Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kochajmy się: obrazki z życia współczesnego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kochajmy się: obrazki z życia współczesnego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 359 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Teo­fi­lo­wi Le­nar­to­wi­czo­wi

prze­sy­ła

z przy­ja­ciel­skiem po­zdro­wie­niem

Au­tor.

Roku nie­po­wiem – było to któ­re­goś z tych lat co się za­pi­su­ją w ży­ciu nie­zma­za­ne­mi gło­ski di­ja­men­to­we­mi i świe­cą po­tem dłu­go na sza­rem tle wspo­mnień…..

Rzym był tak uro­czy­ście pięk­ny w ruin swych ma­je­sta­cie, jak on tyl­ko na ca­łej kuli ziem­skiej być umie.

Rzym… Roma! imie wie­ku­iste… uro­cze, strasz­ne, wiel­kie… a pod niem dziś pu­styn­na rów­ni­na, mia­sto zwa­lisk i ko­ścio­łów, a nad niem ko­pu­ła Ś. Pio­tra… Sto­li­ca nie­gdyś siły ziem­skiej, dziś zwich­nię­tej siły du­cho­wej, któ­ra świa­tem rzą­dzić mia­ła… Rzym – ru­ina – za­gad­ka… ko­leb­ka te­raź­niej­szo­ści, przy­sy­pa­na po­pio­łem za­mie­szo­nym krwią i łza­mi… Gdy myśl tu przy­bie­ży w go­ści­nę do gro­bów. umie­ra w nich, ko­piąc się co­raz głę­biej, a nie­mo­gąc do­być z nich cze­go pra­gnie – praw­dy i sło­wa ży­cia… Tu trze­ba przyjść umie­rać… bo śmierć ła­twa i słod­ka – ale ży­wot nie­moż­li­wy… po­go­dzić go z tem, co tu z tych ruin wy­kwi­ta – któż po­do­ła?

Sta­nąw­szy na gru­zo­wi­sku Co­los­seum, spy­taw­szy o ostat­nie sło­wo tych ol­brzy­mich prac i ofiar. tyl­ko łza bez­sil­na, wy­bi­ja się z po­wiek… czu­je się tyl­ko ciem­no­ści… ostat­ni wy­raz tego wie­ko­we­go tru­du… w ob­ło­kach, po nad nami, nie tu­taj, a my, my go nie po­chwy­cim nig­dy. Próż­ne mo­zo­ły i ofia­ry – prze­zna­cze­niem na­szem cho­dzić w ciem­no­ściach, szu­kać dro­gi i nie­zna­leść i sko­nać na ustach ze sty­gną­cem py­ta­niem.

– Co to jest?

Ko­me­dja ży­cia, czy tra­je­dja śmier­ci… ale dla cze­goż ży­cie i śmierć? dla cze­go?

Na to, dla cze­go, nig­dzie nie ma od­po­wie­dzi… Ko­pać się w gru­zach, czy ko­pać w ży­ciu, da­rem­no…

Rzym tą dzie­jo­wą, za­gad­ką, smut­ny jest jak trum­na. – Dla cze­go był i żyć prze­stał? – cze­mu ru­iny te pod­nio­sły się i ru­nę­ły? Do­kąd ucie­kło sło­wo tego ży­cia i za­gad­ka tej śmier­ci?

Na kar­tach ksiąg co opo­wia­da­ją dzie­je, jest wszyst­ko spi­sa­nem, aż do ceny tar­go­wej sta­re­go ryn­ku rzym­skie­go, aż do gro­sza, któ­ry ubo­gi lud pła­cił za łaź­nię… ale nie szu­kaj­cie tam sło­wa za­gad­ki… Za­gad­ki klucz w nie­bie­siech…

Nig­dzie się ta­jem­ni­ca ży­cia i czło­wie­ka nie czu­je groź­niej, jak tu­taj… Chwast ro­śnie na ar­cy­dzie­łach… du­cha po­roz­bi­jał młot bez­myśl­ny… dla cze­go?

Echo ruin, od­po­wia­da szy­der­sko.

– Dla cze­go? A po echu sły­szysz tyl­ko śmier­ci mil­cze­nie. –

Pył, w któ­rym toną sto­py, to spo­pie­la­łe ko­ści mil­jo­nów lu­dzi i se­cin wie­ków. wsią­kły­by weń łzy ca­łe­go świa­ta i zo­stał­by tak su­chym i mil­czą­cym jak jest… Wszyst­ko nie­me…

Ale od nie­mo­ty owej, bije ci ser­ce roz­pa­czą wiel­ką co by nie­bio­sa roz­bi­ła, gdy­by do nich do­stać się mo­gła. Nie ma skrzy­deł… peł­za jak ro­bak i zgnie­cio­na ob­ra­ca się w ka­łuż­kę krwi, w pla­mę,… w po­piół, w ni­cość. Wy­pił ją pta­szek śpie­wa­jąc, lub kwiat po­chło­nął na mi­ło­śne gody…

Na mo­gi­le onej roz­pa­czy, szcze­bio­cze wiecz­nie nie­roz­wi­kła­ne – Dla cze­go?

Rzym to ol­brzy­mi sar­ko­fag tego świa­ta, któ­ry się skoń­czył z nim gdy, nowy miał się po­czy­nać. –

Vi­ci­sti Ga­li­le­ae… wy­pi­sa­ne na ko­pu­le Św. Pio­tra… ale gdzie zwy­cięz­twa zdo­by­cze?… Trup po­ko­na­ne­go po­gań­stwa schwy­cił skost­nia­łe­mi dłoń­mi żywe dzie­cię i dusi je lat dwa ty­sią­ce… Ani trup umrzeć i roz­sy­pać się, ani dzie­cię może wy­ro­snąć… Cza­sem w tym splo­cie ży­cia i śmier­ci ro­ze­znać trud­no, gdzie to co żyje i to co umrzeć było po­win­no.

Słoń­ce za­pa­da za sine i fi­jo­le­to­we góry, w po­wie­trzu ci­sza uro­czy­sta… ze­ga­ry biją ja­kieś nie­zro­zu­mia­łe go­dzi­ny prze­szło­ści… jesz­cze nie na­de­szła snu chwi­la, a rzekł­byś że mia­sto śpi całe… Mury pu­ste, uli­ce pu­ste i sko­rup wię­cej niż lu­dzi…

Po­wo­li cią­gnie po­grzeb przez Fo­rum. Po­grzeb w Rzy­mie to jak­by do­peł­nie­nie ża­łob­ne­go ob­ra­zu, nic się le­piej nie go­dzi z tym gro­bem…

W mil­cze­niu idą sze­re­giem za­kap­tu­rzo­ne brac­twa… zie­lo­ne, sza­re, bru­nat­ne… za trum­ną nie­ma ni­ko­go, ani ojca, ani bra­ta, ani męża… Śmierć ro­ze­rwa­ła wę­zły krwi, umar­ły na­le­ży do su­ro­we­go Boga… idzie na ra­chu­nek…. Dla świa­ta już go nie ma…. Śpiew po­sęp­ny pro­wa­dzi do mil­cze­nia wie­ku­iste­go…

Kap­ni­cy prze­śli, uli­ca zo­sta­ła pust­ką… pta­ki sia­dły na ru­inie i szcze­bio­czą…. Czy i one py­ta­ją –- dla cze­go?

Nie – tyl­ko nam, nam tyl­ko dano py­tać bez od­po­wie­dzi, wie­dzieć że nie­wier­ny nic, ro­zu­mieć swą ni­cość i ręce ła­mać, roz­pa­cza­jąc o ju­trze… Ptasz­ki żyją – my umie­ra­my cale ży­cie. I to się na­zy­wa ży­wo­tem…? Iron­ja od ko­leb­ki do gro­bu… wal­ka z nie­wi­do­mem, z ciem­no­ścią – z wy­krzy­wio­nym zna­kiem za­py­ta­nia.

Ci­cho na Via Ap­pia…. W tej dro­dze gro­bo­wej po­zo­stał ślad kół, któ­re­mi z Romy Ce­za­rów wy­je­cha­ło ostat­nie bo­żysz­cze, siła ostat­nia i ostat­ni czło­wiek sta­rej epo­ki. – Po za nie­mi roz­sy­pa­ło się w proch, co zo­sta­ło – nie­po­trzeb­nem.

Tyl­ko so­sny, lau­ry, chwast, krze­wy, dzi­ka róża i tra­wy roz­bu­ja­ły na tłu­stym pod­ścio­le ze stu wie­ków, zmie­nio­nym w kupę gno­ju… Jak ser­decz­nie obej­mu­ją one mar­mur, bronz, kunszt, myśl, ból… i jak ser­decz­nie spo­czy­wa­ją świę­tość i wy­stę­pek, ciel­ska Ne­ro­nów i zwło­ki mę­czen­ni­ków.. Chy­lą się ga­łę­zie zie­lo­ne i ci­sną… śmier­ci po­słan­ni­ki uda­ją że przy­cho­dzą w imie ży­cia.

Bluszcz tuli i za­biia… Pod no­ga­mi co pły­ta strza­ska­na to kar­ta dzie­jów. Zło­mek ten mar – muru przy­pły­nął z Afry­ki, żeby się roz­sy­pać na ru­inie…Opła­cił go czło­wiek po­tem i krwią… Spy­taj dla cze­go!

Na ogrom­nym gro­bie jed­ne­go czło­wie­ka, któ­ry­by ty­siąc po­mie­ścił, przy­le­pi­ła się chat­ka ubo­ga. Uro­sła z ce­gieł ko­lum­bar­jum, na urnie wy­wró­co­nej leży dziec­ko kwi­ląc do ży­wo­ta…

Po­wo­li mury ota­cza­ją­ce gro­bo­wą dro­gę rzu­ca­ją co­raz dłuż­sze cie­nie… prze­strze­la je gdzie­nieg­dzie po­ma­rań­czo­wy szlak sło­necz­ny… na nim drga­ją wid­ma ga­łę­zi, któ­re­mi wiatr po­ru­sza.

In­ne­go ru­chu tu nie­ma. Ostat­nia ka­re­ta kar­dy­nal­ska wró­ci­ła do Rzy­mu, ostat­ni że­brak po­wlókł się do szyn­ku, ostat­ni an­glik od­je­chał do go­spo­dy… Po nad dro­gą wszyst­kie fur­ty po­za­trza­ski­wa­ne, bra­my ko­ścio­łów za­war­te… na mu­rach gdzie­nieg­dzie je­dy­ne świa­dec­two czło­wie­ka, schną­ce szma­ty odzie­ży, czy ca­łu­nów?… Kto to od­gad­nie.

Na złom­ku mar­mu­ro­we­go gzem­su, sia­dło dwóch lu­dzi… słów im nie sta­ło czy my­śli, pa­trzą i mil­czą… Nie­ma wy­ra­zu, któ­rym by się tu wy­po­wie­dzia­ła tę­sk­ni­ca…

Mrok już za­padł na Via Ap­pia… noc leci i wy­ry­wa oczom zgro­zę tych ol­brzy­mich ru­mo­wisk…

– Chodź­my, rzekł je­den…

– Chodź­my…

Wsta­li… Ale kro­ki cięż­kie­mi się wlo­ką, do nóg po­cze­pia­ła się ka­mie­nia­mi wie­ku­ista tę­sk­ni­ca – po co iść? po co żyć? – dla cze­go się nie po­ło­żyć w tych po­pio­łach i nie ob­ró­cić w po­piół? –

– Tak, rzekł bla­dej twa­rzy pięk­nej mło­dzie­niec przy­sta­jąc – w Rzy­mie ma­le­je wszyst­ko… tu mniej zro­zu­mia­łem jesz­cze co ota­cza czło­wie­ka…. Anan­ke czy­tasz na mu­rach… anan­ke śmier­ci i cier­pie­nia. Nie­ma praw­dy in­nej nad praw­dę bolu i ni­co­ści… A jed­nak?

To­wa­rzysz nie od­po­wie­dział, on mó­wił da­lej.

– A jed­nak, po za tern wszyst­kiem co nie­po­ję­te, leży ja­sność i roz­wią­za­nie pro­ste, – nie­odwo­łal­ne, wie­ku­iste, do któ­re­go tyl­ko umysł ludz­ki nie­szczę­śli­wy do­bić się nie umie… Świat i czło­wiek nie może być igrasz­ką ja­kichś sił, któ­re na śle­po gra­ją w ciem­no­ściach cha­osu?

– Na py­ta­nie ży­cia od­po­wie­dzą śmierć, wes­tchnął dru­gi star­szy to­wa­rzysz – mo­że­my być więc spo­koj­ni, bo od­po­wiedź na­dejść musi, prę­dzej, póź­niej.

– Dla cze­go to wi­ro­wa­nie w po­mro­ce?

– Wszyst­ko się koń­czy tern – dla cze­go… rzekł dru­gi…

Za­mil­kli… po­wo­li we­szli do mia­sta. Róż­ni­cę dro­gi cmen­tar­nej od uli­cy ży­wej sta­no­wi­ło tyl­ko, że tu ruin było wię­cej… Coś na kształt czło­wie­ka ru­sza­ło się w cie­niu pod drzwia­mi, na chod­ni­kach…

Przez otwar­te drzwi wi­dać było świe­cą­ce sta­re lam­py rzym­skie no­we­mu świa­tu, kto­ry o dzia­dzie za­po­mniał…. Lu­dzie znu­że­ni pili wino u sto­łów. ko­bie­ty ko­ły­sa­ły dzie­ci… mi­ło­sna para, któ­ra na chwi­lę za­po­mnia­ła ży­cia, szep­ta­ła pod mu­rem… coś o szczę­ściu, a kry­ła się, bo by z niej śmia­ła się rze­czy­wi­stość głod­na i odar­ta.

Mi­nę­li ko­lum­ny, roz­wa­lo­ne por­ty­ki, świą­ty­nie zmie­nio­ne na skle­pi­ki… tu świe­ci­ło w oknach raź­niej… na­pły­wo­wy ży­wioł eu­ro­pej­ski przy­nie­sio­nym zkąd inąd ru­chem, usi­ło­wał się obro­nić tu­tej­szej śmier­ci i skrzep­nię­ciu.

Tu już Rzym nie był sobą,… ale cu­dzo­ziem­ską go­spo­dą… niby na­mio­tem w pu­sty­ni… Domy zda­ły się po­prze­sa­dza­ne zkąd inąd jak lu­dzie. –

Na­prze­ciw­ko Mi­ner­wy sta­ła go­spo­da otwo­rem, w go­spo­dzie były ak­sa­mi­tem wy­bi­ja­ne sprzę­ty i zwier­cia­dła i kom­fort i po­wsze­dnia ży­cia fi­zi­jo­gnom­ja… tu moż­na było ode­tchnąć. Tru­pa Romy nie wi­dać ztąd było…. Oba po­dróż­ni usie­dli i czo­ła ich roz­fał­do­wa­ły się nie­co…

– Smut­ny ten Rzym, rzekł mło­dzie­niec, ale ta ża­ło­ba jego po­cią­ga… roz­mi­ło­wu­je się w nim jak w gro­bie ojca… Dla nas ten strasz­ny upa­dek, świę­cą­cy ko­ść­mi ty­siąc­o­let­nie­mi jest le­kar­stwem – od­cią­ga od my­śle­nia o wła­snym…

– Gdy­by po­rów­na­nie do zbyt­ku nie­by­ło drob­nem i try­wial­nem, rzekł dru­gi, po­rów­nał­bym Rzym do ko­ścio­tru­pa by­dlę­cia na ukra­iń­skim ste­pie u stud­ni…

Czy­ni mi to samo wra­że­nie…

– Ukra­iń­cem je­steś na­wet nad Ty­brem, roz­śmiał się dru­gi, – ale po­rów­na­nie złe cał­kiem nie jest może.

Jak ten koń, któ­re­go ko­ści w ste­pach bie­le­ją i rzym­ski świat le­ciał, wlo­kąc za sobą wóz ludz­ko­ści – aż padł.

– Ja tu nic nie wi­dzę prócz bie­lą­cych ko­ści. –

– Ja przez nie wi­dzę jesz­cze ko­nia….

Je­den z nich ziew­nął, dru­gi wes­tchnął, drzwi się otwar­ły i we­so­ło, raź­nie wszedł trze­ci, z wiel­kie­go świa­ta wy­kwin­tem ubra­ny czło­wiek, mło­dy jak oni…

Na twa­rzy jego naj­wię­cej było wi­dać mło­do­ści, wię­cej niż my­śli i du­cha; śmia­ły się oczy, usta, czo­ło, pu­kle wło­sów. zęby bia­łe i wąsy na­je­żo­ne…

Mło­dy a smut­ny spoj­rzał ze zgro­zą i po­my­ślał może – Czy to nie świę­to­kradz­two, być tak we­so­łym w Rzy­mie?

Było to we­se­le wi­docz­nie przy­wie­zio­ne w tłu­mo­ku, zkąd inąd, nie tu wy­ro­słe… za­gra­nicz­ne, ro­dem z tej zie­mi, któ­ra na sty­pie tań­cu­je. –

– Cóż wy tu tak w chmu­rach sie­dzi­cie? za­śpie­wał głos mło­dy… co wam to jest? czy­ście głod­ni? po­mę­cze­ni? czy okra­dze­ni? czy was an­ty­kwar­jusz oszu­kał? czy zio­mek jaki w imie oj­czy­zny z wor­ka krwi zło­tej upu­ścił. – Mów­cie!!

– Nic… nie mamy ci do od­po­wie­dze­nia, po­pro­stu rzekł smęt­ny wę­dro­wiec, wra­ca­my z Mi­ciem z Via Ap­pia i upi­li­śmy się tę­sk­ni­cą…

– Bo któż też ka­zał wam tak nie­smacz­ne­go pró­bo­wać na­po­ju? na­pij­cie się szam­pań­skie­go, ocu­ci?

– A! ty wie­rzysz, że szam­pań­skie nie jest eme­ty­kiem za­ma­sko­wa­nym? spy­tał smut­ny.

– On jest, do­dał dru­gi, w tym wie­ku szczę­śli­wym, w któ­rym moż­na tru­ci­znę jeść łyż­ka­mi… a w trum­nie ro­man­so­wać… mło­dość!

– Daj­że ty mi po­kój z mło­do­ścią, ob­ra­żo­ny od­parł ele­gant, nie je­stem blanc-bec… ale mam uczci­wą, szla­chec­ką na­tu­rę, któ­ra tra­wi na­wet we­lt­sch­merz, gdy głod­na… Ja ży­cie jem jak szpa­ra­gi od grub­sze­go koń­ca, a dru­gi twar­dy rzu­cam precz…

Roz­śmie­li się.

Nim pój­dzie­my da­lej, wy­tłu­macz­my iż trzej pa­no­wie roz­ma­wia­ją­cy wszy­scy na­le­że­li do tej na­ro­do­wo­ści któ­ra nie­daw­no jesz­cze zwa­ła się pol­ską, a któ­ra dziś wpraw­dzie się przy­zna­je do po­cho­dze­nia, jed­nak jak naj­sta­ran­niej roz­ga­tun­ko­wu­je sama, na ko­ron­ja­szów, Wiel­ko­po­lan, pru­sa­ków, ga­li­cjan, kra­ko­wian i t… p. – Smut­ny a pięk­ny mło­dzie­niec po­cho­dził z kró­le­stwa nie­gdy kon­gre­so­we­go, to­wa­rzysz jego star­szy z Ukra­iny, ostat­ni we­so­ły przy­bysz z wiel­ko­pol­ski. – Pierw­szy z nich, moż­nej i słyn­nej ro­dzi­ny po­to­mek, zwał się Sta­ni­sła­wem Le­li­wą, dru­gi z ru­skiej, sta­re­go rodu, może nie­gdy ksią­żę­ce­go, miał imię Mi­cio Zmo­ra, trze­ci był na­wet hra­bią i szczy­cił się imie­niem Ro­ma­na Lu­tyń­skie­go.

Le­li­wa był tro­chę po­etą, ma­rzy­cie­lem i du­chem tu­ła­czym, szu­ka­ją­cym praw­dy po świe­cie. Ukra­iniec szu­kał szczę­ścia, ale za­glą­dał cza­sem do pusz­ki Pan­do­ry, któ­ra się zo­wie księ­gą mą­dro­ści ludz­kiej, Wiel­ko­po­la­nin szu­kał roz­ryw­ki, a dow­ci­pu ca­łe­go i wy­kształ­ce­nia uży­wał ku uprzy­jem­nie­niu tej prze­jazd­ki, któ­rą na­zy­wał cza­sem far­są a nie­kie­dy cięż­kiem brze­mie­niem ży­cia.

Hr. Ro­man ziew­nął spo­glą­da­jąc na ze­ga­rek. –

– No cóż? spy­tał, czas na nasz obiad, – prze­cie dwóch z nas ma być go­spo­da­rza­mi, a przyj­mu­jąc do­stoj­ne­go we­te­ra­na i sza­now­nych współ­o­by­wa­te­li ima­gi­na­cyj­nej na­szej ko­cha­nej Pol­ski… ma­jąc do czy­nie­nia z draż­li­wo­ścia­mi wszel­kie­go ro­dza­ju, trze­ba być za­wcza­su na sta­no­wi­sku?? hę?

– Że też nig­dy nie mo­żesz po ludz­ku się ode­zwać, gdy tkniesz co pol­skie­go! za­wo­łał Le­li­wa pra­wie z obu­rze­niem, kor­cia­ło cię rzu­cić mi w oczy ima­gi­na­cyj­ną Pol­skę… abyś mnie ukłuł, dla któ­re­go ona jest rze­czy­wi­sto­ścią i świę­to­ścią.

Ro­man sta­nął na­prze­ciw zwier­cia­dła, po­mi­mo mro­ku, po­pra­wa­jąc suk­nie i gła­dząc wło­sy.

– E! słu­chaj po­czci­wy Sta­siu! rzekł wy­bu­cha­jąc

– mam już tej wa­szej Pol­ski po póty Nie­po­dob­na wy­żyć z cię­ża­ra­mi, ja­kie ona wkła­da na nas, to nie­zno­śne. Wie­lu z was toż samo my­śli, ja tyl­ko mam cy­wil­ną od­wa­gę po­wie­dzieć, że tej po­la­ke­rij już za­nad­to. Oby­czaj nasz, ofia­ry… mowa, wszyst­ko im do­ja­dło do ży­we­go… Raz by już tego było do­syć!

No – cóż chcie­cie, sza­nu­ję Pol­skę, ale ja jej wam z pal­ca nie wy­wi­nę, a to co w imie czci­god­nej nie­boszcz­ki się czy­ni, jest par­fa­ite­ment ri­di­cu­le. Przy­szli­śmy do tego, że sami nie wi­dzie­my śmiesz­no­ści, ale świat cały z nas się na­śmie­wa…

– Z nas! świę­to­kradz­co! krzyk­nął Le­li­wa, – tem go­rzej dla nie­go? Śmiesz­ni na­wet być mo­że­my, ale­śmy wiel­cy i świę­ci.

Ro­man ru­szył ra­mio­na­mi.

– Al­lons donc! daj­my temu po­kój, bo się gnie­wasz, nie­chcę się kłó­cić, kie­dy in­dziej po­mó­wie­my, te­raz do sali!

– Albo pro­szę ja was i dzi­siej­szy obiad – rzekł w pro­gu Ro­man, – nie je­st­że to rzecz so­uve­ra­ine­ment ri­di­cu­le… nie­zna­my się po więk­szej czę­ści a fe­to­wać mamy w imie pa­tr­jo­ty­zmu ja­kie­goś we­te­ra­na, czy nie­do­bit­ka… quim'a l'air d'etre un cre­tin….

– Rom­ciu! osza­la­łeś! żoł­nierz na­po­le­oń­ski, bo­ha­ter z 1831!

– Mais il a fait son tems! ce glo­rieux de­bris!… Mnie to wszyst­ko jed­no zresz­tą, bo do­bry obiad w czy­je­kol­wiek imie, jest za­wsze do­brym obia­dem – ale… chodź­my….

Po­szli. W tym sa­mym ho­te­lu za­po­wie­dzia­na uczta, była przy­go­to­wa­ną. Rzy­mu po za nią ani czuć, ani wi­dać było, mo­gli się są­dzić bie­siad­ni­cy na bul­wa­rach pa­ryz­kich, lub w Ber­li­nie, w Dreź­nie, albo w War­sza­wie u Be­cqu­erel'a. Sto­ry były po­spusz­cza­ne, sala oświe­co­na rzę­si­sto… stół po­ły­ski­wał od kry­sza­łów; przy­stro­jo­ny był w bu­kie­ty… słu­dzy w bia­łych rę­ka­wicz­kach krę­ci­li się, przy­sta­wia­jąc krze­seł­ka; nie było jesz­cze ni­ko­go.

W tem wto­czy­ła się opa­sła, krą­gła fi­gur­ka, z brzu­chem oby­wa­tel­skim, ły­si­ną lśnią­cą, we fra­ku, w bia­łych rę­ka­wicz­kach, la­kier­kach, wy­per­fu­mo­wa­na, ele­ganc­ka, człek pod pięć­dzie­siąt­ką, chcą­cy uda­wać dwu­dzie­sto­kil­ko­let­nie­go – we­so­ły, śmie­ją­cy się… pod­ska­ku­ją­cy….

– A! ju­że­ście już… buon gior­no, a ra­czej bu­ona sera!… Co­uleur lo­ca­le trze­ba mó­wić po wło­sku… ale niech tych Wło­chów dia­bli za­pa­lą…

Padł na krze­sło po­pra­wia­jąc ko­smy­ki wło­sów.

– Co sły­chać? ja by­łem dziś w Wa­ty­ka­nie, oglą­da­łem mu­zeum! Mó­wią że ar­cy­dzie­ła, ale to ga­bi­ne­cik nie ga­ler­ja, to się nie umy­wa­ło do Drez­deń­skiej… Par exem­ple, świę­ty Piotr. co in­ne­go… fol­wark by moż­na szla­chec­ki po­mie­ścić we środ­ku… Ale Rzym nud­ny…

– Masz słusz­ność ba­ro­nie Mar­ce­li – rzekł Ro­man, je­st­to rzecz przy­ję­ta, że Rzym trze­ba ad­mi­ro­wać, ale to… c'est un trou…

– Ci­choż! prze­rwał nie­cier­pli­wie Le­li­wa….

W tej chwi­li wcho­dzi­ło dwóch no­wych go­ści, je­den Pru­sak, bar­dzo przy­zwo­ity czło­wiek, mil­czą­cy i za­my­ślo­ny, dru­gi Po­znań­czyk, któ­re­go twarz ospo­wa­ta, nie po­kaź­na, wy­da­wa­ła czło­wie­ka pra­cy nie bar­dzo na­wy­kłe­go do śwa­ta. Był ubra­ny jak do obia­du, ale z ka­pe­lu­szem i rę­ka­wicz­ka­mi wi­docz­nie nie wie­dział co ro­bić. Książ­ka gru­ba wy­sta­wa­ła mu z kie­sze­ni bocz­nej. Mil­czą­cy był rów­nie jak to­wa­rzysz i do tego to­wa­rzy­stwa nie przy­sta­wał, skło­ni­li się so­bie zda­la.

Ra­zem pra­wię wszedł ar­ty­sta, któ­ry zbyw­szy się blu­zy co­dzien­nej, we fra­ku wy­glą­dał jak w po­ży­cza­nym.

Był to czło­wiek mło­dy, twarz in­tel­li­gen­cij peł­na, oży­wio­na, ale onie­śmie­lo­ny wi­docz­nie po za ob­rę­bem Cafe gre­co.

Całe to gron­ko, choć się niby zna­ło i niby łą­czy­ło, le­d­wie mo­gło do sie­bie przy­stać. Zda­la moż­na było do­strzedz wej­rzeń, uśmie­chów, ru­chów, zna­mio­nu­ją­cych pier­wiast­ki, nie chęt­nie się zbli­ża­ją­ce do sie­bie. Ale je­den wę­zeł łą­czył ich wszyst­kich, byli ta

– ziom­ko­wie i ro­da­cy. – Kup­ka po­cząt­ko­wo mała, zwięk­sza­ła się co chwi­la, wcho­dzi­li lu­dzie wzro­stem ogrom­ni, ma­leń­cy, prze­róż­nych twa­rzy i ukła­dów. po więk­szej czę­ści mó­wią­cy gło­śno, do­syć but­ni i re­zo­lut­ni…

Już było ich do dwu­dzie­stu, gdy we drzwiach uka­zał się sta­ru­szek…

Na wi­dok si­wej jego gło­wy roz­su­nę­li się wszy­scy, za­mil­kli… go­spo­da­rze po­de­szli na po­wi­ta­nie.

Sta­ry wy­glą­dał woj­sko­wo, trzy­mał się jesz­cze pro­sto, choć wło­sy miał bia­łe, wąs tak­że, czo­ło po­fał­do­wa­ne i lata go przy­gar­bi­ły.– Oczki kry­ły się w zmarszcz­kach za­pa­dłe, uśmie­szek ła­god­ny, twarz smut­ną i po­waż­ną tro­chę roz­ja­śniał. Przy fra­ku wi­dać było wstą­żecz­kę Vir­tu­ti mi­li­ta­ri i Le­gję ho­no­ro­wą….

Był to wła­śnie ów sław­ne­go imie­nia żoł­nierz, któ­re­go uczcić chia­no obia­dem. Wszy­scy ziom­ko­wie znaj­du­ją­cy się pod­ów­czas w Rzy­mie, ob­wo­ła­li się na tę ucztę dla we­te­ra­na… wszy­scy uzna­wa­li że to nie­po­ka­la­ne imie, któ­re no­sił za­słu­gi­wa­ło na cześć i wdzięcz­ność ogó­łu… Sta­rzec był prze­jaz­dem w Rzy­mie. – Ze­bra­ni w jego imie pa­no­wie nie wszy­scy so­bie zna­jo­mi oso­bi­ście, z róż­nych kra­ju pro­win­cij, z pod rzą­dów róż­nych, po­wo­łań roz­ma­itych, sku­pi­li się może po raz pierw­szy i przy­glą­da­li so­bie cie­ka­wie.

Byli tu i za­moż­ni oby­wa­te­le po­dró­żu­ją­cy dla za­ba­wy, i ar­ty­ści uczą­cy się w Rzy­mie i po­boż­ni piel­grzy­mi i lu­dzie szu­ka­ją­cy przy­tuł­ku u pro­gów apo­stol­skich… i tacy, któ­rych ży­wot a spra­wy były dla wszyst­kich ta­jem­ni­cą. – Za­raz po puł­kow­ni­ku po­czę­ły przy­by­wać pa­nie.

Na­przód w atła­sach i ko­ron­kach do­stoj­na dama, pięk­nej tu­szy, śred­nie­go wie­ku, cu­dow­nie za­kon­ser­wo­wa­na i pach­ną­ca, po­tem dwie bla­de pan­ny; jed­na pan­na nie mło­da i nie ład­na, ale nad­zwy­czaj stroj­na i uta­len­to­wa­na; śred­nie­go wie­ku dwie mę­żat­ki bez mę­żów, jed­na już nie mło­da jej­mość bar­dzo po­boż­na z ku­zy­nem, ka­wa­le­rem pa­pie­skich or­de­rów. na osta­tek pod­sta­rza­ła do­brze a żwa­wa i ga­da­tli­wa nie­po­zor­nie ubra­na oso­ba, któ­rej stan trud­no było roz­po­znać na pierw­szy rzut oka. Mo­gła być za­rów­no pan­ną, mę­żat­ką lub wdo­wą. Ta przy­szła z czar­no ubra­nym, dłu­gim, par­ga­mi­no­wej twa­rzy du­chow­nym, nie­zmier­nie grzecz­nym…

To­wa­rzy­stwo zda­wa­ło się być już w peł­nym kom­ple­cie i go­spo­da­rze roz­sa­dzać je za­czę­li.

Cho­ciaż ziom­ko­wie a ro­da­cy owi z tak róż­nych kół i sfer po­cho­dzą­cy a wy­kstał­ce­niem też róż­ni, po­ję­cia­mi sprzecz­ni byli i nie wszy­scy się zna­li oso­bi­ście, za gra­ni­cą wszak­że wie­le może sam dźwięk mowy ma­cie­rzy­stej i po­tro­szę wią­żą się, choć sła­be­mi nić­mi do­dnio­we­mi, ja­kie ta­kie sto­sun­ki. Więc też i tu ci co na się pa­trza­li koso już gdzieś do sie­bie sło­wo prze­mó­wi­li w mu­ze­ach, – albo się spo­ty­ka­li w ko­ście­le, lub zna­li się z po­wierz­chow­no­ści. Dla wie­lu ta zna­jo­mość była wpraw­dzie tyl­ko jed­nym ze środ­ków, do lep­sze­go i pil­niej­sze­go wy­mi­ja­nia się wza­jem­ne­go. Dla tak zwa­nych pa­spor­to­wych, samo ze­tknię­cie z wy­chodz­ca­mi strasz­ne. Ma­rzą na­przód, że po­li­cja mo­skiew­ska nie­ma nic lep­sze­go do ro­bo­ty, tyl­ko za każ­dym z nich wy­sy­ła osob­ne­go po­li­cjan­ta, któ­ry­by kro­ki ich śle­dził; po­wtó­re, boją się o ten wo­rek przy­wie­zio­ny dla Wło­chów, aby doń nę­dza w imię bra­ter­stwa nie za­ko­ła­ta­ła. – Czę­sto wy­zy­ski­wa­no li­tość, – ale też do śmiesz­no­ści, ci co tra­cą ty­sią­ce, lę­ka­ją się jał­muż­ny, któ­rej już u nich nikt nie pro­si…

Za­siadł­szy u sto­łu za­moż­niej­si, obej­rze­li się z trwo­gą… szu­ka­jąc twa­rzy, z pod któ­rych by wy­glą­da­ła owa groź­na ja­kaś skład­ka, pre­nu­me­ra­ta, lo­te­rya, lub coś po­dob­ne­go. – Nie jed­no wes­tchnie­nie wy­rwa­ło się z pier­si na in­ten­cję obro­ny kie­sze­ni… pa­spor­to­wi też czu­li już na uczcie szpie­ga nie­za­wod­ne­go a do­tknię­cie łok­cia­mi do za­po­wie­trzo­nych tu­ła­czów, prze­ra­ża­ło ich…

Zupa mo­gła osty­gnąć od chło­du lu­dzi, któ­rzy ją je­dli, le­d­wie wa­żąc się na prze­mó­wie­nie sło­wa.

"We­te­ran tyl­ko był we­sół.

Przy­pa­trz­my się fii­zi­jo­gno­mij jego… uśmiech­nię­tej pod wą­sem. Puł­kow­nik za­słu­gu­je na to. Typ na­po­le­oń­skich żoł­nie­rzy jest zna­ny, po­tęż­na pra­wi­ca jen­jal­ne­go do­rob­ko­wi­cza ce­za­ry­zmu, wy­pięt­no­wa­ła się na­wet na twa­rzach jego pod­wład­nych, dla tego, co słu­ży­ło Na­po­le­ono­wi, no­si­ło jego li­ber­ję na ob­li­czu, w mo­wie i ru­chu. Nic po­dob­niej­sze­go do sie­bie, nad dwu na­po­le­oń­skich nie­do­bit­ków. Róż­ni­ły ich kre­sy na twa­rzy, ręce lub nogi zo­sta­wio­ne na pla­cu boju, ale w du­chu ukształ­to­wa­li się wszy­scy na je­den ide­ał du vieux de la vie­il­le. Puł­kow­nik był wy­jąt­kiem z tej re­gu­ły po­wszech­nej. Szlach­cic nie dał z sie­bie zro­bić choć­by he­ro­icz­ne­go żoł­da­ka, po­zo­stał szlach­ci­cem z koń­ca XVIII. w. Co dziw­niej­sza to szla­chec­two w nim, ocie­ra­ło się nie łą­cząc, z czło­wie­kiem sa­lo­no­wym naj­lep­sze­go wy­cho­wa­nia. Jak gdy­by wpły­wy dwu epok osa­dzi­ły się na nim, nie ru­gu­jąc się wza­jem­nie, z ko­lei puł­kow­nik umiał być pra­wie pa­nem Pol­skim i ra­zem pa­nem hra­bią. – Był bo­wiem ja­kimś hra­bią, choć tego ty­tu­łu nie uży­wał; a na­wia­so­wo po­wie­dziaw­szy, to hrab­stwo wie­le się przy­czy­ni­ło do wy­ro­bie­nia mu uzna­nia w spo­łe­czeń­stwie.

Naj­zac­niej­szy w świe­cie czło­wiek, cha­rak­te­ru wca­le nie dwo­iste­go, puł­kow­nik miał twarz po­dwój­ną, któ­rej zdję­cie i wkła­da­nie nic go nie kosz­to­wa­ło. – Obie Ja­nu­so­we fi­zi­jo­gnom­je były do sie­bie bra­ter­sko po­dob­ne mo­ral­nie, mor­fo­lo­gicz­nie róż­ne. Szlach­cic by­wał dia­ble ru­basz­ny, hra­bia prze­sa­dzał w de­li­kat­nej grzecz­no­ści, – oba gdy szło o po­świę­ce­nie i do­bry uczy­nek, o mi­łość dla kra­ju, – sta­wa­li się jed­nym owym zna­nym i ko­cha­nym puł­kow­ni­kiem.

Do za­sług ry­cer­skich łą­czył on nie­rów­nie cen­niej­szą u nas nie­gdyś, cha­rak­te­ru nie­złom­ne­go w dwu­krot­nem prze­śla­do­wa­niu i nie­wo­li mo­skiew­skiej. Przed ro­kiem 1830 wię­zio­ny był za spi­sek, po 1831 za zbroj­ny udział w po­wsta­niu. Zwie­dził pół­noc kosz­tem ce­sar­skim, za­ko­cha­li się w nim Sy­bi­ra­cy… a te­raz jako zła­ma­ne­go wie­kiem, Mo­skwa pusz­cza­ła za dro­go opła­co­nym pa­spor­tem, aby świad­czył o jej wspa­nia­ło­myśl­no­ści.

Na­la­no wina po zu­pie,… Bóg ra­czy wie­dzieć zkąd ro­dem ale krzep­kie­go. Roz­grza­ło ono tro­chę gło­wy i po­roz­wią­zy­wa­ło usta… Pa­nie tyl­ko mil­cza­ły. Roz­mo­wa mie­dzy są­sia­da­mi, któ­rych los po­sa­dził przy so­bie, roz­po­czę­ła się od mniej wię­cej jed­nej przed­mo­wy.

– Zda­je mi się, że już mia­łem przy­jem­ność… i t… d.

Po­tem rzecz za­ga­jo­no o Rzy­mie… a o wie­ku­istem mie­ście wie­ku­iście jest co mó­wić. Ma ono na­wet ten oso­bliw­szy przy­wi­lej, że o niem ko­mu­na­ły po­wta­rza­ne od lat pół­to­ra­stu, wy­da­ją się jak świe­żu­ten­ko od­bi­te mo­ne­ty wła­sne tych… co je w obieg pusz­cza­ją.

Jed­no krze­sło zo­sta­ło próż­ne…

Mało się trosz­czy­li o nie go­spo­da­rze.. bo je w sza­ry ko­niec ze­pchnię­to, i słu­żą­cy już miał je od­su­nąć, gdy w pro­gu głos we­sół a po­waż­ny ozwał się sta­ro­pol­skiem:

– Nie­chże bę­dzie po­chwa­lo­ny Je­zus Chry­stus. Wszy­scy pod­nie­śli gło­wy od zupy…

W pro­gu oświe­co­na bla­skiem świec w kan­de­la­brach umiesz­czo­nych, go­rza­ła ory­gi­nal­na po­stać. Był to męż­czy­zna nie mło­dy, jak­by pół­kow­ni­ko­wi ro­wie­śnik; z twa­rzą sta­rusz­ko­wa­tą, po­marsz­czo­ną, bro­da­tą, w suk­ni niby piel­grzy­miej, niby za­kon­nej, z ki­jem w ręku, ka­pe­lusz ze skrzy­dły wiel­kie­mi trzy­mał w dru­giej trzę­są­cej się już dło­ni. – So­kra­tycz­na ta głów­ka star­ca, mimo na po­zór nie­fo­rem­nych ry­sów, coś w so­bie grec­kie­go fi­lo­zo­fa twa­rzy, ob­li­cza Ko­ściusz­ki i tru­piej czasz­ki ma­ją­cych, była nie­zmier­nej sło­dy­czy i ro­zu­mu… peł­na. Czo­ło wy­pu­kłe, skle­pi­ste jak ko­pu­ła, wzno­si­ło się nad ży­cia świą­ty­nią, przez któ­rej dwa okna czar­ne, świe­cą­ce jesz­cze, ły­skał ogień du­szy, – a przez jej usta – wro­ta Have, mi­ło­ści peł­ne mó­wi­ło.

Ory­gi­nal­nie wy­glą­dał ten miły czło­wiek, któ­re­go same rysy już po­cią­ga­ły uro­kiem, roz­bra­ja­ły nie­chę­ci, na­rzu­ca­ły zło­te kaj­da­ny… Pa­trząc nań moż­na było zro­zu­mieć wiel­ki wpływ lu­dzi za­gad­ko­wych, co wie­dli za sobą tłu­my.

Roz­two­rzył ręce spoj­rzaw­szy na stół, któ­ry osie­dli ro­da­cy ota­cza­ją­cy sę­dzi­we­go puł­kow­ni­ka.

– O bło­go­sła­wio­ne niech będą… za­wo­łał, aga­py pol­skie, sie­ro­ca uczta tu­ła­czy, przy któ­rej wi­dzę oto ze­bra­nych roz­bit­ków ca­łej zie­mi na­szej, i bło­go­sła­wion niech bę­dzie ten, w czy­je imie po­tra­fi­li się zjed­no­czyć bra­cia… Wi­taj­cie mi dzie­ci! Ja mogę się tak do was ode­zwać, bo nie­ma mię­dzy wami, nie­wyj­mu­jąc si­wej puł­kow­ni­ka głó­wy, komu bym oj­cem być nie mógł. Jam tu je­den z was co całą Pol­skę pa­mię­tam.

Go­spo­da­rze po­wsta­li, puł­kow­nik się ru­szył.

– Siedź­cie, za­wo­łał przy­by­ły, sta­wia­jąc w ką­cie kij, na któ­rym ka­pe­lusz po­wie­sił, – ja znaj­dę miej­sce moje…

A wi­dząc, że mu in­ne­go chcia­no ustą­pić – do­dał:

– Niech Bóg ucho­wa by się kto ru­szył, bo nie sią­dę… Nie przy­sze­dłem tu jeść, ale pa­trzeć na sym­bo­licz­ne ła­ma­nie chle­ba… Wszak ci to skrom­ne uczty pierw­szych chrze­ści­jan, któ­re uświę­ca­ła tra­dy­cja Chry­stu­so­wych z ucznia­mi wie­cze­rzy – były zjed­no­cze­nia, bra­ter­swa, mi­ło­ści, pierw­szem zna­mie­niom wi­docz­nem, wszak ci i wie­ku­ista ofia­ra, usta­no­wio­na przez Zba­wi­cie­la, jest nie­bie­ską ucztą… A ile­kroć w du­chu zgo­dy, bra­ter­stwa i mi­ło­ści Chry­stu­so­wej ła­mie się chleb, przy­po­mi­na­ją­cy że my się wszyst­kiem w ży­ciu złem i do­brem ła­mać z sobą i dzie­lić po­win­ni­śmy. – Bóg na­ów­czas jest z ludź­mi… Dla tego mó­wię – po­kój Wam…

Wes­tchnął, łok­cie oparł na sto­le, pa­trzał po ucztu­ją­cych, kto­rzy mil­cze­li. Na wszyst­kich twa­rzach był wy­raz współ­czu­cia i za­ję­cia, jed­na tyl­ko twarz su­ro­wa du­chow­ne­go, któ­ry przy­był z ową ga­da­tli­wą ko­bie­ci­ną, po­wlo­kła się ja­kąś chmu­rą… wi­docz­nie mu nie w smak było, że nie na­masz­czo­ny, świec­ki czło­wiek zna­cze­nie ła­ma­nia chle­ba, aga­pów i uczty Bo­żej, tak zu­chwa­le tłu­ma­czył. Był­by się może na­wet w imie or­tho­do­xij ode­zwał, gdy­by go słusz­na nie po­wstrzy­ma­ła uwa­ga, że sta­ru­szek go­rą­cem sło­wem ry­chlej so­bie ser­ca i umy­sły, niż on swą po­wa­gą, po­zy­ska.

Tym cza­sem ten, któ­re­go i my, jak wszy­scy zna­jo­mi, Tat­kiem na­zwie­my, pa­trzał i bło­go się uśmie­chał…

– Du­sza się ra­du­je, rzekł w koń­cu… po ci­chu, gdy wi­dzi że choć w nie­do­li, na ob­cej zie­mi po­da­ją so­bie ręce nie­zna­jo­mi w imie ma­cie­rzy…

Pan Ro­man Lu­tyń­ski za­gry­zał usta i krzy­wił się rad­by był zwró­cił roz­mo­wę w inną stro­nę, na inny ją ton na­stro­ił, i z pol­skiej ko­smo­po­li­tycz­ną uczy­nił, – ale nie miał od­wa­gi wy­stą­pić do wstęp­ne­go boju…

Jed­no to go po­cie­szać mo­gło, że pa­trzał na dwie bla­de pan­ny, przy­by­łe ze stroj­ną ową damą i w oczach jed­nej z nich czy­tał uzna­nie, ten sam wstręt… ku po­la­ke­rij sen­ty­men­tal­nej. – Uśmiech­nę­li się do sie­bie.

Z dru­giej stro­ny ar­ty­sta, któ­re­mu frak nie­sły­cha­nie za­wa­dzał, a koł­nie­rzyk pi­ło­wał bro­dę, nie­zno­śnie, jak w tę­czę po­glą­dał w dru­gą pan­nę bla­dą, wi­docz­nie młod­szą i za­pew­ne uspo­so­bio­ną in­a­czej, bo za­miast na Ro­ma­na, spo­glą­da­ła na ar­ty­stę nie­śmia­łe­go, wiel­ce za­gad­ko­we­mi oczy­ma, któ­re niby coś mó­wi­ły, niby nic po­wie­dzieć nie­chcia­ły.

Dwie bla­de pan­ny, były oczy­wi­ście sio­stra­mi i mia­ły w swych ry­sach po­do­bień­stwa wie­le do sie­bie, a jed­nak­że jak nie­bo od zie­mi róż­ni­ły się…

Star­sza, w któ­rą pa­trzał hr. Ro­man, była 'po­gar­dli­wa i wiel­ka pani, wi­docz­nie z por­ce­la­no­wej gli­ny ule­pio­na…. Młod­sza może przy­pusz­cza­ła, że wszy­scy są z jed­nej stwo­rze­ni i dla tego wzrok jej za­błą­kał się na bied­ne­go ar­ty­stę.

Ar­ty­sta był w isto­cie jesz­cze bied­nym bra­cisz­kiem, od­by­wa­ją­cym no­wi­cjat…

Imie miał Jó­zef Czar­ny, a był sy­nem wie­śnia­ka z kra­kow­skie­go, w Rzy­mie to­wa­rzy­sze prze­zwa­li go Bep­po Nero… Że się w szko­le kra­kow­skiej wy­kształ­cić po­cząt­ko­wo po­tra­fił, na­tchnio­ny ru­ina­mi sta­re­go gro­du, to nic dziw­ne­go, ale że sie­ro­ta ubo­gi po­tra­fił się do­stać do Rzy­mu, – mo­gło się za cud uwa­żać.

Co oso­bliw­sza, do­bił się tu nie po­trze­bu­jąc ła­ski ni­czy­jej.

Czar­ny nie był pięk­ny, a miał twarz, od któ­rej oczów cięż­ko było ode­rwać. Wy­cio­sa­na jak od to – pora… zna­mio­no­wa­ła ener­gję nie­złom­ną… Czuć było pa­trząc że ten czło­wiek mu­siał mó­wić mało – cier­pieć umiał, a mil­czeć i wie­rzył w to, że po­tę­gą we­wnętrz­ną czło­wiek góry dźwi­gać może. – Był zim­ny na po­zór, ale też cały ogień za­sy­pa­ny po­pio­łem tlał w jego wnę­trzu… Bep­po Nero siadł po­mię­dzy po­znań­czy­kiem z książ­ką w kie­sze­ni, po­krew­nym so­bie po du­chu, a próż­nem krze­słem, tak że te­raz spo­tka­ła go ta cześć, iż koło nie­go usiadł Tat­ko.

W to­wa­rzy­stwie naj­cie­kaw­szem jest, gdy się ono splą­cze z nie­do­bra­nych ży­wio­łów, jak po­wi­no­wa­te uspo­so­bie­nia oczy­ma się z sobą wią­żą, i te­le­gra­fu­ją so­bie wej­rze­nia­mi. – Po­dob­na gra od­by­wa­ła się tu­taj – Hr. Ro­man mó­wił do bla­dej pan­ny, jej sio­stra od­zy­wa­ła się do Bep­pa, Tat­ko oczy­ma po­ro­zu­mie­wał się z puł­kow­ni­kiem. – Ukra­iniec, nie­co dzi­ki, prze­glą­dał lu­dzi jak kopy na ła­nie, nie­wie­dząc jesz­cze pod któ­rej cie­niem od­pocz­nie. Pru­sak mil­czał i jadł jak­by tyl­ko świad­kiem chciał być, lub czy­hał na spra­woz­da­nie w ja­kim dzien­ni­ku….

Naj­bar­dziej od­osob­nio­ny a za­to­pio­ny w my­ślach był Staś Le­li­wa… pa­trzał w swój ta­lerz i ma­chi­nal­nie pił wino z kie­li­cha…

– Cóż ty tam du­masz wiesz­czu? za­py­tał Tat­ko, spoj­rzaw­szy nań z ko­lei – po sta­ro­świec­ku bu­dzę cię, w ja­kim ko­lo­rze?…

– W czar­nym, za­wsze w czar­nym, od­parł pod­no­sząc gło­wę Le­li­wa. –

– To cho­ro­ba – od­parł sta­ru­szek, wie­rzaj mi, ani po­ezja, ani mi­łość nie cho­dzą w ża­ło­bie… pierw­szej sza­ta zło­ci­sta, dru­giej ró­ża­na…

– Ale gdzież dziś po­ezja i gdzie mi­łość? od­parł Staś. – Za­miast nich, mamy ko­le­je że­la­zne i eko­nom­ję po­li­tycz­ną.

– Ci­cho..! wiesz­czu! to są lar­wy – od­parł Tat­ko, i z któ­rych jaki mo­tyl wy­le­ci, czy ty wiesz!

– Mnie się zda­je że ten, co na skrzy­dłach ma tru­pią głów­kę…

– Ta­kie­go bo na świe­cie nie­ma! za­śmiał się sta­ry. Bóg na wszyst­kich skrzy­dłach i na wszyst­kich czo­łach po­pi­sał jed­no sło­wo… Mi­łość!

Hr. Ro­man aż ra­mio­na­mi ru­szył, wśród tej roz­mo­wy do­staw­szy nud­no­ści… Spoj­rzał na pan­nę, pan­na mu się in­te­li­gent­nie od­śmiech­nę­ła. Nie­znacz­nie na­wet po­ru­szy­ła ra­mio­na­mi.

W tern wy­stro­jo­na mama pach­ną­ca, w ko­ron­kach i atła­sach, z reszt­ka mło­do­ści na licu, w imie wdzię­ku swe­go, płci, po­ło­że­nia to­wa­rzy­skie­go i imie­nia, uczu­ła po­trze­bę zwró­cić roz­mo­wę na tor inny.

– A! ko­cha­ni pa­no­wie, rze­kła gło­sem piesz­czo­nym, dziw­nie nie­zgod­nym z po­tęż­ne­mi kształ­ty bu­do­wy, z któ­rej wy­cho­dził – a pa­no­wie moi… Czy­by­śmy z tych my­stycz­nych, po­etycz­nych fraz, któ­rych pięk­ność uwiel­biam, nie mo­gli znijść do zro­zu­mia­łej mowy pro­stych śmier­tel­ni­ków. W Rzy­mie, nie­go­dzi się mó­wić o czem in­nem jak o Rzy­mie.

– Świę­ta praw­da, prze­rwał puł­kow­nik so­le­ni­zant… – tyl­ko za po­zwo­le­niem hra­bi­nej do­bro­dziej­ki, o ja­kim?

– Wie­leż jest Rzy­mów? spy­ta­ła uśmie­cha­jąc się ko­bie­ta.

– W isto­cie, wmie­szał się do roz­mo­wy du­chow­ny gło­sem su­chym, ale do­bit­nym i zdra­dza­ją­cym wpraw­ne­go mów­cę, – w isto­cie Rzy­mów jest kil­ka… a co naj­mniej dwa, po­gań­ski pod no­ga­mi na­sze­mi, chrze­ści­jań­ski nad gło­wa­mi.

– Com­me c'est bien dit! słod­ko od­po­wie­dzia­ła hra­bi­na.

– Czy tyl­ko pew­nie, za­gad­nął Tat­ko, Rzym po­gań­ski pod no­ga­mi a Chry­stu­sów nad nami? O! bog­daj­by tak było! Ale – oj­cze mój – wyj­mu­jąc wy­bra­ne dzie­ci Chry­stu­swe, do któ­rych wy na­le­ży­cie… jako ka­pła­ni – iluż tu mię­dzy nami ta­kich, coby po tro­szę choć po­ga­na­mi nie byli?

Naj­sza­now­niej­szy są­siad mój – wska­zał ar­ty­stę, – jest moc­no po­dej­rza­ny o pa­le­nie ofiar przed Tor­sem i Apol­li­nem bel­we­der­skim – dal­szy jego są­siad boję się by nie był czci­cie­lem Pal­las-Athe­ne… a jak by­śmy mię­dzy sobą da­lej szu­kać chcie­li, zna­la­zło­by się i wię­cej nie­do­bit­ków po­gan…

– To też ko­ściół wo­ju­je, aby ich pod­bić i dla tego to wiecz­nie on jest Ec­c­le­sia mi­li­tans.

Hra­bi­na wes­tchnę­ła, na­pi­ła się tro­szecz­kę wina z kie­lisz­ka, roz­mo­wa, któ­rą ona po­kie­ro­wać chcia­ła, aby się to­czy­ła po zie­mi, zno­wu po­szła w ob­ło­ki.

Obiad tym cza­sem cią­gnął się da­lej i ja­kaś pół­mi­sko­wa spra­wa roz­cię­ła roz­mo­wę na pół.

– Trze­ba przy­znać – ozwał się puł­kow­nik, że dla nas co pa­mię­ta­my na­szą Pol­skę sta­rą…

– A! nie­szczę­ście! szep­nął Ro­man do ucha są­sia­do­wi – już wpa­dli­śmy na Pol­skę, c'est fini, nous al­lons avo­ir de la po­li­ti­que, a ju­tro pan Kap­nist ra­port wy­sto­su­je…

– Ale co pan chcesz? gdzie się po­la­cy zbio­rą, dwa przed­mio­ty są nie­unik­nio­ne – Pol­ska i ko­bie­ty…

Hr. Ro­man, któ­ry jako pru­ski oby­wa­tel, naj­mniej się mógł oba­wiać pana Kap­ni­sta, przez wzgląd na przy­ja­ciół z za­bo­ru mo­skiew­skie­go, po­sta­no­wił prze­ciąć roz­mo­wę he­ro­icz­nie W spo­sób Alek­san­dra W., i wstał z kie­li­chem w ręku… Jako je­den z go­spo­da­rzy, wi­docz­nie po­sta­no­wił za­in­to­no­wać zdro­wie so­le­ni­zan­ta.

Ale Tat­ko doj­rzał ru­chu i do­my­ślił się in­ten­cij, uro­czy­ście rękę pod­nió­sł­szy, wstrzy­mał im­pet go­spo­da­rza.

– Naj­star­szy wie­kiem, – naj­daw­niej­szy z przy­ja­ciół puł­kow­ni­ka – rzekł, po­zwo­li­cie bym się ode­zwał za was. Siwy włos daje mi do tego pra­wo, – a czci­god­ny nasz puł­kow­nik nie roz­gnie­wa się, gdy za­pro­te­stu­ję prze­ciw­ko zdro­wiu jego, wno­sząc na­to­miast inne…

W dzi­siej­szych cza­sach jest ono je­dy­nem, któ­re Po­la­kom wzno­sić wol­no… Tłu­ma­czę się.

Po dzia­dach zo­sta­ły nam tra­dy­cje – zo­sta­ły sło­wa nie­zro­zu­mia­łe, któ­re po­ko­le­niom od­da­no, aby z nich wiel­ką myśl przez przod­ków rzu­co­ną w nie, wy­do­by­ły. Gdy­by­śmy z prze­szło­ści wy­ra­zów czy­tać umie­li du­cha na­ro­du!

Nie śmiej­cie się, je­śli go szu­kać będę w pi­ja­nym to­a­ście. Pi­li­śmy na nie­szczę­ście na­sze, pi­ja­ne po­ko­le­nia nie­wie­dząc o wiel­kiem sło­wa zna­cze­niu, pod­rzu­ca­ły tern zdro­wiem, aż pa­dło jak pił­ka u nóg na­szych. Ale w tej pił­ce za­szy­ty jest di­ja­ment!

W spu­ści­znie po przod­kach zo­stał nam to­ast sku­pia­ją­cy w so­bie całą treść ży­cia na­ro­du, całą przy­szło­ści na­ukę, ta­jem­ni­cę ży­wo­ta na­sze­go… Mam­że po­wie­dzieć, że tym to­a­stem na­szym, co prze­brzmiał nie­zro­zu­mia­ły trzy wie­ki, jest peł­ne dziś zna­cze­nia…

Ko­chaj­my się!!

Pod­niósł Tat­ko kie­lich do góry i po­wtó­rzył –

Ko­chaj­my się!

Cała Pol­ska jest w tym wy­ra­zie… Dla tego, że­śmy się nie ko­cha­li jak było po­trze­ba, – wiecz­nie ten wy­raz pra­gnie­nia wy­ry­wał się, wy­ry­wa nam z ust, brzmi… dzwię­czy… przy­po­mi­na –

Ko­chaj­my się.

W niem wszyst­ko… cześć dla prze­szło­ści, co się na ten sym­bol zdo­by­ła… bra­ter­stwo… siła… zmar­twych­wsta­nie – zwy­cięz­two…

Puł­kow­ni­ku w ręce Two­je… zdro­wie tych co przy­ka­za­nie mi­ło­ści speł­nia­ją…

Sala cała za­mil­kła, hr. Ro­ma­no­wi sa­ty­rycz­ny uśmie­szek prze­śli­znął się po ustach, star­sza pan­na bla­da spu­ści­ła oczy; jej mat­ka po­pra­wia­ła ko­ron­kę, na któ­rej osia­dła pru­szyn­ka chle­ba…. pru­sak pa­trzał zdzi­wio­ny, resz­ta to­wa­rzy­stwa z za­pa­łem po­rwa­ła za kie­li­chy i wszyst­kie gło­sy, nie wyj­mu­jąc so­le­ni­zan­ta, po­wtó­rzy­ły go­rą­co…

Ko­chaj­my się…

Ar­ty­sta spoj­rzał na młod­szą pa­nien­kę, trzy­ma­ła kie­lich i nie­śmia­łe wej­rze­nie zwró­ci­ła na Czar­ne­go… jak­by pra­wie po­wie­dzieć mu chcia­ła, że daje po­zwo­le­nie ko­cha­nia się…

Bep­po drgnął, oczy mu bły­snę­ły, ale na­wy­kły | mil­czeć, po­skra­miać się i taić – wy­prę­żył zim­no i sztyw­nie.

– Ale ja dla tego – ozwał się wśród po­wszech­ne­go mil­cze­nia hr. Lu­tyń­ski, – ja dla tego po­zwo­lę so­bie, w in­nej for­mie, po pro­stu po­wtó­rzyć zdro­wie sza­now­ne­go puł­kow­ni­ka…

Po­pra­wił się na­tych­miast,

– Czci­god­ne­go hra­bie­go!! Kie­li­chy się pod­nio­sły, – puł­kow­nik wstał.

– Z du­szy i ser­ca dzię­ku­ję, rzekł – uczci­li­ście mnie nad za­słu­gę, bo ta­kich jak ja zie­mia na­sza wy­da­je ty­sią­ce. Przyj­mu­ję zdro­wie to tyl­ko jako odro­bi­na tej ca­ło­ści, któ­rą sła­bo i nie­udol­nie przed­sta­wiam. – Ale skła­da­jąc wam dzię­ki, po­zwól­cie bym do­po­wie­dział myśl Tat­ka… Dziś nie pić nam zdro­wia lu­dzi, ale się ści­snąć, ze­wrzeć, sku­pić, po­dać so­bie dło­nie, prze­ba­czyć ura­zy, zrzu­cić uprze­dze­nia… a pod­nieść oczy ku ob­ra­zo­wi tej, o któ­rej ja rzek­nę, jak Chry­stus o dzie­wecz­ce ma­jąc ją wskrze­sić:

– "Tej, któ­ra nie umar­ła – ale śpi."

Hr. Lu­tyń­ski nie śmiał za­pro­te­sto­wać, ale za­gryzł usta, skło­nił gło­wę, pan­na spoj­rza­ła nań – tak się do­sko­na­le ro­zu­mie­li!! Mama oba­wia­jąc się za­pew­ne ko­men­ta­rzów do to­a­stu przy­ję­te­go go­rą­co z jed­nej stro­ny, po­wo­li po­su­nę­ła krze­słem… da­jąc znak wsta­nia od sto­łu…

– Tak go­rą­co tu – za­wo­ła­ła…

Po­eta jak­by obu­dzo­ny wstał, obej­rzał się… i drżą­cą ręką kie­lich do góry wzno­sząc, za­wo­łał… wśród ogól­ne­go mil­cze­nia…

Ko­chać i cier­pieć – dwa są ży­cia sło­wa.

Ko­chać – umie­rać – albo żyć bo­le­ścią.

Mi­łość jest śmier­cią, – ból jest ży­cia tre­ścią

Ży­cie – ból – mi­łość – za­gad­ka sfi­nxo­wa.

A więc ko­chaj­my się my – Mo­ri­tu­ri!

I sa­lu­tuj­my mi­ło­ścią przed­zgon­ną…

I to­ast śmier­ci wśród ży­cia tor­tu­ry..

Niech od roz­pa­czy da nam tarcz obron­ną…

Ko­chać się – pra­wo! My z tem pra­wem ci­chem,

Idź­my pal­la­djum nie zdra­dza­jąc wro­gom –

Ze­mstę i karę zleć­my na­szym Bo­gom

I umie­raj­my z mi­ło­ści kie­li­chem!!

– Bra­wo! za­wo­łał puł­kow­nik. – Ślicz­nie może, – ale da­li­bóg nie­speł­na ro­zu­miem, ci­cho szep­nął Ro­man.

Tat­ko po­szedł i uści­skał Sta­sia ze łza­mi –

– Daj mi rękę – księ­życ świe­ci, Rzym cud­ny po księ­ży­cu, pój­dzie­my ra­zem na Mon­te Pin­cio….
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: