął go szablą podczas pojedynku, choć z tego porównania tylko się śmiała. Ten typ nie miał nic wspólnego z gentlemanem, który by się pojedynkował.
Przez chwilę trwała w bezruchu. A potem wszystko stało się nagle… Wszystko, co na zawsze zakończyło jej dzieciństwo, młodość i życie, jakie znała dotychczas.
Cofając się poza obręb lasu, opuściła gwałtownie rękę z lornetką i niechcący uderzyła Roxy w bok. Ta, spłoszona, wyrwała do przodu i, widząc w oddali dwór, pogalopowała w jego stronę. Eugeniusz, który, usłyszawszy hamujący samochód, wychodził właśnie z domu, ujrzał nadbiegającą klacz i skoczył w jej kierunku, przekonany, że za swoją pupilką pojawi się jej właścicielka. Niemiecki żołnierz uznał, że Molicki rzuca się na niego, i odruchowo wystrzelił. Kula trafiła właściciela dworu w pierś i powaliła na ziemię. Na to wyskoczyła z domu żona Eugeniusza i z okropnym krzykiem skoczyła w stronę Niemca, a tuż za nią wybiegły Drops i Motek, ujadając i atakując bryczesy oficera. Ten błyskawicznie oddał trzy strzały. Wszystkie celne.
Skamieniała Kazimiera widziała jeszcze, jak Niemiec sprawnym ruchem odrzuca automat, a wyciąga parabellum i – działając w jakimś szale – ładuje osiem pocisków w łeb Roxy. Potem już nie widziała niczego.
Po jakimś czasie ocknęła się na trzecim od dołu rozwidleniu konarów dębu wyznaczającego granicę obszaru Molic. Za nim rozciągały się Bory Tucholskie. Ów dąb był ze cztery razy starszy od Kazi, a ona znała każdy jego sęk, wszystkie wypustki kory, najmniejsze dziuple. Od dziecka żyła w symbiozie z tym drzewem, jak kot chodziła po jego gałęziach i odnogach, dzieliła się z wiewiórkami i wszelkim ptactwem miejscami do spania w rozwidleniach najgrubszych konarów.
Potrząsnęła kilka razy głową, zanim zrozumiała, iż ciemność zalegająca przed jej oczami nie jest wynikiem jakiegoś urazu, nie doznała przecież żadnego. W słabym świetle księżyca spojrzała na swoją srebrną omegę i dostrzegała, że mała wskazówka stoi na godzinie dziewiątej, duża zaś zbliża się do dwunastki. Dziewiąta? Wieczorem chyba, bo rano o tej porze byłoby całkiem jasno, dedukowała. Nie wiedziała, co robi na drzewie ani skąd się tu wzięła.
Zsunęła się ostrożnie na ziemię. Gdyby nie fakt, iż nadepnęła na jakiś przedmiot, z pewnością nie wiedziałaby, że coś leży pod jej nogami. Wyjęła z kieszeni pudełko Polskiego Monopolu Zapałczanego i, wychwalając się w duchu za przezorność, potarła jedną z zapałek o bok pudełka. Natychmiast zamigotał płomyk, w blasku którego Kazia dostrzegła leżące na ziemi swoje rzeczy: lornetkę, dubeltówkę i torbę myśliwską. W mgnieniu oka przypomniała sobie wszystko, co widziała i, choć nie chciała uwierzyć, pojęła, że to zdarzyło się naprawdę.
Pobiegła ile sił w nogach w stronę dworu, zdziwiona ciszą. Nic nie wskazywało na to, że tego dnia rozegrała się tam jakaś tragedia. Na dziedzińcu nie znalazła żadnych zwłok, były tam tylko trupy Roxy, Dropsa i Motka. Nie paliła się żadna lampa, nie dostrzegła więc ani śladów krwi, ani w ogóle żadnych innych tropów. Raptem coś usłyszała. Czyjś głos. Ale niewyraźny. Jakby mamrotanie. Podkradła się do drzwi. Nie były zamknięte. Weszła do sieni, zobaczyła, że uchylone są także drzwi kuchenne. Panowała ciemność, ale dało się odróżnić poszczególne kształty. Na podłodze zobaczyła zwłoki rodziców. Obok leżał Konstanty. Żył, bo słychać było, że porusza się i coś mruczy, mocno jęcząc. Bez zastanowienia uczyniła krok w jego stronę i w tym momencie usłyszała warkot jakiegoś pojazdu, coraz głośniejszy. Na moment zastygła, lecz już po chwili podjęła decyzję. Zerwała się i pobiegła do gabinetu ojca. Odruchowo pozbyła się strzelby i lornetki, które cisnęła pod ścianę. Z przewieszoną przez ramię torbą myśliwską błyskawicznie podeszła do stojącego w rogu zegara. W szafce Beckera, na dole, pod wahadłem leżała mała brązowa aktówka. Wiedziała, że ją tam znajdzie, i wiedziała, co w niej jest. Ojciec kilkakrotnie jej pokazywał ten przedmiot. „Gdyby coś się stało, córeczko. Cokolwiek – mówił, uprzedzając jej pytania – łap tę teczkę i uciekaj do stryja Ignacego. Schowałem tu różne ważne dokumenty i parę groszy na drogę”.
Warkot samochodu ucichł, usłyszała gardłowe głosy Niemców. Zbliżali się do drzwi, dziwiąc się, że nie są zamknięte i że na dworze leżą tylko ciała zwierząt. Rozumiała, co mówią, gdyż niemieckiego uczyła się jeszcze przed wojną. W Bydgoszczy i okolicach ten język był powszechnie znany.
Nie zastanawiając się ani chwili, złapała teczuszkę, otworzyła okno i wyskoczyła w noc. Ciemności jej nie przeszkadzały, raczej okazały się sprzymierzeńcem. Otoczenie dworu znała doskonale, świetnie orientowała się, gdzie leży każdy, nawet najmniejszy kamień. Pomknęła przez ogród ku ogrodzeniu, pokonała zręcznie mur i już była na polach, przez które musiała przebiec jak najszybciej, jako że teren był całkiem odsłonięty. Na szczęście samochód zaparkowano po drugiej stronie domu, a Niemcy najprawdopodobniej byli teraz w dworku. Nie widziała ich w każdym razie, niczego też nie słyszała. Chciała tylko uciec jak najdalej. Postanowiła, że jakoś dotrze do Legowa, a stamtąd… pomyśli.
Do pobliskiego miasteczka wiodła cienka nitka brukowanej drogi, ale Kazia przecięła ją i weszła w las, w którym czuła się bezpieczniej. Robiło się coraz ciemniej, chłód stawał się coraz dotkliwszy, jednak dziewczyna i tak tego nie czuła, cała rozpalona. Przeżywała raz jeszcze wszystko, czego była świadkiem. Martwiła się, że nie zdołała pomóc Konstantemu, rozumiała jednak, że i tak nikt już pomóc mu nie mógł. Miała nadzieję, że pogrzebem Molickich i ich lokaja zajmą się sąsiedzi. Lub może ktoś z wioski. Nie liczyła w tej kwestii na Niemców, zabójców ojca i matki. Tylko czy ktoś pochowa też Roxy, której strata bolała ją równie mocno, co strata rodziców? W momencie, gdy w głowę klaczki trafił ostatni nabój, przysięgła sobie – tam, pod dębem, skąd widziała całą tragedię – że nie spocznie, dopóki nie pomści tych zabójstw, które dokonały się na jej oczach. Odpłacę wam za wszystkich, nie tylko za rodziców, ale i za Roxy. I za Dropsa. I Motka. Nie wiedziała jeszcze, jak to zrobi. Wiedziała jednak, że zrobi.
– I Ty, Panie Boże, mi w tym pomożesz, nawet jeśli to niechrześcijańskie – powiedziała na głos, choć była przekonana, że Bóg usłyszałby nawet tylko jej myśl. Ale mówiąc to głośno, zawierała swojego rodzaju umowę ze Stwórcą. I założyła, że skoro nie usłyszała odmownej odpowiedzi, umowa ta została zaakceptowana.
Potrząsnęła głową w nadziei, że w ten sposób odpędzi smutek i żal. Nie może wszak w nieskończoność rozmyślać nad tym, co się stało, najpierw musi jakoś dostać się do stryja.
Szła przed siebie, pod nogami trzaskały gałązki, momentami stopy tonęły w gęstym mchu i plątały się w paprociach. Pohukiwały sowy, słyszała piski drobnej zwierzyny leśnej, skądś dobiegło ją nawoływanie wilka. Nie bała się. Ze zwierzętami była tak blisko, jak Mowgli, a wilki… Chętnie zostałaby członkiem ich stada na wzór tego właśnie bohatera. Wierzyła, że niczego złego by jej nie zrobiły. I to nawet nie kwestia wiary. Ona to po prostu wiedziała.
Przystanęła na chwilę. Nie za bardzo się orientowała, czy idzie w dobrą stronę. Panowały nieprzeniknione ciemności, gdyż księżyc zasłaniały chmury. Nie widziała nawet pni drzew, nie mogła więc dostrzec, z której strony rośnie mech. Zresztą ta wiedza nie na wiele by się jej zdała, bywało bowiem, że zwodniczy mech porastał pnie ze wszystkich stron…
Ruszyła przed siebie w nadziei, że gdzieś przecież zajdzie. Na szczęście wiedziała, że nie zbacza zbytnio w głąb lasu, bo od czasu do czasu, gdy wiatr przeganiał jakąś mniejszą chmurę, dostrzegała po lewej stronie kocie łby drogi do Legowa. Naraz poczuła dym z komina, uznała więc, że zbliża się zapewne do pierwszych chałup wyrastających przed tą mieściną. W jednej chwili stała się czujna. Musiała dotrzeć do studni miejskiej przy małym ryneczku. Tam, przy pierwszej uliczce wiodącej w prawo, mieszkał Bazyli, stary szewc, który od lat szył i reperował buty całej jej rodzinie. Ojciec Kazimiery czasami zabierał ją ze sobą, gdy jechał do Legowa załatwiać jakieś papierkowe sprawy. Zawsze wówczas wstępowali do Bazylego, bowiem ojciec przy każdej wyprawie wiózł coś dla jego licznej gromadki wnuków.
– Panienko Kazimiero – żartował wówczas Bazyli, puszczając oko do ojca Kazi. – Niech panienka rośnie szybko, bo ja chciałbym uszyć buciki pierwszej córeczce, którą pani powije.
Kazia nie znała nikogo w Legowie poza tym poczciwym szewcem. Ale wiedziała, że jest im życzliwy. Pan Eugeniusz chyba ze sto razy opowiadał, jak jego ojciec w którejś bitwie (plątały jej się te bitwy w głowie) uratował życie młodziutkiemu wówczas Bazylemu.
Kilka kilometrów leśnej przeprawy nie nadwyrężyło sił silnej i sprawnej dziewczyny. Bardziej nadszarpnięta była jej psychika, ale z nią też dawała sobie radę, wiedząc, że robi to, co musi. To, czego życzyliby sobie jej rodzice. A oni życzyliby sobie, żeby żyła. Postanowiła więc żyć.
Patrz Księga dżungli Rudyarda Kiplinga.2.
IGNACY
do 1943 roku
Ignacy Molicki urodził się jako drugi syn w rodzinie Molickich, zatem na kontynuatora rodu wychowywano starszego o cztery lata Euzebiusza. Czym miał się w przyszłości zajmować Ignacy, na razie nie postanawiano. On też się tym nie martwił.
Pierwsza wojna światowa łaskawie ominęła Molice. Dziedzic był już za stary, by iść do wojska, synowie − za młodzi. Tuż po zakończeniu wojny Dionizy, ojciec Ignacego i Euzebiusza, poznał w Bydgoszczy, w której bywał bardzo często, Marcelego Olbromskiego, prezesa PSL „Piast”, mocno zaangażowanego w sprawy partyjne. Owo zaangażowanie pana prezesa nie było jednak aż tak czasochłonne, aby przeszkadzało mu bywać, i to często, w Molicach, w gościnie u hrabiego Dionizego, z którym szybko się zaprzyjaźnił. Zresztą sława urządzanych w Molicach polowań połączonych z przednimi biesiadami szybko dotarła i do Bydgoszczy. Jedynej córki prezesa Marcelego, Serafiny, nie uznawano może za piękność, niemniej była to osóbka obrotna, pracowita, cicha i bardzo miła. Pan prezes podczas swoich wyjazdów łowieckich wypatrzył Ignacego Molickiego, młodszego syna hrabiego, i upolował go na męża swojej Serafiny. Młodym pomysł się spodobał. W 1930 roku pobrali się i zamieszkali w dzielnicy Sielanka, w pięknej willi, którą kupił w wianie dla panny młodej jej ojciec. Ignacy studiował nauki prawne, ale jego zainteresowania powoli zaczęły się kierować w stronę polityki, takiej przez duże P. Idąc w ślady teścia, zaangażował się w sprawy Stronnictwa Ludowego. Z czasem zatrudnił się w Stronnictwie na pełny etat.
Tuż po studiach Ignacy uzyskał stopień plutonowego, zatem w dniu wybuchu II wojny światowej zgłosił się do wojska. Z racji wieku, a może raczej z powodu zwyrodnienia kręgosłupa (choć sam Ignacy twierdził, że „niewielkiego”) trafił do rezerwy. Powołania do wojska się nie doczekał, został więc w pięknej i wygodnej willi przy ulicy Sielanki. Pracował w okręgu pomorskim Stronnictwa.
Gdy Stronnictwo Ludowe zostało (jeszcze w czasie okupacji) formalnie rozwiązane, Ignacy zaangażował się w budowanie, oczywiście w konspiracji, struktur Stronnictwa Ludowego „ROCH”. Pracował przy współtworzeniu Batalionów Chłopskich, zaś po wojnie pozostał wśród tych, którzy tworzyli Polskie Stronnictwo Ludowe.
Od dnia ślubu państwo Moliccy marzyli, że szybko zapełnią domostwo gromadką urwisów, ale niestety tak się nie stało. Mimo ich starań dzieci jakoś nie chciały się rodzić i z czasem po prostu się z tym pogodzili. Willa wciąż była cicha i zbyt przestronna, Serafina zaś, nieco chorowita, nie bardzo radziła sobie z prowadzeniem domu. Ciężko było utrzymać willę w jako takim porządku, szczególnie że służbę wymiotła wojna i gdyby nie kontakty męża dom podupadłby na zdrowiu tak jak i ona – jego pani.
Działania wojenne nie uszkodziły na szczęście zabudowy miasta, prawdopodobnie dlatego, iż jego mieszkańcami w dużej mierze była wówczas ludność niemiecka. Sielanka i jako dzielnica, i jako miejsce zamieszkania państwa Molickich, nie ucierpiała prawie wcale. Sąsiedzi się nie zmieniali, w okolicznych domach rodziły się dzieci, wszyscy borykali się z podobnymi problemami. Doskwierał bardzo brak wiadomości o tych, którzy przepadli gdzieś w odmętach wojny, a ze spraw codziennych największym problemem było zdobywanie żywności. Ignacemu udawało się niekiedy przywieźć trochę zapasów z Molic, choć i tam było coraz trudniej. Wszystkiego brakowało: paszy dla bydła, ziarna pod zasiew, ludzi do pomocy przy gospodarce. Hodowla koni, z której słynęły Molice, przestała istnieć, a zwierzęta trzeba było wyprzedać wraz ze wszelkimi akcesoriami i sprzętem.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
SL „Roch” działało w latach 1940-1945 i wchodziło w skład Polskiego Państwa Podziemnego.