Kochaj się zdrowo. Pierwsza książka o chorobach przenoszonych drogą płciową, której nie musisz się wstydzić - ebook
Kochaj się zdrowo. Pierwsza książka o chorobach przenoszonych drogą płciową, której nie musisz się wstydzić - ebook
O seksie i zdrowiu – bez tabu
Uprawiasz seks? A więc temat chorób przenoszonych drogą płciową dotyczy też Ciebie.
Niezależnie od intensywności życia erotycznego i liczby partnerów prędzej czy później każdy z nas coś złapie. Mimo to wokół ZPDP narosło tyle wstydu, że trudno o otwartą i merytoryczną rozmowę.
A przecież zdrowie nie może być tematem tabu.
· Ponad 80% aktywnych seksualnie osób złapie wirusa brodawczaka ludzkiego HPV.
· Niemal jedna ósma mieszkańców USA cierpi z powodu wirusa opryszczki.
W swojej książce Ina Park, lekarka, badaczka, edukatorka seksualna i ekspertka w dziedzinie ZPDP, po ludzku, bez oceny odpowiada na pytania, które boimy się zadać ginekologom.
· Jak powinna pachnieć wagina?
· Czym są sieci seksualne i jak wpływają na ryzyko infekcji?
· Czy warto się szczepić przeciwko HPV?
ZPDP to nie tylko ból, dyskomfort i wstyd. Nieleczone infekcje mogą skutkować bezpłodnością, komplikacjami w ciąży, a nawet nowotworami. Co zrobić, jeśli – niczym nieproszeni goście – pojawią się w naszej sypialni?
W czasach pseudonauki, mitów i braku rzetelnej edukacji seksualnej poszukiwanie wiedzy to wyraz odpowiedzialności za siebie i innych.
Dowiedz się, jak kochać się zdrowo, i ciesz się seksem bez obaw.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8357-2 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dane osobowe oraz informacje umożliwiające identyfikację moich pacjentów i kolegów, którzy podzielili się ze mną swymi osobistymi historiami, zmieniłam, aby chronić ich prywatność. Osoby te przedstawiam z pominięciem nazwisk, podając jedynie zmienione imiona. W pełnym brzmieniu wymieniam natomiast prawdziwe imiona i nazwiska tych naukowców i lekarzy, którzy zgodzili się ujawnić swą tożsamość.
Choć jako lekarka zajmuję się chorobami, które stanowią przedmiot tej książki, jej zawartość informacyjna _nie_ zastąpi fachowej porady, której czytelnik powinien zasięgnąć u lekarza lub personelu medycznego. W sprawach związanych ze zdrowiem czytelnicy muszą się zwrócić o profesjonalną pomoc, zwłaszcza w przypadkach, gdy cierpią na schorzenia wymagające diagnozy, gdy konieczne są podjęcie leczenia lub zmiana dawek przyjmowanych leków czy zaleceń terapeutycznych. Wszystko to wymaga konsultacji medycznych i może się odbywać tylko pod nadzorem specjalistów. Decyzje dotyczące uzyskania opieki zdrowotnej pozostają wyłącznie w gestii każdego odbiorcy tego opracowania.WPROWADZENIE
Dramatyczny początek
Bywa niekiedy tak, że nieszczęśliwy wypadek przynosi nieoczekiwanie pożyteczne skutki. Niniejsza książka powstała w następstwie fatalnego wydarzenia, jakie na naszą rodzinę spadło w styczniu 2015 roku – wydarzenia, które dla mnie i mojego męża było urzeczywistnieniem najgorszego koszmaru. Mianowicie pewnego popołudnia wyszliśmy z domu na imprezę urodzinową i nasz siedmioletni syn Nate, którego prowadziłam za rękę, wyrwał się, wybiegł na jezdnię i wpadł pod nadjeżdżający samochód.
Pamiętam jego rozpostarte pod autem nogi i jego niosący się echem krzyk. Ja nie byłam w stanie wydobyć z siebie głosu. Świadomość, że na ulicy leży moje dziecko, przesłoniła mi myśl, że muszę udzielić pomocy ofierze wypadku. Biegłam na miejsce, powtarzając w duchu zasadę, którą latami wbijano mi do głowy na studiach medycznych: sprawdź u pacjenta drożność dróg oddechowych, zmierz mu oddech i tętno. Choć głowę Nate’a zalewała krew i nie ulegało wątpliwości, że ma złamaną nogę, to – paradoksalnie – jego niemilknące jęki mnie krzepiły. Syn oddychał, był przytomny i wołał, że go boli.
Karetka pogotowia zawiozła Nate’a i mnie do dziecięcego szpitala klinicznego w Oakland; położono go na oddziale intensywnej opieki medycznej, gdzie miał czekać na operację złamanej kości udowej, którą zaplanowano na następny dzień rano. Ponieważ odniósł także obrażenia czaszki, co dwie godziny odwiedzały go pielęgniarki, by na wszelki wypadek zbadać go neurologicznie. Trudziły się niepotrzebnie. Czuwałam przy jego łóżku całą noc, poczucie winy nie pozwalało mi zmrużyć oka.
O siódmej rano był obchód czteroosobowego zespołu neurochirurgicznego. Opiekujący się Nate’em lekarz zadał mu parę pytań, by ocenić jego stan umysłowy. Spytał, jak ma na imię, ile ma lat, w której jest klasie. Następnie, spojrzawszy na mnie, dodał: „Twoja mama, o ile mi wiadomo, jest lekarką, prawda?”.
Zanim zdążyłam otworzyć usta, Nate odparł krótko: „Owszem”. A potem, ni stąd ni zowąd, dorzucił: „Miał pan kiedyś opryszczkę? Bo moja mama świetnie się na tym zna”. Potrząsnęłam głową, przymknęłam oczy i na moment ukryłam twarz w dłoniach. Zespół wybuchnął śmiechem. „Nasz pacjent z całą pewnością jest w pełni poczytalny”, orzekł lekarz, spojrzawszy na mnie z uniesionymi brwiami.
Tak się składało, że kilka tygodni przed wypadkiem mój synek zorientował się, jaką dziedziną medycyny się zajmuję, by zarobić na chleb. O tym, że jestem lekarką, wiedział od dawna, ale odkrycie, że specjalizuję się w zakażeniach przenoszonych drogą płciową (ZPDP), było świeże. Zanim wylądował w szpitalu, z nikim nie dzielił się tą rewelacją, tego ranka pojął jednak w lot, że jeśli o tym wspomni, to zrobi wrażenie. Rzeczywiście zrobił, więc przez następnych kilka dni dalej je robił, wywołując wśród personelu szpitalnego wybuchy śmiechu.
I tak, z pielęgniarką oddziałową wdał się w pogawędkę o HIV, z chirurgiem ortopedą o syfilisie, a temat chlamydii – ku mojej rozpaczy – poruszył z kapelanem. Jak się okazało, co stwierdziłam później, takie zachowanie jest częste u dzieci moich kolegów po fachu. Od jednego z nich dowiedziałam się, że gdy jego córka starała się o przyjęcie na studia, w wymaganym od kandydatów eseju opisała prowadzone przy szabatowym stole w ich w domu dyskusje o kile, a jego wnuk, synek tejże córki, która zawodowo poszła w ślady swego ojca, parę lat później rozpowiadał rodzicom kolegów, że jego „mama pracuje w branży seksu”. Z grubsza można by tak to ująć, bo matka tego chłopca została szefową wydziału do spraw zapobiegania chorobom przenoszonym drogą płciową w państwowej agencji CDC (Centers for Disease Control – Centra Kontroli i Prewencji Chorób).
Gdy wolna od codziennych zajęć siedziałam przy łóżku syna i obserwowałam jego popisy, w głowie zakiełkował mi zamysł tego projektu. Do wypadku doszło w 2015 roku, a ja, po zakończeniu rezydentury, od ośmiu lat pracowałam w placówkach zdrowia publicznego nad infekcjami przenoszonymi drogą płciową. Po 2000 roku nastąpił wzrost zachorowań na kiłę, rzeżączkę i chlamydię, a niektóre zakażenia, na przykład wirusem brodawczaka ludzkiego (HPV), stały się tak częste, że prędzej czy później mogła je złapać niemal każda osoba aktywna seksualnie.
Tymczasem, pomimo wszechobecności ZPDP, u większości ludzi (w tym również medyków) sprawa ta, jak widziałam, wywoływała skrępowanie. Dla większości z nas _uprawianie_ seksu okazuje się znacznie łatwiejsze od rozmowy o nim, a zwłaszcza od rozmowy o związanych z nim przykrych konsekwencjach. Zarazem jednak Nate’owi i dzieciom moich kolegów poruszanie tematu seksu oraz ZPDP nie sprawiało trudności. Zdążyły się z nim oswoić, zanim podrosły na tyle, by sobie uświadomić, że u innych budzi on zażenowanie.
Podczas godzin przestoju w pracy, które spędzałam przy synu w szpitalu, zaczęłam się zastanawiać, czy mogłabym coś zrobić, by rozmowa o zakażeniach przenoszonych drogą płciową przychodziła ludziom łatwiej. Zdawałam sobie sprawę, że powinnam zrezygnować z nadmiernych ambicji. Zwykle jest nam trudno rozmawiać o ZPDP nawet z naszymi partnerami seksualnymi, nie łudziłam się więc, że ludzie zechcą gawędzić o tym z listonoszem czy baristką w kawiarni na rogu. Nabierałam jednak przekonania, że gdybym zdołała jakoś pobudzić dyskusję na temat tych powszechnych infekcji, to może przyczyniłabym się do zmniejszenia związanego z nimi piętna.
Gdy po czterech dniach Nate wyszedł ze szpitala, miałam już gotowy plan. Postanowiłam napisać książkę o ZPDP, w której autentyczne, z życia wzięte historie opiszę z perspektywy naukowej i całość okraszę odrobiną humoru. Marzyło mi się stworzenie opowieści, która wciągnie czytelnika i sprawi, że jego poczucie odrazy wobec infekcji przenoszonych drogą płciową ustąpi stopniowo zaciekawieniu tym, tak czy owak, fascynującym tematem.
Gdyby nie ten wypadek, poszłabym za głosem rozsądku i z pracą nad książką powstrzymałabym się do czasu, aż moje dzieci pójdą na studia. Kierując się głosem rozsądku, nie zabrałabym się do tej roboty, kiedy starszy, potrącony przez samochód syn był wciąż jeszcze przykuty do łóżka, a młodszy nie wyrósł z pieluch. Ale jak się okazało, nie ma lepszego bodźca do działania od traumatycznego przeżycia. Już wcześniej, podczas porodu, otarłam się o śmierć, a więc tamto zdarzenie oraz świeża przygoda z Nate’em zmusiły mnie do refleksji, czy nie ściga mnie aby jakaś zła karma. Dlatego zdecydowałam się przystąpić do pisania bezzwłocznie, zanim znów uderzy we mnie jakiś grom.
I wkrótce zdałam sobie sprawę, że próba zdjęcia odium z ZPDP będzie niełatwa. Towarzyszące tym infekcjom poczucie wstydu panuje równie długo jak one same. Wielu upatruje w nich kary za rozpustę: „Wszeteczników i cudzołożników Bóg będzie sądził” (Hbr 13,4). A skoro stanowią one sprawiedliwą karę, to ci, których ona dotyka, na nią zasłużyli i w domyśle powinni czuć się winni. Nieważne, że zakażenia te mogą spotkać każdego, nawet osobę, która seks uprawia wyłącznie w małżeństwie.
Mimo tej stygmatyzacji wiedziałam jednak, że moim ulubionym drobnoustrojom przekazywanym drogą płciową towarzyszy też otoczka fascynujących historii, które potencjalnie zainteresują czytelnika. W podejściu do ZPDP odzwierciedlają się zapatrywania społeczne na seks, toteż już w XVI wieku wybuchy epidemii wiązano z prostytucją. W następnych stuleciach na syfilis chorowali wybitni artyści, od Beethovena po van Gogha, a jego neurologiczne skutki odcisnęły się zarówno na ich osobowości, jak i najsłynniejszych dziełach. W późniejszych czasach ZPDP w sposób istotny, choć ukryty, wpisywały się i wpisują w naszą rzeczywistość, wpływając na przebieg drugiej wojny światowej, na cyberprzestrzeń i telewizję, na przykład jej popularny format _Kawaler do wzięcia_.
Pozostaną też z nami w przyszłości. Liczba zachorowań na ZPDP odnotowana w 2019 roku przez CDC była najwyższa w historii i nadal będzie rosnąć. Coraz częściej obserwujemy oporność wielolekową takich bakterii, jak dwoinka rzeżączki czy _Mycoplasma genitalium_. Jak stwierdzono ostatnio, wirusami wywołującymi choroby ebola i zika można się zarazić drogą płciową – utrzymują się one w spermie całymi tygodniami, a nawet miesiącami. Co nas czeka później? Choć nie sposób przewidzieć, kiedy pojawi się nowy rodzaj infekcji przenoszonej drogą płciową, wiemy z całą pewnością, że to się wydarzy – i powinniśmy się na to przygotować.
W tej książce spróbuję przedstawić zjawisko infekcji przenoszonych drogą płciową w wymiarze historycznym i dzisiejszym, postaram się też pokusić o prognozy dotyczące jego przyszłej ewolucji. Opiszę mikroskopowy obraz dwóch ludzkich mikrobiomów, które spotkały się podczas seksu, i zajmę się zagadnieniem sieci kontaktów seksualnych, by pokazać, że udział w nich zaledwie kilku osób przesądza o kondycji zdrowotnej wielu innych. Prześledzimy zawiłości życia seksualnego autentycznych ludzi i podważymy wiedzę potoczną na temat ZPDP. Czytelnik pozna moich drogich kolegów po fachu, niestrudzonych naukowców i pracowników służby zdrowia, którzy poświęcili się naszej dziedzinie. Opowieść uzupełnię wstawkami autobiograficznymi: historyjkami z życia pracowitej dziewczyny pochodzenia koreańskiego, która postanowiła zarabiać na życie, wytrwale gmerając obcym ludziom między nogami. Chciałabym, by za sprawą tej książki czytelnik uzyskał wgląd do mojego osobliwego, fascynującego świata i podzielił moją miłość do niego.
Czy znajomość z tymi ukrytymi, lecz ważnymi stworzeniami żyjącymi w narządach płciowych pomoże nam przezwyciężyć stygmatyzację ZPDP? Nie wiem, ale od czegoś musimy zacząć. Otwierając debatę nad tabuizowanymi sprawami, na przykład nad rakiem, zdołaliśmy przełamać naznaczające je piętno, zmienić wobec nich nastawienie opinii publicznej, sprawić, że zamiast wstydu dochodzi do wsparcia. Jeśli pokładamy nadzieję w tym, że opanujemy obecną epidemię ZPDP, to w naszym podejściu do tych infekcji musi się dokonać równie radykalny przełom.
Lektura opracowań poświęconych tym zakażeniom nie wiąże się na szczęście z ryzykiem ich złapania. Mimo to sugeruję, byście do czytania nie zdejmowali ubrania. W przeciwnym razie za nic nie ręczę.
KWESTIE TERMINOLOGICZNE
_What’s in a name?_ (Co mamy w nazwie?) _–_ taki oto tytuł nosi artykuł wstępny mojego kolegi, Huntera Handsfielda, zamieszczony w 2015 roku w czasopiśmie naukowym „Sexually Transmitted Diseases”. Tekst ten dotyczy istotnej kwestii wyboru terminu zbiorczego, określającego dziesiątki przekazywanych drogą płciową bakterii, wirusów i pasożytów.
W Stanach Zjednoczonych do lat siedemdziesiątych XX wieku używało się określenia „choroby weneryczne” (ang. _veneral disease_). Nazwa ta sugerowała, że ich rozprzestrzenianie się wiąże się z rozwiązłością (ang. _venery_), czyli niemoralnym zachowaniem. Lata siedemdziesiąte ubiegłego stulecia przyniosły zmianę – zastąpiono termin „choroby weneryczne” pojęciem „choroby przenoszone drogą płciową” (polski skrótowiec: ChPDP) jako mniej stygmatyzującym; przez kilkanaście lat sytuacja ta nas satysfakcjonowała. Ale gdy dwie dekady później w coraz większym stopniu zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, że pewne drobnoustroje przenoszone drogą płciową (np. wirus HPV) powodują infekcje utajone, które często mijają samoistnie, nie wywołując choroby, upowszechnił się termin „zakażenia przenoszone drogą płciową” (ZPDP).
W kwestii nazewnictwa nie ma konsensusu do dziś. Chociaż określenie „choroby weneryczne” przeszło do lamusa, to oba terminy: „choroby przenoszone drogą płciową” i „zakażenia przenoszone drogą płciową”, w dalszym ciągu występują zamiennie. Tak czy inaczej, niezależnie od ich nazwy, chyba nikt nie chce poznawać tych przypadłości na własnej skórze. Jeśli przyjęcie terminu „ZPDP” ma się przyczynić do ograniczenia stygmatyzacji, to opowiadam się za nim bez wahania. Ale chętnie z niego zrezygnuję, kiedy wymyślimy jakiś lepszy.
W tym opracowaniu używam wszystkich trzech terminów, aby nie zmieniać języka, jakim posługują się moi rozmówcy, zachować nazewnictwo organizacji czy programów oraz po to, by pokazać ewolucję dokonującą się w sferze pojęciowej. W podtytule książki piszę o „chorobach przenoszonych drogą płciową”, sądzę bowiem, że określenie to będzie łatwiej rozpoznawalne zarówno dla młodego czytelnika z generacji X, jak i dla starszego, urodzonego w latach powojennego wyżu demograficznego. Ale w tej pracy będę w miarę możliwości stosowała termin ZPDP, bo – jak sądzę – z czasem nazwa ta znajdzie się w powszechnym użyciu.
Pozostaje też wybór między określeniami „praca seksualna” i „prostytucja”. Wiadomo, że prostytucja to zajęcie polegające na oferowaniu płatnego seksu. Ale pracą seksualną trudnią się także osoby zajmujące się masażem albo tańcem erotycznym, striptizerki i striptizerzy, ludzie obsługujący sekstelefony czy aktorzy filmów pornograficznych. Uważam, że „praca seksualna” nie tylko ma pozytywniejszy wydźwięk, lecz także jako sformułowanie bardziej pojemne znaczeniowo lepiej oddaje różnorodność całej branży. Z wyrazu „prostytucja” nie rezygnuję jednak gwoli wierności językowej, jeśli posługują się nim moi rozmówcy bądź występuje on w omawianym przeze mnie materiale badawczym.
Słowa się liczą, zwłaszcza gdy dotykamy materii budzącej silne emocje, takiej jak seks i związane z nim zakażenia. Pisząc tę książkę, dążyłam do naukowej ścisłości, pragnęłam uwolnić ZPDP od stygmatyzacji i moje cele edukacyjne chciałam połączyć z humorem. Mam nadzieję, że zdołałam zrealizować te zamierzenia.