Kocham cię, mamo - ebook
Kocham cię, mamo - ebook
Z tafli lustra spoglądała na mnie moja córka.
Zakrwawiona, przerażona i drżąca. Była blada, a na jej twarzy ujrzałam siniaki, włosy stanowiły jeden wielki kołtun, a biała sukienka ociekała brudną wodą. Odruchowo chciałam dotknąć swojego ubrania.
Dotknąć jej. Pocieszyć. Nie mogłam się jednak ruszyć!
Córka Magdy, Klaudia, zaginęła piętnaście lat temu, jako nastoletnia dziewczyna. Odtąd Magda
pogrąża się w marazmie i stagnacji, całe swoje życie podporządkowując czekaniu aż jej dziecko się odnajdzie.
Wszystko zmienia się, kiedy kobieta dowiaduje się, że Klaudia była widziana. Zdesperowana matka zaczyna w tajemnicy przed mężem, z którym łączy ją skomplikowana relacja, prowadzić śledztwo, by odnaleźć córkę. Pomaga jej w tym dziennikarz zajmujący się tą sprawą przed laty. Jednak sekrety dotyczące zaginięcia nastolatki, które wychodzą na jaw, przyprawiają o dreszcze i czynią tę zagadkę jeszcze bardziej zawiłą.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-599-4 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Otworzyłam oczy, by po sekundzie musieć znów je zamknąć pod naporem światła słonecznego wpadającego przez niedomkniętą roletę. Chrzęst klucza w zamku i odgłos odpalanego silnika, a potem odjeżdżającego sprzed domu auta oznaczały, że mogę zacząć swoje codzienne rytuały.
Ktoś mógłby może pomyśleć, że mój mąż jest sadystą, który zamyka mnie w domu, albo jeszcze lepiej – w piwnicy, na cztery spusty, i mogę czuć się bezpiecznie, dopiero kiedy wychodzi. Nic z tych rzeczy. Nasi znajomi, o ile w ogóle mamy jeszcze jakichś wspólnych, powiedzieliby raczej, że to ja jestem dziwaczką, może nawet wariatką. Wielokrotnie radzili Markowi, by wysłał mnie do psychologa. A przynajmniej robili tak na początku, bo teraz wątpię, by ktokolwiek nadal mnie wspominał. Nie jestem dla nich może złem koniecznym, raczej duchem lub marą z ich dawnego życia. Gdyby zobaczyli mnie przypadkowo w sklepie, pewnie zeszliby na zawał z wrażenia, wcześniej oczywiście obdzwaniając resztę naszej dawnej paczki.
Wstałam z łóżka, zjadłam śniadanie, jak zwykle jakiekolwiek, bo rzadko miałam apetyt. Wypiłam podwójną kawę, pomalowałam się, ubrałam w miarę przyzwoicie, a potem zasiadłam przy oknie. I obserwowałam. Czekałam. Byłam towarzyszką codzienności moich sąsiadów, mimo że nawet mnie nie znali.
Wprowadziliśmy się na to osiedle dziesięć lat temu. Marek po czasie przyznał mi się, iż miał nadzieję, że gdy zmienię otoczenie, to „znormalnieję”. Choć w jego mniemaniu nic takiego się nie stało, ja faktycznie zaczęłam żyć trochę inaczej. W okolicy wybudowano kilkanaście szeregowców i chyba osiem bliźniaków. Nie byłam pewna, bo nie zwykłam spacerować ulicami osiedla. Kojarzyłam wszystkich mieszkańców, oczywiście nie z imienia ani nazwiska, ale rozpoznawałam ich, wiedziałam, o której kto wyjeżdżał do pracy i z niej wracał, kto miał dziecko w przedszkolu, kto w szkole, kto zatrzymywał się przy skwerze przed osiedlem i zbyt długo siedział ze wzrokiem utkwionym w telefonie, może pisząc do kochanki. Wiedziałam, które dzieci się razem bawią i które mamy się znają, albo kto kogo odwiedza. Obserwowałam też, jak starsi sąsiedzi regularnie pielęgnowali swoje ogrody.
Zastanawiałam się kiedyś, co bym zrobiła, gdyby stało się coś, co odbiega od tej normy, gdyby ktoś z nich zaczął się awanturować, okazał się złodziejem albo zabójcą, gdyby umarł. Potem zdałam sobie sprawę, że pewnie nigdy bym się o tym nie dowiedziała, przynajmniej nie z mojego okna. Bo tu widziałam tylko to, co ludzie decydowali się pokazać innym. Nowe lśniące auto, szczęśliwe dzieci, weekendowe spacery, i te w tygodniu z psami, podczas których zacieśniali sąsiedzkie więzi i wymieniali niewinnymi ploteczkami, tak różnymi od codziennego niemiłosiernego nadawania na innych.
Ktoś mógłby pomyśleć, że skoro cały dzień gapiłam się w okno, mój mąż po powrocie z pracy zastawał w domu prawdziwy kataklizm. Nic podobnego. Dwa razy w tygodniu przychodziła do nas miła pani w średnim wieku, która sprzątała wszystkie pomieszczenia. Szłam wtedy do pokoju na piętrze i wykręcałam się jakąś wyimaginowaną pracą. Oczywiście, zawsze można wykręcić się pracą. Im więcej pracujesz, im bardziej jesteś zajęty, tym lepiej. Tym modniej. Posiłki zamawiałam zaś w pobliskim barze mlecznym. Zawsze podwójne porcje, bo „gotowałam” raz na dwa dni.
Mój mąż nie był zatem żadnym zwyrodnialcem. Wręcz przeciwnie – Marek miał pracę, znajomych, hobby, często się śmiał, był zaangażowany w życie firmy, spotykał z kumplami na piwie. To raczej ja mogłam uchodzić za złą żonę, bo nie sprzątałam, nie pracowałam, nie gotowałam, tak naprawdę nie kiwnęłam w ciągu dnia nawet palcem. Odkąd piętnaście lat temu zaginęła nasza nastoletnia córka, nie miałam nawet chęci, by żyć.ROZDZIAŁ 2
Moja córka prowadziła tryb życia każdej normalnej nastolatki. Wiadomo, że im bardziej dorastała, tym nasz kontakt z nią się zmieniał, stosownie do jej wieku. Trzeba było idealnie wyczuć, na ile i kiedy można przycisnąć, a kiedy odpuścić, ale bardzo się z Markiem staraliśmy. Sądzę, że byliśmy dobrymi rodzicami.
Klaudia miała piętnaście lat, kiedy wyszła do koleżanki mieszkającej dwa bloki dalej i nigdy do niej nie dotarła. Nigdy też nie wróciła do domu. Zegar wskazywał dwudziestą drugą, kiedy przemogłam się, by zadzwonić do rodziców Amelii. Chciałam nawet jechać po córkę, udając wzburzoną, aby zapytać z pretensją, jak mogą pozwalać dzieciom przesiadywać do tak późnej pory. Telefon o mało nie wypadł mi z ręki, kiedy poinformowali mnie, że Klaudusi w ogóle u nich nie było i nie zapowiadało się na to, że przyjdzie, bo dziewczyny dwa tygodnie wcześniej bardzo się o coś pokłóciły. Nic o tym nie wiedziałam. Może Klaudia miała jakieś problemy? Była wtedy trochę bardziej zamknięta niż zwykle, kiedy paplała do nas jak najęta o każdym szczególe z jej życia. Tyle że położyłam to wtedy na karb wchodzenia w okres dojrzewania.
Oczywiście wpadłam w histerię, choć miałam jeszcze nadzieję, że poszła do kogoś innego, może nawet chciała gdzieś przenocować, ot tak, żeby zobaczyć, jak rodzice zareagują, kiedy przekroczy dozwoloną granicę. Marek nie chciał zawiadamiać policji. Zawsze uważał mnie za panikarę. Zadzwoniłam na komendę dopiero następnego wieczoru. Tak długo zwlekałam. Mąż jednak też w końcu zaczął się niepokoić. Może gdybyśmy wcześniej zawiadomili odpowiednie służby, może gdybyśmy obdzwonili więcej jej znajomych, może gdybyśmy jej lepiej pilnowali, może, może, może… To było takie niepodobne do Klaudii. Wiedziałaby przecież, że umieram z nerwów.
Nie rozmyślałam już dziś o tym, co wtedy zaniedbaliśmy, ale skoro wciąż nie potrafiłam prowadzić normalnego życia, tylko jego namiastkę – w oknie, to chyba ta rana w mojej duszy nigdy się nie zagoiła.
Dzień od początku przebiegał w normalnym trybie. Marek wyszedł bez pożegnania, nie chcąc mnie budzić. Niewiele rozmawialiśmy, on wracał późno, ja wtedy czasem już spałam, a częściej udawałam, że śpię, bo nie chciało mi się wchodzić z nim w interakcję. Małżeństwo idealne.
Siadłam dziś przy oknie dziwnie podekscytowana, nie mając jednocześnie pojęcia, z czego to wynika. Obserwowałam przystojnego bruneta, który odprowadzał śliczną córeczkę do pobliskiego przedszkola. Jego żona była równie idealna i we trójkę tworzyli rodzinę jak z reklamy. Obstawiałam, że się zdradzają, nie było innej opcji.
Nagle przed domem naprzeciwko, w którym mieszkało dwoje uroczych staruszków, zatrzymała się tragarzówka. Tak przynajmniej wynikało z reklamy, którą była obklejona. Zastanawiałam się, dlaczego Maria i Tomasz się wyprowadzają. Poznałam imię sąsiadki, a potem jej męża, kiedy przychodziła czasem pożyczyć cukier, wypatrując przy tym uważnie śladów przemocy domowej, bo chyba nie umiała sobie inaczej wytłumaczyć tego, że codziennie przesiaduję w domu. Szkoda, że już ich tu nie będzie. Maria to jedyna osoba, z którą w ciągu ostatnich lat zamieniłam choćby parę zdań. Nie wiem, czy Marek kiedykolwiek powiedział jakiemuś sąsiadowi, co się nam przytrafiło. Dokładnie tak nazywał zaginięcie jedynej ukochanej córki. Że mu się przytrafiło. Nie zdziwiłabym się, gdyby wszyscy tu o tym wiedzieli, dlatego byli wyrozumiali i nie traktowali nas jak zdziwaczałych odludków. Nie miałabym do Marka pretensji, gdyby im powiedział.
Rok po zaginięciu Klaudii mój mąż przestał na nią czekać. Rzucił się w wir pracy, zaczął chodzić na squasha, dbać o dietę, pocieszał mnie, siadaliśmy wieczorami na kanapie, a on trzymał mnie w ramionach. Po całym aktywnym dniu przebywanie ze mną było już tylko jedną z wielu czynności, jakie wykonywał. Dla mnie zaś było wszystkim, na co czekałam po wielu godzinach przebywania w samotności. Dziś niewiele z tego pamiętam, bo byłam otępiała od leków, a moje ciało dodatkowo wpadło w jakiś rodzaj hibernacji. Wiedziałam, że ten marazm sprawia Markowi ból. Stracił córkę i żonę w jednym czasie. Pewnego dnia oświadczył, że kupił nam dom w Kamieńcu Wrocławskim. Postawił mnie przed faktem, choć czy mogę się temu dziwić, skoro praktycznie nie uczestniczyłam we wspólnym życiu. Pierwsze miesiące po zaginięciu Klaudii były dla mnie czarną plamą rozpaczy i traumy mieszającej się z nadzieją, bo przecież nigdy nie znaleziono ciała. Na samą myśl, jak to w ogóle brzmi, żółć podchodziła mi do gardła.
– Chronione osiedle, paru bliskich sąsiadów, na pewno kogoś poznasz. Nowe miejsce dobrze nam zrobi – tłumaczył mi wtedy lekko.
– A co, jeśli ona tu wróci? – zapytałam ze łzami w oczach. – A nas tu nie będzie?
– Minęło pięć lat – odparł spokojnie, ale stanowczo, jakby próbował wytłumaczyć coś niegrzecznemu dziecku.
– Więc uważasz, że to koniec? Że nigdy jej już nie zobaczymy, tak?
Zakryłam rękami twarz i chciałam rzucić się na niego z pięściami za to, że nie ma w nim wiary, ale wiedziałam, że to byłoby przekroczeniem granicy. To on utrzymywał mnie przy życiu, taka była prawda. Gdybym umarła, Klaudia byłaby zrozpaczona, bo w to, że wróci, nie zwątpiłam ani razu.
– Uważam, że jeżeli ktoś ją odnajdzie, to da nam znać. Zaginieni ludzie nie pukają pewnego dnia do drzwi swoich bliskich. To tak nie działa. Naiwnością jest sądzić inaczej. – Objął mnie.
– Uważasz, że jestem naiwna?
– Uważam, że musimy iść naprzód. Nadal czekać na Klaudię, ale też żyć własnym życiem.
Powoli i pod wpływem przytaczanych przez niego argumentów przyznawałam mu rację.
Może faktycznie nowe otoczenie dobrze nam zrobi. Oczywiście, z radością poznam nowe sąsiadki. Wspaniale będzie uczestniczyć w życiu lokalnej społeczności. Może nawet pójdę do pracy. Odpowiadałam mechanicznie, jak robot, i nawet nie pamiętam, kiedy się spakowaliśmy i wylądowaliśmy tutaj. Jedno musiałam przyznać – Markowi udało się znaleźć mi nowe hobby i co dzień rano wstawałam z poczuciem swego rodzaju misji. Nie wiem, czy dokładnie o to mu chodziło, ale mnie to wystarczało. Pytanie tylko, czy był dumny, że robię za osiedlowy monitoring.
Ciężarówka przysłaniała sporą część domu. Widać było jednak sylwetki ludzi wynoszących ze środka meble i telewizor. Pomyślałam, że pewnie starsi państwo nie będą zabierać z domu wszystkiego. Zaraz potem podekscytowałam się faktem, że będę miała nowych sąsiadów. W głowie zakołatała mi pewna myśl, która na początku wydawała się tak absurdalna, że aż się zaśmiałam. Potem jednak uznałam, że to dobry pomysł, żeby wyjść i się z nimi pożegnać. Na pewno będzie im miło. Założyłam buty, przeczesałam włosy, przejrzałam się w lustrze i wyjątkowo dziarskim krokiem wyszłam z domu. Sama do końca nie wierzyłam, że to robię, i czułam się w tej sytuacji surrealistycznie, a w połowie drogi miałam nawet ochotę zawrócić i uciec do domu. Wtedy usłyszałam głos Marii:
– Magda?
Jej pytanie było podszyte takim zdziwieniem, jakby stanął przed nią sam papież.
– Przyszłam się przywitać, to znaczy pożegnać, bo chyba się wyprowadzacie. Więc przyszłam się przywitać, żeby się pożegnać – wydukałam na wydechu, a potem aż zabrakło mi powietrza.
– To miłe z twojej strony. – Starsza kobieta mówiła powoli i wyraźnie, jakby bała się, że nie zrozumiem jej słów, i miała mnie za niedorozwiniętą. – Faktycznie postanowiliśmy się wyprowadzić. Tomasz ostatnio gorzej się czuje, nie dajemy sobie rady z ogrodem, ze sprzątaniem, nawet po schodach ciężko nam już wchodzić. Żal mi tego domu. Przyzwyczaiłam się do mieszkania tutaj, mimo że to było dosłownie kilka lat. – Maria zapatrzyła się z nostalgią na ciężarówkę, ale szybko wróciła na ziemię i przyjrzała mi się bardzo uważnie. A nawet chyba nieco podejrzliwie. – A co u ciebie, dziecko – zapytała. – Wszystko w porządku?
– Tak – zaśmiałam się sztucznie.
Boże, trzeba było siedzieć w domu. Nagle ktoś wyłonił się zza ciężarówki. Starszy, zadbany mężczyzna z siwymi włosami i w okularach, ale z wyjątkowo bystrym spojrzeniem.
– Z kim rozmawiasz? – spytał swoją żonę.
– To jest Magda – odpowiedziała Maria, jednocześnie świdrując go na wylot, jakby chciała przekazać mu nieme ostrzeżenie. Nie uszło to mojej uwadze.
– Jaka Magda? Nie znam żadnej. – Znów zmierzył mnie z góry na dół i pewnie myślał, że jestem jakąś akwizytorką.
– Nasza sąsiadka – Maria cedziła słowa – z naprzeciwka.
Tomasz zamarł. Widziałam to – stał z otwartymi ustami i nie był w stanie wydusić z siebie słowa.
– Mówiłaś, że ona nie wychodzi – szepnął, kiedy zbliżał się do żony.
– Idź, popilnuj, proszę, tych przemiłych panów, bo już pobili kilka salaterek i mój ulubiony wazon. No idź już, idź.
Kiedy Tomasz odszedł, staruszka westchnęła z wyraźną ulgą.
– Przepraszam cię za niego. Po prostu nie zawsze wie, jak się zachować, no i ma już swoje lata – zaśmiała się.
– Zdaję sobie sprawę, że moje wyjście z domu jest czymś niespodziewanym i nie dziwię się pani mężowi. Mój pewnie myśli o mnie to samo – przyznałam szczerze.
– Jesteś bardzo miła. Powinnaś częściej wychodzić do ludzi.
– Pomyślę o tym.
Zrobiłam krok w tył, po czym pożegnałam się z moimi niedługo byłymi sąsiadami i wróciłam do domu. Oparłam plecy i głowę o drzwi, zsunęłam się po nich i zaczęłam płakać. Płakałam tak długo, aż nastał wieczór. Doszło do mnie, że zaraz wróci Marek i zobaczy mnie w takim stanie. Nie mogłam na to pozwolić. Miałam zapuchnięte i czerwone oczy, wyglądałam pewnie jak królik. Dopiero teraz zauważyłam w lustrze w korytarzu, że mam niemal wklęsłe policzki. Postanowiłam, że będę więcej jeść. Doprowadziłam się do względnego ładu i po chwili faktycznie usłyszałam odgłos otwieranych drzwi. W środy Marek zawsze wracał wcześniej, więc zazwyczaj wtedy o czymś rozmawialiśmy. Nie byłam pewna, czy powiedzieć mu o swoim dzisiejszym wyczynie, ale w sumie może poprawiłoby mu to podły ostatnimi czasy humor.
– Chcesz herbaty? – zapytałam, kiedy usiadł przy kuchennej wyspie, czekając na kolację.
– Poproszę. Co dziś proponuje kuchnia? – zagadnął mnie miło.
Mój mąż był naprawdę fajnym facetem, wspaniałym człowiekiem. Nie wiedziałam tylko, czy jeszcze mnie kochał.
– Carpaccio z buraków z szynką parmeńską i ze szpinakiem – odparłam poważnym tonem.
– Co?
– Żartuję, dziś spaghetti – sprostowałam, uśmiechając się promiennie.
Dziś daniem dnia w barze mlecznym faktycznie był makaron.
Marek poprawił się na krześle i zastygł z kubkiem parującej herbaty tuż przy ustach.
– Jesteś dziś jakaś inna – rzucił w przestrzeń, jakby jeszcze nie był pewien, czy dobry nastrój jego żony powinien być dla niego potencjalnym ostrzeżeniem.
– Może trochę – odparłam i czekałam, aż zacznie pić, a wtedy rzuciłam jakby od niechcenia: – Byłam dziś pożegnać się z sąsiadami z naprzeciwka.
Marek aż zakrztusił się herbatą i zaczął kaszleć, a kubek o mało nie wypadł mu z rąk. Spodziewałam się podobnej reakcji, ale nie aż tak epickiej.
Potem zjedliśmy w milczeniu, a on właściwie nawet bardziej dłubał w talerzu.
– Nie smakuje ci? – zapytałam niewinnie.
– Nie o to chodzi. Po co tam poszłaś? – W jego głosie słychać było wyraźny wyrzut.
Założyłam, że będzie ze mnie dumny, że powie, że to krok do przodu, że mnie wesprze albo chociaż wyśmieje, że to całkiem normalne i czym tu się chwalić, ale nie, że będzie miał pretensje.
– Zobaczyłam ciężarówkę do wyprowadzek i pomyślałam, że będzie ładnie z mojej strony, jak pójdę i zagadam. Przecież już ich nigdy nie zobaczę. – Wzruszyłam ramionami.
– Masz swoich znajomych, tyle razy prosiłem cię, żebyś poszła ze mną kogoś odwiedzić, a ty idziesz do obcych ludzi i nawet tego ze mną nie konsultujesz?
– Znam Marię, wspominałam ci kiedyś, że czasem do mnie przychodziła.
– Tak, bo podejrzewała, że dzieje ci się krzywda, że cię biję i dlatego nie wychodzisz z domu. Nie przychodziła tu z sympatii – wyrzucił to z siebie, a zaraz potem zdał sobie sprawę, jaką gafę popełnił. – Przepraszam. Po prostu się o ciebie martwię.
– I uważasz, że nikt nie jest w stanie mnie polubić, tak? – syknęłam. – Że jestem pieprzonym dziwolągiem?
– Nic takiego nie powiedziałem. Koleżanki z mojej pracy ciągle o ciebie pytają.
– O tak, te nieudaczne, samotne panny są na pewno zainteresowane, ale tym, kiedy mnie zostawisz, żeby mogły się do ciebie dobrać! – krzyknęłam, a nasza rozmowa wymknęła się spod kontroli.
Zazwyczaj pytałam go o to, jak w pracy, rozmawialiśmy, jak minął nam dzień, co nowego czytamy, co się wydarzyło na świecie. Dziś jednak oboje wybuchnęliśmy, każdy z pełną mocą.
– To ty przesiadujesz z nosem w oknie całe dnie, a nie one! Myślisz, że nie wiem?
Pod powiekami znów zapiekły mnie łzy. Musiałam się kontrolować, bo inaczej znów zbierze mi się na płacz, a płakałam dziś i tak już wyjątkowo długo.
– Robię to, bo nie chcesz ze mną być – starałam się, żeby nie drżał mi głos. – Zostawiłeś mnie i siedzę tu, owszem, dzień w dzień samotna, bo nie mam siły wyjść do ludzi! Ale ty interesujesz się tylko tym, co pomyślą znajomi. Pewnie już całe sąsiedztwo wie, dlaczego tak się zachowuję.
– Nikt nic nie wie – uciął krótko. – Myślałem, że to się zmieni – spojrzał na mnie przenikliwie – że ty się zmienisz, dasz sobie szansę na nowe życie. Że zapomnisz – dodał ciszej.
– O naszej córce?! – Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę.
– O wyrzutach sumienia, które masz w związku z tą sprawą – wyrzucił jednym tchem. – Nie o Klaudii. Ja też ciągle o niej myślę.
– Nie sądzę.
– Bo nie gapię się w okno od świtu do zmierzchu?
– Zajmuję się domem.
– Domem zajmuje się Ukrainka, której płacisz za sprzątanie. – Marek wstał i zaczął chodzić po kuchni.
Milczałam, obserwując ten nerwowy spacer. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. On mnie nie rozumiał, ale chyba miał rację, mówiąc, że pogrzebałam nasz związek i to ja ponoszę winę za to, jak obecnie wygląda nasze życie.
– Musisz wziąć się w garść. – Zatrzymał się i spojrzał na mnie. – Rób to powoli, jeśli potrzebujesz czasu, ale koniec z przesiadywaniem w oknie i kupowaniem żarcia na wynos. Musisz iść do psychologa albo… – zawiesił głos. – Po prostu nie chcę tak dłużej żyć. To jakaś ułuda, prowizorka i dłużej tego nie zniosę.
– Albo co? – spytałam podniesionym tonem. – No co?!
Słuchałam jego słów, ale ich nie rozumiałam. Nie mogłam pozwolić Markowi odejść, bo on był moją ostoją, był w moim życiu, odkąd pamiętam, bez niego do końca bym się załamała. Ale nie było mowy o powrocie do pracy. Dzisiaj po zamienieniu kilku słów z sąsiadką o mało nie zeszłam na zawał. Moja egzystencja sprowadzała się do tego okna. Do czekania w nim na córkę.
– Zgadzam się – odezwałam się słabo, nie poznając własnego głosu.
– Na co? – zapytał twardo Marek.
– Na terapię. Pójdę na terapię – odpowiedziałam już nieco pewniej, choć kłamałam w żywe oczy.
Po prostu tu i teraz chciałam, żeby mój mąż się uspokoił.
– Dobrze – bardziej skapitulował, niż ogłosił zwycięstwo w tej dyskusji. – Idę na górę, bo muszę się wyspać. Jutro po południu obgadamy szczegóły. Na obiad możesz zamówić pizzę – rzucił jeszcze, wchodząc na schody.
Po chwili usłyszałam szum wody, a potem nastała cisza. Wyłączyłam na dole światło, odruchowo usiadłam przy oknie i zastanawiałam się przez chwilę, czy sąsiedzi słyszeli naszą kłótnię. Pewnie nie. Pewnie każdy z nich ma swoje własne życie i nie traci czasu na podsłuchiwanie innych.
Ja od jutra przestanę za to innych podglądać. To już postanowione.ROZDZIAŁ 3
Kiedy nie tkwiłam już w swoim kokonie obojętności, dni mijały mi o dziwo dużo wolniej. Starałam się, naprawdę ze wszystkich sił, funkcjonować jak przeciętny człowiek. Zauważyłam, że Marek wracał czasem wcześniej i towarzyszył mi częściej niż kiedyś w zwykłych domowych czynnościach. Zakupy zamawiałam jeszcze z dowozem, ale zaczęłam sama gotować obiady, wyszukiwałam nawet nowe przepisy, kiedy nie mogłam odgrzebać w głowie starych, sprzątałam, prałam, ostatnio poprosiłam nawet, żeby Marek kupił mi jakąś książkę. Najlepiej romans. Nie oglądałam telewizji, robiąc wyjątek tylko dla najważniejszych programów informacyjnych. Nie siedziałam też już przed oknem jak zombie. Odprawiłam panią, która u nas sprzątała. Była naprawdę zawiedziona, ale nie mogłam ryzykować, okłamując męża. Gdyby jeszcze tylko żyło mi się od tego lepiej, gdyby to cokolwiek zmieniło w moim sposobie postrzegania świata… Wykonywałam wszystkie te czynności mechanicznie, jakby moje ciało było jednym tworem, a umęczona dusza osobnym. Marek był chyba jednak zadowolony, a to stanowiło przecież mój cel.
Spojrzałam na zegarek. Piętnaście po dwunastej. Stresowałam się, bo dziś dziesiąty listopada. Nie cierpiałam moich urodzin i nie wiedziałam, czy czasem głównie nie z tego powodu, że tego dnia – raz w roku – odwiedzała mnie matka. Może za chwilę usłyszę kontynuację zeszłorocznej opowieści o mojej kochanej siostrzyczce i jej narzeczonym, którego szczęśliwie nie widziałam od dobrych siedmiu lat, a ostatnim razem dał się zapamiętać jako człowiek głęboko zaniepokojony tym, czy będzie miał „pierdolnięte” dzieci, skoro w rodzinie jest psycholka. Czyli ja.
Czekałam jak na szpilkach, bo naprawdę jej tutaj nie chciałam, ale nigdy nie miałam odwagi tego powiedzieć. Pomyślałam jednak, że raz na rok chyba mogę dać się wygadać własnej matce. Nawet ja nie byłam aż tak okrutna.
Głośne i natarczywe pukanie, zapowiadające moją głośną i natarczywą matkę, niemal rozsadziło mi czaszkę. Ruszyłam do drzwi z zaciśniętymi zębami, walcząc z napiętym jak struna ciałem. Zupełnie jakby moje mięśnie przygotowywały się do walki. Otworzyłam jej z promiennym uśmiechem.
– Dzień dobry, mamo. – Zapraszającym gestem zachęciłam, by weszła do środka, a ona chyba dostrzegła we mnie jakąś zmianę, bo zauważyłam w jej oczach panikę. Zaraz jednak ustawiła się do pionu i dumnie przekroczyła próg mojego domu. – Miło, że pamiętałaś.
– Zawsze pamiętam o rocznicy porodu, który prawie wysłał mnie na tamten świat.
– No popatrz, a masz już siedemdziesiąt trzy lata, pamięć ci dopisuje. – Macham ręką, już czerwona na twarzy.
– No tak, tak, jasne, że pamiętam. Ty na pewno też pamiętasz, jak rodziłaś Kla… – Jadwiga urwała przestraszona.
– Pamiętam.
– No, dobrze, dobrze. Zmieńmy temat. Co tam u was? Marek ostatnio dzwonił do mnie i mówił, że… jak on to ujął… że już lepiej się czujesz – powiedziała, zajmując miejsce za stołem.
– Dzwonił? – Zacisnęłam pod blatem pięści, bo mój mąż doskonale wiedział, jakie mam zdanie o swojej matce. Wiedział też, że Bogiem a prawdą gówno ją obchodzę.
– Tak, byłam zaskoczona, że postanowiłaś wziąć się w garść, ale gratuluję. Nie zapytasz, co u Doroty? – Matka spojrzała na mnie spode łba.
– Marek zagroził mi, że odejdzie, jeśli nadal będę się zachowywała w ten sposób. – Zignorowałam jej pytanie. – Nie poczułam się lepiej ani nie wzięłam się w garść, po prostu wykonywałam obowiązki domowe, jak na przyzwoitą kobietę i dobrą żonę przystało.
– Aha. – Matka zaskoczona moim wybuchem szczerości przyglądała mi się, jakbym była wyjątkowo ciekawym okazem w ZOO. – To kiedy mamy się szykować na rozwód?
– Słucham?!
– Marek dał ci ultimatum, bo pewnie już kogoś ma i sądził, że nie podołasz warunkom, które postawił. Nie myślałaś o tym w ten sposób? Że on może kogoś mieć?
Na początku wydawało mi się, że mój mąż zrobił to z czystej miłości. Może było już za późno, żeby wrócić do tej szalonej, z młodzieńczych lat, ale odbudowanie solidnego związku wydawało mi się całkiem realne. Tyle że Markowi te wszystkie ostatnie lata zleciały inaczej. Obracał się między ludźmi, między kobietami. Nie pamiętam, kiedy ostatnio uprawialiśmy seks. Marek nigdy tego ode mnie nie oczekiwał, nie prosił, a ja naiwnie myślałam, że to dlatego, że mnie szanuje. Który facet wytrzymałby jednak bez bzykania piętnaście lat?
– Nie, on nie ma nikogo na boku. To niemożliwe. – Starałam się, by mój głos zabrzmiał w miarę pewnie.
– A kto mówi, że ma kogoś na boku? Przecież ty nie wychodzisz z domu, więc mógłby się spotykać z kim i gdzie chce, bo nikt ci o tym nie powie. Przecież nie utrzymujesz z nikim kontaktu. – Popatrzyła na mnie jak żmija po zadaniu ostatecznego ukąszenia.
Przełknęłam głośno ślinę i starałam się trzymać, starałam się przed nią nie rozpłakać. Musiałam się ratować.
– Wspominałaś coś o Dorocie…
– O, miło, że pytasz.
Rozsiadła się wygodnie na krześle, sięgnęła po kawałek ciasta i nalała sobie kawy, a potem zaczęła opowieść o sukcesach mojego przyszłego szwagra i o mojej siostrze, która miała w planach otwarcie gabinetu kosmetycznego. Słuchałam jednym uchem, wypuszczałam drugim. Ciągle wracał też do mnie tytuł wiersza Tuwima o miejscowej idiotce i tutejszym kretynie. Zaczęłam się nawet uśmiechać pod nosem.
– Na razie odłożyli temat ślubu na później. Dorotka chce najpierw urodzić i wtedy pomyślą o ślubie i weselu.
– Dorota jest w ciąży?! – powiedziałam to chyba trochę zbyt głośno, ale przez chwilę zaczęłam się martwić o to nienarodzone dziecko.
– Może urodzić w zasadzie w każdej chwili. Gdybyś czasem zechciała do niej zadzwonić, na pewno podzieliłaby się z tobą swoim szczęściem.
– Ona też ma do mnie telefon.
– Ale nie ma tyle czasu co ty. Poza tym kto cię tam wie, czy w ogóle byś odebrała i co byś jej nagadała.
– Nie zabiłabym jej przecież. – Przewróciłam oczami. – Nie przez telefon.
Jasne, że nie chciałam, żeby Dorota do mnie dzwoniła. Czasem nawet zastanawiałam się, jak udało mi się nie zwariować, wychowując się z taką matką i siostrą. A potem przypomniałam sobie, że większość ludzi i tak ma mnie za szaloną, więc genetyka chyba mnie pokonała.
– No tak, tak. Ja się tam cieszę, w końcu będzie wnuczka w rodzinie.
– Macie już wnuczkę – syknęłam.
– Tak? – Prześwidrowała mnie wzrokiem. – A gdzie teraz jest? Bo jakoś jej tu nie widzę. – Uśmiechnęła się, zadowolona z żartu.
Patrzyłam w milczeniu raz na swoje ręce, raz na nią. Była już stara, a ja miałam więcej siły. Nie wyswobodziłaby się, gdybym zaczęła ją dusić.
– Będę się już zbierała, bo jesteś dziś jakaś mało rozmowna. – Wstała powoli, jakby jeszcze chciała ponapawać się moim nieszczęściem.
Ja też wstałam. Pokonana, zdeptana i upokorzona odprowadziłam ją do drzwi i, znów przyklejając do twarzy promienny uśmiech, pożegnałam:
– Do następnego razu, mamo.
Przekręciłam klucz w zamku, nie mogąc pokonać uczucia obrzydzenia do samej siebie.ROZDZIAŁ 4
Można by pomyśleć, że powinnam wyrzucić to stare babsko za drzwi. Ale nic z tych rzeczy. Nie byłam ani wystarczająco odważna, ani nawet asertywna. Byłam za to słaba.
Przez prawie tydzień od tej fatalnej wizyty zbierałam się w sobie, żeby w końcu zapytać własnego męża, czemu na mnie donosi. Usiedliśmy wygodnie na kanapie, on zapatrzył się w telewizor, a ja w okładkę trzymanej w ręku książki. Czytałam jakieś romansidło, trochę zbyt cukierkowe, ale uznałam, że ujdzie. Przynajmniej choć na chwilę mogłam się oderwać od rzeczywistości.
– W pracy wszystko w porządku? – zagadnęłam.
– Jasne. Nasz najważniejszy zleceniodawca ostatnio zaakceptował projekt nowego dużego osiedla szeregowców na obrzeżach miasta – odpowiedział wyraźnie z siebie dumny. Architektura była nie tylko pracą, ale też prawdziwą pasją Marka, a mnie to imponowało. – Aha, byłbym zapomniał, Mateusz polecił mi dobrego psychologa. Mówił, że świetnie sobie radzi z trudnymi przypadkami.
A więc według mojego męża byłam trudnym przypadkiem. Postanowiłam to sobie zanotować, żeby nie zapomnieć i w chwilach zwątpienia móc zwątpić jeszcze bardziej.
– To ten sam Mateusz, który radził ci mnie zostawić, bo i tak nic ze mnie nie będzie? – zakpiłam.
– Nie czepiaj się.
– Cytuję tylko jego SMS. To nie jest czepianie się.
– On chce pomóc.
– Nie potrzebuję pomocy, to nie ma sensu. Widzisz, że sama staram się zmienić nasze dotychczasowe życie. Funkcjonuję coraz lepiej.
– Chyba naszą dotychczasową mękę, a nie życie – poprawił mnie. – Wiem, że chcesz dobrze, ale bez pomocy specjalisty się nie obędzie, a ty nie odzyskasz radości życia.
– Odzyskam ją tylko wtedy, kiedy Klaudia wróci – wyrwało mi się.
– Nie zaczynaj znowu, proszę.
– Nie chcę słuchać tej głupio-mądrej psychologicznej gadki, że powinnam pogodzić się z losem. Nie chcę też spowiadać się komuś, kto i tak mnie nie zrozumie, bo tego nie przeżył. Nie chcę i koniec.
– Mam nadzieję, że szybko zrozumiesz, że tylko profesjonalna opieka jest w stanie zapewnić ci komfort życia. Nie będę nalegał. – Uciął, jakby nie chciał kontynuować naszej kolejnej wzburzonej wymiany zdań.
Ja jednak nie mogłam odpuścić i nim zdążyłam ugryźć się w język, zapytałam:
– Masz kogoś?
Marek zdębiał.
Od wizyty mojej matki formułowałam to pytanie na kilka sposobów. „Chcesz się ze mną rozstać?” – zbyt ckliwie. „Kim jest ta szmata?” – zbyt wulgarne.
– O czym ty w ogóle mówisz? – Mimo przygaszonego w salonie światła widziałam, jak czerwieni się ze złości na twarzy.
– O tym, czy masz kochankę – odparłam nadzwyczaj pewnie, biorąc pod uwagę fakt, że zła odpowiedź oznaczałaby koniec mojego małżeństwa, czy raczej jego substytutu.
– Gdybym miał, to raczej byłbym teraz z nią, a nie z tobą. Nie sądzisz? – Głos miał spokojny, ale jego oczy rzucały we mnie gromy.
Był wściekły, że wiem, czy był wściekły, że w ogóle go o coś takiego podejrzewam?
– Jest tyle możliwości, że niekoniecznie – ciągnęłam niezniechęcona jego wybuchem. – Możecie się spotykać między końcem pracy a twoim powrotem do domu, możesz mówić, że idziesz do kolegów, a iść do niej. A może ona jest twoją koleżanką z pracy? Może być kimkolwiek, rozumiesz? Możesz robić cokolwiek, bo ja i tak się o tym nie dowiem! – podniosłam głos, a potem opadłam bez sił na kanapę. A miałam tę rozmowę przeprowadzić na chłodno, bez okazywania emocji…
Tymczasem mój mąż wstał, popatrzył na mnie z góry i spokojnie oświadczył, że idzie się położyć.
– Ty naprawdę jesteś stuknięta – dodał jeszcze. – Zastanów się, proszę, czego właściwie chcesz…
Zostałam sama przy włączonym i rzucającym na salon niebieską poświatę telewizorze. Zadałam tak proste pytanie i nie do końca rozumiałam, dlaczego sprowokowałam jego atak. Zasnęłam na dole. Znowu. Odechciało mi się spać w małżeńskim łóżku.
Ciąg dalszy w wersji pełnej