- nowość
- promocja
- W empik go
Kocham chłopaka mojej babci - ebook
Kocham chłopaka mojej babci - ebook
A co, jeśli despotyczna babka zmusi swoją nieśmiałą i zahukaną wnuczkę do zagrania w sztuce dla dorosłych?
Jagoda wraz z córeczką Żenią wraca do rodzinnego domu na święta po długiej nieobecności. Powrót jest trudny – musi stawić czoła skomplikowanej relacji z babcią Blanką.
Blanka zaś nie próżnuje. Podczas warsztatów na Uniwersytecie Trzeciego Wieku dochodzi do wniosku, że powinna trochę namieszać i wyciągnąć z wnuczki prawdę o jej życiu. Ma w tym pomóc Bruno, prowadzący teatralne zajęcia dla seniorek, a jednocześnie dawny znajomy Jagody, który jak magnes przyciąga kłopoty.
Zamiast spokojnej zimowej sielanki, Jagoda mierzy się z coraz to nowymi niespodziankami: babcinymi sekretami, dawno zapomnianymi emocjami i... nieco za dużym zainteresowaniem przystojnym Brunonem. Między piernikami a rodziną, próbuje odnaleźć swoje miejsce w tym bożonarodzeniowym chaosie.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68277-08-1 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Blanka
– Jeśli pojawia się tam słowo penis, nie zobaczycie mnie w tej sztuce.
Blanka nie tolerowała dwóch rzeczy: laktozy i ludzkiej głupoty. I tak jak z unikaniem tego pierwszego doskonale sobie radziła, tak z tym drugim szło jej gorzej. Ludzie byli wszędzie.
– Najdroższa, nie przerywaj – bąknął w jej stronę chłystek. – Strona sto osiemdziesiąta trzecia. Macie?
Blanka zamknęła książkę, gdy coś ścisnęło ją w dołku. Wielkie nieba! Co ona tam robiła? Zapisała się na Uniwersytet Trzeciego Wieku, ponieważ lekarz powiedział, że dobrze jej to zrobi na zszargane nerwy. Równie dobrze mógłby powiedzieć wprost: „Niech pani zacznie wychodzić gdzieś regularnie, to jak się pani wykopyrtnie, przynajmniej ktoś w miarę szybko zauważy”.
Znów otworzyła powieść i rzuciła okiem na pierwszy akapit.
Westchnęłam. Jego nabrzmiały…
– Nie! – Klepnęła się w udo i ostentacyjnie rzuciła książkę na podłogę. – Nie zagram, jeśli to ma tak wyglądać.
Miała siedemdziesiąt lat, żylaki i wnuczkę. Lata dawno przestała liczyć, żylaki cały czas swędziały, ale wnuczka… Wnuczka udała jej się jak nic innego. Trzeba było nad nią popracować, ale ostatecznie była dumą Blanki. Dlatego ta wszystkim o niej opowiadała. Samej Jagodzie nie mówiła zbyt wiele dobrych słów, żeby tamta nie osiadła na laurach i nie myślała o sobie za dobrze, bo to niezdrowe, ale Blanka była dumna. Naprawdę dumna.
Co by sobie Jagoda pomyślała, gdyby Blanka jej powiedziała, że zagrała w czymś takim? Wystarczyło, że w ogóle wspomniała jej o tym, że zmuszają ją do brania udziału w ćwiczeniach.
Smarkacz, ich nauczyciel, klęknął przed nią i uśmiechnął się czarująco. Uniósł brwi, które niemal całkowicie schowały się pod brązową grzywką. Naprawdę mógłby już obciąć te kłaki.
– Blaniu – podjął, bo zawsze na zbyt wiele sobie pozwalał. – Bez ciebie to już nie będzie to samo.
– Nie – powtórzyła, bo najwyraźniej dwie poprzednie odmowy nie dotarły do tej rozczochranej łepetyny. – Najpierw kazałeś nam się o siebie ocierać, a teraz to. Nie ma mowy.
Nastąpiła cisza jak makiem zasiał. Sarnie oczy Brunona zrobiły się okrągłe, po czym na moment się skrzywił… i znów wyszczerzył.
– Po raz setny ci powtarzam, że to był taniec. Badam możliwości.
– Zajmij się lepiej możliwościami pozostałych aktorek, bo aż palą się do roboty – mruknęła Blanka i łypnęła na siedzącą obok panią Halinkę. Zmierzyła wzrokiem pomalowane na ciemny róż paznokcie, złotą bransoletkę i liczne pierścionki. Niepotrzebnie ubierali choinkę. Postawiliby panią Halinkę w rogu i kobieta spokojnie mogłaby pełnić jej funkcję.
Halinka poprawiła swój, jak na gust Blanki, zbyt głęboki dekolt, a potem zagarnęła za uszy sztywne blond strąki. Nawet z tej odległości Blanka wyczuwała zapach lakieru do włosów.
Anka, Elka i Jadzia też się wystroiły i wpatrywały się w Brunona z rozanieleniem.
Blanka była już za stara na takie rzeczy, ale nawet gdyby nie była, dyskwalifikowały go zainteresowania – artysta. A dajcie spokój z takim pokrojem ludzi! Może i był ładniutki, bo urodę miał aniołkowatą… No i morda cały czas mu się śmiała. Blanka mogłaby go nawet polubić, ale ona nie przepadała za lubieniem ludzi. Same z tego problemy.
– Więc jeszcze raz… – Bruno wyszedł na środek niewielkiej, jasnej sali i stanął naprzeciwko siedzących w półokręgu seniorek. – Strona… Chwilę… – Zaczął przewracać kartki. – Która to…
– Sto osiemdziesiąta trzecia – podpowiedziała natychmiast pani Halinka. – Jego nabrzmiały…
– Mam! – Uszczęśliwiony chłopak machnął książką. – Taaak, tego fragmentu raczej nie wykorzystamy.
– Myślałam, że masz już skończoną tę sztukę.
Najpierw zawraca im gitarę sztuką, a dopiero potem ją pisze. Czy przypadkiem nie powinno być na odwrót? Blanka nie zrozumie tych młodych. Wszystko na opak. Związki też lubią zaczynać od dzieci. Nie żeby miała kogoś konkretnego na myśli.
No dobra. Nie powinna tak myśleć. Może i Jagoda zaczęła od dziecka, ale i z tym dzieckiem przy piersi studiowała i pracowała.
– Mam – odpowiedział smarkacz, po czym zagarnął do tyłu włosy, na co pani Halinka westchnęła pod nosem. – Po prostu ją szlifuję i potrzebuję inspiracji. Musi być idealna.
Prychnięcie samo wydostało się z piersi Blanki. Perfekcjonista się znalazł. Biorąc pod uwagę warstwy pogniecionych ubrań, uważała, że stronił od ideałów. Na przykład idealnego porządku.
Chłopak pojawił się ze dwa miesiące temu, ponieważ stowarzyszeniu zostały jakieś środki na sam koniec roku. Zatrudniono więc nauczyciela, bo jakiś dureń doszedł do wniosku, że te pieniądze najlepiej przeznaczyć na to, żeby banda bab latała w przebraniach po scenie.
– Zaraz przydzielę wam role – kontynuował. – Zostanie jeszcze jedna, ale nad nią jeszcze pomyślę…
– To jasełka? – spytała z nadzieją Elka i poprawiła niewielkie, ale grube okulary, które zjeżdżały jej z nosa. – Mogę być Melchiorem?
– Nie – oznajmił szybko Bruno. – To jest związane… z tą książką i naszymi ostatnimi ćwiczeniami…
– Z ocieraniem się? – podpowiedziała Blanka.
Bruno rzucił jej wymowne spojrzenie.
– Ile razy mam ci powtarzać, że to był taniec? – Rozłożył bezradnie ręce. – Ludzie tak teraz tańczą. Ale właśnie! – Klasnął, ucinając w ten sposób dyskusję. – To jest… Ta sztuka to coś, co może was na początku zszokować, ale jestem pewien, że będziemy się wszyscy świetnie bawić.
Oho.
– Na pewno kojarzycie Romea i Julię – mówił powoli, jak do dzieci. – Opowiemy tę historię jeszcze raz, ale we współczesnej formie. No bo pamiętacie, jak mówiłem, że to sztuka dla dorosłych, no nie? No to będzie dla dorosłych. Dodamy do tego gangi, zwaśnione rodziny… Jeszcze tylko znajdę dla siebie Julię…
– Bruno, a może by tak… moja Zosia? – szepnęła niewinnie pani Halinka. – Ona by się nadała…
– Hola, hola! – Małgorzata niemal zerwała się z krzesła. – Chyba prędzej moja Ewelina. Starsza jest. Wie, co w życiu ważne.
– Zosia też wie!
Głośne prychnięcie sprawiło, że kobiety zamilkły. Blanka zaśmiała się pod nosem. Wiedziała, że przebywa z desperatkami, ale żeby aż tak?
– Coś cię boli, Blaniu? – spytała Małgośka i odgarnęła buraczane włosy do tyłu. – A może sama chcesz się zgłosić do roli ukochanej Brunona? Skoro już jesteś jego ulubienicą…
Blanka zagryzła wargę. Na języku pozostał smak szminki.
Brnąć w to czy dać sobie spokój? Blanka ignorowała ich przycinki dotyczące domniemanych bliższych stosunków ze smarkaczem-artystą, który faktycznie lubił się z nią przekomarzać, ale czasem miała ochotę odpłacić się tym babom pięknym za nadobne. Małgośka była tam jedyną godną Blanki przeciwniczką. Sama mówiła, że potrafi gasić innych jak pety w kałuży.
Ale Blanka nie była byle petem.
– Zmiłujcie się! – zawołała. – Naprawdę zamierzacie wciskać mu swoje córki i wnuczki? Co on, przygłup? Jakby chciał, to by sobie dziewczynę znalazł.
Szerokie nozdrza Małgorzaty falowały – mniejsze, większe. Mniejsze, większe. Mniejsze…
– Nie no, oczywiście – syknęła. – Dowal się do naszych córek i wnuczek. A potem co? Poopowiadasz o swojej idealnej wnusi?
– A co do tego ma moja wnuczka? – spytała spokojnie Blanka.
– Nie! – Małgorzata machnęła krótkim, pulchnym palcem. – Twoja idealna wnuczka. Ta, co z dzieckiem przy piersi studiuje medycynę! Poopowiadaj nam! O partnerze podróżniku. O pięknym mieszkaniu… Może jeszcze tańczy flamenco i klaszcze uszami?
Czy ona właśnie… podważyła osiągnięcia Jagody?
– Blanka… Usiądź, proszę…
– Od mojej wnuczki to ty się odchromol! – krzyknęła Blanka, a w pokoju zapanowała cisza. Co chwilę rozbrzmiewał tylko dźwięk bzyczących z jakiegoś powodu choinkowych lampek.
Małgorzata podniosła się z trudem i podeszła do Blanki. Bruno spróbował się pomiędzy nie wcisnąć, ale zgodnie go odepchnęły.
– Całe życie ją musztrowałaś, bała się własnego cienia – wycedziła Małgorzata. Wszystko babsko wiedziało, bo tylko siedziało w oknie i sprawdzało, co się wyczynia w domach sąsiadów. – A teraz niby taka hop do przodu? Nikt nigdy chłopa nie widział i o nim nie słyszał! Nie ma żadnego ojczulka! Nie ma!
Blanka zaczęła się złowieszczo śmiać.
– Ojciec Żeni jest podróżnikiem – powiedziała i uniosła palec na wysokość pomarszczonego nosa Małgorzaty. – Nie ma go, bo… podróżuje.
– Albo nie istnieje – dodała Małgorzata. – A twoja wnusia cię okłamuje.
– Dobra, wystarczy! – Bruno wreszcie nakazał im się rozdzielić. – Jesteście z siebie dumne? Co ja, trafiłem do Przedszkola Trzeciego Wieku?
Tym razem może i Blanka nie wygrała, ale nie odpuści. Udowodni im kiedyś, że Jagoda jest wyjątkowa. Poza tą wpadką z dzieckiem dała sobie wspaniale radę. Studiuje medycynę, pracuje w banku, wychowuje córkę… Może i byłoby lepiej, gdyby ten jej Jacek tyle nie wyjeżdżał, ale nie można mieć wszystkiego. Jak ktokolwiek mógłby wątpić, że to wszystko jest prawdą?
A jednak siedzenie Blanki zrobiło się wyjątkowo niewygodne.
Tylko jednym uchem słuchała Brunona. Gładziła swój podbródek i myślała. Żenia na początku grudnia skończyła pięć lat. Na początku Jagoda przyjeżdżała regularnie, ale potem przestała. I nigdy nie przyprowadziła tego swojego Jacka. Dawała Blance tylko jakieś książki. O Gruzji, Stanach, Turcji… Twierdziła, że on często wyjeżdża, ale… dlaczego nie przyjechał ani razu?
Jagoda zawsze miała jakieś wytłumaczenie dla jego nieobecności i Blanka jej wierzyła, jednak…
Serce zabiło jej szybciej. Od tak dawna nie widziała Żeni. Ponad rok. Gdyby Jagoda nie wysyłała Blance zdjęć, ta zapomniałaby, jak wygląda jej prawnuczka.
Poprawiła się na miejscu. Wielkie nieba. Czy ona kiedykolwiek widziała na zdjęciu tego całego Jacka?WESOŁYCH ŚWIĄT!
Jagoda
Już więcej się ze mną nie umówi. Wiem to, czuję we wszystkich kościach, nawet w tych, o których istnieniu nie wiedziałam. Jest przystojny, inteligentny i szuka miłości. Twierdzi, że jest romantykiem i na dowód kupił mi czerwoną różę. Nie wie tylko o jednej rzeczy.
O tym, że jestem oszustką.
Od pięciu lat nie uprawiałam seksu. Nie wiem nawet, czy jeszcze potrafię. Moja najlepsza przyjaciółka twierdzi, że z tym jest jak z jazdą na rowerze, ale ja nie umiem jeździć na rowerze.
Chciałabym iść na całość, ale tak samo chciałam na poprzednich pięciu randkach z innymi mężczyznami. Zapomnieć się, odlecieć i uciec z mieszkania o świcie. Dokładnie jak w filmach. Zebrać z podłogi majtki, poskakać po pokoju, nakładając buty, i wyjść. Najlepiej by było, żeby potem on obudził się w pustym łóżku, uświadomił sobie, że jestem kobietą jego życia, odnalazł mnie i obiecał dozgonną miłość.
Może ja też jestem romantyczką?
Przełykam głośno ślinę, gdy Filip wyciąga rękę i zakłada mi kosmyk włosów za ucho. To nasza druga randka. Pierwsza była cudowna, bo trzymał się na odległość pół metra. Teraz zaczął badać moje granice. Tylko problem polega na tym, że ja nie potrafię ustalać granic.
Idź na całość, Jaga – słyszę w głowie głos Moniki. Co ci szkodzi?
Mońka nie wie jednego: żaden z tych sześciu mężczyzn nie miał pojęcia, z kim poszedł na randkę. I to nie dlatego, że jestem tajną agentką i wypełniam równie tajną misję. Okłamałam ich wielokrotnie. Nie powiedziałam żadnemu z nich, że mam córkę. Powiedziałam, że studiuję medycynę i pracuję w banku. Facet uważa, że mam mieszkanie na własność, regularnie wyjeżdżam w dalekie podróże, a ja ostatnio na wakacjach byłam pięć lat temu. U wujostwa w Szklarskiej Porębie.
Spytacie, czemu ich oszukałam? Odpowiedź jest całkiem prosta: nie wiem. Być może dlatego, że łatwiej jest być kimś innym? Przyjemniej? Fałszywa ja ma dużo więcej do zaoferowania, jest bardziej zabawowa, choć czar pryska podczas spotkania na żywo. Na początku jeszcze się łudzą, ale im dalej w las, tym sztywniej. Bo jestem sztywna.
Wciskam do ust łyżeczkę słodkiego jak pierun tiramisu i aż mi się cofa. Jedzenie w takim stresie to udręka. Wszystko mnie boli. Szpilki otarły mi pięty, pasek sukienki wżyna się we wzdęty brzuch, a głowa pęka z nerwów. Dlaczego chcę zwiać? Przecież facet mi się podoba. Ma ładny uśmiech. Ciemne oczy mu się skrzą. I jest ewidentnie zainteresowany, a nie każdemu podoba się moja uroda. Ludzie nazywają ją „egzotyczną”, bo mam ojca Filipińczyka. Ale tak naprawdę zero we mnie egzotyki – urodziłam się i wychowałam w Polsce, mówię tylko po polsku i znam wyłącznie ten kraj. Nigdy nie byłam za granicą.
– Jesteś pewna, że ci smakuje? – pyta Filip. – Bo wyglądasz, jakby cię bolał każdy kęs.
A do tego jest spostrzegawczy.
– Nie, jest w porządku. Jest… słodkie.
Kurza twarz, to teraz błysnęłam.
Patrzę mu głęboko w te jego piękne, brązowe oczy. Uśmiecha się do mnie lekko, a mnie huczy w głowie to co zwykle: oszustka. Podła, podstępna oszustka.
– Myślisz, że jaką specjalizację wybierzesz? – zagaduje.
To kolejny atut. To jedyny mężczyzna, który zadaje pytania. Pięciu poprzednich paplało tylko o sobie. Poznałam życiorys każdego z nich, jakby mieli nadzieję, że po randce dojdę do wniosku, że chcę napisać ich biografię.
– Ja… – stękam, choć znam odpowiedź. Zagarniam ciemne włosy za uszy, ale są zbyt krótkie i sztywne, więc zaraz uciekają i znów nachodzą mi na twarz. – Internistyczną. Mojej babci bardzo zależało, żebym…
– Twojej babci? – powtarza po mnie i śmieje się, ale uspokaja się na widok mojej śmiertelnie poważnej miny. – A ty też tego chcesz?
Mrugam. I jeszcze raz, jakby zaczął mi nagle znikać z pola widzenia. On mi się naprawdę, naprawdę podoba.
– Oszukałam cię – wypalam.
Filip się prostuje i teraz to on mruga, jakbym zrobiła się niewyraźna. Poprawia nerwowo koszulę przy szyi. Z jednej strony… i z drugiej strony.
– Nie byłam na Bali – mówię.
Wypuszcza nagromadzone powietrze i uśmiecha się półgębkiem.
– Myślałem, że to coś gor…
– I nie będę internistką – dodaję. – Ani lekarką w ogóle.
Teraz już milczy, tylko na mnie patrzy. Jak nic czuje podskórnie, że to jeszcze nie koniec.
– Nie oglądam tenisa – kontynuuję i teraz to ja poprawiam ramiączko czerwonej jak krew sukienki. Nawet sama jej nie kupiłam. Monika to zrobiła i bezwzględnie nakazała włożyć. – I wcale nie znam mamy Igi Świątek. Nie dostałam awansu w pracy, bo nawet nie pracuję w banku. Nie kupiłam też mieszkania, wynajmuję od lat od fantastycznej pary staruszków. I mam córkę.
Wpatruję się w niego, a on we mnie. Jeśli miałabym opisać, jak wygląda człowiek, któremu eksplodował mózg, wskazałabym Filipa.
Do stolika podchodzi elegancko ubrany kelner i pyta uprzejmie, czy wszystko w porządku, a każde z nas prześciga się w zapewnieniu go, że jest super. Ten odchodzi zmieszany, a ja jeszcze raz lustruję restaurację: ciepłe oświetlenie, okrągłe stoliki, białe obrusy… Nie pasuję tutaj. Wolałabym budę z chińszczyzną i trampki zamiast szpilek.
– Kłamałaś? – pyta wreszcie Filip.
Wzruszam ramionami i mrugam szybko, żeby odgonić łzy. Teraz już za późno na płacz, mitomanko.
– Wow, to… nie jest coś, czego się spodziewałem. – Kręci do siebie głową i drapie się po karku. – Masz córkę?
– Ma pięć lat – tłumaczę.
– Czemu kłamałaś?
Oblizuję usta. Kłamałam, bo moje życie jest nudne i nie mam nic, z czego mogłabym być dumna. Poza córką. Ale o niej nie mówiłam z wiadomych powodów.
– Pracuję w salonie beauty. – Wbijam paznokcie w skórę na udach, żeby uspokoić drżące dłonie. – Właściwie to jestem współwłaścicielką salonu. Na co dzień zajmuję się paznokciami i makijażem. Nie jeżdżę na wakacje, nie mam kiedy. I wiem, że chcesz już wyjść.
Przestaje przebierać nogami, bo oto nakryłam go na gorącym uczynku.
– To abstrakcyjna sytuacja…
– Masz rację – wchodzę mu w słowo. – Przepraszam, że kłamałam. Ale gdybym… Nieważne. Chcesz już iść czy dokończysz deser?
Wzdycha. Po chwili znowu. Pociera podbródek, po czym wyjmuje portfel i odmawia, gdy proponuję podział rachunku. Płaci i opiera łokcie na białym blacie. Obrus się ściąga. Filip z kolei się nachyla.
– Wybacz – mówi.
Ale ja nie mam czego wybaczać, dlatego mówię dokładnie to samo.
Odprowadzam go wzrokiem. Dokonałaś dokładnie tego, czego chciałaś, Jaga. Najpierw chciałaś mu się podobać, więc skłamałaś. A potem chciałaś go odstraszyć, więc powiedziałaś prawdę. To nie powinno tak wyglądać.
Pociągam nosem i szybko ocieram nagromadzone w kącikach oczu łzy. Nie mam prawa płakać.
Podskakuję, gdy w kieszeni zaczyna mi wibrować telefon. Wzdycham na widok zdjęcia mamy. Nie mam siły z nią teraz rozmawiać. Jak zwykle dzwoni, żeby odbębnić rutynową rozmowę. I tak nieprzerwanie od dwunastu lat.
– Halo? – odbieram. – Co u was słychać?
– Słoneczko! – krzyczy, zamiast mówić. – Jak dobrze cię słyszeć. U nas po staremu. Praca–dom, praca–dom. A co u was?
Wstaję od stolika.
– Wszystko dobrze, Jacek znów wyjechał – łżę. – Na studiach mam egzaminy, więc ciągle się uczę. – Zakładam płaszcz jedną ręką i wychodzę z kawiarni. – Ale wiesz, że to kocham, więc nie ma problemu. Jest naprawdę super.
– A Żenia?
– Żenia… – Staję przed lokalem, tuż pod latarnią, i wpatruję się w unoszące się na wietrze, białe płatki śniegu. – Rośnie jak na drożdżach. Jest najlepsza w grupie.
– Jak dobrze, że tak świetnie wam się powodzi. A gdzie teraz wyjechał Jacek?
Przekrzywiam głowę na bok.
– Do Meksyku – odpowiadam. – Bada celtyckie budowle.
– O, no proszę. To fajnie, że u was dobrze. Może uda mi się jeszcze zadzwonić przed świętami, ale wiesz, jak jest. Dlatego już zawczasu, kochanie, wesołych świąt!
– Wesołych świąt! – odkrzykuję, a ona śmieje się do słuchawki i rozłącza.PRZYJEDZIECIE NA ŚWIĘTA?
Jagoda
– Mamusiu, a myślisz, że tata boi się latać samolotem?
Udaje mi się tylko otworzyć usta, a mała wyskakuje z samochodu, łapie mnie za rękę i zaczyna prowadzić do budynku przedszkola.
– Jako pasażer? – pytam dla pewności, ale Żenia już otwiera drzwi i wbiega w podskokach do szatni.
Jako pasażer. Na pewno właśnie o to jej chodziło. Nie powiedziałaby przecież kolegom, że jej ojciec jest pilotem. Dwa tygodnie temu był piłkarzem. Miesiąc temu taksówkarzem…
I niech jedno będzie jasne: nie okłamuję jej w kwestii ojca. Nigdy nie powiedziałam mojej córce ani skrawka kłamstwa. Dlatego że nie mówię o nim w ogóle.
Dziecię siada na ławce, zdejmuje czapkę, a jej ciemnobrązowe włosy wydostają się z warkocza i naelektryzowane sterczą przy skroniach. Rozpina niebieską kurtkę i odwiesza ją na wieszak.
Czyli jednak coś mi się w życiu udało – dziecko.
Córa siada, żeby założyć kapcie, więc robię to samo. Choć nie zakładam kapci. Tylko siadam.
– Córcia – szepczę. – Nikt ci już nie dokucza?
Żenia nie przerywa batalii ze sznurówkami. Ściąga pierwszego kozaka.
– Śmieją się ze mnie – mówi, nawet na mnie nie patrząc, i to takim tonem, jakby mówiła mi, jaką wczoraj jadła zupę na obiad. – Przez to, że wyglądam inaczej niż oni.
No i cała historia wygląda tak: wszystko zaczęło się od mojej matki, która zakochała się w Filipińczyku. Szybko zaszła w ciążę i wtedy na świecie pojawiłam się ja. Ojciec wytrzymał w Polsce kilkanaście lat, ale ostatecznie zapragnął wrócić do siebie. Moja matka, nie chcąc trzymać go na siłę w kraju, wyjechała z nim do jego ojczyzny. Zapomniała tylko zabrać dziecko. Ale to teraz nie jest istotne.
Mój typ urody nie wszystkim przypadał do gustu. Dzieci nie są łaskawe. Dla nich byłam „żółtkiem”, a teraz moja córka przechodzi przez to samo.
– Córa. – Łapię ją za dłoń i odwracam do siebie. – Wiesz, że dla mnie jesteś najpiękniejsza na świecie, prawda? Po naszej planecie chodzi mnóstwo ludzi. Różnimy się od siebie i to jest najfajniejsze.
– Czarek mówi, że Marysia jest najpiękniejsza na świecie – odpowiada, jak zwykle wychwytując z mojej wypowiedzi to, co najważniejsze. – Ale nie martw się. Tata przyjdzie i na nich nakrzyczy.
Nie zdążam zareagować, bo mała cmoka mnie w nos i biegnie do sali.
Chowam twarz w dłoniach. Tata na nich nakrzyczy? Nie, tata nie kiwnie palcem, bo ma wszystko głęboko w poważaniu. Jego rodzicielstwo kończy się na automatycznym przelewie wykonanym raz w miesiącu.
Matko kochana, jestem najgorszą matką na świecie.
Odrywam ręce od twarzy i wlepiam wzrok w parę trepów. Powoli prześlizguję się po czarnych spodniach, zmechaconym swetrze, a kończę na zmęczonym wzroku pani Heleny.
– Pani Tan, chcę porozmawiać o Żanetce.
Zmuszam usta do uśmiechu, mimo że pani Helena nie uśmiecha się nigdy. Wpatruje się tylko w człowieka swoimi podkrążonymi oczyma. Jej twarz nawet nie drgnie, niezależenie od tego, czy jest akurat zła, czy zadowolona.
– Też bym chciała porozmawiać – wyrzucam z siebie. – Chodzi o to, że…
– To jej fantazjowanie robi się uciążliwe – wchodzi mi w słowo, po czym poprawia szary golf. – Wiem, że psycholożka powiedziała, że to minie, ale wprowadza niepotrzebne zamieszanie w grupie. Czy tłumaczy jej pani, że ojciec nie jest i nie będzie obecny w jej życiu?
Przestaję oddychać.
– Ja…
– To bardzo ważne – ciągnie wychowawczyni. – Bo jak koledzy i koleżanki mają się z nią bawić, jeśli ich oszukuje? Nie wiem, może ja z nią porozmawiam…
– Nie… Ja… – Wyduś coś z siebie wreszcie! – On niedługo wróci. Jest podróżnikiem. Zwiedza świat – dodaję, rozciągając wargi w uśmiechu. – Teraz był… w Zakunkoku. Kojarzy pani?
Pani Helena tylko mruga.
– To kraj na południu… Albanii. Odwiedzał świątynie Celtów. Nie uwierzy pani, co tam znaleźli! Skamielinę… Tak. Skamielinę.
Zamykam usta. Nie dość, że jestem kłamczuchą, to jeszcze beznadziejną.
– Żanetka o tym wie? – pyta kobieta, pokazując tym samym, gdzie ma skamielinę.
– Pani Heleno, ja nie… Oni jej dokuczają…
– Jeśli dziecko kłamie, nie może pani oczekiwać, że inni będą to tolerować. Jak dla mnie, pani partner może i ścigać niedźwiedzie polarne, dziecko wprowadza zamęt.
– Ona tylko fantazj…
– Dziękuję, że poświęciła mi pani swój czas – przerywa mi. – Do widzenia.
I już. Wychodzi, szurając trepami, a w szatni zostaję tylko ja i jakieś matka z córką. No dobrze. Wychowawczyni nie chciała mnie słuchać, to może spróbujemy zniszczyć ten gang od wewnątrz.
– Przepraszam… – mówię tak cicho, że sama ledwie się słyszę. – Ja chciałam… Jestem mamą Żeni. Chciałabym zamienić z panią dosłownie dwa słowa.
Kobieta pomaga córce założyć plecak, całuje ją w czubek głowy i macha na do widzenia.
– Chodzi o to, że dzieci naśmiewają się z mojej córki – wyduszam z siebie i zaczynam bawić się dłońmi, na czym od razu się łapię i przestaję. – Gdyby mogła pani porozmawiać…
– Moja córka nigdy by czegoś takiego nie zrobiła – oznajmia kobieta, zakłada torebkę na ramię i dodaje: – To pewnie inne dzieci. Niech pani porozmawia z wychowawczynią.
– Tak, ja już…
Drzwi się za nią zatrzaskują, a ja dalej stoję pośrodku szatni jak to ciele. Nic dziwnego, że Żenia fantazjuje o ojcu, skoro matka nie daje rady jej obronić.
Wychodzę i wsiadam do coopera, trzaskając drzwiami, jakby zniszczenie własnego samochodu miało mi wynagrodzić wszystkie krzywdy. Gdziekolwiek teraz jest Jacek, mam nadzieję, że dostanie natychmiastowego rozwolnienia. Będę to sobie manifestować. Natychmiastowe rozwolnienie. Natychmiastowe rozwolnienie. Natychmiastowe…
Pociągam nosem. Żeby chociaż te czary działały.
Odpalam samochód.
Dość tego. Dość bycia popychadłem. Zostanę asertywną kobietą. Taką, która idzie po to, czego chce. I nie będzie tak, że wszyscy przerywają mi wpół słowa i wychodzą, gdy jeszcze do nich mówię.
Parkuję pod salonem i wpatruję się w różowy szyld. Belle Époque Beauty. Monika myślała i myślała nad nazwą, a i tak wszyscy mówią, że idą do Belli.
Zamykam auto, wyciągam z bagażnika pudło z prezentem dla Żeni, który muszę schować przed nią w salonie, i opatulam się szczelniej płaszczem. Mroźny wiatr wieje mocniej, omal nie zwiewając mi z głowy naprędce założonej czapki. Naciągam ją na oczy i ruszam do pracy.
But ślizga się na lodzie, a ja zaczynam dziki taniec, starając się utrzymać równowagę. Wyciągam przed siebie ręce, krzyczę krótko… aż huczy. Ląduję plecami w zaspie, pudło wbija mi się w brzuch, ale jestem oazą spokoju, więc leżę i wpatruję się w wirujące płatki śniegu.
Czy ta zła passa skończy się przed świętami?
Dźwigam się na nogi i bardzo ostrożnie docieram do budynku. W środku od razu uderzają mnie przyjemne ciepło i zapach cynamonu. Chwytam w locie piernikowe ciasteczko z wielkiej misy w recepcji, witam się ze wszystkimi i ruszam do swojego gabinetu. Mam do ogarnięcia wszystkie płatności, ZUS-y… Zbliża się koniec miesiąca, a ja chcę sobie pozamykać większość spraw na pięć dni przed świętami. Oby się udało.
Telefon zaczyna wibrować w torebce. Blanka? O tej godzinie? Otrząsam się z dreszczu i przez chwilę waham. Pewnie chce spytać o egzaminy. Wdech i wydech. Powiem jej prawdę. Poważnie – powiem jej prawdę… Tylko sama nie wiem kiedy.
Rozłącza się, nim zdążę się namyślić. Oddzwo… Och, SMS:
Prudziwcie na switay?
Ach, babka wciąż nie umie pisać SMS-ów.
Ponowne wibracje.
Przyjedziecie na swieta?
Siadam na krześle, ale uderza mnie fala gorąca, więc podnoszę się i podchodzę do okna. Uchylam je. Nie. To nie może się dziać naprawdę.
Jak to na święta? Blanka podobno nienawidzi świąt. Gdybym założyła przy niej sweter z reniferem, który mam na sobie dzisiaj, zdarłaby go ze mnie pazurami. Mdli ją od zapachu cynamonu, a na widok ludzkiej radości dostaje wysypki.
Matko, a jeśli ona umiera?
– Pani Jagodo, czy przyjęłaby mnie pani?
Podskakuję. W drzwiach stoi jakaś kobieta.
– Oczywiście, proszę zapisać się w recepcji – odpowiadam z uśmiechem.
Ona jednak ani drgnie. Odkładam telefon i już mentalnie nastawiam się na to, że będę musiała być asertywna. Czekają na mnie ZUS-y.
– Ale ja potrzebuję teraz – dodaje.
Potrząsam głową. Nie mogę. Mam dzień wypchany klientkami, a do tego masę papierologii. Znów zostanę w pracy po godzinach i odbiorę Żenię z przedszkola jako jedną z ostatnich.
– Nie mogę. Naprawdę nie dam rady.
– Rozumiem.
Kobieta uśmiecha się, ale w jej oczach błyszczą łzy.
Kurza twarz!
– Niech pani poczeka! – krzyczę, gdy zaczyna odchodzić. – Czego pani potrzebuje?
Unosi dłonie na wysokość twarzy. A więc paznokcie.
Pojadę po Żenię wcześniej, pracę zabiorę do domu. Zjemy razem jakiś fajny obiad, potem mała pójdzie się bawić, a ja wszystko dokończę.
Kobieta dziękuje mi nieprzerwanie przez niemal cały proces zdejmowania starej hybrydy, nadawania paznokciom upragnionego kształtu i podczas malowania. Ja zaś uśmiecham się tylko i kiwam głową.
– Nikt mnie nie chciał przyjąć – wzdycha w końcu. – Tylko pani. A ja dzisiaj… mam rozprawę rozwodową.
Przerywam malowanie jej małego palca i zerkam na nią.
– Przykro mi – mówię.
Kobieta posyła mi smutne spojrzenie, a ja podkładam jej dłoń pod lampę.
– Znalazł miłość – wyznaje. – To straszne uczucie. Wie pani… Odkryć, że ktoś inny stał się dla niego całym światem. Wpadłam w depresję, a cały wczorajszy dzień przepłakałam. Ominęłam wizytę… A te paznokcie… Wie pani, te paznokcie… – Odrywa plecy od oparcia, gdy wyjmuję jej dłoń spod lampy i przecieram jej paznokcie cleanerem. – To jedyne, co mam. Pomalowane paznokcie. Żałosne, prawda?
Wyciera łzę z kącika oka i wymusza kolejny uśmiech. Wiem, jakie to uczucie, gdy ktoś, kto miał nas kochać, odchodzi i zostawia za sobą jedynie spustoszenie.
– Ile ma pani czasu do rozprawy? – pytam.
– Dwie godziny.
– Dobrze, w takim razie paznokcie zrobione. – Wskazuję jej dłonie. – Czas na makijaż – oznajmiam. – Myślę, że zdążymy.
Niebieskie oczy klientki znów się szklą. Wpatruje się we mnie jak w ducha.
– Mówi pani poważnie?
– Śmiertelnie poważnie – odpowiadam. – W prezencie gwiazdkowym od firmy.