Kochana Maryś! Listy z Afryki. Tom 4 - ebook
Kochana Maryś! Listy z Afryki. Tom 4 - ebook
W ostatnim tomie listów Kazimierza do żony czytelnicy mogą śledzić ostatni etap podróży – przez Francuską Afrykę Równikową, Francuską Afrykę Zachodnią, Algierię i Francję. Zobaczysz Nowaka negocjującego zakup wielbłąda, cieszącego się z nowej dubeltówki, naprawiającego rower (który to raz?!). Poruszą Cię opisy zmagań podróżnika z malarią oraz jego niesłabnącej tęsknoty za domem. Kiedy na horyzoncie maluje się widmo nadchodzącej wojny, Kazimierz Nowak z przenikliwością komentuje obłudę kolonialistów i okrucieństwo biedy. Razem z Nowakiem doświadczysz frustracji związanych z urzędowymi formalnościami i z niecierpliwością będziesz odliczać pieniądze brakujące do zakupu biletu powrotnego do Polski. Poruszające domknięcie wyprawy Nowaka to historia kolejnych zmagań i marzeń, a to wszystko, by dotrzeć: „z Bożą pomocą – do mety!”.
Ebook zawiera również suplement z listami Kazimierza Nowaka do syna Romualda.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67737-07-4 |
Rozmiar pliku: | 16 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Piętnaście lat temu w studiu radiowym, podczas wieczornej audycji, Dariusz Rosiak zadał mi proste, acz nieoczywiste pytanie: „Panie Łukaszu, kto to jest Kazimierz Nowak?” Działo się to krótko po publikacji książki _Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd_1 oraz tuż po wydaniu przeznaczonej dla dzieci _Afryki Kazika_ mojego autorstwa. Miałem wówczas w głowie wiele najrozmaitszych odpowiedzi na tego rodzaju pytanie. Wybrałem najprostszą i najprawdziwszą. Pochyliłem się nad mikrofonem i odparłem: „Kazimierz Nowak… dla mnie… jest pewnego rodzaju przyjacielem”.
Choć nigdy się nie spotkaliśmy, Kazimierz Nowak był obecny w moim życiu, odkąd pamiętam. Stało się tak za sprawą wspominkowych gawęd Dziadka, który za młodu, w latach 30. XX wieku, pasjonował się wyczynami podróżnika. Odkrycie Kazimierza Nowaka „na nowo” w XXI wieku stało się początkiem prawdziwie wielkiej przygody. Nie tylko dla mnie. Zapomniana przez dziesięciolecia postać zagościła na festiwalach podróżniczych, wystawach fotografii, zapisała się w szeregu najwybitniejszych reportażystów, stała się idolem rowerzystów i guru obieżyświatów, a także bohaterem opowiadań dla dzieci.
Mam poczucie, że długa i wyboista droga, którą przeszliśmy przez wszystkie te lata, wędrując tropem Kazimierza Nowaka, kończy się, że zbliżamy się do mety. Oto leży przede mną czwarty, ostatni tom „listów do Maryś” z uroczym dodatkiem w postaci „listów do Romulka”. Gdy przed laty, w gronie redakcyjnym, zastanawialiśmy się nad publikacją tej prywatnej korespondencji, wydawało mi się, że powinniśmy dokonać wyboru, ująć w książce jedynie najbardziej interesujące fragmenty listów. Dominik przekonał mnie wówczas, że lepiej będzie nie ingerować w dokument i opublikować całość. I tak się stało. Zbiór ten, dzięki temu, że opowiada CAŁĄ historię, dzień po dniu, nabrał mocy historycznej. Poznajemy daty, miejsca, logistyczne szczegóły wyprawy, ale też refleksje autora dotyczące kolonializmu, globalizacji, przeludnienia Europy i przyszłości Afryki. Jednocześnie odkrywamy Kazimierza Nowaka raz jeszcze. Tym razem jako kochającego, troskliwego i czułego męża oraz ojca.
„Jednak ciężko samemu w świecie, smutno, pusto” – pisał w Rzymie 13 listopada 1931 roku, na samym początku wyprawy. A potem, wydaje się, było już tylko ciężej i gorzej. Każdy następny, szczery do bólu list stanowi dowód miłości, tęsknoty, łączącej Kazimierza i Maryś więzi. Oni, wbrew wszelkim przeciwnościom, mimo przeciągającej się latami rozłąki… przez cały ten czas byli razem.
Ot, choćby takie przeprosiny za rude plamy na papierze listowym, ślady krwi, która pociekła z nosa podczas pisania, albo opis znalezionej w plecaku kanapki:
_Marysiek, pamiętasz tę ostatnią przed odjazdem z Boruszyna daną mi kromkę chleba? (…) Spleśniał, zesechł, skruszył się w papierze. I dziś się przydał, to mój obiad! Trochę oliwy z czosnkiem przysmażyłem, chleb wsypałem – ach! Jak smakował! Mimo że zielony był całkiem._
Wyobraźmy sobie zatem, że namiot rozbity, że niebo rozgwieżdżone, że podróżnik siada na ziemi, by przy blasku ogniska napisać kolejny list. Spójrzmy mu przez ramię i poczytajmy. Może gdzieś między wierszami dojrzymy te rude plamy, może poczujemy smak zielonego chleba, może zazgrzyta piach pustynny między zębami.
Bywa, że najbardziej wyjątkowa historia, jeśli jej nie utrwalimy, jeżeli nie poświęcimy jej dostatecznej uwagi, ulegnie zapomnieniu, zaginie i przepadnie na zawsze. W tym przypadku opowieść szczęśliwie przetrwała. Uratowaliśmy ją. Dziękuję z serca mojemu Dziadkowi, rodzinie Szmajdów, Maciejowi Pastwie, Ryszardowi Kapuścińskiemu, rodzinie Kazimierza Nowaka oraz całej rzeszy ludzi, którzy w taki czy inny sposób pomogli przywrócić pamięć o podróżniku i jego wyczynie. Dziękuję Darkowi Rosiakowi za zaproszenie do radia.
Opowieść przetrwała i jest teraz w Waszych rękach. Niech Was zachwyca. Niech zastanawia. Niech inspiruje.
_ŁUKASZ WIERZBICKI_
_Borówiec, 7 kwietnia 2023 roku_O TOMIE IV
Rejs łodzią „Maryś” Nowak kończy w stolicy Konga Belgijskiego – Leopoldville. Po krótkim pobycie w tym mieście sprzedaje łódź, przeprawia się na drugą stronę rzeki Kongo i przekracza jednocześnie granicę – w jakimś sensie ostatnią w Afryce, bo zarówno Francuska Afryka Równikowa, jak i kolejne dwie kolonie, jakie dzielą go od mety w Algierze, należały także do Francji. Choć sama trasa nie była jeszcze oczywista. Kazimierz poważnie rozważał powrót w kierunku wschodnim, kierując się ku Abisynii. Powodem była wojna włosko-abisyńska, która wybuchła na początku października 1935 roku, a o której głośno było w całej Europie, a zatem i polskie gazety były żywo zainteresowane relacjami od ewentualnych korespondentów:
Co za szkoda, że nie jestem w Abisynii teraz, i trudno się tam dostać stąd, a byłoby forsy i forsy! Mam pecha, bo miałem w programie rzekę Zambezi, a tem samem Somalję, Abisynję, w której byłbym właśnie teraz. Zmianę programu w dużej mierze spowodował p. Wiśniewski, a może los, bo gdzie młócą zboże, lecą plewy, wojna to rzeźnia bezmyślna, a zabija przypadek, a nie wybierają ofiar bezmyślne kule i gaz.
Tak czy inaczej, pierwszym odległym, ale logicznym celem przed dalszymi decyzjami stanowić będzie jezioro Czad, leżące na skraju Sahary i odległe od Brazzaville blisko 2000 km na północ w linii prostej. W praktyce pokonanie tej przestrzeni zajmie podróżnikowi całe osiem miesięcy.
Głównym środkiem transportu będzie nowy rower, który Nowak kupuje w Brazzaville - stolicy F.A.R. Towarzyszyć mu on będzie już do końca podróży. Środki na zakup uzyska, sprzedając łódź „Maryś”, a także dzięki hojnemu przekazowi pieniężnemu od niezawodnej firmy Stomil z Poznania. Choć cel przekazu był nieco inny:
Stawiłem firmie „Stomil” propozycję taką: proszę o pomoc w zakupie łodzi w zamian za co nazwę tą łódź „Stomil” i prześlę kilka zdjęć tej łodzi. Osiągnąwszy LUEBO, nie zastałem odpowiedzi, w ogóle nie żywiłem wcale nadzieji, że fabryka prześle mi na ten cel jaką kwotę. Toteż nazwałem łódź moją „Maryś”, aby Tobie sprawić przyjemność przede wszystkiem, a także dlatego, że Ty najwięcej mi pomagasz w podróży. Dopiero na Kasai doszedł mię list ze Stomil, w którym p. Piotrowski donosi o wysyłce przekazu 200 Belga, czyli 1000 fr, ale już nic zmienić nie mogłem, „MARYŚ” pozostała „MARYŚ” aż do chwili rozbicia, które prawie mię ucieszyło – nikt więcej niewart był żeglować na mojej „Maryś”, na której tak dużo marzyłem o Tobie. Pieniądze ze „Stomil” doszły mych rąk dopiero w Leopoldville i za nie kupiłem rower, a kwotę otrzymaną stawiłem do dyspozycji fabryki Stomil, która mi jeszcze nie odpisała.
Nowak początkowo rozważa jednak dalszą podróż statkiem – pod prąd potężnej rzeki Ubangi, będącej północnym dopływem Konga:
Chciałem jechać okrętem do Bangui, źli ludzie nie dali zniżki, a zapłacić za ten kawałek drogi aż 3000 fr belgijskich byłoby szaleństwem, ruiną po prostu. Byłbym został bez grosza w kieszeni, a rezerwę u Ciebie będącą nie chcę wcześniej naruszyć aż koło jeziora Czad.
A zatem pozostaje rower. Pierwsze tysiąc kilometrów trasy to droga wprost na północ, przez tereny gęsto porośnięte lasami deszczowymi, aż do osady Ouesso na skraju terytorium Konga Francuskiego. Stamtąd Nowak będzie kontynuował obrany kierunek północny – częściowo rowerem wzdłuż potężnej rzeki Sanga, a częściowo – przymuszony kolejnym atakiem malarii – jako pasażer na łodzi wiosłowej, aż wreszcie, ponownie na rowerze, na którym dotrze do pierwszego miasteczka w prowincji Ubangi-Szari – Nola.
Stąd pnie się znów na północ do osady Berberati, gdzie spędza święta Bożego Narodzenia. Tu dochodzi go wiadomość o tragicznym wypadku motocyklowym, jakiemu uległ jego młodszy brat Tadeusz:
Lubiał pić… i to nas od czasu śmierci śp. Ojca rozdzielało jeszcze bardziej, a jednak łzy dławią… To boli w pół roku dopiero dowiedzieć się o śmierci brata, który rósł na mych rękach. A na myśl, że go już nie zobaczę nigdy, tak ściska pierś – tak boli!...
Z Berberati odbija na wschód, wprost do stolicy prowincji – Bangui, „ostatniego prawdziwego miasta przed Algierem”, jak sam twierdzi. Zarówno tu, jak i we francuskim Kongu rozczarowany będzie kontaktami z francuską administracją, zarówno świecką, jak i misyjną.
Spieszno mi w drogę, tem bardziej że ze strony ludzi białych tyle goryczy – o! jak mi już Maryś obrzydła ta cała „zamorska Francja”! W żadnej kolonji nie towarzyszyła mi taka obojętność otoczenia białego, taka prawie wrogość gospodarzy. Anglicy byli nieprzychylni, ale to z winy raczej mojej, bo nie mogłem się zastosować do ich praw (kaucje), a więc miałem przykrości, jednak zawsze spotykałem dużo różnych ludzi, którzy darzyli sercem i dodawali chęci czynu, pomagali.
(...)
O, żebyś Ty Maryś wiedziała, jaka obłuda się kryje pod znakiem krzyża tut. misjonarzy! Postawili sobie pałace, i bezduszną katedrę nawet, w której sprzedają swojim niewolnikom, murzynom, sakramenty za franki! Powiesz: Kazik stał się heretykiem – nie Maryś! Nigdy silniej nie wierzyłem w Boga, który jest! Ale nasz Kościół ani żaden inny nie jest Chrystusowym!
Bóg jest tak Wielki, tak potężny, że nie potrzeba Mu pomników à la ten w Poznaniu, ani takich katedr jak tu w Bangui, a Chrystus chodził boso, w sandałach, nie mieszkał w pałacach jak tutejsi „święci ojcowie”, którzy odmówili mi przytułku nawet. „Nie mamy miejsca”, powiedziano mi, pałace Maryś, olbrzymie budowle, luxusowe wprost. I czy to sługi Chrystusa? Czy to chrześcijanie? Złodzieje! Okradają biednych głupich białych ludzi w Europie, niby to chcą murzynom raj budować, chcą im uszczęśliwić życie płatnemi sakramentami!
Gorycz jest tym większa, że bezpośrednio wpływa to na stan finansów Nowaka:
Kochanko! Wstyd mi wprost Cię prosić znowu o pieniądze, ale uwierz – tu na miejscu ani mowy o żadnym dochodzie. Nawet choćbym przemocą (na mocy haseł katolickich!) chciał się oprzeć o misje, nie da rady! Jeszcze jedna stacja misyjna w Bangui – ostatnia – a francuski misjonarz lubi brać, a nie dać – jak każdy zresztą Francuz. Te pierwsze stacyjki misyjne w Kongo franc. były obsadzone przez ex Niemców, więc innych ludzi – i przez to choć talerz zupy podali ze sercem.
Niemniej jednak mrówcza praca reporterska przynosi coraz większe dochody i pomimo trudności i rozlicznych kosztów z tym związanych pozwala na finansowanie dalszej podróży i jednocześnie utrzymanie Marii z dziećmi, którzy już od ubiegłego roku mieszkają w Poznaniu, a nie w Boruszynie:
Żeby takie dochody były od początku mej podróży jak w 1935, to oboje stalibyśmy na nogach. Ciekaw jestem, wiele mi da rok 1936?
Dzięki zarobionym jeszcze w Południowej Afryce funtom Nowak będzie podróżował z żelazną rezerwą finansową, zasilaną dodatkowo przez Wiśniewskiego, który od czasu do czasu będzie mu wysyłał po banknocie jednofuntowym. Rezerwa ta bardzo się przyda w końcowym, saharyjskim etapie.
W lutym 1936 roku dociera do Fort Archambault – pierwszej osady w prowincji Czad. Tam, w przerwie pomiędzy kolejnymi atakami malarii, postanawia zrobić tygodniowy wypad na polowanie – zarówno ze strzelbą, ale też aparatem, aby uwiecznić „kobiety z talerzami w wargach”. Zdjęcia kobiet ze szczepu Sara będą bogato ilustrować przyszłe artykuły.
Podobnie będzie miesiąc później, gdy z trasy do Fort Lamy zboczy nad rzekę Logone, aby uwiecznić wsie plemion Banana, żyjących w oryginalnych domach „granatach”:
26 marca odpłynąłem czółnem do MUZGUM celem zwiedzenia przeciekawych budowli murzyńskich w stylu naboju granatu („cases obus” po franc.). Byłem zachwycony!
Tuż przed Wielkanocą Nowak dociera do stolicy Czadu – Fort Lamy, gdzie spędzi cały miesiąc. Jak zwykle w takich okolicznościach czas zejdzie mu na wywoływaniu zdjęć, pisaniu artykułów oraz związanej z nimi korespondencji redakcyjnej. Będzie też przygotowywał się do ostatniego już etapu swej wielkiej podróży przez Afrykę. Wciąż rozważa różne możliwości trasy powrotnej. Podejmuje w tym celu korespondencję z polskimi urzędami. Droga na zachód, czyli przez Kamerun i angielską Nigerię, ostatecznie okazuje się zbyt kosztowna, a polski konsul w Marsylii nie jest skłonny pomóc Nowakowi, choćby wskazując sposób załatwienia formalności wizowych. Z kolei o drogę na wschód – przez Abisynię – zapytuje MSZ. Jednak odpowiedź nie nadchodzi, choć nie oznacza to, że MSZ nie zajął się sprawą. Kilka miesięcy później Nowak otrzymuje w tej sprawie lakoniczną informację z konsulatu w Kairze. Ale wówczas jest już w Bilma, na półmetku Sahary, a zatem zdecydowanie za późno na zmianę trasy. Choć jeszcze na starcie tego etapu – w granicznej osadzie N’Gigmi, pisze:
Co do MSZ, to powinni byli odpowiedzieć, ale przyznam Ci się, że sam plan podróży na Wschód był szaleństwem, i zadowolony jestem, że mogę zwalić winę na kogoś, a sam piąć się w górę, na północ, do Was!
W Fort Lamy, krótko przed odjazdem, będzie uzupełniał swój ekwipunek, w tym strój:
Po drodze kupiłem 6 jardów materiału kakhi na spodnie saharyjskie, takie szerokie jak spódnica. Znalazłem tubylczego krawca, dość zdolnego, i siedziałem mu na karku, aby zaraz zrobił. Po prostu jestem bez spodni, a świecić ciałem nie wypada.
Od tej pory na wszystkich zdjęciach podróżnik będzie prezentował się w tych jakże charakterystycznych spodniach – szarawarach.
Opuszcza Fort Lamy w towarzystwie wynajętego wielbłąda wraz z opiekunem, aby w ten sposób uporać się z bagażem. Pierwszy etap pustynny prowadzi wokół jeziora Czad przez Kraj Kanem.
Od Fort Lamy po Massa Kori ciągłem i łatałem rower, ale piasek nie był tak bardzo grząski i mogłem choć iść pieszo, ale od Massa Kori zaczęły się wydmy piaszczyste, ani rusz – już tylko ciągnąć rower, ale choćby iść pieszo w tempie wielbłąda. Nogi puchły jak belki, a jednak trzeba było iść i iść, lecz te 150 km zdało się być przestrzenią nieskończoną nigdy.
Po dwóch tygodniach i przebytych 300 km dociera do oazy Mao, gdzie spotyka się z nieoczekiwanie serdecznym przyjęciem załogi fortu. Kilkudniowy pobyt poświęca na poszukiwanie wielbłąda, którego tym razem postanawia zakupić na własność. Ostatecznie ku granicy z Nigrem towarzyszyć mu będzie zarówno jego własny wielbłąd, którego nazwie Ueli, jak i dwa inne, wynajęte, wraz z kolejnym poganiaczem. Podobnie będzie też na następnych etapach pustynnych, gdzie skład karawany będzie się zmieniać, ale jego Ueli pozostanie z nim do końca:
Cieszę się, że mój UELI jest taki kochany – idzie dobrze, zaczynamy być przyjaciółmi. Pierwsze dnie jazdy na „BASUR” (zn. tubylcze siodło, nie RAHLA, jaką używają do jazdy na wielbłądzie) wytrzymałem doskonale, ani nie przypuszczałem, że tak prędko dam sobie radę. Dziś mogę z moim garbusem być sam na sam, a dam sobie radę doskonale.
We wspomnianym N’Gigmi obiera kierunek wprost na północ, przez serce Sahary. Będzie to blisko pięciomiesięczna epopeja, nie mniej trudna i niebezpieczna jak ta libijska, od której zaczął Nowak swą afrykańską podróż. Oprócz trudności logistycznych, nawigacyjnych i pogodowych, nękać będą podróżnika także problemy administracyjne, zwłaszcza w oazie Bilma przyjdzie mu stracić przez to kilkanascie cennych dni:
Zawezwano mię do biura i odczytano treść, która pozbawiała mię prawie przyjemności. Pomyśl Maryśku! Telegram wzbrania mi poruszać się dalej na północ bez zezwolenia Generalnego Gubernatora A.O.F. w DAKAR, i to dziś dopiero, kiedy pokonałem prawie najtrudniejszy etap saharyjski.
Nowaka nie będzie oszczędzać także malaria, której ataki pojawią się w drugiej części przeprawy przez Saharę. Etap ten znów zaowocuje jednak obfitym materiałem reportaży i zdjęć, których najwięcej opublikuje redaktor Mróz z „Na Szerokim Świecie”.
Dla Mroza równocześnie jedzie długi rękopis, treść: od Bilma po In Ezzan, coś stron 60, a nowy – ciąg dalszy – mam już prawie gotowy, tylko boję się naraz posłać, aby coś nie wypuścił, bo by się Mróz przeraził, gdyby naraz dostał ponad 100 kart rękopisu. Wyślę z OUARGLA, czyli na czas będzie miał ciąg dalszy.
W połowie października 1936 roku dociera do Ouargla – osady na północnym skraju Sahary, gdzie postanawia sprzedać Ueliego, który towarzyszył mu podczas całej pustynnej przeprawy. Sprzedaje też dubeltówkę i inne części ekwipunku:
W ogóle za całą moją karawanę, to jest dromader, broń, girby, garnki, worki i dużo innych drobnostek, otrzymałem zaledwie 400 fr, a ci, co kupili, zarobią na mnie bodaj 600 fr, ale co począć?
Część bagażu wysyła koleją, a resztę zabiera na rower, który całą Saharę przebył na grzbiecie wielbłąda. Przez pierwsze kilkaset kilometrów będzie go więcej pchał niż na nim jechał:
Padały deszcze, bagna silne, przeprawa też niełatwa, a nie chcę jechać koleją. Idzie mi o honor podróżnika! Polaków tu spotkać nietrudno, są i w Legji, i taki turysta może zobaczyć mię w pociągu, a potem: hańba! W Europie pojadę koleją, ale tam już nie będę podróżnikiem, tak zresztą, jak nie pisałem, że z Poznania jechałem rowerem do Afryki w roku 1931. A to, co było w Sudanie ang., to siła wyższa – mam dowody – i tak przekroczyłem rozkazy, broniłem się, jak mogłem. Mam czyste sumienie i śmiało spojrzę w twarz całego choćby świata.
Do Algieru dociera 24 listopada 1936 roku, czyli dokładnie 5 lat po opuszczeniu Europy na pokładzie statku do Trypolisu. Radość z ukończenia podróży tłumi dokuczliwa infekcja dróg oddechowych.
Ledwo żyję, jestem tak okropnie przeziębiony, że kaszlę i wymiotuję, głowę chce rozsadzić, ale to nic! Bywało gorzej, a jednak jeszcze nigdy nie umarłem!
10 dni później przypływa statkiem do Marsylii. Próbuje jeszcze zahaczyć u znajomych rodzin z górniczej Polonii mieszkającej pod St. Etienne, które poznał podczas poprzedniej podróży w te strony w 1927 roku. Pamiętając temten owocny pobyt, liczy, że i tym razem uda mu się zarobić choćby na bilet na pociąg do Poznania. Jednak spotyka go zawód:
Gdyby nie polscy komuniści tutaj, może sprzedałbym trochę obrazków z Afryki, ale wprost rewolucja, gdy się „pan” (to jest ja) pokaże wśród „ludu roboczego” – wszędzie wyciągają się ku mnie pięści zdolne do wszystkiego.
Szczęśliwie, dzięki przekazowi pieniężnemu od niezawodnej poznańskiej firmy Stomil, Nowak zdąży wrócić do Polski tuż przed świętami Bożego Narodzenia 1936 roku.
SUPLEMENT
Na zakończenie publikujemy listy Nowaka do syna Romualda.
Listy do Elżbiety niestety nie zachowały się.