Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kobiety z Vardø - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 września 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Kobiety z Vardø - ebook

Żeby przejąć włądzę nad kobietami, wystarczyło oskażyć je o czary.

Zima, rok 1617. Morze zabiera ze sobą czterdziestu rybaków z Vardø – wszystkich mężczyzn z osady. Maren wie, że od tej chwili kobiety mogą liczyć tylko na siebie. Wraz z innymi mieszkankami wyspy bierze się do ciężkiej pracy, od której zależy ich przetrwanie. Kobiety rozplątują rybackie sieci swoich braci, wypływają na połów łodziami ojców, oprawiają ciężkie skóry reniferów, walczą z bezlitosną przyrodą.

Wkrótce przyjdzie im walczyć z czymś jeszcze. Sława komisarza Absaloma Corneta, wytrawnego tropiciela zła i bezbożności, bezlitosnego łowcy czarownic, wyprzedza jego przybycie na wyspę. Niewiele trzeba, żeby zostać posądzoną o czary. Czy godzi się, by kobiety same dbały o swój byt? Czy mogą mieć inne zdanie niż mężczyźni?

Kobiety z Vardø to oparta na prawdziwych wydarzeniach opowieść o mieszkankach maleńkiej wyspy na północy Norwegii, gdzie 91 osób zostało spalonych na stosie za czary i obcowanie z szatanem, gdzie mężczyźni urządzili polowanie na kobiety, a największym i najczęściej jedynym grzechem było posiadanie własnego zdania i silnego charakteru.

Jedna z najlepszych powieści, jakie czytałam od lat.

/Emily Barton, „The New York Times”/

Porywająca powieść. Piękna i mrożąca krew w żyłach.

/Madeline Miller, autorka Kirke/

Miłośniczki fikcji historycznej, szukające zwrotów akcji niczym z Opowieści podręcznej, pokochają tę powieść. Historia o niebezpieczeństwie, miłości i sile.

/Cosmopolitan/

Ta niezwykle mocna opowieść nabiera coraz większego rozmachu, w miarę gdy zbliża się do końca.

/The Sunday Times/

Książka na nasze czasy. Talent Kiran Millwood Hargrave jest jak trąba powietrzna i nawałnica.

/Daisy Johnson, autorka Pod powierzchnią/

Pełna pasji, porywająca powieść Hargrave świetnie oddaje przerażającą atmosferę klaustrofobicznej opresji, z którą muszą mierzyć się te odważne kobiety.

/The Herald/

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7338-2
Rozmiar pliku: 784 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Vardø, Finnmark,

północno-wschodnia Norwegia,

1617

Poprzedniej nocy Maren przyśnił się wieloryb wyrzucony przez morze na skały pod jej domem.

Zsunęła się po klifie ku dychającemu jeszcze cielsku i przyłożyła oko do jego oka, objęła ramionami wielką śmierdzącą górę mięsa. Nic innego nie mogła dla niego zrobić.

Mężczyźni złazili już po czarnej skale niczym zwinne ciemne skarabeusze o błyszczących twardych pokrywach, nieśli ze sobą sierpy i kosy. Jęli nimi wymachiwać i ciąć, nim wieloryb wyzionął ducha. Rzucał się, lecz ci posępni ludzie opletli go ciasno, jak sieć oplata ławicę ryb na płyciźnie. Ramiona Maren wydłużały się i coraz mocniej obejmowały cielsko, ściskały je niemal całe z taką furią, że sama już nie wiedziała, czy niosą wielorybowi pociechę czy groźbę, ale nie dbała o to, a on dalej wpatrywał się okiem w jej oko, nie mrugnąwszy nawet powieką.

Wreszcie znieruchomiał, wydał ostatnie tchnienie, gdy cięli go i piłowali. Nim przestał się poruszać, długo przed zmatowieniem jasnej tarczy oka pod jej okiem, czuła unoszący się w powietrzu smród wielorybiego tłuszczu płonącego w lampach.

Opadła na podmorskie skały, aż znalazła się na samym dnie. Bezksiężycowa noc nad jej głową była nieprzenikniona, a powierzchnię morza żłobiły tylko gwiazdy. Topiła się i obudziła bez tchu, w nozdrzach i ciemnej jamie gardła czuła dym. Unosiła się. Pod językiem miała posmak płonącego tłuszczu, który nie dał się niczym spłukać.JEDEN

Nadejście sztormu jest jak pstryknięcie palcem. Tak będą o tym mówiły w późniejszych miesiącach i latach, gdy ów sztorm przestanie być tylko bólem głowy za oczami i uściskiem w gardle. Kiedy w końcu da się go opowiedzieć. Lecz nawet wtedy nikt nie zdoła ująć prawdy o nim w słowa. Słowa zawodzą na wiele sposobów: zbyt łatwo, zbyt beztrosko nadają rzeczom kształt. A w tym, co widziała Maren, nie było ani krzty wdzięku czy zmiłowania.

Tamtego popołudnia trzyma na podołku jeden z rogów rozłożonego najlepszego żagla, dwa inne rogi są na kolanach mamy i Diinny. Ich małe i wprawne palce cerują drobnym, zgrabnym ściegiem rozdarcia starganego wiatrem płótna, a Maren naszywa łaty na dziury od marlinki mocującej żagiel do masztu.

Obok paleniska suszy się wiązka białej kasjopei, naciętej i przyniesionej do domu z niskich wzgórz w głębi lądu przez jej brata Erika. Jutro, po wszystkim, mama da jej trzy wiązki kasjopei do poduszki. Rozerwie je i włoży razem z ziemią i wszystkim do poszewki, a miodowy zapach będzie niemal mdlący po miesiącach stęchlizny snu i niemytych włosów. Jedną wiązkę włoży między zęby i będzie krzyczała z nią, póki sił w płucach, czując w nozdrzach słodki ziemisty zapach.

Jednak teraz coś każe jej podnieść wzrok ku oknu. Ptak, cień na ciemnym tle, jakiś odgłos? Wstaje, żeby rozprostować kości, spojrzeć na płaską szarą zatokę i dalej na otwarte morze, gdzie bałwany pienią się połyskliwie jak potłuczone szkło. Łodzie da się rozpoznać tylko po dwóch nikłych, ledwo migoczących światełkach na rufie i dziobie.

Wyobraża sobie, że umiałaby rozpoznać łódź taty i Erika wśród innych: popłynęli pod drugim z najlepszych żagli przymocowanym marlinką do masztu. Że umiałaby rozpoznać szarpnięcia i nierówny rytm ich wioseł, gdy siedzą plecami w stronę horyzontu, za którym kryje się niewidoczne już od miesiąca słońce mające wzejść nad morzem dopiero za miesiąc. Mężczyźni na morzu będą widzieć nieustannie palące się lampy w pozbawionych zasłon domostwach Vardø, zagubionych, jak oni, w morzu mroku na lądzie. Są już daleko za wyspą Hornøya, blisko miejsca, gdzie tego popołudnia ktoś wypatrzył ławicę ryb zagnaną w te rejony przez wieloryba.

– Już go tutaj nie ma – powiedział tata, bo mama bardzo bała się wielorybów. – Nażre się do syta, zanim te chude jak patyczki rączki Erika dowiosłują łodzią na miejsce.

Erik tylko pochylił głowę, żeby mama pocałowała go w czoło, a Diinna, jego żona, przycisnęła mu do czoła kciuk, co – jak powiadają Saamowie – łączy rybaków niewidzialną nicią z domem. Położył dłoń na jej brzuchu i przytrzymał przez chwilę, przez co jej ciążowy brzuch stał się bardziej widoczny pod dzianiną sukni. Odsunęła łagodnie rękę Erika.

– Przywołasz je przedwcześnie. Daj mu spokój.

Później Maren wyrzucała sobie, że nie wstała i nie pocałowała ich obu w szorstkie policzki. Wyrzucała sobie, że nie odprowadziła ich obu, a mieli na sobie zszyte focze futra, nad brzeg, gdzie ojciec pomaszerował ciężkim krokiem, a Erik ciągnął się za nim. Wyrzucała sobie, że nie miała żadnych przeczuć co do tego rejsu, ba, że cieszyła się, iż zostaną same z mamą i Diinną, bo ceniła sobie towarzystwo kobiet.

Miała bowiem dwadzieścia lat, a przed trzema tygodniami ktoś oświadczył się jej po raz pierwszy, więc mogła w końcu uznać się za kobietę. Dag Bjørnsson mościł im gniazdo w starej szopie na łodzie ojca i nim nadejdzie zima, szopa będzie gotowa, a wówczas wezmą ślub.

W środku, opowiadał jej, dysząc gorącym, drapiącym ją za uchem oddechem, będzie kominek, będzie też drewutnia, żeby nie musiał, jak jego ojciec, biegać z siekierą po domu. Podstępny błysk oka napawał ją zgorzknieniem, choć była pod troskliwą ojcowską opieką. Dag dobrze o tym wiedział i nie odważał się zalecać śmielej.

Był blondynem jak jego matka, młodzieńcem drobnej budowy, co – jak wiedziała – oznacza słabość w oczach innych mężczyzn, ale o to nie dbała. Nie przeszkadzało jej, że przesuwał wydatnymi ustami po jej szyi, opowiadając jej o prześcieradle, które Maren utka na wyszykowane przez Daga łóżko. A choć nie czuła niczego, gdy z wahaniem pieścił jej plecy – zbyt delikatnie i zbyt wysoko, by mogło to coś znaczyć przez granatową zimową suknię – będzie miała dom, kominek i łóżko, co przeszywało jej podbrzusze dreszczem. Nocą przyciskała dłonie do najcieplejszych miejsc swojego ciała, a jej zmarznięte i odrętwiałe palce wodziły bez czucia po biodrach.

Nawet Erik i Diinna nie mają własnego domu: mieszkają w wąskiej izdebce, którą ojciec i brat dobudowali za tylną ścianą domu. Ich łóżko zajmuje całą szerokość tej izdebki i sąsiaduje przez ścianę z łóżkiem Maren. Podczas ich poślubnych nocy zakrywała głowę dłońmi i wdychała stęchły zapach siennika, ale nie usłyszała nawet piśnięcia. To cud, że Diinna zaczęła w końcu chodzić z brzuchem. Dziecko urodzi się wraz z końcem zimy i będą spać we troje w tym niezbyt wygodnym łożu.

Później przyszło jej do głowy, że powinna była wypatrywać i Daga.

Zamiast tego przyniosła podarty żagiel, rozpostarła go na kolanach wszystkich kobiet i nie oderwała odeń wzroku, póki ten cień ptaka albo jakiś głos, albo jakaś zmiana w powietrzu nie przywołały jej do okna, żeby spojrzeć na światełka pobłyskujące na ciemnym morzu.

Trzeszczą jej stawy: dotyka stwardniałym od igły palcem drugiego, a potem wsuwa go pod wełniany mankiet i czuje, jak stają włoski na jej przedramionach, jak napina się na nich skóra. Łodzie wciąż płyną, wciąż trzymają się równo na wodzie w niepewnym, migoczącym świetle lamp.

I wtedy morze nagle się unosi, niebo osuwa ku wodzie, a wszystko zalewa zielonkawa poświata pioruna rozrywającego czerń straszliwą, trwającą mgnienie jasnością. Błysk i grzmot sprowadzają mamę do okna, morze i niebo zmagają się ze sobą niczym pękająca na pół góra, której wstrząs wyczuwają podeszwami stóp po sam koniec kręgosłupa, a Maren przygryza sobie język i do jej gardła spływa słona gorąca krew.

A potem obie, zdaje się, krzyczą, ale niczego nie słychać prócz morza i nieba połykających światełka wszystkich łodzi, błyskających łodziami, obracających łodzie, katapultujących łodzie, nicujących je i pochłaniających. Maren wybiega na wichurę zgięta wpół przez nagle przemoczone spódnice, Diinna przywołuje ją do domu, trzymając za sobą zamknięte drzwi, aby nie wygasł ogień. Ulewa siecze Maren po ramionach, wiatr spycha ją tam, skąd wybiegła, zaciska pięści, w których nic nie ma. Krzyczy tak głośno, że gardło będzie ją bolało przez wiele dni. Cała jej postać i postaci innych kobiet, matek, sióstr i córek zmagają się z kataklizmem niczym ciemny, mokry od deszczu kształt niezdarny jak foka.

Nim dobiega do przystani, sztorm zamiera. Od domu do przystani jest zaledwie dwieście kroków, widzi przed sobą puste otwarte wejście ziejące na morze. Chmury unoszą się, fale opadają, opierając się o siebie łagodnie jak sfruwające na ziemię stado ptaków.

Kobiety z Vardø zbierają się na wysuniętej krawędzi wyspy, a choć niektóre z nich wciąż krzyczą, w uszach Maren zalega cisza. Czuje, że ma szczękościsk, po brodzie ścieka jej ciepła krew z języka. Nawleczona igła wbija się w błonkę między kciukiem a palcem wskazującym, a wokół ranki stworzyło się schludne różowe kółeczko.

Wpatruje się w fale, gdy nienawistnie spokojne morze rozjaśnia ostatnia błyskawica, a z ciemności wyłaniają się wiosła, stery i cały maszt ze starannie zwiniętym żaglem. Przypomina to wyrwany z korzeniami podwodny las. Po mężczyznach ani śladu.

Jest Wigilia.DWA

Przez noc świat bieleje. Zaspa śniegu na zaspie, śnieg sięga okien i zasypuje drzwi. W to Boże Narodzenie w zborze nie palą się światła i dzień po tym, co się wydarzyło, _kirke_ jest jak czarna, połykająca światło dziura między rozświetlonymi domostwami.

Śnieg pada przez trzy dni, Diinna siedzi oddzielona od nich w wąskiej izdebce, Maren nie jest w stanie się ruszyć, podobnie jak mama. Nie jedzą nic poza czerstwym chlebem, którego kęsy osiadają im w żołądkach jak kamyki. Maren czuje, że chleb zastyga jej w brzuchu, i wyobraża sobie, że tylko dzięki czerstwym bochnom mamy jest przykuta do ziemi. Gdyby nie jadła, uleciałaby stąd jak dym zbierający się pod okapem.

Nie rozpada się, bo napełnia brzuch aż do bólu i trzyma się jak najbliżej ciepłego ognia. Tam, gdzie czuje ciepło – wmawia sobie – jest prawdziwa. Podnosi włosy, odsłaniając brudną szyję, rozczapierza palce, by przepuścić między nimi ciepło, podnosi spódnicę i osmala śmierdzące wełniane pończochy. „Tu, tu i tu”. Jej piersi, plecy i serce pomiędzy nimi przyodziane są w ciasną zimową kamizelę.

Drugiego dnia gaśnie ogień – po raz pierwszy od lat. Ogień zawsze rozpalał tata, a one tylko do niego dokładały, przysypywały go na noc popiołem, a rano rozbijały skorupę, pozwalając oddychać żarzącemu się sercu paleniska. Choć Maren śpi z mamą w jednym łóżku, po kilku godzinach kołdry pokrywa szron. Nie rozmawiają ze sobą, nie rozbierają się na noc. Maren otula się starym foczym futrem taty. Źle je wygarbowano i cuchnie zjełczałym tłuszczem.

Mama wkłada futerko Erika, nosił je, gdy był mały. Ma tępy wzrok wędzonej ryby. Maren każe jej jeść, ale mama odwraca się na bok na łóżku, wzdychając przy tym jak dziecko. Maren dziękuje Bogu, że śnieg zasypał okna, dzięki czemu nie widać przez nie morza.

Te trzy dni są jak otchłań, która ją pochłonęła. Widzi siekierę taty połyskującą w ciemności. Język jej puchnie i pokrywa się mchem, bolące miejsce, w które się ugryzła podczas sztormu, staje się gąbczaste i obrzmiałe, ale w środku jest coś twardego. Martwi się tym, a od krwi chce jej się pić.

Śni o tacie i Eriku, budzi się mokra, spocona, ze zmarzniętymi dłońmi. Śni o Dagu, który otwiera usta i trzyma w nich pełno gwoździ na ich małżeńskie łoże. Zastanawia się, czy tu umrą, czy Diinna już umarła, choć dziecko wciąż w niej pływa, ale coraz wolniej. Zastanawia się, czy ujrzą Boga, który każe im żyć.

Obie z mamą śmierdzą, gdy trzeciej nocy odkopuje je Kirsten Sørensdatter. Kirsten pomaga im w ułożeniu bierwion na palenisku i rozpaleniu na nowo ognia. Gdy odśnieża ścieżkę do drzwi Diinny, ta patrzy na nią niemal z wściekłością, wydyma wargi lśniące matowo w świetle pochodni, bierze się pod boki z każdej strony wydętego brzucha.

– Kirke – rzuca Kirsten do wszystkich trzech. – Dziś niedziela.

Nawet Diinna, która nie wierzy w ich Boga, nie zamierza się z nią kłócić.

*

Dopiero w zborze Maren pojmuje w całej pełni: niemal wszyscy mężczyźni zginęli.

Toril Knudsdatter zapala świece, wszystkie, i w _kirke_ robi się tak jasno, że światło kłuje w oczy. Maren odlicza w głowie. W osadzie mieszkało pięćdziesięciu trzech mężczyzn, zostało tylko trzynastu: dwoje niemowląt w ramionach matek, trzech starców i chłopcy za mali, żeby wypływać w morze. Nawet pastor przepadł.

Kobiety zajmują zwykłe miejsca w ławkach, pustka pomiędzy nimi to dawne miejsca mężów i synów, ale Kirsten wzywa je pod ołtarz. Podnoszą się posłusznie, głupie jak stado owiec, tylko Diinna siedzi tam, gdzie siedziała. Zajmują trzy z siedmiu rzędów ławek w _kirke_.

– Już wcześniej zdarzały się takie nieszczęścia – mówi Kirsten. – Mężczyźni zginęli, ale my przeżyłyśmy.

– Nigdy nie zginęło aż tylu! – przerywa jej Gerda Folnsdatter. – I nigdy nie było wśród nich mojego męża. Ani twojego, Kirsten, ani męża Sigfrid. Syna Toril! Oni wszyscy…

Chwyta się za gardło, milknie.

– Powinnyśmy się pomodlić albo odśpiewać hymn – proponuje Sigfrid Jonsdatter, a reszta kobiet obrzuca ją jadowitymi spojrzeniami. Były uwięzione w domach przez trzy dni i jedyne, na co mają ochotę, jedyne, o czym chcą rozmawiać, to sztorm.

Kobiety z Vardø, każda z nich, wypatrują znaków. Sztorm był pierwszym. Ciała, jeśli morze je odda, będą następnym. A Gerda mówi teraz o pojedynczej mewie, którą na własne oczy widziała kołującą nad wielorybem.

– Po osiem razy z rzędu – ciągnie, gestykulując zaczerwienionymi dłońmi. – Liczyłam raz, dwa razy, trzy razy, aż doszłam do sześciu.

– Osiem razy sześć niewiele znaczy – zbywa ją Kirsten.

Stoi za kazalnicą pastora Gurssona z rzeźbioną podporą. Opiera o nią dużą dłoń, przesuwa szerokim kciukiem po snycerce, co jest jedyną oznaką, że się denerwuje albo że rozpacza.

Jej mąż znalazł się wśród tych, którzy zginęli, a wszystkie dzieci pochowano, nim po raz pierwszy zaczerpnęły tchu. Maren ją lubi, często wykonywały razem to, co do nich należało, ale teraz patrzy na Kirsten tak jak inne wcześniej: jak na kobietę różniącą się od pozostałych. Nie stoi za kazalnicą, choć przecież mogłaby stanąć: przygląda się twarzom kobiet z troską pastora.

– Ale wieloryb – wtrąca się Edne Gunnsdatter o twarzy tak spuchniętej i napiętej od łez, że wygląda jak pobita – pływał brzuchem do góry. Widziałam ten jego biały brzuch, jak lśnił pod falami.

– Pożerał ławicę – tłumaczy Kirsten.

– Wzywał na pokuszenie naszych mężów i synów – nie zgadza się Edne. – Przegonił ławicę wokół Hornøi z sześć razy, żeby mieć pewność, że ją zobaczymy.

– Widziałam to! – Gerda kiwa głową, żegnając się znakiem krzyża. – Też to widziałam.

– Nieprawda – rzuca Kirsten.

– Ale widziałam krew, którą Mattis wykasłał na stół przed tygodniem – upiera się Gerda. – I do tej pory nie dała się zmyć.

– Mogę ją dla ciebie wypiaskować – odpowiada jej bez zająknięcia Kirsten.

– Wieloryb pochodził od Złego – odzywa się Toril.

Jej córka wtula się tak mocno w jej bok, że wygląda jak przyszyta do matki słynnym ściegiem Toril.

– Jeśli to, co mówi Edne, jest prawdą, został zesłany.

– Zesłany? – pyta Sigfrid, a Maren widzi, że Kirsten patrzy na nią z wdzięcznością, uznając, że znalazła w Sigfrid popleczniczkę. – Czy to w ogóle możliwe?

Z tyłu _kirke_ słychać ciężkie westchnienie, wszystkie oczy zwracają się ku Diinnie, ale ta tylko odchyla głowę z zamkniętymi oczyma, ukazując im brązową skórę na szyi, połyskującą złoto w świetle świec.

– Zły miewa niecne zamiary – tłumaczy Toril, a córka wpycha głowę pod pachę matki i płacze ze strachu.

Maren zastanawia się, jak bardzo przez trzy ostatnie dni Toril wystraszyła dwójkę swoich dzieci.

– Diabeł ma władzę nad wszystkim i wszystkimi, z wyjątkiem Boga. Może zsyłać skaranie boskie. Jak go kto przyzywał.

– Dosyć! – Kirsten przerywa ciszę, która zapadła w zborze, zanim zaciąży jeszcze bardziej. – To niczemu nie służy.

Maren chciałaby mieć jej pewność, ale przypomina sobie ten cień, ten odgłos, które przywiodły ją do okna. Uznała, że to ptak, ale teraz ten cień wydaje się większy i bardziej niezgrabny, jakby miał pięć płetw i fruwał brzuchem do góry. Niezgodnie z naturą. Wciąż widzi go gdzieś kątem oka, nawet w błogosławionym świetle zboru.

Mama porusza się gwałtownie jak zbudzona ze snu, choć odkąd usiadły, w jej szeroko otwartych oczach odbijało się światło świec. Kiedy otwiera usta, Maren słyszy, że ochrypła od niemówienia.

– Tamtej nocy, kiedy urodził się Erik – zaczyna mama – na niebie pokazała się czerwona plamka światła.

Kirsten kiwa głową, zwracając się do mamy łagodniej niż do pozostałych:

– Pamiętam.

– Ja też – potwierdza Toril.

I ja – myśli Maren, choć miała wtedy zaledwie dwa lata.

– Wodziłam za nią wzrokiem po niebie, aż spadła do morza – ciągnie mama, prawie nie poruszając ustami. – Zabarwiła morze krwią. Erik był naznaczony od tamtego dnia. – Z jej gardła wyrywa się jęk, zakrywa twarz dłońmi. – Nigdy nie powinnam była puszczać go na morze.

Inne kobiety szlochają, wtórując zapłakanej mamie. Nawet Kirsten nie potrafi opanować łez. Do zboru wpada zimny podmuch poruszający płomykami świec, Maren odwraca się i widzi, jak Diinna wybiega na dwór. Jak mogłaby pocieszyć matkę? Obejmuje ją, ale nic nie przychodzi jej do głowy, oprócz: „Nie mógł robić nic innego”.

Vardø leży na wyspie, a przystań wygląda jak odgryziony z jednej strony kęs lądu. Reszta wybrzeża jest zbyt wysoka lub skalista, by mogły wypływać stamtąd łodzie. Maren nauczyła się rybackich sieci, zanim nauczyła się urazy, nauczyła się czytać pogodę, zanim nauczyła się kochać. Latem dłonie mamy są pokryte małymi gwiazdkami rybich łusek, wypatroszone i oczyszczone z łusek ryby suszą się nasolone niczym białe niemowlęce powijaki. Inne owija się w skórę renifera i zakopuje w ziemi, żeby się ukisiły.

Tata zwykł mawiać, że morze nadaje kształt ich życiu. Zawsze byli zdani na jego łaskę i od dawna na nim ginęli. Ale sztorm uczynił z niego wroga i kobiety zastanawiają się głośno przez chwilę, czy stąd nie wyjechać.

– Mam rodzinę w Alcie – mówi Gerda. – Mają ziemię i dosyć roboty dla wszystkich.

– Myślisz, że tam nie było sztormu? – dopytuje Sigfrid.

– Wkrótce się dowiemy – odpowiada Kirsten. – Niedługo nadejdą wieści z Kibergu, gdzie na pewno dotarł sztorm.

– Siostra mnie uwiadomi. – Edne kiwa głową. – Ma trzy konie, a to tylko dzień jazdy.

– I trudna przeprawa – studzi jej nadzieje Kirsten. – Morze wciąż jest wzburzone. Trzeba dać im trochę czasu, zanim się tu pojawią.

Maren słucha, jak mówią o Varangerze czy też, zupełnie od rzeczy, o Tromsø, jakby którakolwiek z nich potrafiła wyobrazić sobie życie w tak odległym mieście. Wykłócają się o renifery należące do Madsa Peterssona, który utonął razem z mężem i synami Toril. Toril uważa, że odziedziczyła renifery naturalną koleją rzeczy, ale gdy Kirsten oznajmia, że zajmie się stadem, żadna nie protestuje. Maren nie umie sobie wyobrazić rozpalania ognia bez taty, a co dopiero zajmowania się przez całą zimę płochliwymi zwierzętami. Toril również musiała zdać sobie z tego sprawę, bo wyrzekła się spadku równie szybko, jak go sobie przywłaszczyła.

W końcu rozmowy przestają się kleić i zamierają. Nic nie ustalają oprócz tego, że będą czekały na wieści z Kibergu, a jeśli te nie nadejdą przed końcem tygodnia, wyślą tam posłańca.

– Dopóki się czegoś nie dowiemy, będziemy codziennie spotykać się w zborze – mówi Kirsten, a Toril przytakuje jej gorliwie po raz pierwszy tego dnia. – Musimy opiekować się sobą nawzajem. Śnieżyce już chyba odeszły, ale Bóg jeden wie…

– Uważajcie na wieloryby – rzuca Toril.

Światło świec wydobywa ułożenie kości czaszki pod jej cienką skórą. Przez to kobieta wygląda złowrogo, a Maren chce się śmiać. Więc przygryza bolące miejsce na języku.

Nikt już nie mówi o wyjeździe. Gdy schodzą ze wzgórza do domu, mama tak mocno ściska Maren za ramię, że aż boli. Maren zastanawia się, czy pozostałe kobiety czują to samo co ona i są związane z tym miejscem bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Nieważne, czy przez wieloryba czy nie, nieważne czy przez znaki czy też nie, Maren na własne oczy widziała śmierć czterdziestu mężczyzn. Ich śmierć wiąże ją z tą wyspą, znalazła się w pułapce.TRZY

Dziewięć dni po sztormie, gdy właśnie zaczął się nowy rok, morze oddało im mężczyzn. Niemal całych, prawie wszystkich. Ułożyło ich niczym ofiarę w niewielkiej czarnej zatoczce albo wyniosło z przypływem na skały pod domem Maren. Będą musiały schodzić po ciała, używając splecionych przez Erika mocnych lin, na których spuszczał się na skały, żeby wybierać jaja z ptasich gniazd na klifie.

Erik i Dag wrócili jako jedni z pierwszych, tata jako jeden z ostatnich. Tacie została tylko jedna ręka, a Dag był przepalony – od lewego barku do prawej stopy biegła zwęglona krecha. Mama mówi, że trafił go piorun.

– Miał przynajmniej szybką śmierć – tłumaczy zgorzkniałym głosem. – I łatwą.

Maren chowa nos pod pachę, wącha się.

Jej brat wygląda, jakby spał, tylko jego skóra ma ów straszny zielonkawy odcień, który widziała u innych topielców. „Śmierć w wodzie nie jest łatwa”.

Gdy przychodzi kolej Maren, żeby opuścić się na skały, zabiera ze sobą syna Toril zaklinowanego niczym wyrzucone przez morze drewno między ostrymi skalnymi zębami. Był w wieku Erika, a jego ciało oddzieliło się od kości niczym rozczłonkowane mięso w worku. Maren odgarnia mu ciemne włosy z twarzy, zdejmuje z obojczyka kawałek wodorostów. Muszą z Edne przewiązać go w pasie, przez klatkę piersiową i w kolanach, żeby się nie rozpadł, gdy będą go wciągać do matki. Maren dziękuje Bogu, że nie musi oglądać twarzy Toril, gdy położą przed nią syna. Choć nie za bardzo lubi Toril, jej lament kłuje ją w piersiach jak setki maleńkich igieł.

Ziemia jest zbyt zmarznięta na pochówek, więc zgadzają się, że ułożą zmarłych w pierwszej szopie na łodzie ojca Daga, a mróz zetnie ciała jak ziemię. Miną miesiące, nim będą mogły mężczyzn pochować.

– Z żagla zrobimy całun – mówi mama, gdy ciało Erika zaniesiono do szopy.

Zerka na zacerowany żagiel porzucony na samym środku izby, tam, gdzie go zostawiły, jakby Erik już pod nim leżał. Żagiel zalega w tym samym miejscu od blisko dwóch tygodni. Maren z matką obchodzą go w kółko, tańczą wokół niego, nie chcąc go dotknąć, ale teraz Diinna chwyta płótno i kręci głową.

– Szkoda – rzuca.

A Maren czuje ulgę: nie może znieść myśli, że pochowają ojca i brata w ziemi w innym całunie niż ten z morskiej wody. Diinna składa żagiel z wielką wprawą i kładzie go sobie na brzuchu, a jej zdecydowane gesty przypominają Maren tamtą roześmianą dziewczynę, którą zeszłego lata poślubił jej brat.

Ale Diinna znika dzień po wyrzuceniu przez morze ciał Daga i Erika. Mama wpada w złość, dochodząc do wniosku, że Diinna chce wychować jej wnuka wśród Saamów. Strasznie wyrzeka i mówi rzeczy, których później będzie żałować. Nazywa Diinnę lapońską dzikuską, dziwką, mówi o niej tak, jak mogłyby o niej mówić Toril i Sigfrid.

– Zawsze się tego spodziewałam – szlocha mama. – Nigdy nie powinnam była pozwolić mu na ślub z Laponką. One są niewierne, nie takie jak my.

Maren gryzie się w obolały język i pociera kark. To prawda, że Diinna spędziła dzieciństwo w drodze, mieszkając pod coraz to innymi gwiazdami nawet zimą. Jej ojciec jest noaidi – znanym wśród Saamów szamanem. Zanim w osadzie powstał zbór, ich sąsiad Baar Ragnvalsson chodził wraz z wieloma innymi mężczyznami do ojca Diinny po amulety przeciwko niepogodzie. Przestali całkiem niedawno, gdy ogłoszono nowe prawa zabraniające takich praktyk, ale w większości progów domostw do tej pory stoją małe figurki wyrzeźbione z kości, chroniące – jak mówią Saamowie – przed nieszczęściem. Pastor Gursson przymykał na to oko, choć Toril i jej podobne domagały się od niego większego zdecydowania w zwalczaniu czarów.

Maren wie, że Diinna zdecydowała się zamieszkać w Vardø tylko dlatego, że prawdziwie pokochała Erika, ale nie przypuszczała, że zdecyduje się na opuszczenie ich w taki sposób, gdy straciły tak wielu bliskich. A przynajmniej nie z dzieckiem Erika w brzuchu. Nie przypuszczała, że okaże się tak okrutna, żeby zabierać im ostatnie, co po nim zostało.

*

Przed końcem tygodnia nadchodzą wieści z Kibergu. Zjawia się szwagier Edne i powiadamia je, że oprócz wielu łodzi zacumowanych w przystani stracili tylko trzech rybaków. Kobiety zbierają się w _kirke_, żeby usłyszeć to na własne uszy, ale wieści te tylko podsycają ich niepokój.

– Dlaczego nie wypłynęli na łowiska? – pyta Sigfrid. – Czy z Kibergu nie widzieli ławicy?

Edne kręci głową.

– Ani wieloryba.

– Został zesłany tylko na nas – szepcze Toril, a jej strach udziela się siedzącym w ławkach z płynącym poprzez zbór pomrukiem.

Nie przystoi toczyć takich rozmów w uświęconym miejscu, bo pełno w nich złych znaków i domysłów, ale żadna nie może się oprzeć pokusie plotkowania. Ich słowa są jak ogniwa układające się w łańcuch faktów, coraz mocniejszy przy każdym powtórzeniu. Wiele z nich już nie dba o to, co jest prawdą, a co nie, chcą tylko rozpaczliwie poznać jakiś powód, przywrócić jakiś porządek w wywróconym do góry nogami życiu, nawet gdyby miało się kryć za tym kłamstwo. Nikt już nie kwestionuje tego, że wieloryb pływał brzuchem do góry, a choć Maren stara się uzbroić przeciwko przerażeniu, jakie wzbudzają w niej te rozmowy, nie potrafi zachować równowagi jak Kirsten.

Kirsten wprowadziła się do domu Madsa Peterssona, żeby się zajmować reniferami. Maren wpatruje się w nią, gdy stoi wyprostowana za kazalnicą. Prawie nie rozmawiały ze sobą, odkąd Kirsten odśnieżyła ich dom, wymieniły tylko kondolencje, gdy morze oddało gnijące ciała mężczyzn. Maren zastanawia się, czy z nią nie porozmawiać, gdy spotkanie w zborze dobiegnie końca, ale Kirsten już wyszła na dwór i pochylona maszeruje dziarsko pod wiatr do nowego domostwa.

*

Diinna wraca w dniu, w którym znajdują tatę. Maren słyszy najpierw krzyki dobiegające z szopy na łodzie i wybiega z domu, wyobrażając sobie przeróżne rzeczy: kolejny sztorm, choć widzi nad sobą na własne oczy przejrzyste niebo bez słońca, albo uratowanego żywego rybaka. W drzwiach szopy stoi gromadka kobiet z Sigfrid i Toril na czele, wszystkie mają gniewnie wykrzywione oblicza. Przed nimi widzi Diinnę z jakimś Saamem: niskim, przysadzistym mężczyzną, który obrzuca kobiety spokojnym spojrzeniem. To nie jest ojciec Diinny, choć ma u boku szamański bębenek. Trzymają w rękach rozwinięty kawałek srebrzystej materii. Maren kręci się w głowie od szybkiego biegu, ale gdy się zbliża do przybyszów, stwierdza, że nie przynieśli całunu, lecz brzozową korę.

– O co chodzi? – pyta Diinnę.

Odpowiada jej nie bratowa, lecz Toril:

– Chce go w tym pochować! – woła bliska histerii, a po brodzie spływa jej ślina. – Na ich modłę!

– Nie wystarczy materiału dla tak wielu – tłumaczy Diinna. – To jest…

– Nie zbliżaj się z tym do moich chłopców! – Toril dyszy głośniej od Maren i wpatruje się w bębenek niczym w narzędzie zbrodni.

Sigfrid Jonsdatter kiwa głową z aprobatą, a Toril ciągnie:

– Ani do mojego męża. To był bogobojny człowiek i nie wolno ci się do niego zbliżyć!

– Nie przeszkadzała ci moja pomoc, jak chciałaś mieć jeszcze jedno dziecko – odpowiada spokojnie Diinna.

Toril kładzie dłoń na brzuchu, choć z pewnością nie jest ciężarna.

– O nic takiego cię nie prosiłam.

– Wszyscy wiedzą, że prosiłaś, Toril – wtrąca się Maren, nie mogąc znieść tak bezczelnego kłamstwa. – I ty, Sigfrid. Wiele z was przychodziło do niej albo do jej ojca.

Toril mruży oczy.

– Nigdy w życiu nie poszłabym do lapońskiego czarownika!

Rozlega się syk kobiet. Maren stawia krok ku Toril, ale Diinna kładzie jej dłoń na ramieniu.

– Powinnam przebić ci język, Toril. Może pozbyłabyś się jadu.

Toril kuli się w sobie.

– To nie są czary, a im i tak już nic nie pomoże ani nie zaszkodzi. – Diinna odwraca się ku Maren. Jest piękna w niebieskawej poświacie, ma zdecydowaną twarz o szerokich płaszczyznach i gęstych brwiach. – To dla Erika.

– I dla mojego ojca! – rzuca Maren.

Nie potrafi ich rozdzielić. Tata kochał Diinnę i był dumny z małżeństwa syna z córką noaidiego.

– Wrócił?

Maren kiwa głową, a Diinna obejmuje ją za ramiona.

– I dla Herr Magnussona, ma się rozumieć. I dla każdego innego, jeśli tylko zechcecie. Będziemy przy nich czuwać.

– Myślisz, że twoja matka się ucieszy? – Toril zawzięła się na Maren, która tylko kiwa głową, bo jest bardzo zmęczona, tak bardzo, że głowa sama jej opada.

Na końcu ustalają, że te, które będą chciały odprawić rytuały pogrzebowe Saamów dla swoich mężów lub synów, przeniosą ich ciała do drugiej szopy na łodzie – tej, w której miała zamieszkać Maren. Oprócz Erika i taty do szopy trafiają jeszcze dwa ciała: nieszczęsnego Madsa Peterssona, który nie miał rodziny, oraz Baara Ragnvalssona, który często znikał na niskich wzgórzach i nosił stroje Saamów.

Druga szopa byłaby idealnym domem. Wejście do niej jest tak duże jak izdebka Diinny i Erika, a wnętrze nie ustępuje wielkością domostwu ojca Daga, największemu w całej osadzie. Małżeńskie łoże – jeszcze niezbite przez Daga – leży rozłożone na klepisku, a jego kształt wyznaczają deski.

Kładą ojca i Erika na gołej ziemi, zbierają trochę drewna na opał. Maren musiała zostawić Daga w pierwszej szopie: jego matka Fru Olufsdatter nie zamieniła z nią ani słowa, nawet na nią nie spojrzała.

Maren wyrywa kosmyk ciemnych zamarzniętych włosów brata i chowa go starannie w kieszeni. Zostawia Diinnę i noaidiego w pogrążonej w ciszy szopie i wraca do pierwszej szopy. Widzi, że jedna z kobiet przybiła krzyż do drzwi, co nie wygląda jak błogosławieństwo dla tych, którzy leżą w środku, ale zakaz wstępu dla tych, którzy są na zewnątrz.

Gdy Maren wraca w końcu do domu, mama śpi, zasłaniając oczy zgiętą ręką, jakby broniła się przed sennymi koszmarami. Chce powiedzieć jej o noaidim i drugiej szopie.

– Mamo? Diinna wróciła.

Matka nie odpowiada. Jakby nie oddychała i Maren musi się powstrzymywać przed przyłożeniem policzka do jej ust, żeby sprawdzić, czy żyje. Ale wyjmuje kosmyk włosów z kieszeni i suszy go przy ogniu. Po rozmarznięciu i wyschnięciu włosy układają się w piękny lok, jakich Erik miał całe mnóstwo. Maren nacina poszewkę poduszki i wkłada włosy do środka razem z białą kasjopeją.

*

Każdego dnia po spotkaniu w zborze Maren zachodzi do drugiej szopy, choć nie potrafi się zmusić, by w niej spać, jak Diinna i szaman z bębenkiem. Szaman nie mówi po norwesku i nie umie podać prostej wersji imienia, więc Maren nazywa go Varr, czujny, co przypomina trochę początek imienia, którego reszty nie jest w stanie powtórzyć.

Przed każdymi odwiedzinami u taty i Erika czeka przez chwilę pod drzwiami, nasłuchując jak Varr i Diinna rozmawiają w swoim języku. Milkną, gdy Maren kładzie dłoń na drzwiach, a Maren ma wrażenie, że przeszkadza im w czymś nieprzyzwoitym albo nad wyraz tajemniczym. Że coś psuje swoją niezdarną obecnością.

Maren mówi po norwesku do Diinny, a ta tłumaczy jej słowa Varrowi, choć w wersji Diinny zdania są zawsze krótsze, jakby Saamowie mieli bardziej precyzyjny język lepiej oddający to, co Maren ma do powiedzenia. Ciekawe, jak to jest, gdy ma się w głowie i w ustach dwa języki. Czy jeden z nich trzyma się gdzieś z tyłu gardła niczym mroczny sekret? Diinna przez całe życie wędrowała między Vardø a innymi, nieznanymi miejscami, przychodziła tu, odkąd Maren była małą dziewczynką, ciągnąc za milczącym ojcem, który naprawiał rybackie sieci i wyplatał amulety.

– Mieszkaliśmy tu – wyznała kiedyś Diinna, gdy Maren czuła jeszcze wobec niej duży respekt: respekt wobec dziewczyny w spodniach i kurcie obszytej niedźwiedzim futrem.

Tego niedźwiedzia sama oprawiła, podobnie jak sama uszyła sobie odzież.

– To wasza ziemia?

– Nie – odpowiedziała kategorycznie Diinna, potwierdzając to równie kategorycznym spojrzeniem. – Tylko tu mieszkaliśmy.

Czasem nocą do uszu Maren docierają uderzenia bębenka, miarowe jak bicie serca; sypia wtedy lepiej, choć wśród najgorliwszych chrześcijańskich kobiet wiele się o tym szepcze na boku. Diinna mówi, że bębenek uwalnia duchy zmarłych z ich ciał i nie należy się go bać. Ale Varr nigdy nie bębni, gdy Maren jest w szopie. Bębenek jest szeroki jak koryto, a nad płytką misą z jasnego drewna rozciąga się napięta sztywno skóra. Powierzchnię drewna zdobią nieduże rysunki: renifera ze słońcem i księżycem w rogach, mężczyzn i kobiet trzymających się za ręce w żywym łańcuchu, a na dnie skręca się jakiś potwór, ni to człowiek, ni zwierzę.

– To piekło? – pyta Diinny. – A to niebo? I ludzie pośrodku?

Diinna nie tłumaczy tego Varrowi.

– Wszystko jest tutaj.CZTERY

W Vardø zima zbliża się do końca, spiżarnie świecą już pustkami, a słońce chowa się płytko pod horyzontem. Zanim Diinna urodzi dziecko Erika, na dworze będzie już jasno.

Maren odnosi wrażenie, że Vardø żyje według jakiegoś niespokojnego rytmu, a jej własny czas nabiera kształtu. Zbór, szopa na łodzie, praca w domu, sen. Choć między Kirsten a Toril, Diinną a pozostałymi kobietami pogłębiły się podziały, wszystkie razem są jak wiosłujący rybacy. Ich bliskość wynika z konieczności: potrzebują siebie nawzajem bardziej niż kiedykolwiek przedtem, zwłaszcza że wszystkim kończy się jedzenie.

Dostają trochę ziarna z Alty, od czasu do czasu sztokfisza z Kibergu. Niekiedy do przystani zawijają żeglarze – przybijają do brzegu łodziami wypełnionymi foczym futrem i wielorybim tranem. Kirsten nie wstydzi się z nimi rozmawiać, a czasem udaje się jej dobić z nimi targu, ale kobiety nie mają już zbyt wielu rzeczy na sprzedaż, a kiedy nadejdzie pora, żeby obsiać pola, nikt im nie pomoże.

Maren wykorzystuje wolne chwile, by się zapuszczać w głąb wyspy, tam, gdzie bawili się z Erikiem jako dzieci: na porośnięte karłowatymi krzakami wrzosowiska, gdzie każda wygłodniała roślina wypatruje słońca. Nie minie wiele czasu, a wrzosy sięgną jej do kolan, a w powietrzu zacznie się unosić zapach tak słodki, że aż bolą od niego zęby.

Żałoba jest najtrudniejsza do zniesienia nocami. Gdy pierwszy raz ujmuje igłę, dostaje gęsiej skórki i wypuszcza ją spomiędzy palców, jakby się oparzyła. Miewa mroczne, pełne wody sny. Widzi w nich Erika w zakorkowanej butelce i ziejący, wypełniony morską wodą otwór po ręce taty, z której zostały tylko śnieżnobiałe kości. Najczęściej jednak śni o wielorybie, którego ciemny kadłub miota się jej po głowie, nie zostawiając po sobie niczego dobrego, niczego żywego w kilwaterze. Czasem wieloryb połyka ją w całości, a czasem morze wyrzuca go na brzeg i Maren leży obok niego oko w oko, z nozdrzami wypełnionymi wielorybim smrodem.

Wie, że mamie też śnią się koszmary. Ale matka pewnie nie budzi się z morską solą na języku, z morską wodą w tchawicy. Niekiedy się zastanawia, czy to nie ona sprowadziła na nie to nieszczęście, bo nigdy nie mogła się doczekać, aż zostaną same. Kiberg jest całkiem blisko, Alta niezbyt daleko, ale nie przybył stamtąd żaden mężczyzna, żeby tu osiąść. Maren zawsze lubiła czas spędzany z kobietami, teraz ma go aż za wiele.

Wyobraża sobie, że Vardø żyje w taki sposób do końca świata: osada bez mężczyzn wiążąca jakoś koniec z końcem. Robi się coraz cieplej, ciała odmarzają. Gdy ziemia odtaje na głębokość korzeni, pochowają zmarłych i może wtedy, wraz z nimi, uda im się zasypać rowy pomiędzy sobą.

Maren tęskni ogromnie za ziemią pod paznokciami, za ciężarem szpadla w rękach; chce, żeby tata i Erik spoczęli wreszcie w spokoju otuleni w srebrzyste brzozowe całuny. Codziennie sprawdza warzywną grządkę za domem, wydrapując ziemię paznokciami.

*

Cztery miesiące po tragicznym sztormie zagłębia w ziemi całą dłoń i biegnie do zboru, by ogłosić, że nadeszła pora pochówków. Ale w _kirke_ słowa więzną jej w gardle: za kazalnicą stoi mężczyzna.

– To pastor Nils Kurtsson – szepcze przejęta Toril. – Przysłano go z Varangeru i chwała Bogu! Nie zapomnieli o nas.

Pastor kieruje ku Maren spojrzenie jasnych oczu. Jest drobny, ma chłopięcą budowę.

Kirsten, wygnana z kazalnicy, siada między Maren a mamą, a pod koniec nabożeństwa pochyla się ku dziewczynie i szepcze jej do ucha:

– Mam nadzieję, że jego kazania nie są tak błahe i nikłe jak jego podbródek.

Okazuje się, że są. Maren dochodzi do wniosku, że pastor musiał dopuścić się czegoś okropnego i za karę zesłano go do Vardø. Jest chudy jak patyk i niewątpliwie nie nawykł do życia nad morzem. Nie potrafi przynieść im pociechy w tragedii, jaka je dotknęła, i niewątpliwie przeraża go zbór pełen kobiet zajmujących miejsca w ławkach każdej niedzieli. Po ostatnim „amen” ucieka na stojącą po sąsiedzku plebanię.

Zbór został wyświęcony na nowo, więc kobiety zbierają się teraz w każdą środę w domu ojca Daga, u Fru Olufsdatter, która przypomina ducha w tym za dużym dla niej samej domostwie. Plotkują jak zawsze, ale nieco ostrożniej. Jak mówiła Toril, nie zapomniano o nich i nie tylko Maren niepokoi się tym, co to może oznaczać.

Tydzień po przyjeździe pastor posyła po dziesięciu mężczyzn z Kibergu, w tym szwagra Edne, a Maren czuje niespodziewaną zazdrość, że to oni pochowają umarłych. Potrzebują dwóch dni, żeby wykopać groby, a ponieważ dzień jest coraz dłuższy, pracują do późna. Są hałaśliwi i, jak na okoliczności, za często wybuchają śmiechem. Śpią w zborze, a gdy podczas pracy przechodzi obok nich jakaś kobieta, opierają się na szpadlach. Maren mija ich z opuszczoną głową, ale i tak przechodzi obok co godzina, żeby sprawdzić postęp w kopaniu grobów.

Miejsce pochówku wyznaczono w północno-zachodniej części wyspy, gdzie teraz widać dół za dołem – jest ich tak wiele, że Maren kręci się od tego w głowie. Obok tych dołów są zwały ziemi i przyglądając się temu z bezpiecznej odległości, Maren wyobraża sobie obolałe od kopania ręce, posmak ziemi w ustach, jakby trzymała w nich monetę, pot na całym ciele. To nie w porządku po tym, przez co przeszły: po zdejmowaniu ciał mężczyzn ze skał, po czuwaniu przy zmarłych przez całą zimę – to nie w porządku, że teraz ktoś inny kopie groby. Uważa, że Kirsten by się z nią zgodziła, ale nie chce awantur. Chce, żeby tata i Erik spoczęli w ziemi wraz z końcem zimy i żeby mężczyźni z Kibergu wrócili do siebie.

Rankiem trzeciego dnia wynoszą zmarłych z pierwszej szopy: ciała już trochę cuchną i mają wzdęte brzuchy pod uszytymi przez Toril całunami. Kładą ciała obok otwartych grobów: śnieżnobiałe kokony obok świeżej ziemi.

– Bez trumien? – pyta jeden z mężczyzn z Kibergu, szarpiąc całun.

– Czterdzieści trupów – odpowiada mu inny. – Za dużo roboty dla wioski kobiet.

– Uszycie całunu to bardziej wymagająca praca niż zbicie trumny z desek – wtrąca się oschle Kirsten, a policzki Toril aż różowieją z wdzięczności. – I byłabym panu wdzięczna, gdyby zechciał pan nie szarpać mojego męża.

Kirsten siada na krawędzi grobu i nim Maren pojmuje, co chce zrobić, wskakuje do dołu w ziemi. Widać tylko jej głowę, barki i podniesione do góry ramiona.

Mężczyźni poszeptują bezgłośnie pomiędzy sobą, więc Kirsten sama chwyta ciało męża i znika z nim w dole, układa zmarłego na dnie. Po chwili wychodzi z grobu, opierając się na rękach i jednej odzianej w grubą pończochę nodze.

Toril

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: