- W empik go
Kochajmy się: obrazki z życia współczesnego - ebook
Kochajmy się: obrazki z życia współczesnego - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 359 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
przesyła
z przyjacielskiem pozdrowieniem
Autor.
Roku niepowiem – było to któregoś z tych lat co się zapisują w życiu niezmazanemi głoski dijamentowemi i świecą potem długo na szarem tle wspomnień…..
Rzym był tak uroczyście piękny w ruin swych majestacie, jak on tylko na całej kuli ziemskiej być umie.
Rzym… Roma! imie wiekuiste… urocze, straszne, wielkie… a pod niem dziś pustynna równina, miasto zwalisk i kościołów, a nad niem kopuła Ś. Piotra… Stolica niegdyś siły ziemskiej, dziś zwichniętej siły duchowej, która światem rządzić miała… Rzym – ruina – zagadka… kolebka teraźniejszości, przysypana popiołem zamieszonym krwią i łzami… Gdy myśl tu przybieży w gościnę do grobów. umiera w nich, kopiąc się coraz głębiej, a niemogąc dobyć z nich czego pragnie – prawdy i słowa życia… Tu trzeba przyjść umierać… bo śmierć łatwa i słodka – ale żywot niemożliwy… pogodzić go z tem, co tu z tych ruin wykwita – któż podoła?
Stanąwszy na gruzowisku Colosseum, spytawszy o ostatnie słowo tych olbrzymich prac i ofiar. tylko łza bezsilna, wybija się z powiek… czuje się tylko ciemności… ostatni wyraz tego wiekowego trudu… w obłokach, po nad nami, nie tutaj, a my, my go nie pochwycim nigdy. Próżne mozoły i ofiary – przeznaczeniem naszem chodzić w ciemnościach, szukać drogi i nieznaleść i skonać na ustach ze stygnącem pytaniem.
– Co to jest?
Komedja życia, czy trajedja śmierci… ale dla czegoż życie i śmierć? dla czego?
Na to, dla czego, nigdzie nie ma odpowiedzi… Kopać się w gruzach, czy kopać w życiu, daremno…
Rzym tą dziejową, zagadką, smutny jest jak trumna. – Dla czego był i żyć przestał? – czemu ruiny te podniosły się i runęły? Dokąd uciekło słowo tego życia i zagadka tej śmierci?
Na kartach ksiąg co opowiadają dzieje, jest wszystko spisanem, aż do ceny targowej starego rynku rzymskiego, aż do grosza, który ubogi lud płacił za łaźnię… ale nie szukajcie tam słowa zagadki… Zagadki klucz w niebiesiech…
Nigdzie się tajemnica życia i człowieka nie czuje groźniej, jak tutaj… Chwast rośnie na arcydziełach… ducha porozbijał młot bezmyślny… dla czego?
Echo ruin, odpowiada szydersko.
– Dla czego? A po echu słyszysz tylko śmierci milczenie. –
Pył, w którym toną stopy, to spopielałe kości miljonów ludzi i secin wieków. wsiąkłyby weń łzy całego świata i zostałby tak suchym i milczącym jak jest… Wszystko nieme…
Ale od niemoty owej, bije ci serce rozpaczą wielką co by niebiosa rozbiła, gdyby do nich dostać się mogła. Nie ma skrzydeł… pełza jak robak i zgnieciona obraca się w kałużkę krwi, w plamę,… w popiół, w nicość. Wypił ją ptaszek śpiewając, lub kwiat pochłonął na miłośne gody…
Na mogile onej rozpaczy, szczebiocze wiecznie nierozwikłane – Dla czego?
Rzym to olbrzymi sarkofag tego świata, który się skończył z nim gdy, nowy miał się poczynać. –
Vicisti Galileae… wypisane na kopule Św. Piotra… ale gdzie zwycięztwa zdobycze?… Trup pokonanego pogaństwa schwycił skostniałemi dłońmi żywe dziecię i dusi je lat dwa tysiące… Ani trup umrzeć i rozsypać się, ani dziecię może wyrosnąć… Czasem w tym splocie życia i śmierci rozeznać trudno, gdzie to co żyje i to co umrzeć było powinno.
Słońce zapada za sine i fijoletowe góry, w powietrzu cisza uroczysta… zegary biją jakieś niezrozumiałe godziny przeszłości… jeszcze nie nadeszła snu chwila, a rzekłbyś że miasto śpi całe… Mury puste, ulice puste i skorup więcej niż ludzi…
Powoli ciągnie pogrzeb przez Forum. Pogrzeb w Rzymie to jakby dopełnienie żałobnego obrazu, nic się lepiej nie godzi z tym grobem…
W milczeniu idą szeregiem zakapturzone bractwa… zielone, szare, brunatne… za trumną niema nikogo, ani ojca, ani brata, ani męża… Śmierć rozerwała węzły krwi, umarły należy do surowego Boga… idzie na rachunek…. Dla świata już go nie ma…. Śpiew posępny prowadzi do milczenia wiekuistego…
Kapnicy prześli, ulica została pustką… ptaki siadły na ruinie i szczebioczą…. Czy i one pytają –- dla czego?
Nie – tylko nam, nam tylko dano pytać bez odpowiedzi, wiedzieć że niewierny nic, rozumieć swą nicość i ręce łamać, rozpaczając o jutrze… Ptaszki żyją – my umieramy cale życie. I to się nazywa żywotem…? Ironja od kolebki do grobu… walka z niewidomem, z ciemnością – z wykrzywionym znakiem zapytania.
Cicho na Via Appia…. W tej drodze grobowej pozostał ślad kół, któremi z Romy Cezarów wyjechało ostatnie bożyszcze, siła ostatnia i ostatni człowiek starej epoki. – Po za niemi rozsypało się w proch, co zostało – niepotrzebnem.
Tylko sosny, laury, chwast, krzewy, dzika róża i trawy rozbujały na tłustym podściole ze stu wieków, zmienionym w kupę gnoju… Jak serdecznie obejmują one marmur, bronz, kunszt, myśl, ból… i jak serdecznie spoczywają świętość i występek, cielska Neronów i zwłoki męczenników.. Chylą się gałęzie zielone i cisną… śmierci posłanniki udają że przychodzą w imie życia.
Bluszcz tuli i zabiia… Pod nogami co płyta strzaskana to karta dziejów. Złomek ten mar – muru przypłynął z Afryki, żeby się rozsypać na ruinie…Opłacił go człowiek potem i krwią… Spytaj dla czego!
Na ogromnym grobie jednego człowieka, któryby tysiąc pomieścił, przylepiła się chatka uboga. Urosła z cegieł kolumbarjum, na urnie wywróconej leży dziecko kwiląc do żywota…
Powoli mury otaczające grobową drogę rzucają coraz dłuższe cienie… przestrzela je gdzieniegdzie pomarańczowy szlak słoneczny… na nim drgają widma gałęzi, któremi wiatr porusza.
Innego ruchu tu niema. Ostatnia kareta kardynalska wróciła do Rzymu, ostatni żebrak powlókł się do szynku, ostatni anglik odjechał do gospody… Po nad drogą wszystkie furty pozatrzaskiwane, bramy kościołów zawarte… na murach gdzieniegdzie jedyne świadectwo człowieka, schnące szmaty odzieży, czy całunów?… Kto to odgadnie.
Na złomku marmurowego gzemsu, siadło dwóch ludzi… słów im nie stało czy myśli, patrzą i milczą… Niema wyrazu, którym by się tu wypowiedziała tęsknica…
Mrok już zapadł na Via Appia… noc leci i wyrywa oczom zgrozę tych olbrzymich rumowisk…
– Chodźmy, rzekł jeden…
– Chodźmy…
Wstali… Ale kroki ciężkiemi się wloką, do nóg poczepiała się kamieniami wiekuista tęsknica – po co iść? po co żyć? – dla czego się nie położyć w tych popiołach i nie obrócić w popiół? –
– Tak, rzekł bladej twarzy pięknej młodzieniec przystając – w Rzymie maleje wszystko… tu mniej zrozumiałem jeszcze co otacza człowieka…. Ananke czytasz na murach… ananke śmierci i cierpienia. Niema prawdy innej nad prawdę bolu i nicości… A jednak?
Towarzysz nie odpowiedział, on mówił dalej.
– A jednak, po za tern wszystkiem co niepojęte, leży jasność i rozwiązanie proste, – nieodwołalne, wiekuiste, do którego tylko umysł ludzki nieszczęśliwy dobić się nie umie… Świat i człowiek nie może być igraszką jakichś sił, które na ślepo grają w ciemnościach chaosu?
– Na pytanie życia odpowiedzą śmierć, westchnął drugi starszy towarzysz – możemy być więc spokojni, bo odpowiedź nadejść musi, prędzej, później.
– Dla czego to wirowanie w pomroce?
– Wszystko się kończy tern – dla czego… rzekł drugi…
Zamilkli… powoli weszli do miasta. Różnicę drogi cmentarnej od ulicy żywej stanowiło tylko, że tu ruin było więcej… Coś na kształt człowieka ruszało się w cieniu pod drzwiami, na chodnikach…
Przez otwarte drzwi widać było świecące stare lampy rzymskie nowemu światu, ktory o dziadzie zapomniał…. Ludzie znużeni pili wino u stołów. kobiety kołysały dzieci… miłosna para, która na chwilę zapomniała życia, szeptała pod murem… coś o szczęściu, a kryła się, bo by z niej śmiała się rzeczywistość głodna i odarta.
Minęli kolumny, rozwalone portyki, świątynie zmienione na sklepiki… tu świeciło w oknach raźniej… napływowy żywioł europejski przyniesionym zkąd inąd ruchem, usiłował się obronić tutejszej śmierci i skrzepnięciu.
Tu już Rzym nie był sobą,… ale cudzoziemską gospodą… niby namiotem w pustyni… Domy zdały się poprzesadzane zkąd inąd jak ludzie. –
Naprzeciwko Minerwy stała gospoda otworem, w gospodzie były aksamitem wybijane sprzęty i zwierciadła i komfort i powszednia życia fizijognomja… tu można było odetchnąć. Trupa Romy nie widać ztąd było…. Oba podróżni usiedli i czoła ich rozfałdowały się nieco…
– Smutny ten Rzym, rzekł młodzieniec, ale ta żałoba jego pociąga… rozmiłowuje się w nim jak w grobie ojca… Dla nas ten straszny upadek, święcący kośćmi tysiącoletniemi jest lekarstwem – odciąga od myślenia o własnym…
– Gdyby porównanie do zbytku niebyło drobnem i trywialnem, rzekł drugi, porównałbym Rzym do kościotrupa bydlęcia na ukraińskim stepie u studni…
Czyni mi to samo wrażenie…
– Ukraińcem jesteś nawet nad Tybrem, rozśmiał się drugi, – ale porównanie złe całkiem nie jest może.
Jak ten koń, którego kości w stepach bieleją i rzymski świat leciał, wlokąc za sobą wóz ludzkości – aż padł.
– Ja tu nic nie widzę prócz bielących kości. –
– Ja przez nie widzę jeszcze konia….
Jeden z nich ziewnął, drugi westchnął, drzwi się otwarły i wesoło, raźnie wszedł trzeci, z wielkiego świata wykwintem ubrany człowiek, młody jak oni…
Na twarzy jego najwięcej było widać młodości, więcej niż myśli i ducha; śmiały się oczy, usta, czoło, pukle włosów. zęby białe i wąsy najeżone…
Młody a smutny spojrzał ze zgrozą i pomyślał może – Czy to nie świętokradztwo, być tak wesołym w Rzymie?
Było to wesele widocznie przywiezione w tłumoku, zkąd inąd, nie tu wyrosłe… zagraniczne, rodem z tej ziemi, która na stypie tańcuje. –
– Cóż wy tu tak w chmurach siedzicie? zaśpiewał głos młody… co wam to jest? czyście głodni? pomęczeni? czy okradzeni? czy was antykwarjusz oszukał? czy ziomek jaki w imie ojczyzny z worka krwi złotej upuścił. – Mówcie!!
– Nic… nie mamy ci do odpowiedzenia, poprostu rzekł smętny wędrowiec, wracamy z Miciem z Via Appia i upiliśmy się tęsknicą…
– Bo któż też kazał wam tak niesmacznego próbować napoju? napijcie się szampańskiego, ocuci?
– A! ty wierzysz, że szampańskie nie jest emetykiem zamaskowanym? spytał smutny.
– On jest, dodał drugi, w tym wieku szczęśliwym, w którym można truciznę jeść łyżkami… a w trumnie romansować… młodość!
– Dajże ty mi pokój z młodością, obrażony odparł elegant, nie jestem blanc-bec… ale mam uczciwą, szlachecką naturę, która trawi nawet weltschmerz, gdy głodna… Ja życie jem jak szparagi od grubszego końca, a drugi twardy rzucam precz…
Rozśmieli się.
Nim pójdziemy dalej, wytłumaczmy iż trzej panowie rozmawiający wszyscy należeli do tej narodowości która niedawno jeszcze zwała się polską, a która dziś wprawdzie się przyznaje do pochodzenia, jednak jak najstaranniej rozgatunkowuje sama, na koronjaszów, Wielkopolan, prusaków, galicjan, krakowian i t… p. – Smutny a piękny młodzieniec pochodził z królestwa niegdy kongresowego, towarzysz jego starszy z Ukrainy, ostatni wesoły przybysz z wielkopolski. – Pierwszy z nich, możnej i słynnej rodziny potomek, zwał się Stanisławem Leliwą, drugi z ruskiej, starego rodu, może niegdy książęcego, miał imię Micio Zmora, trzeci był nawet hrabią i szczycił się imieniem Romana Lutyńskiego.
Leliwa był trochę poetą, marzycielem i duchem tułaczym, szukającym prawdy po świecie. Ukrainiec szukał szczęścia, ale zaglądał czasem do puszki Pandory, która się zowie księgą mądrości ludzkiej, Wielkopolanin szukał rozrywki, a dowcipu całego i wykształcenia używał ku uprzyjemnieniu tej przejazdki, którą nazywał czasem farsą a niekiedy ciężkiem brzemieniem życia.
Hr. Roman ziewnął spoglądając na zegarek. –
– No cóż? spytał, czas na nasz obiad, – przecie dwóch z nas ma być gospodarzami, a przyjmując dostojnego weterana i szanownych współobywateli imaginacyjnej naszej kochanej Polski… mając do czynienia z drażliwościami wszelkiego rodzaju, trzeba być zawczasu na stanowisku?? hę?
– Że też nigdy nie możesz po ludzku się odezwać, gdy tkniesz co polskiego! zawołał Leliwa prawie z oburzeniem, korciało cię rzucić mi w oczy imaginacyjną Polskę… abyś mnie ukłuł, dla którego ona jest rzeczywistością i świętością.
Roman stanął naprzeciw zwierciadła, pomimo mroku, poprawając suknie i gładząc włosy.
– E! słuchaj poczciwy Stasiu! rzekł wybuchając
– mam już tej waszej Polski po póty Niepodobna wyżyć z ciężarami, jakie ona wkłada na nas, to nieznośne. Wielu z was toż samo myśli, ja tylko mam cywilną odwagę powiedzieć, że tej polakerij już zanadto. Obyczaj nasz, ofiary… mowa, wszystko im dojadło do żywego… Raz by już tego było dosyć!
No – cóż chciecie, szanuję Polskę, ale ja jej wam z palca nie wywinę, a to co w imie czcigodnej nieboszczki się czyni, jest parfaitement ridicule. Przyszliśmy do tego, że sami nie widziemy śmieszności, ale świat cały z nas się naśmiewa…
– Z nas! świętokradzco! krzyknął Leliwa, – tem gorzej dla niego? Śmieszni nawet być możemy, aleśmy wielcy i święci.
Roman ruszył ramionami.
– Allons donc! dajmy temu pokój, bo się gniewasz, niechcę się kłócić, kiedy indziej pomówiemy, teraz do sali!
– Albo proszę ja was i dzisiejszy obiad – rzekł w progu Roman, – nie jestże to rzecz souverainement ridicule… nieznamy się po większej części a fetować mamy w imie patrjotyzmu jakiegoś weterana, czy niedobitka… quim'a l'air d'etre un cretin….
– Romciu! oszalałeś! żołnierz napoleoński, bohater z 1831!
– Mais il a fait son tems! ce glorieux debris!… Mnie to wszystko jedno zresztą, bo dobry obiad w czyjekolwiek imie, jest zawsze dobrym obiadem – ale… chodźmy….
Poszli. W tym samym hotelu zapowiedziana uczta, była przygotowaną. Rzymu po za nią ani czuć, ani widać było, mogli się sądzić biesiadnicy na bulwarach paryzkich, lub w Berlinie, w Dreźnie, albo w Warszawie u Becquerel'a. Story były pospuszczane, sala oświecona rzęsisto… stół połyskiwał od kryszałów; przystrojony był w bukiety… słudzy w białych rękawiczkach kręcili się, przystawiając krzesełka; nie było jeszcze nikogo.
W tem wtoczyła się opasła, krągła figurka, z brzuchem obywatelskim, łysiną lśniącą, we fraku, w białych rękawiczkach, lakierkach, wyperfumowana, elegancka, człek pod pięćdziesiątką, chcący udawać dwudziestokilkoletniego – wesoły, śmiejący się… podskakujący….
– A! jużeście już… buon giorno, a raczej buona sera!… Couleur locale trzeba mówić po włosku… ale niech tych Włochów diabli zapalą…
Padł na krzesło poprawiając kosmyki włosów.
– Co słychać? ja byłem dziś w Watykanie, oglądałem muzeum! Mówią że arcydzieła, ale to gabinecik nie galerja, to się nie umywało do Drezdeńskiej… Par exemple, święty Piotr. co innego… folwark by można szlachecki pomieścić we środku… Ale Rzym nudny…
– Masz słuszność baronie Marceli – rzekł Roman, jestto rzecz przyjęta, że Rzym trzeba admirować, ale to… c'est un trou…
– Cichoż! przerwał niecierpliwie Leliwa….
W tej chwili wchodziło dwóch nowych gości, jeden Prusak, bardzo przyzwoity człowiek, milczący i zamyślony, drugi Poznańczyk, którego twarz ospowata, nie pokaźna, wydawała człowieka pracy nie bardzo nawykłego do śwata. Był ubrany jak do obiadu, ale z kapeluszem i rękawiczkami widocznie nie wiedział co robić. Książka gruba wystawała mu z kieszeni bocznej. Milczący był równie jak towarzysz i do tego towarzystwa nie przystawał, skłonili się sobie zdala.
Razem prawię wszedł artysta, który zbywszy się bluzy codziennej, we fraku wyglądał jak w pożyczanym.
Był to człowiek młody, twarz intelligencij pełna, ożywiona, ale onieśmielony widocznie po za obrębem Cafe greco.
Całe to gronko, choć się niby znało i niby łączyło, ledwie mogło do siebie przystać. Zdala można było dostrzedz wejrzeń, uśmiechów, ruchów, znamionujących pierwiastki, nie chętnie się zbliżające do siebie. Ale jeden węzeł łączył ich wszystkich, byli ta
– ziomkowie i rodacy. – Kupka początkowo mała, zwiększała się co chwila, wchodzili ludzie wzrostem ogromni, maleńcy, przeróżnych twarzy i układów. po większej części mówiący głośno, dosyć butni i rezolutni…
Już było ich do dwudziestu, gdy we drzwiach ukazał się staruszek…
Na widok siwej jego głowy rozsunęli się wszyscy, zamilkli… gospodarze podeszli na powitanie.
Stary wyglądał wojskowo, trzymał się jeszcze prosto, choć włosy miał białe, wąs także, czoło pofałdowane i lata go przygarbiły.– Oczki kryły się w zmarszczkach zapadłe, uśmieszek łagodny, twarz smutną i poważną trochę rozjaśniał. Przy fraku widać było wstążeczkę Virtuti militari i Legję honorową….
Był to właśnie ów sławnego imienia żołnierz, którego uczcić chiano obiadem. Wszyscy ziomkowie znajdujący się podówczas w Rzymie, obwołali się na tę ucztę dla weterana… wszyscy uznawali że to niepokalane imie, które nosił zasługiwało na cześć i wdzięczność ogółu… Starzec był przejazdem w Rzymie. – Zebrani w jego imie panowie nie wszyscy sobie znajomi osobiście, z różnych kraju prowincij, z pod rządów różnych, powołań rozmaitych, skupili się może po raz pierwszy i przyglądali sobie ciekawie.
Byli tu i zamożni obywatele podróżujący dla zabawy, i artyści uczący się w Rzymie i pobożni pielgrzymi i ludzie szukający przytułku u progów apostolskich… i tacy, których żywot a sprawy były dla wszystkich tajemnicą. – Zaraz po pułkowniku poczęły przybywać panie.
Naprzód w atłasach i koronkach dostojna dama, pięknej tuszy, średniego wieku, cudownie zakonserwowana i pachnąca, potem dwie blade panny; jedna panna nie młoda i nie ładna, ale nadzwyczaj strojna i utalentowana; średniego wieku dwie mężatki bez mężów, jedna już nie młoda jejmość bardzo pobożna z kuzynem, kawalerem papieskich orderów. na ostatek podstarzała dobrze a żwawa i gadatliwa niepozornie ubrana osoba, której stan trudno było rozpoznać na pierwszy rzut oka. Mogła być zarówno panną, mężatką lub wdową. Ta przyszła z czarno ubranym, długim, pargaminowej twarzy duchownym, niezmiernie grzecznym…
Towarzystwo zdawało się być już w pełnym komplecie i gospodarze rozsadzać je zaczęli.
Chociaż ziomkowie a rodacy owi z tak różnych kół i sfer pochodzący a wykstałceniem też różni, pojęciami sprzeczni byli i nie wszyscy się znali osobiście, za granicą wszakże wiele może sam dźwięk mowy macierzystej i potroszę wiążą się, choć słabemi nićmi dodniowemi, jakie takie stosunki. Więc też i tu ci co na się patrzali koso już gdzieś do siebie słowo przemówili w muzeach, – albo się spotykali w kościele, lub znali się z powierzchowności. Dla wielu ta znajomość była wprawdzie tylko jednym ze środków, do lepszego i pilniejszego wymijania się wzajemnego. Dla tak zwanych pasportowych, samo zetknięcie z wychodzcami straszne. Marzą naprzód, że policja moskiewska niema nic lepszego do roboty, tylko za każdym z nich wysyła osobnego policjanta, któryby kroki ich śledził; powtóre, boją się o ten worek przywieziony dla Włochów, aby doń nędza w imię braterstwa nie zakołatała. – Często wyzyskiwano litość, – ale też do śmieszności, ci co tracą tysiące, lękają się jałmużny, której już u nich nikt nie prosi…
Zasiadłszy u stołu zamożniejsi, obejrzeli się z trwogą… szukając twarzy, z pod których by wyglądała owa groźna jakaś składka, prenumerata, loterya, lub coś podobnego. – Nie jedno westchnienie wyrwało się z piersi na intencję obrony kieszeni… pasportowi też czuli już na uczcie szpiega niezawodnego a dotknięcie łokciami do zapowietrzonych tułaczów, przerażało ich…
Zupa mogła ostygnąć od chłodu ludzi, którzy ją jedli, ledwie ważąc się na przemówienie słowa.
"Weteran tylko był wesół.
Przypatrzmy się fiizijognomij jego… uśmiechniętej pod wąsem. Pułkownik zasługuje na to. Typ napoleońskich żołnierzy jest znany, potężna prawica jenjalnego dorobkowicza cezaryzmu, wypiętnowała się nawet na twarzach jego podwładnych, dla tego, co służyło Napoleonowi, nosiło jego liberję na obliczu, w mowie i ruchu. Nic podobniejszego do siebie, nad dwu napoleońskich niedobitków. Różniły ich kresy na twarzy, ręce lub nogi zostawione na placu boju, ale w duchu ukształtowali się wszyscy na jeden ideał du vieux de la vieille. Pułkownik był wyjątkiem z tej reguły powszechnej. Szlachcic nie dał z siebie zrobić choćby heroicznego żołdaka, pozostał szlachcicem z końca XVIII. w. Co dziwniejsza to szlachectwo w nim, ocierało się nie łącząc, z człowiekiem salonowym najlepszego wychowania. Jak gdyby wpływy dwu epok osadziły się na nim, nie rugując się wzajemnie, z kolei pułkownik umiał być prawie panem Polskim i razem panem hrabią. – Był bowiem jakimś hrabią, choć tego tytułu nie używał; a nawiasowo powiedziawszy, to hrabstwo wiele się przyczyniło do wyrobienia mu uznania w społeczeństwie.
Najzacniejszy w świecie człowiek, charakteru wcale nie dwoistego, pułkownik miał twarz podwójną, której zdjęcie i wkładanie nic go nie kosztowało. – Obie Janusowe fizijognomje były do siebie bratersko podobne moralnie, morfologicznie różne. Szlachcic bywał diable rubaszny, hrabia przesadzał w delikatnej grzeczności, – oba gdy szło o poświęcenie i dobry uczynek, o miłość dla kraju, – stawali się jednym owym znanym i kochanym pułkownikiem.
Do zasług rycerskich łączył on nierównie cenniejszą u nas niegdyś, charakteru niezłomnego w dwukrotnem prześladowaniu i niewoli moskiewskiej. Przed rokiem 1830 więziony był za spisek, po 1831 za zbrojny udział w powstaniu. Zwiedził północ kosztem cesarskim, zakochali się w nim Sybiracy… a teraz jako złamanego wiekiem, Moskwa puszczała za drogo opłaconym pasportem, aby świadczył o jej wspaniałomyślności.
Nalano wina po zupie,… Bóg raczy wiedzieć zkąd rodem ale krzepkiego. Rozgrzało ono trochę głowy i porozwiązywało usta… Panie tylko milczały. Rozmowa miedzy sąsiadami, których los posadził przy sobie, rozpoczęła się od mniej więcej jednej przedmowy.
– Zdaje mi się, że już miałem przyjemność… i t… d.
Potem rzecz zagajono o Rzymie… a o wiekuistem mieście wiekuiście jest co mówić. Ma ono nawet ten osobliwszy przywilej, że o niem komunały powtarzane od lat półtorastu, wydają się jak świeżutenko odbite monety własne tych… co je w obieg puszczają.
Jedno krzesło zostało próżne…
Mało się troszczyli o nie gospodarze.. bo je w szary koniec zepchnięto, i służący już miał je odsunąć, gdy w progu głos wesół a poważny ozwał się staropolskiem:
– Niechże będzie pochwalony Jezus Chrystus. Wszyscy podnieśli głowy od zupy…
W progu oświecona blaskiem świec w kandelabrach umieszczonych, gorzała oryginalna postać. Był to mężczyzna nie młody, jakby półkownikowi rowieśnik; z twarzą staruszkowatą, pomarszczoną, brodatą, w sukni niby pielgrzymiej, niby zakonnej, z kijem w ręku, kapelusz ze skrzydły wielkiemi trzymał w drugiej trzęsącej się już dłoni. – Sokratyczna ta główka starca, mimo na pozór nieforemnych rysów, coś w sobie greckiego filozofa twarzy, oblicza Kościuszki i trupiej czaszki mających, była niezmiernej słodyczy i rozumu… pełna. Czoło wypukłe, sklepiste jak kopuła, wznosiło się nad życia świątynią, przez której dwa okna czarne, świecące jeszcze, łyskał ogień duszy, – a przez jej usta – wrota Have, miłości pełne mówiło.
Oryginalnie wyglądał ten miły człowiek, którego same rysy już pociągały urokiem, rozbrajały niechęci, narzucały złote kajdany… Patrząc nań można było zrozumieć wielki wpływ ludzi zagadkowych, co wiedli za sobą tłumy.
Roztworzył ręce spojrzawszy na stół, który osiedli rodacy otaczający sędziwego pułkownika.
– O błogosławione niech będą… zawołał, agapy polskie, sieroca uczta tułaczy, przy której widzę oto zebranych rozbitków całej ziemi naszej, i błogosławion niech będzie ten, w czyje imie potrafili się zjednoczyć bracia… Witajcie mi dzieci! Ja mogę się tak do was odezwać, bo niema między wami, niewyjmując siwej pułkownika główy, komu bym ojcem być nie mógł. Jam tu jeden z was co całą Polskę pamiętam.
Gospodarze powstali, pułkownik się ruszył.
– Siedźcie, zawołał przybyły, stawiając w kącie kij, na którym kapelusz powiesił, – ja znajdę miejsce moje…
A widząc, że mu innego chciano ustąpić – dodał:
– Niech Bóg uchowa by się kto ruszył, bo nie siądę… Nie przyszedłem tu jeść, ale patrzeć na symboliczne łamanie chleba… Wszak ci to skromne uczty pierwszych chrześcijan, które uświęcała tradycja Chrystusowych z uczniami wieczerzy – były zjednoczenia, braterswa, miłości, pierwszem znamieniom widocznem, wszak ci i wiekuista ofiara, ustanowiona przez Zbawiciela, jest niebieską ucztą… A ilekroć w duchu zgody, braterstwa i miłości Chrystusowej łamie się chleb, przypominający że my się wszystkiem w życiu złem i dobrem łamać z sobą i dzielić powinniśmy. – Bóg naówczas jest z ludźmi… Dla tego mówię – pokój Wam…
Westchnął, łokcie oparł na stole, patrzał po ucztujących, ktorzy milczeli. Na wszystkich twarzach był wyraz współczucia i zajęcia, jedna tylko twarz surowa duchownego, który przybył z ową gadatliwą kobieciną, powlokła się jakąś chmurą… widocznie mu nie w smak było, że nie namaszczony, świecki człowiek znaczenie łamania chleba, agapów i uczty Bożej, tak zuchwale tłumaczył. Byłby się może nawet w imie orthodoxij odezwał, gdyby go słuszna nie powstrzymała uwaga, że staruszek gorącem słowem rychlej sobie serca i umysły, niż on swą powagą, pozyska.
Tym czasem ten, którego i my, jak wszyscy znajomi, Tatkiem nazwiemy, patrzał i błogo się uśmiechał…
– Dusza się raduje, rzekł w końcu… po cichu, gdy widzi że choć w niedoli, na obcej ziemi podają sobie ręce nieznajomi w imie macierzy…
Pan Roman Lutyński zagryzał usta i krzywił się radby był zwrócił rozmowę w inną stronę, na inny ją ton nastroił, i z polskiej kosmopolityczną uczynił, – ale nie miał odwagi wystąpić do wstępnego boju…
Jedno to go pocieszać mogło, że patrzał na dwie blade panny, przybyłe ze strojną ową damą i w oczach jednej z nich czytał uznanie, ten sam wstręt… ku polakerij sentymentalnej. – Uśmiechnęli się do siebie.
Z drugiej strony artysta, któremu frak niesłychanie zawadzał, a kołnierzyk piłował brodę, nieznośnie, jak w tęczę poglądał w drugą pannę bladą, widocznie młodszą i zapewne usposobioną inaczej, bo zamiast na Romana, spoglądała na artystę nieśmiałego, wielce zagadkowemi oczyma, które niby coś mówiły, niby nic powiedzieć niechciały.
Dwie blade panny, były oczywiście siostrami i miały w swych rysach podobieństwa wiele do siebie, a jednakże jak niebo od ziemi różniły się…
Starsza, w którą patrzał hr. Roman, była 'pogardliwa i wielka pani, widocznie z porcelanowej gliny ulepiona…. Młodsza może przypuszczała, że wszyscy są z jednej stworzeni i dla tego wzrok jej zabłąkał się na biednego artystę.
Artysta był w istocie jeszcze biednym braciszkiem, odbywającym nowicjat…
Imie miał Józef Czarny, a był synem wieśniaka z krakowskiego, w Rzymie towarzysze przezwali go Beppo Nero… Że się w szkole krakowskiej wykształcić początkowo potrafił, natchniony ruinami starego grodu, to nic dziwnego, ale że sierota ubogi potrafił się dostać do Rzymu, – mogło się za cud uważać.
Co osobliwsza, dobił się tu nie potrzebując łaski niczyjej.
Czarny nie był piękny, a miał twarz, od której oczów ciężko było oderwać. Wyciosana jak od to – pora… znamionowała energję niezłomną… Czuć było patrząc że ten człowiek musiał mówić mało – cierpieć umiał, a milczeć i wierzył w to, że potęgą wewnętrzną człowiek góry dźwigać może. – Był zimny na pozór, ale też cały ogień zasypany popiołem tlał w jego wnętrzu… Beppo Nero siadł pomiędzy poznańczykiem z książką w kieszeni, pokrewnym sobie po duchu, a próżnem krzesłem, tak że teraz spotkała go ta cześć, iż koło niego usiadł Tatko.
W towarzystwie najciekawszem jest, gdy się ono splącze z niedobranych żywiołów, jak powinowate usposobienia oczyma się z sobą wiążą, i telegrafują sobie wejrzeniami. – Podobna gra odbywała się tutaj – Hr. Roman mówił do bladej panny, jej siostra odzywała się do Beppa, Tatko oczyma porozumiewał się z pułkownikiem. – Ukrainiec, nieco dziki, przeglądał ludzi jak kopy na łanie, niewiedząc jeszcze pod której cieniem odpocznie. Prusak milczał i jadł jakby tylko świadkiem chciał być, lub czyhał na sprawozdanie w jakim dzienniku….
Najbardziej odosobniony a zatopiony w myślach był Staś Leliwa… patrzał w swój talerz i machinalnie pił wino z kielicha…
– Cóż ty tam dumasz wieszczu? zapytał Tatko, spojrzawszy nań z kolei – po staroświecku budzę cię, w jakim kolorze?…
– W czarnym, zawsze w czarnym, odparł podnosząc głowę Leliwa. –
– To choroba – odparł staruszek, wierzaj mi, ani poezja, ani miłość nie chodzą w żałobie… pierwszej szata złocista, drugiej różana…
– Ale gdzież dziś poezja i gdzie miłość? odparł Staś. – Zamiast nich, mamy koleje żelazne i ekonomję polityczną.
– Cicho..! wieszczu! to są larwy – odparł Tatko, i z których jaki motyl wyleci, czy ty wiesz!
– Mnie się zdaje że ten, co na skrzydłach ma trupią główkę…
– Takiego bo na świecie niema! zaśmiał się stary. Bóg na wszystkich skrzydłach i na wszystkich czołach popisał jedno słowo… Miłość!
Hr. Roman aż ramionami ruszył, wśród tej rozmowy dostawszy nudności… Spojrzał na pannę, panna mu się inteligentnie odśmiechnęła. Nieznacznie nawet poruszyła ramionami.
W tern wystrojona mama pachnąca, w koronkach i atłasach, z resztka młodości na licu, w imie wdzięku swego, płci, położenia towarzyskiego i imienia, uczuła potrzebę zwrócić rozmowę na tor inny.
– A! kochani panowie, rzekła głosem pieszczonym, dziwnie niezgodnym z potężnemi kształty budowy, z której wychodził – a panowie moi… Czybyśmy z tych mystycznych, poetycznych fraz, których piękność uwielbiam, nie mogli znijść do zrozumiałej mowy prostych śmiertelników. W Rzymie, niegodzi się mówić o czem innem jak o Rzymie.
– Święta prawda, przerwał pułkownik solenizant… – tylko za pozwoleniem hrabinej dobrodziejki, o jakim?
– Wieleż jest Rzymów? spytała uśmiechając się kobieta.
– W istocie, wmieszał się do rozmowy duchowny głosem suchym, ale dobitnym i zdradzającym wprawnego mówcę, – w istocie Rzymów jest kilka… a co najmniej dwa, pogański pod nogami naszemi, chrześcijański nad głowami.
– Comme c'est bien dit! słodko odpowiedziała hrabina.
– Czy tylko pewnie, zagadnął Tatko, Rzym pogański pod nogami a Chrystusów nad nami? O! bogdajby tak było! Ale – ojcze mój – wyjmując wybrane dzieci Chrystuswe, do których wy należycie… jako kapłani – iluż tu między nami takich, coby po troszę choć poganami nie byli?
Najszanowniejszy sąsiad mój – wskazał artystę, – jest mocno podejrzany o palenie ofiar przed Torsem i Apollinem belwederskim – dalszy jego sąsiad boję się by nie był czcicielem Pallas-Athene… a jak byśmy między sobą dalej szukać chcieli, znalazłoby się i więcej niedobitków pogan…
– To też kościół wojuje, aby ich podbić i dla tego to wiecznie on jest Ecclesia militans.
Hrabina westchnęła, napiła się troszeczkę wina z kieliszka, rozmowa, którą ona pokierować chciała, aby się toczyła po ziemi, znowu poszła w obłoki.
Obiad tym czasem ciągnął się dalej i jakaś półmiskowa sprawa rozcięła rozmowę na pół.
– Trzeba przyznać – ozwał się pułkownik, że dla nas co pamiętamy naszą Polskę starą…
– A! nieszczęście! szepnął Roman do ucha sąsiadowi – już wpadliśmy na Polskę, c'est fini, nous allons avoir de la politique, a jutro pan Kapnist raport wystosuje…
– Ale co pan chcesz? gdzie się polacy zbiorą, dwa przedmioty są nieuniknione – Polska i kobiety…
Hr. Roman, który jako pruski obywatel, najmniej się mógł obawiać pana Kapnista, przez wzgląd na przyjaciół z zaboru moskiewskiego, postanowił przeciąć rozmowę heroicznie W sposób Aleksandra W., i wstał z kielichem w ręku… Jako jeden z gospodarzy, widocznie postanowił zaintonować zdrowie solenizanta.
Ale Tatko dojrzał ruchu i domyślił się intencij, uroczyście rękę podniósłszy, wstrzymał impet gospodarza.
– Najstarszy wiekiem, – najdawniejszy z przyjaciół pułkownika – rzekł, pozwolicie bym się odezwał za was. Siwy włos daje mi do tego prawo, – a czcigodny nasz pułkownik nie rozgniewa się, gdy zaprotestuję przeciwko zdrowiu jego, wnosząc natomiast inne…
W dzisiejszych czasach jest ono jedynem, które Polakom wznosić wolno… Tłumaczę się.
Po dziadach zostały nam tradycje – zostały słowa niezrozumiałe, które pokoleniom oddano, aby z nich wielką myśl przez przodków rzuconą w nie, wydobyły. Gdybyśmy z przeszłości wyrazów czytać umieli ducha narodu!
Nie śmiejcie się, jeśli go szukać będę w pijanym toaście. Piliśmy na nieszczęście nasze, pijane pokolenia niewiedząc o wielkiem słowa znaczeniu, podrzucały tern zdrowiem, aż padło jak piłka u nóg naszych. Ale w tej piłce zaszyty jest dijament!
W spuściznie po przodkach został nam toast skupiający w sobie całą treść życia narodu, całą przyszłości naukę, tajemnicę żywota naszego… Mamże powiedzieć, że tym toastem naszym, co przebrzmiał niezrozumiały trzy wieki, jest pełne dziś znaczenia…
Kochajmy się!!
Podniósł Tatko kielich do góry i powtórzył –
Kochajmy się!
Cała Polska jest w tym wyrazie… Dla tego, żeśmy się nie kochali jak było potrzeba, – wiecznie ten wyraz pragnienia wyrywał się, wyrywa nam z ust, brzmi… dzwięczy… przypomina –
Kochajmy się.
W niem wszystko… cześć dla przeszłości, co się na ten symbol zdobyła… braterstwo… siła… zmartwychwstanie – zwycięztwo…
Pułkowniku w ręce Twoje… zdrowie tych co przykazanie miłości spełniają…
Sala cała zamilkła, hr. Romanowi satyryczny uśmieszek prześliznął się po ustach, starsza panna blada spuściła oczy; jej matka poprawiała koronkę, na której osiadła pruszynka chleba…. prusak patrzał zdziwiony, reszta towarzystwa z zapałem porwała za kielichy i wszystkie głosy, nie wyjmując solenizanta, powtórzyły gorąco…
Kochajmy się…
Artysta spojrzał na młodszą panienkę, trzymała kielich i nieśmiałe wejrzenie zwróciła na Czarnego… jakby prawie powiedzieć mu chciała, że daje pozwolenie kochania się…
Beppo drgnął, oczy mu błysnęły, ale nawykły | milczeć, poskramiać się i taić – wyprężył zimno i sztywnie.
– Ale ja dla tego – ozwał się wśród powszechnego milczenia hr. Lutyński, – ja dla tego pozwolę sobie, w innej formie, po prostu powtórzyć zdrowie szanownego pułkownika…
Poprawił się natychmiast,
– Czcigodnego hrabiego!! Kielichy się podniosły, – pułkownik wstał.
– Z duszy i serca dziękuję, rzekł – uczciliście mnie nad zasługę, bo takich jak ja ziemia nasza wydaje tysiące. Przyjmuję zdrowie to tylko jako odrobina tej całości, którą słabo i nieudolnie przedstawiam. – Ale składając wam dzięki, pozwólcie bym dopowiedział myśl Tatka… Dziś nie pić nam zdrowia ludzi, ale się ścisnąć, zewrzeć, skupić, podać sobie dłonie, przebaczyć urazy, zrzucić uprzedzenia… a podnieść oczy ku obrazowi tej, o której ja rzeknę, jak Chrystus o dzieweczce mając ją wskrzesić:
– "Tej, która nie umarła – ale śpi."
Hr. Lutyński nie śmiał zaprotestować, ale zagryzł usta, skłonił głowę, panna spojrzała nań – tak się doskonale rozumieli!! Mama obawiając się zapewne komentarzów do toastu przyjętego gorąco z jednej strony, powoli posunęła krzesłem… dając znak wstania od stołu…
– Tak gorąco tu – zawołała…
Poeta jakby obudzony wstał, obejrzał się… i drżącą ręką kielich do góry wznosząc, zawołał… wśród ogólnego milczenia…
Kochać i cierpieć – dwa są życia słowa.
Kochać – umierać – albo żyć boleścią.
Miłość jest śmiercią, – ból jest życia treścią
Życie – ból – miłość – zagadka sfinxowa.
A więc kochajmy się my – Morituri!
I salutujmy miłością przedzgonną…
I toast śmierci wśród życia tortury..
Niech od rozpaczy da nam tarcz obronną…
Kochać się – prawo! My z tem prawem cichem,
Idźmy palladjum nie zdradzając wrogom –
Zemstę i karę zlećmy naszym Bogom
I umierajmy z miłości kielichem!!
– Brawo! zawołał pułkownik. – Ślicznie może, – ale dalibóg niespełna rozumiem, cicho szepnął Roman.
Tatko poszedł i uściskał Stasia ze łzami –
– Daj mi rękę – księżyc świeci, Rzym cudny po księżycu, pójdziemy razem na Monte Pincio….