- W empik go
Kobiety z obrazów. Polki - ebook
Kobiety z obrazów. Polki - ebook
W trudnych czasach walki o emancypację walczyły o swoje prawa do nauki, uprawiania sztuki, pracy i samodzielności. Zofia Stryjeńska – „księżniczka polskiego malarstwa” – studiowała w Monachium przebrana za chłopaka. Helena Rubinstein – cesarzowa urody – zamiast kuracji odmładzającej wolała zafundować sobie portret u słynnego malarza. Zofia, Maria i Eliza Pareńskie już jako podlotki weszły do polskiej literatury i sztuki: Stanisław Wyspiański uwiecznił je na kartach Wesela i na secesyjnych pastelowych portretach. Olga Boznańska w malarstwie odnalazła wolność. Anna Bilińska postawiła sobie cel w sztuce: być tak dobra jak mężczyzna, i prześcignęła niejednego z kolegów po fachu. Teresa Roszkowska, wybitna scenografka, opalona na heban i wystylizowana na egzotyczną piękność, wiodła prym podczas plenerów malarskich w Kazimierzu Dolnym. Zofia Jachimecka, tłumaczka i promotorka włoskiego dramatu, autorka przekładu Pinokia, była ulubioną modelką krakowskich artystów.
Opowieści o polskich malarkach, muzach, modelkach, które tworzyły dzieła światowej klasy oraz inspirowały najwybitniejszych artystów. Utalentowane i przebojowe, wrażliwe i introwertyczne – każda inna, każda z porywającą historią.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67406-70-3 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ANNA BILIŃSKA
Uporczywy ból ściskał serce Anny w najmniej odpowiednich momentach. Towarzyszył jej od lat, można powiedzieć, że do niego przywykła.
Oczywiście, obiektywnie rzecz ujmując, nie ma dobrej pory na ból. Co innego jednak, kiedy chwytał ją znienacka w tańcu czy podczas rześkiego spaceru albo gdy pogrążała się w żalu i tęsknocie za ukochanym mężczyzną, bo dobrze wiedziała, co znaczy cierpieć z powodu uczuć.
Ból serca towarzyszący skocznemu mazurowi albo miłosnym rozterkom da się wytłumaczyć, ma rację bytu. Ale przecież nie w trakcie pracy, w czasie malowania, gdy stała przy sztaludze! Takiej sytuacji Anna zwyczajnie nie mogła znieść, doprowadzała ją ona do rozpaczy.
Poniosła tyle trudów, wyrzeczeń, poświęciła kobiece marzenia o małżeństwie z miłości, o słodyczy macierzyństwa, żeby tylko malować. Doprawdy zbyt wiele razy z uporem ocierała łzy bezsilności, lekceważyła ściśnięty z głodu żołądek i studiowała, malowała, żeby teraz dać się pokonać własnemu sercu.
Jest upalny lipiec 1892 roku. Anna Bilińska ma trzydzieści siedem lat i jest uznaną malarką. Zapracowała na sukces. Żaden ból serca nie przeszkodził jej w osiągnięciu wymarzonej pozycji w paryskim, i nie tylko, świecie sztuki.
Właśnie maluje autoportret. Jest przecież mistrzynią portretu, pięć lat temu własny wizerunek wystawiony na paryskim Salonie przyniósł jej medal trzeciej klasy i światowy rozgłos, zwieńczył okres walki o wykształcenie przynależne mężczyznom i prawo do bycia artystką na równi z nimi.
Zamówienie na kolejny autoportret przyszło zaledwie miesiąc temu i pokrzyżowało plany Anny i jej świeżo poślubionego małżonka doktora Antoniego Bohdanowicza, którzy zamierzali akurat wyjechać na dłużej do Warszawy. Zamawiającym jednak jest hrabia Ignacy Korwin-Milewski, snob, bogacz i sławny od Sankt Petersburga po Paryż bon vivant, a przede wszystkim wytrawny kolekcjoner sztuki. Z wykształcenia prawnik i niespełniony artysta, przez pięć lat studiował malarstwo w Monachium, by przekonać się, że brak mu większego talentu. Malarskie ambicje lokuje odtąd w obrazach polskich artystów. Ideę kolekcji wyjaśnił na łamach „Kraju”:
Życząc sobie mieć zbiór mniej więcej kompletny i stanowiący całość oryginalną, choćby w skromnych rozmiarach, muszę się ograniczyć pewnymi ramami, a za takowe wybrałem specjalność w rodzaju Nowej Pinakoteki w Monachium. Że więc nabywam obrazy artystów – rodaków, obecnie żyjących, a między takimi wyłącznie tych, co należą lub należeli do szkoły monachijskiej.
Do jego kolekcji trafią wybitne dzieła, jak Stańczyk Jana Matejki, Święto Trąbek, Trumna chłopska i nokturnowa Opera paryska w nocy Aleksandra Gierymskiego, Połów raków Leona Wyczółkowskiego, Babie lato Józefa Chełmońskiego czy Targ na kwiaty przed kościołem La Madeleine w Paryżu Józefa Pankiewicza.
Ekscentryczny kolekcjoner ma jeszcze jeden pomysł: chce stworzyć galerię autoportretów polskich malarzy, mistrzów epoki. Wśród nich jest jedna jedyna mistrzyni – Anna Bilińska. Artystka nie chce i nie może odmówić. Warto znaleźć się na hrabiowskiej ścianie w towarzystwie blisko dwudziestu malarzy, choćby Jacka Malczewskiego, Teodora Axentowicza i samego Matejki.
Jeszcze dekadę temu Anna marzyła o tym, żeby uczyć się u Matejki. Oczywiście prywatnie, bo przecież krakowska Szkoła Sztuk Pięknych nie przyjmowała i nadal nie przyjmuje w swe szeregi kobiet (sytuacja zmieni się dopiero w 1918 roku!). Tyle tylko że nie mogłaby wtedy nawet śnić o rysowaniu nagich modeli i modelek, bo szacowny profesor oraz rektor krakowskiej akademii w jednej osobie nie uznawał takiego wyzwolenia i nieprzyzwoitości. Był w tym nieprzejednany do tego stopnia, że jego studenci, oczywiście mężczyźni, mieli bezwzględny zakaz portretowania nagich kobiet.
Dobrze, że po krótkim wahaniu, czy wybrać Kraków czy Paryż, Anna zdecydowała się na stolicę Francji, stolicę sztuki. Teraz widzi, jak daleko zaszła. W Krakowie nie byłoby to nigdy możliwe.
Zatem autoportret. Zamawiający ma swoje jasno określone wymagania: ujednolicony format płótna, żeby poczet malarskich sław dobrze się prezentował, ujęcie osoby portretowanej w trzech czwartych, do kolan, na neutralnym tle. A, i jeszcze paleta, i pędzel w dłoni, żeby było jasne, kto zacz. Jeden Jan Matejko nie zastosował się do tych wytycznych, no ale jemu wolno wszystko, więc na swoim portrecie siedzi wygodnie w fotelu obitym rdzawoczerwonym pluszem. Tylu królów namalował, to i sam zasiadł niczym na tronie, wsparty o miękkie podłokietniki. O malarskiej profesji świadczy rząd płócien widoczny zza fotela oraz paleta i pędzle złożone na podorędziu. Słowem: król polskiej sztuki.
Anna nie ma królewskich ciągot, może stać. Bardziej martwi ją termin, obraz ma być gotowy do października tego roku. A tu nie dość, że chcąc wywiązać się z umowy, przełożyła wyjazd do Polski, to ból serca nie pozwala jej pracować tak, jak by chciała.
Upał też daje się we znaki. Temperatura tego lata przekracza trzydzieści pięć stopni, malarka dosłownie gotuje się w pracowni.
Na obrazie nie widać ani śladu tego mozołu: Anna stoi swobodnie upozowana, w prostej beżowej sukni, patrzy uważnie przed siebie, jakby spoglądała na płótno, nad którym właśnie pracuje. Wrażenie skupionej profesjonalistki uchwycone w punkt. Po latach mąż malarki wspomni:
Portret w kilka dni był już naszkicowany. głowa, ta jej myśląca, pogodna, choć blada nieco zawsze głowa, o oczach, w których głębi tlały niegasnące powołania znicze, była prawie skończona.
Co dalej? Obraz wymaga namysłu i czasu. A ją czas goni, serce ściska ból. Rozdrażniona odkłada paletę, odrzuca pędzel. Musi odpocząć.
Odpoczynek nie leżał w jej naturze. Anna była zawsze w ruchu, pełna wigoru, pomysłów, skora do działania. Bawiła się do upadłego i do upadłego pracowała. Fakt, że więcej pracowała, niż się bawiła. Zdarzało jej się jednak zapomnieć się w tańcu i wirować do utraty tchu albo stroić żarty z koleżankami w paryskim atelier.
Nieustraszona, już w dzieciństwie potrafiła pogonić złodzieja, a kiedy dwa lata temu obcy mężczyzna włamał się do jej pracowni, zachowała zimną krew i chwyciła za pistolet, który służył jej za malarski rekwizyt. Pokrzykując i popychając rzezimieszka lufą nienabitej broni, o czym na szczęście wiedziała tylko ona, sprowadziła go do stróżówki, gdzie już konsjerż dopilnował przybycia policji i aresztowania intruza. Ot, cała Bilińska.
„Kozacza dusza” mówią o niej bliscy. Ale w tym określeniu kryje się nie tylko zawadiacki rys jej charakteru, ale też melancholia i wrażliwość dziewczyny z dalekich stepów. Nic dziwnego, urodziła się i wychowała na Kresach, na Kijowszczyźnie. Mąż, uważny obserwator, a z czasem biograf Bilińskiej, stwierdzi, że:
Coś z charakteru tej ziemi zagrzęzło głęboko w duszy Bilińskiej, jakaś zaduma, smętna poezyja jakaś, odbijająca się później w wyborze tematów i kolorycie prac artystki, a jednocześnie wyjątkowa wprost w kobiecie doza samodzielności, odwagi cywilnej i, że tak powiem, tężyzny cechują każdy moment jej życia.
Początek tego niesztampowego, jak na kobietę, życia miał miejsce w Złotopolu, nadgranicznym mieście przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, gdzie 8 grudnia 1854 roku przyszła na świat najstarsza z czworga dzieci Jana Bilińskiego herbu Sas i Walerii Józefy z domu Gorzkowskiej herbu Tarnawa. Po pierworodnej Annie rodzina doczeka się jeszcze dwóch chłopców, Zygmunta i Władysława, i dziewczynki Jadwigi. Od najmłodszych lat Anna przyzwyczaiła się do przeprowadzek. Rodzina jechała tam, gdzie doktor Biliński znajdował zatrudnienie, gdzie miał pacjentów; w 1867 roku zamieszkali w Wiatce, w głębi Rosji.
To tutaj nastoletnia Anna zaczęła pobierać lekcje rysunku. Baczny ojciec dostrzegł u niej zdolności rysunkowe, a że sam miał ku temu smykałkę i amatorsko szkicował, stwierdził, że talent dziecka trzeba pielęgnować. Znalazł więc dla Anny nauczyciela, i to nie byle jakiego, bo uznanego artystę – Michała Elwira Andriollego, wykształconego w prestiżowej Akademii Świętego Łukasza w Rzymie. Wprawdzie jego sława znakomitego ilustratora dzieł trzech wieszczów miała dopiero nadejść, na razie Andriolli – po pięciu latach ukrywania się i unikania represji związanych z działalnością patriotyczną w czasie powstania styczniowego – wpadł w ręce Rosjan i wylądował na zesłaniu w Wiatce. Nie zarzucił jednak pracy artystycznej, portretował miejscowych notabli, malował ikony w okolicznych cerkwiach, parał się konserwacją, no i udzielał korepetycji. Młodziutka Anna Bilińska była obiecującą i ambitną uczennicą, z zapałem zapełniała szkicownik rysunkami.
Chcąc zapewnić dzieciom odpowiednią edukację, matka zamieszkała z nimi w Kijowie, a po kilku latach, w 1875 roku, przeprowadzili się do Warszawy. Doktor Biliński był ojcem dojeżdżającym, nadal prowadził praktykę lekarską w Wiatce, a następnie w Niżnym Nowogrodzie. Podczas pobytów w Warszawie chętnie nadrabiał zaległości kulturalne, zabierał Annę na koncerty i wystawy.
Jakież szczęście miała ta młoda panna, której rodzice stawiali na edukację nie tylko synów, ale również córek! Rzadka rzecz w czasach, gdy życiowe przeznaczenie kobiety widziano jedynie w intratnym małżeństwie i spełnianiu obowiązku macierzyńskiego. W drugiej połowie XIX wieku światłe społeczeństwo powinno już w końcu uznać, że kierowanie gospodarstwem domowym, doglądanie służby oraz umiejętność kroju i szycia to dla inteligentnej kobiety zdecydowanie za mało! Ale emancypacja ledwo raczkowała, jej zwolennicy dopiero przecierali szlaki.
Bilińscy nie byli jedynie zakochanymi w sztuce pięknoduchami, w kształceniu dzieci widzieli drogę do zawodu. Rodzina nie posiadała większego majątku, potomstwo powinno więc zdać się na własne siły. Oczywiście wskazane było, żeby dziewczęta znalazły odpowiednich małżonków, jednak nic na siłę. Anna, która od wczesnej młodości zaczytywała się w artykułach prasowych, nowelach i powieściach Elizy Orzeszkowej, przyjęła wizję nowej kobiety, wykształconej i samodzielnej, z fachem w ręku. A jeśli małżeństwo, to takie, jak propagowała pisarka: „związek kobiety i mężczyzny z woli obojga, związek oparty na miłości, która jest wyrazem woli, a nie porywem serca”.
Anna nie odżegnywała się bynajmniej od tradycyjnie przypisanych jej płci pragnień, sama Orzeszkowa twierdziła przecież, że kobieta powinna „zdobyć cnoty męskie przy zachowaniu wszystkich wdzięków niewieścich”.
Tak jak Orzeszkowa wierzyła w społeczną rolę literatury, tak Bilińska niebawem, już podczas studiów w Paryżu, wykoncypuje pozytywistyczną teorię dla swojego malarstwa:
Od jakiegoś czasu snuje mi się po głowie cykl kompozycji. Tytuł – Kobieta. Chciałabym przedstawić ją w różnych fazach życia ze strony dodatniej i ujemnej: obowiązki kobiety i jej rola w rodzinie i społeczeństwie. Nie wiem, czy to może mieć wpływ jaki, gdyby mi jednak udało się chociaż jednej kobiecie w rozterce pomóc, wskazać drogę – byłabym z tego niewymownie szczęśliwa. Powiadają, że sztuka istnieje sama dla siebie. Ja trochę innego jestem zdania. Pożytek pięknu nie przeszkadza.
Nawet jeżeli wspomniany cykl pozostał jedynie w sferze planów i wyobraźni malarki, to jej słowa dowodzą głębszej refleksji nad skomplikowaną rolą kobiety. Sama latami będzie się zastanawiać nad sposobnością pogodzenia pragnień oraz realnych możliwości kobiety i zawodowej malarki. Pod wpływem ukochanego, artysty Wojciecha Grabowskiego, zrewiduje swoje poglądy i w tej kwestii:
Nie lubię emancypantek – tych z krótkimi włosami, co udają mężczyzn i brawurą osiągnąć szczęście myślą. Mylą się bardzo, bo nie w aulach uniwersyteckich przebywa ono. Wysokie wykształcenie kobiet pożyteczne bez wątpienia, lecz ono nie jest wszystkiem – o tem zapominać nam nie wolno.
Słowa słowami, porywy serca porywami serca, ale czyny mówiły same za siebie: Anna nigdy, nawet najbardziej zakochana, nie zrezygnowała z malarstwa, nie odłożyła na bok ani ambicji, ani pędzla i palety. Artystka Anna Bilińska była żywym dowodem na to, że nie krótkie włosy robią z kobiety emancypantkę.
Pierwszą małą pracownię Anna wynajęła w tajemnicy przed rodziną. Cel uświęca środki, a cel miała jeden: malować. Nie od razu jednak wiedziała, jak go zrealizować.
W chwili przeprowadzki do Warszawy miała dziewiętnaście lat, za sobą wykształcenie domowe. Dobry słuch i umiejętność gry na fortepianie przemawiały za wstąpieniem do konserwatorium przemianowanego przez władze carskie na Instytut Muzyczny. Wiele niezamożnych panien z dobrych domów zarabiało na życie, dając lekcje, żaden wstyd. W ślady Anny pójdzie jej rodzeństwo – Jadwiga, Zygmunt i Władysław również podejmą studia muzyczne.
Godziny spędzone przy instrumencie Anna kompensowała sobie na lekcjach tańca u Jana Popiela, emerytowanego solisty baletu warszawskiego. A ponieważ miłość do malarstwa wzięła w niej górę nad muzycznymi upodobaniami, po dwóch latach porzuciła naukę w konserwatorium i zapisała się na zajęcia z rysunku w pracowni Wojciecha Gersona. Postanowiła na serio poświęcić się sztuce.
Wojciech Gerson z uczennicami
(Bilińska w pierwszym rzędzie, druga od lewej)
Wojciech Gerson to człowiek instytucja: uznany malarz scen historycznych (miał ambicje konkurować na tym polu z Matejką, ale nie dorównał krakowskiemu koledze) i rodzajowych, a także pejzażysta, zaangażowany pedagog, wzięty ilustrator, autor przekładu Traktatu o malarstwie Leonarda da Vinci, artykułów o sztuce i recenzji z wystaw, badacz folkloru, inicjator i animator życia kulturalnego Warszawy – znalazł się wśród ojców założycieli Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Do tego znawca i wielbiciel teatru, a także niestrudzony piechur, od czasów studenckich przemierzał kraj, czego ślady zostały w jego pejzażach, miłość do wędrówek i studiowania plenerów zaszczepiał swoim uczniom. Można uznać, że przez jego pracownię przeszli najznakomitsi artyści epoki, jak choćby Józef Chełmoński, Władysław Podkowiński, Leon Wyczółkowski, Edward Okuń i Jan Stanisławski. Poza pracą pedagogiczną w instytucjach od 1867 roku prowadził kursy rysunku we własnej pracowni (rysunek uznawał za podstawę artystycznego wykształcenia), najpierw tylko dla mężczyzn, z czasem zaczął przyjmować również kobiety, dla których utworzył osobną klasę. Sam miał dwie córki, widział potrzebę kształcenia kobiet i niszę w oficjalnym szkolnictwie.
„Czy nie boisz się pracy? – Gerson zapytywał każdego nowo wstępującego. – Bo zawód malarza trudny jest i pracowity”. Taki obrazek dała po latach córka malarza, Maria Gerson-Dąbrowska, zresztą również jego uczennica. Anna Bilińska nie bała się pracy, pytanie mistrza nie wzbudziło w niej niepokoju. Była jedną z najstarszych uczennic w pracowni, musiała nadrobić stracony czas, dowieść swojej wartości. Z pewnością była stremowana, ale przecież dobroduszny mistrz z grzywą siwych, zaczesanych do tyłu włosów i białą brodą nie wzbudzał w studentach postrachu. Jego pracownia jawiła im się jak magiczna jaskinia Ali Baby, a sam Gerson – jak wynika z relacji malarza Stefana Popowskiego, opublikowanej na łamach tygodnika „Kłosy” w 1916 roku – pozostawiał niezapomniane wrażenie:
Któż z jego uczniów (a były ich liczne setki) nie pamięta dotychczas tego szczególnego uroczystego nastroju, jaki panował w jego pracowni, zastawionej mnóstwem płócien, od małych aż do olbrzymich, zapchanej sztalugami, odlewami gipsowymi, zbrojami, kostiumami, na pozór porzuconymi bezładnie, a w istocie rozplanowanymi z logiką ułatwiającą użytkowanie przy pracy. Mocny charakterystyczny zapach farb olejnych i żywic – przykry może dla niepowołanych – ale nozdrzom malarskim znajomy i miły, przesycał to obszerne ustronie czwartego piętra.
Kursy dla kobiet mieściły się w kamienicach przy Smolnej 23 i Oboźnej 5, pomiędzy eleganckimi Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem a ubogim Powiślem.
Szkoła Gersona przyciągała kobiety i dziewczęta z najdalszych zakątków kraju. Anna poznała tu wiele ambitnych i utalentowanych towarzyszek, wśród nich Marię Gażycz, Klementynę Krassowską, Alfonsę Kanigowską, Zofię Stankiewicz, Marię Dulębiankę. „Z kilkunastu koleżanek trzy były wybitnie uzdolnione, Anna Bilińska, Kanigowska i Dulębianka” – zanotuje Stankiewiczówna.
Zajęcia odbywały się trzy razy w tygodniu, po dwie godziny. Podstawą kształcenia było kopiowanie wzorów z albumów, następnie rysowanie gipsowych odlewów i głów żywych modeli; tempo przejścia od gipsów do natury zależało od indywidualnych postępów uczennicy. Córka artysty podaje:
Pracowali więc uczniowie Gersona, jak który chciał i mógł. Jeden prędko, drugi powoli, jeden szkicowo, drugi drobiazgowo, mogli modela rysować kredą lub ołówkiem, malować olejno, akwarelą lub pastelami. „Każdy sposób roboty jest dobry – mówił Gerson – aby był dobry!” – dodawał z uśmiechem. A za „dobry” uważał taki, w którym był doskonale zachowany rysunek – ta matematyka plastyków. Barwę i fakturę pozostawiał indywidualnym upodobaniom i właściwościom ucznia.
Gerson – ze swoją wszechstronną wiedzą – urozmaicał lekcje wykładami z dziedziny archeologii czy etnografii, prezentował reprodukcje dzieł mistrzów renesansu. Maria Gerson-Dąbrowska dodaje:
Kiedy indziej rozkładał im atlasy anatomiczne i objaśniał budowę człowieka. Kiedy indziej znów stawano całą gromadką przy oknie, a Gerson, korzystając z widoku na ulicę, uczył, jak obserwować naturę, niebo, drzewa, odległe budowle, ruchy ludzi i koni.
Lekcję obserwacji natury Anna odrobi w nastrojowym pejzażu Widok z okna na Saską Kępę, gdzie z wyczuciem niuansuje biel śniegu, skutej lodem Wisły i obłoczków dymu unoszących się z kominów domów.
Widok z okna na Saską Kępę, Muzeum Narodowe, Warszawa
Sześć godzin studiów tygodniowo u Gersona to jednak stanowczo za mało, żeby osiągnąć biegłość w malowaniu. W domu, przy matce i młodszym rodzeństwie, Annie trudno rozłożyć się z malarskim warsztatem. Ma więc pilnie strzeżony sekret: wraz z przyjaciółkami, Zosią Stankiewiczówną i Marysią Kazanowską, wynajęły pracownię na Nowym Świecie pod numerem 2, tuż przy placu Aleksandra. Żeby opłacić swoją część komornego, Anna sprzedaje rysunki i daje lekcje muzyki, latem dorabia jako korepetytorka w zaprzyjaźnionych ziemiańskich domach. Zaczęła już wystawiać swoje prace w warszawskim Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych (dostała nawet propozycje ich zakupu), doczekała się pierwszych pochlebnych recenzji w prasie.
Na początku lutego 1882 roku z wielką radością i satysfakcją czyta pochwałę swego obrazu Malarz wędrowny pióra krytyka sztuki Henryka Struvego:
Co jest wyraz, pełny siły i prawdy, choć przy mniej subtelnym traktowaniu kolorystycznym, o tym świadczy Malarz wędrowny pani Anny Bielińskiej . Jest to wprawdzie tylko studium wykazujące niepośledni talent artystki, poparty zmysłem spostrzegawczym i wyrobioną techniką.
Nawet błąd w jej nazwisku nie psuje Bilińskiej przyjemności. Namalowała studium mężczyzny w średnim wieku, trochę obszarpańca, obładowanego malarskim sprzętem. Niewątpliwie człowiek to niezamożny, może nawet tułacz, ale zadowolony, pogodny. Niby tylko realistyczne studium męskie z atrybutami malarza. Anna jednak widzi jasno: oto metafora życia artysty.
Obraz ma jeszcze inny tytuł: Mój kolega.
O tym, że nie samą sztuką żyje – nawet najbardziej zorientowana na doskonalenie malarskiego fachu – kobieta, Anna przekonała się już pod koniec lutego 1882 roku. Tak, ten luty był dosłownie pełen wrażeń, bo i wspomniana recenzja, która dodała jej skrzydeł, i niespodziewana podróż, a wreszcie i miłość. Anna notuje w dzienniku:
Rok 1882. Rok najszczęśliwszy z przeżytych dotąd. Zaczęty w Warszawie, przewędrowany później przez Monachium, Wiedeń, Treviso, Roncegno, Padwę, Wenecję, Triest, znów Wiedeń, Alland, Baden, Warszawę, Berlin i skończony w Paryżu.
Gdyby nie zaproszenie przyjaciółki Klementyny Krassowskiej i jej matki, która wzięła na siebie wszystkie koszty, Anna nawet nie śmiałaby zamarzyć o podobnej podróży. Doktor Biliński dopiero co stracił znaczną część oszczędności złożonych w rosyjskim banku i sytuacja materialna rodziny drastycznie się pogorszyła.
Cała ta podróż, grand tour dla poszerzenia horyzontów artystycznych i intelektualnych młodych adeptek sztuki, miała również bardziej przyziemny cel – konsultacje lekarskie i zmianę klimatu, wszystko to dla podratowania zdrowia Klimci.
Klimcia, czyli Klementyna Krassowska, była dla Anny bardziej jak młodsza siostra niż przyjaciółka. Chorowita dziewczyna o łagodnym usposobieniu wzbudzała czułość i opiekuńczy instynkt, a Annę prawdziwie pokochała, z wzajemnością. Zresztą panna Bilińska zjednała sobie sympatię całej rodziny Krassowskich, bywała w ich majątku w Bilczynie na Podolu, w okazałym klasycystycznym pałacu, gdzie uchodziła za niestrudzoną wodzirejkę wszelkich towarzyskich spotkań. „Ty jesteś panterą!” – zachwyci się energiczną i pomysłową Anną delikatna Klementyna. Jak były różne, widać na rysunkowym portrecie ich obu w szkicowniku Anny – popiersie Klimci emanuje spokojem, Anna zdaje się zatrzymana w pędzie, w galopie konnej przejażdżki.
Głowa kobiety. Studium, Muzeum Narodowe, Warszawa
W dowód wdzięczności za zaproszenie w podróż Anna namalowała olejny portret przyjaciółki, niewinnej panny z dworku – dziewczęcia o anielskiej urodzie, jasnych włosach i modrych oczach o melancholijnym spojrzeniu. Kolor oczu i delikatną karnację subtelnie podkreśla błękit sukienki i pienista biel koronek okalających szyję dziewczyny.
Obraz powstał w Wiedniu, gdzie Krassowskie i Bilińska zatrzymały się, by Klementyna zasięgnęła porady lekarskiej, a przy okazji zwiedzały miasto z jego wspaniałymi kolekcjami sztuki.
Wcześniej, w Monachium, Annę uwiodły dzieła Arnolda Böcklina, wielkiego romantyka i prekursora symbolizmu, dała się porwać nastrojowi tajemnicy i grozy takich obrazów jak Willa nad morzem, gdzie odziana w czerń kobieta stoi samotnie na plaży nad zatoką, pod gorejącym niebem; w Wiedniu najbardziej zachwyciły ją natomiast rysunki Michała Anioła.
W każdym mieście młode kobiety miały wybornych przewodników, bo przebywający tu polscy artyści chętnie towarzyszyli uczennicom Gersona, z niektórymi znały się jeszcze z Warszawy.
Co tam jednak Axentowicz czy Ejsmond, kompani wycieczek po Monachium, zwiedzania muzeów i prywatnych pracowni, kiedy w Wiedniu Anna znalazła najmilszego sercu towarzysza, Wojtka Grabowskiego. „Graba” – jak pisze o nim w dzienniku.
Trzydziestodwuletni, przystojny i chmurny Wojciech Grabowski to malarz i rysownik, młodszy brat Andrzeja Grabowskiego, przyjaciela Artura Grottgera, uznanego malarza, obecnie profesora krakowskiej Szkoły Sztuk Pięknych, rekomendowanego na to stanowisko przez samego rektora Jana Matejkę. Skąd w rodzinie kowala z podkrakowskiego Zwierzyńca artystyczne talenty – nie wiadomo. Wojciechowi nie powodzi się bynajmniej tak dobrze jak bratu, stale musi liczyć na jego finansowe wsparcie, na życie zarabia rysunkami do czasopism takich jak „Kłosy” i „Tygodnik Ilustrowany”. Mieszka we Lwowie, ale trudno go tam spotkać, jego pasją są wędrówki po kraju, specjalizuje się w scenkach z życia galicyjskiego ludu. „Podobne do moich, smutne” – skomentuje Anna w dzienniku prace nowego przyjaciela.
Dyskusje o sztuce toczone nad filiżanką kawy oraz kawałkiem słynnego czekoladowego tortu Sachera czy jabłkowego strudla niepostrzeżenie przechodzą w bardziej osobiste zwierzenia, głosy cichną do intymnego szeptu. Bo przyszłość nagle nabrała nowego sensu – Anna zaręczyła się! Nieoficjalnie, ale przecież wiążąco. W majowej scenerii podmiejskiego Dornbachu wymienili z Wojtkiem nie pierścionki, ale kwiatki – on dał jej polny dzwonek, ona jemu konwalię. Zaraz potem trzeba było się pożegnać, bo panie jechały w dalszą podróż.
O wspólnej przyszłości trudno myśleć konkretnie, bo jak tu się pobrać, żyć razem, skoro nie mają pieniędzy. I jeszcze jedna przeszkoda, ważniejsza: Wojtek jest poważnie chory; już na początku ich znajomości Anna zanotowała w dzienniku: „Grabowski kaszle jak stary dziad”.
Korespondencyjne narzeczeństwo nie będzie przesadnie intensywne, zależy bowiem w dużej mierze od samopoczucia Wojciecha, Anna nauczy się żyć z sercem drżącym z niepokoju o ukochanego. O właśnie, serce!
Dziwnie smutne myśli dręczą mnie od pewnego czasu. Dlaczego mam te bolesne przeczucia? Że pisuje rzadziej. To rzecz zrozumiała: jest w kraju, pracuje, ma przeszkody w znajomych... lecz czy tylko te przeszkody? Chwilami bardzo jestem niespokojna. A wszak przed dwoma miesiącami byłam tak bez troski, tak prawie szczęśliwa! Lecz czyż mam prawo narzekać? Jak we wszystkim pojęcia nasze się zgadzały – poglądy na sztukę, na życie. Słuchając go, zyskałam niemało. Gdyby nie materialne warunki – moglibyśmy być szczęśliwi. Wiem ja, jak troski powszednie zabijają człowieka, a szczególnie artystę. Nie mogłabym znieść, ażeby on dźwigał na sobie wyłącznie obowiązek materialnego zarobkowania i to z mego powodu. Gdyby moja praca mogła dopomóc mu choć w części! Ha! Trzeba pracować, wyrobić sobie stanowisko. Dotąd sztuka była jedynie moim celem – stanie się nadal i środkiem, niestety. Co ten stary profesor plecie, że mam jakieś chroniczne podrażnienie nerwów serca! To nie dla mnie takie rzeczy.
I po co za namową pań Krassowskich zgodziła się na badanie lekarskie? Wracały z Włoch, znowu z przystankiem w Wiedniu, niestety był to już Wiedeń bez Wojtka, który zdążył wyjechać. Klimcia źle się czuła, lekarz zalecił pobyt w uzdrowisku, miały jechać do Alland koło Baden. Anna też niedomagała, myślała, że to z emocji, ze zmęczenia.
Przeżyła tyle wrażeń, tyle cudów się naoglądała, szkicownik wypełniła rysunkami. „Italia, Italia – notowała w uniesieniu. – Więc oddycham już tym powietrzem – jestem w królestwie sztuki!” I co więcej, odbyła samotną podróż do Wenecji (Krassowskie zostały w hotelu w górskim Rosegno), rzadka rzecz w czasach, gdy kobieta w jej wieku nie mogła nigdzie ruszyć się bez przyzwoitki.
Młoda malarka Maria Baszkircew, rosyjska arystokratka, którą Bilińska niebawem pozna w Paryżu, dopiero co irytowała się na kartach pamiętnika:
To, czego pragnę, to swoboda samotnej przechadzki: chodzenia, zawracania, przysiadania na ławkach w Tuileriach, a szczególnie w Ogrodzie Luksemburskim, zatrzymywania się przed witrynami sklepów artystycznych, wstępowania do kościołów, do muzeów, wieczornych spacerów po starych uliczkach. Oto, czego pragnę, oto swoboda, bez której nie można zostać prawdziwym artystą. Czy myślicie, że korzysta się coś z tego, co się widzi, gdy się jest w towarzystwie, i kiedy, by pójść do Luwru, trzeba czekać na powóz, na damę do towarzystwa albo na kogoś z rodziny? Ach, psiakość! Wściekam się wtedy, że jestem kobietą!
Tymczasem Bilińska notowała wrażenia z podróży do Wenecji i pobytu w mieście na lagunie:
o 8-ej wyjazd z Borgo omnibusem. Bałam się trochę: sama i czterech Włochów, ale strach prędko minął – wybrałam miejsce na koźle, żeby lepiej widzieć. Śliczna noc. Mój woźnica, poczciwe Włoszysko, wyśpiewywał całą drogę.
I dalej:
Wychodzę na plac św. Marka. Muzyka, gołębie, turyści. Przechadzam się trochę po tym weneckim salonie. Kupuję blok przy sposobności. Akademia – Tintoretto, Bonifacio, Pordenone. Z galerii do kościoła św. Marka. Obiad. Wycieczka statkiem na Lido. Ładny zachód słońca, wspanialszy zachód księżyca. Chodzę nad brzegiem morza, robię trzy szkice – muszę tu przyjść z farbami dla studiów. Powrót. Znowu spacer po placu św. Marka, po mieście, mostach, pasażach, przesmykach. Powrót gondolą. Śliczna noc – Pałac Dożów wspaniały, dziwny.
Serce ma prawo do fiksacji, trudno się dziwić.
Grand tour dobiegła końca w Krakowie. Znamienne, że w mieście Matejki. Wuj Anny, brat matki, sekretarz krakowskiej Szkoły Sztuk Pięknych, obiecał umówić siostrzenicę na konsultacje z mistrzem. Los jednak pisze własny scenariusz – Matejko akurat wyjechał, za to do drzwi młodej kobiety puka listonosz:
Byłam już prawie zdecydowana na Kraków – może też czasem zobaczyłabym tu i Wojciecha... Aż tu przychodzi list od mamy, w którym donosi, że mogłabym z pp. Stankiewicz jechać do Paryża! Naraz dwie tak korzystne, a tak różne drogi. Nie wiem, co wybrać: rysunek, technikę mogłabym posunąć w Paryżu – brak ich może przeszkadzać w tym, do czego dążę – w kompozycji, która jest moim ideałem.
Zosia Stankiewicz już drugi rok doskonaliła umiejętności w prestiżowej Académie Julian, zresztą najpopularniejszej wśród Polek paryskiej szkole artystycznej (niebawem dołączy kolejna uczennica Gersona Maria Dulębianka). Ale rodzice Zosi byli zamożni. Ojciec, lekarz i profesor na uniwersytecie w Charkowie, wzmacniał w córce wiarę w talent i możliwości. Nic dziwnego, że z czasem Zofia zaangażuje się w działalność społeczną na rzecz emancypacji. Napisze potem:
Ojciec wychowywał mnie jak syna. Nigdy nie słyszałam nic o tem, że coś panience nie wypada, i tak naturalnie wyrosłam na feministkę, bo nigdy nie mogłam się pogodzić z myślą, że ja czy inne kobiety mogłyby być pod jakimkolwiek względem nierównouprawnione.
Anna chwyta okazję:
Po bezsennej nocy z rana wróciła mi energia: tu nie ma co robić – trzeba starać się koniecznie wyjechać do Paryża. O modele do aktów dla mężczyzn trudno, co dopiero dla nas!
Wojciech Gerson, którego Anna odwiedzi po powrocie do Warszawy, przepowiada jej powodzenie (obraz Bilińskiej Matka Boska właśnie został sprzedany za sześćdziesiąt rubli, a „Tygodnik Ilustrowany” zamieścił reprodukcję jej rysunku Siostra miłosierdzia) i „przestrzega, żebym nie zmieniła szerokiego malowania mego”.
Zdecydowana na Paryż i naukę w Académie Julian (paryska Akademia Sztuk Pięknych otworzy się dla kobiet dopiero w 1897 roku) pisze do Klimci:
Mam trochę dobrego, lecz więcej złego usposobienia. Muszę być niezależną, gdyż łamałabym obowiązki narzucone. Wierzę w zdolności moje i mam do tej pracy zamiłowanie. Gdybym napotkała przeszkody – znienawidziłabym je. I co wtedy? Teraz, mając swobodę, szczęśliwą jestem, jak nikt i Tobie, którą bardzo kocham, życzę być tak szczęśliwą, gdyż położenie moje jest do pozazdroszczenia.
Académie Julian to znakomita uczelnia. Rodolphe Julian, cieszący się estymą malarz tworzący w akademickim stylu, wystawiany, nagradzany i spełniony, założył ją w 1868 roku. Wprawdzie w Paryżu prywatne akademie wyrastały jak grzyby po deszczu, ale ta prowadzona przez Juliana długo należała do najlepszych, stale rozbudowywana o kolejne adresy na mieście, nazywana była „szkołą sztuk pięknych prawobrzeżnego Paryża”. Przejdzie przez nią wiele sław sztuki XX wieku, na długiej liście są: Henri Matisse, Maurice Denis, Pierre Bonnard, Félix Vallotton, Jean Arp czy Marcel Duchamp.
Rodolphe Julian miał zmysł do interesów, nic dziwnego, że wyszedł naprzeciw coraz częściej zgłaszanej potrzebie równego dostępu do edukacji dla kobiet i mężczyzn (przez jego szkołę przewinęło się też wielu cudzoziemców, dla których Akademia Sztuk Pięknych była niedostępna ze względu na obowiązkowy egzamin z języka francuskiego). W gronie profesorskim znaleźli się oczywiście uznani akademicy, jak Jules Joseph Lefebvre, Tony Robert-Fleury czy William-Adolphe Bouguereau, uznani specjaliści od rozbudowanych scen historycznych i mitologicznych – mitologia stanowiła idealną przykrywkę dla erotycznych przedstawień. Co innego Leda czy inna Wenus naga jak ją Pan Bóg stworzył, a co innego gorsząca golizna na obrazach takiego Édouarda Maneta! Widział to kto, żeby malować luksusową kurtyzanę odzianą w bieliznę (Nana) albo takąż nagusieńką, jedynie z pantofelkami na stopach i aksamitką na szyi (Olimpia), o skandalicznym Śniadaniu na trawie, gdzie goła kobieta siedzi na pikniku w towarzystwie kompletnie ubranych mężczyzn, lepiej nie wspominać. Ciało bogini powinno być gładkie i jasne, niczym wykute w marmurze jak na płótnach Bouguereau, a nie mazane szerokimi pociągnięciami zgniłych odcieni farby według widzimisię pana Maneta. Co tu kryć, pruderia wyższych klas wyznaczała standardy również w sztuce.
Ze względów obyczajowych Rodolphe Julian zrezygnował z zajęć koedukacyjnych. Jeszcze w 1876 roku popełnił obraz Pracownia malarstwa: na podium siedzi naga modelka, w tłumie blisko trzydziestu pracujących mężczyzn można dopatrzyć się kilku pań. Świetna reklama szkoły? Niekoniecznie. Idea koedukacji wyprzedzała swoje czasy, kłuła w oczy szacownych obywateli, rodziców i mężów uczennic, więc już trzy lata przed powstaniem obrazu Rodolphe Julian zdecydował się na osobne pracownie. Program kształcenia i sposób traktowania wszystkich uczniów niby takie same, a jednak różnice zaczynały się już od wysokości czesnego, które dla kobiet wynosiło czterysta franków za semestr nauki, podczas gdy mężczyźni płacili połowę tej kwoty. Zakładano, że studenci utrzymują się sami, a studentki albo mają własne kapitały, albo są na utrzymaniu rodziny, która wyłoży konieczne środki. Jawna niesprawiedliwość usprawiedliwiona logiką męskiej buchalterii.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------WYKAZ ŹRÓDEŁ ILUSTRACJI
s. 6, 14, 18, 21 – domena publiczna
s. 15 – Instytut Sztuki PAN, Archiwum Teresy Roszkowskiej, nr inw. 1933
Wydawnictwo Marginesy dołożyło należytej staranności w rozumieniu art. 335 par. 2 kodeksu cywilnego w celu odnalezienia aktualnych dysponentów autorskich praw majątkowych do zdjęć i ilustracji opublikowanych w książce. Z uwagi na to, że przed oddaniem niniejszej książki do druku nie odnaleziono niektórych właścicieli praw, Wydawnictwo Marginesy zobowiązuje się do wypłacenia stosownego wynagrodzenia z tytułu wykorzystania materiałów ilustracyjnych aktualnym dysponentom autorskich praw majątkowych niezwłocznie po ich zgłoszeniu do Wydawnictwa Marginesy.