Kochana Maryś! Listy z Afryki. Tom III - ebook
Kochana Maryś! Listy z Afryki. Tom III - ebook
To już III tom listów Kazimierza Nowaka do żony Marii. Dotyczą one podróży powrotnej przez Związek Południowej Afryki, Afrykę Południowo-Zachodnią, Angolę oraz Kongo Belgijskie. To właśnie w tej części podróżnik zmienił środek transportu z roweru na konie, a następnie na łódź, którą ochrzcił imieniem „Maryś”. Czytelnik pozna kulisy pobytu Nowaka u Wiśniewskich na farmie Gumuchab i historię półrocznego rajdu konnego do Angoli. Przeżyje także katastrofę na katarakcie rzeki Kassai i pozna historię pieszej karawany aż do spokojnych wód tej rzeki. Wraz z lekturą III tomu dopłyniemy rzekami Lulua, Kassai i wreszcie Kongo do stolicy tej słynnej belgijskiej kolonii – Leopoldville.
Spis treści
O tomie III
Część I: Związek Południowej Afryki
Część II: Afryka Południowo-Zachodnia
Część III: Angola
Część IV: Kongo Belgijskie
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65419-40-8 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dotarcie do Przylądka Igielnego było dla Nowaka osiągnięciem geograficznego celu – na przełaj przez całą Afrykę, z północnego brzegu na jej południowy kraniec. Jednak znalezienie się w tym miejscu było bardziej symbolem realizacji celu. Faktyczną metą był Kapsztad, gdzie miały rozstrzygnąć się dalsze losy podróżnika.
Decyzję o powrocie lądem, a nie statkiem prosto do kraju, Nowak podjął już kilka miesięcy wcześniej. Przyczyna była prozaiczna – brak wystarczających środków na taką morską podróż. Ale był też inny, ważniejszy powód, o którym wspominał często w listach. Powrót do Polski w tym momencie nie przyniósłby mu żadnych korzyści materialnych. Co więcej – wiązałby się z natychmiastową utratą dochodów. Koniec podróży oznaczałby jednocześnie koniec materiału do artykułów prasowych, które przecież od dwóch i pół roku są jego głównym źródłem dochodu.
A dziś – że nie wracam jeszcze, to całkiem po prostu dlatego, że nie mam jak wrócić. Trzeba na to pieniędzy przecież, i to dużo nawet, a gdy od razu z okrętu wysiądę w Polsce, to i klimat zabić mię może, i to, że stanę na bruku „goły i bosy”, jak to mówią. Nie będzie na pierwsze miesiące życia i na rozchody, aby przygotować odczyty czy wrażenia podróży. Boję się całkiem po prostu tych stosunków i warunków życia, jakie przeczuwam. Podróż powolna będzie o niebo korzystniejszą dla nas – wrócę sławnym, jedynym afrykańskim podróżnikiem polskim. Poznam wszystkie systemy kolonialne, wszystkie rasy Afryki, puszcze, pustynie i góry najwyższe, kopalnie, plantacje, farmy, przemysł i handel, florę i faunę. Czy to nie warte trudu? A teraz chcę nawiązać kontakt nie tylko z prasą w Polsce, chcę wejść w świat! W świat szeroki – i wierzę, że Bóg dopomoże!
Pozostało robić to, co czynił dotąd, czyli dalej przemierzać Afrykę, docierać do miejsc atrakcyjnych z etnicznego i przyrodniczego punktu widzenia oraz robić użytek podróży, wysyłając kolejne teksty i fotografie do polskiej prasy.
Tymczasem Kapsztad nieoczekiwanie przyniósł podróżnikowi nadzieję na odmianę tego losu. Co prawda nadal miał zajmować się pisaniem do prasy, ale już nie tylko polskiej. Kilka kapsztadzkich dzienników zainteresowało się podróżą Nowaka. Ten nawiązał współpracę z pewnym polskim studentem z Kapsztadu, który tłumaczył jego reportaże na język angielski. I choć umowa przewidywała podział honorarium na pół, to i tak kwoty od miejscowych wydawców były dla Podróżnika znacznie wyższe niż te proponowane przez krajową prasę:
Honorarja moje w tych 4 dniach wynoszą ponad 10 funtów, czyli około 300 zł, choć z tego musiałem wypłacić sekretarza, który tłumaczył na angielski, i to całe noce siedział ze mną.
Niestety po kilku miesiącach współpraca ta zakończyła się, gdy tłumacz przepadł bez wieści po podjęciu od wydawcy wysokiego honorarium. Nowak tymczasem był już w Angoli…
Koncepcja trasy powrotnej zmieniała się kilkakrotnie, jednak niezmiennym punktem była wizyta u polskich farmerów z Gumuchab w Afryce Południowo-Wschodniej (dzisiejszej Namibii). Mieczysław Wiśniewski za pośrednictwem polskiej prasy, którą prenumerował, na bieżąco śledził poczynania Nowaka i szczerze mu kibicował. Zapraszał go do siebie wielokrotnie, dołączając każdorazowo do listu funtowy banknot. Ostatecznie podróżnik trafił na farmę 19 lipca 1934 r. Jednak długo wyczekiwany odpoczynek Nowak komentował z goryczą. Powodem była żona Wiśniewskiego:
Gospodarz nader miły – taki swój brat najbliższy, ale gospodynia nerwowa – dziwaczka, bigotka, brutalna w obejściu! Chce pod nogami trzymać nie tylko męża, ale nawet zapracowanego gościa – żąda punktualności, ani rozmawiać nie można – musimy się kryć po kątach…
Pewnej modyfikacji ulega logistyka komunikacji z Marią:
Wiesz co Maryś? Będę teraz do Ciebie pisał 2 rodzaje listów: jedne jak ten np., to jest o rzeczach dla Ciebie mniej ważnych, moje przeżycia podróżne – Tobie do wiadomości. Z tych wiedzieć będziesz, co porabiam, gdzie jestem, jakie myśli włóczą się po mojej głowie etc. Drugie listy będą krótkie, to jest do załatwienia: sprawy prasy i zlecenia oraz prośby załatwienia czegoś. Pierwsze przeczytasz i odłożysz, drugie załatwić trzeba. W ten sposób unikniesz czytania podwójnie innych długich marudzeń.
Przez tę zmianę w listach z tej części powstaje dla nas pewna trudność w odczytaniu właściwej chronologii poszczególnych listów. Dla porządku przyjęliśmy więc zasadę publikacji kolejnych listów według kolejności ich numerów, czyli dat nadania, a nie dat ich pisania. Zatem czytelnik będzie je czytał mniej więcej w takiej chronologii, w jakiej czytała je Maria.
Prawdziwy przełom nastąpił w temacie środka transportu, jakim podróżnik się przemieszczał. Wysłużony ponad wszelkie wyobrażenie rower miał dotrzeć jedynie do Kapsztadu. Nowak poważnie rozważał zakup dwóch osłów, jednak już w stolicy zmienił zdanie:
Prawdopodobnie pojadę jeszcze dalej rowerem – to jest aż do granicy S.W. Afrika, jakichś 600 do 700 km. To jedyna droga wyjścia o tyle, że tu osły drogie, a do tego psa warte w terenie pustynnym – przywykłe bowiem jeść i pić dobrze.
Ostatecznie pomysł z osłami wybił mu z głowy Wiśniewski, przekonując jednocześnie do podróży konnej. Na tę okoliczność sprezentował Nowakowi jednego ze swoich koni – Żbika, a drugiego – Rysia sprzedał – częściowo na kredyt. Ten darowany już na starcie okazał się zbyt słaby na warunki tak trudnej wyprawy i został wymieniony w jednej z burskich farm na innego – Cowboya.
W takim składzie kawalkada przebyła 3000 km w czasie czterech miesięcy podróży. To było zupełnie nowe doświadczenie dla Nowaka, który nigdy wcześniej nie jeździł konno, a tym bardziej nie podróżował w ten sposób. W przeciwieństwie do roweru, zwierzęta wymagały nieustannej opieki, a troska o nie była dla świeżo upieczonego jeźdźca prawdziwym wyzwaniem:
Śniadanie trzeba dać koniom, a potem i sam zjeść – siodłanie i odjazd. Konie już wprawdzie chodzą za mną jak dobry pies, ale to takie duże dzieci. Jeżeli się chce, aby nie zdechły, trzeba na każdy ich ruch baczyć – omijać przede wszystkiem przepełnione piaski „Sandfeldu”, interesować się nawet ich odchodem…
W Kraju Owambo – tuż przed granicą z Angolą, podróżnika zwala z nóg jeden z silniejszych ataków malarii. Wyzdrowiawszy nieco, opuszcza gościnne misje protestanckie i rusza dalej na północ.
Na Święta Bożego Narodzenia Nowak dociera do Nowej Lizbony (dziś Huambo), gdzie okoliczne majątki, zwane w Angoli „fazendami”, zamieszkuje tutejsza Polonia. Korzysta z zaproszenia od właściciela jednej z nich (Bõa Serra), którym jest hrabia Michał Zamoyski i jego żona. Spędzi u nich cały miesiąc, przygotowując się do dalszego etapu. Tym razem pobyt u Polaków będzie wspominać jak najlepiej:
Hrabia miły człowiek, a żona jego bardzo grzeczna – ani porównań robić nie można z tą chamką Wiśniewską. W każdym razie parutygodniowy postój da mi przyjść trochę do sił, tem bardziej że nie jestem zupełnie krępowany – mogę wstawać, kiedy chcę, a także w łóżku jadać, o ile nie będę chciał iść do stołu.
Kolejnym etapem podróży miał być rejs na pokładzie niewielkiej własnej łodzi wraz z nurtem afrykańskich rzek. Pomysłem spływu Nowak cieszył się już od wielu miesięcy – jeszcze w drodze na południe. Ale dopiero w Gumuchab opracował trasę rzekami Kasai i Kongo, a teraz przyszedł czas na realizację tego śmiałego przedsięwzięcia. Miejsce możliwego startu spływu znajdowało się 800 km na wschód od Nowej Lizbony. Z racji na niesprzyjający klimat konie nie mogły mu towarzyszyć w tej podróży (zostaną już na zawsze w Bõa Serra). Odległość tę przebył na pożyczonym od hrabiego rowerze.
Dotarłszy nad brzeg Kasai zleca budowę dwóch bliźniaczych czółen. Połączone burtami dłubanki ochrzczone nazwą „Poznań I” nie były jednak w stanie pokonać bystrzy w początkowym biegu Kasai. Ostatecznie już trzeciego dnia spływu zatonęły na jednym z nich.
Rozbiłem się – to jest nie tyle ja, co mój „Poznań I” – z czem zresztą liczyłem się całkiem poważnie i dlatego nazwałem go I. Nie to rozbicie łodzi tak mię przygnębiło, bo przecież cudem uratowałem życie, a i bagaż nie stracony, ale sytuacja – prawie bez wyjścia.
Prawie, bo owym wyjściem z tej sytuacji okazało się najęcie miejscowych tragarzy, na głowach których cały bagaż został przetransportowany aż do miasta Luebo w Kongu Belgijskim – bagatela 1300 km. Był to więc kolejny etap konsekwentnie zrealizowany bez udziału transportu mechanicznego. Przejście tej odległości zajęło karawanie nieco ponad dwa miesiące.
Tam Nowak zakupił wielką, bo aż 13-metrowej długości dłubankę i wybudował na niej funkcjonalną kabinę. Łódź ochrzcił oficjalnie przy udziale księdza, nadając jej imię „Maryś”. 1 lipca 1935 roku odbił od brzegu, obierając sobie za cel Leopoldville, wzbudzając tym samym niedowierzanie i ogólną sensację wśród miejscowych Belgów. Rozpoczął się bodaj najprzyjemniejszy ze wszystkich etapów pięcioletniej podróży Kazimierza Nowaka, a fotografia uwieczniająca podróżnika na jego „Maryś” jest niewątpliwie najbardziej romantycznym jej symbolem.