- W empik go
Kochanek Małgosi: typy gatunkowe - ebook
Kochanek Małgosi: typy gatunkowe - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 406 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nous sommes si mobiles, que nous finissons par éprouver les sentiments que noun feignons,
Adolph – Benjamin – Constant .
I
W wykwintnym buduarze siedziała kobieta zatulona w kąt balzaca, z zakrytą rękami twarzą, szlochając zcicha. Przed nią stał mężczyzna wysokiego wzrostu i patrzył na nią gniewny, z chmurą na czole, zaciskając zęby, ażeby nie wybuchnąć.
Różowy blask lampy, na pół osłonionej, rzucał posępne i melancholijne światło na tych dwoje ludzi, będących ze sobą tak blizko, a w tej chwili sercem tak daleko.
Czasami pod głębszym napływem uczucia, wstrząsała kobieta głową, a wtedy długie jasne włosy przykrywały jak siecią, białe jej i maleńkie ręce.
Mężczyzna utkwił wzrokiem na tych maleń – kich, wypieszczonych rączkach, które nieraz zapewne obsypywał palącemi całusami i w tej chwili nagle gniew jego stopniał.
W jednym błyskawicznym obrazie ujrzał przed sobą tę samą, dziś płaczącą, lat temu kilka tryumfującą królowę salonów, najpiękniejszą wśród pięknych, która mogąc wybierać zpośród najświetniejszej młodzieży, wybrała jego jednego i jak niestety, wybrała!
Nie przy błogosławieństwie rodziców, szmerze pochwalnym przyjaciół i znajomych, ale pokryjomu, wbrew woli całej rodziny, wbrew radom własnego instynktu.
Opuściła dom, rodzinę, zbytki i poszła z nim dzielić dolę i niedolę.
Historją tych lat kilku, ujrzał nagle przed sobą i rozrzewniony przykląkł na kolano, oderwał siłą pieszczoty ręce od oczu spłakanych i z największą czułością całusami okrywać zaczął.
– Moje drogie dziecko, Janino moja droga, czyż cię nie kocham jak nikogo w świecie, czy nie radbym życiem swem, duszą, krwią swoją, okupić twoje szczęście? Wszak ty wiesz o tem najlepiej, że u mnie krew tylko zagra czasami po junacku i przekornie, ale serce i myśli moje przy tobie! Janinko, popatrz na mnie swemi fijołkowemi oczami, popatrz tak jak patrzeć umiesz, a wyczytasz czy mówię szczerze.
Janina nie podnosiła oczu w górę, nie broniła mu jednak rączek swoich.
On coraz czulej i rzewniej, zapalając się sam własnemi słowy i pieszczotą, przyciągał ją do swych piersi, aż podniosła na niego błyszczące od łez i wzruszenia oczy i rzekła:
– Wiem, że jesteś szczery w tej chwili gdy mówisz ze mną, lecz gdy ztąd wyjdzesz, zapominasz o wszystkiem i zadajesz mi męczarnie.
– Męczarnie, ja, czem? Nie potrząsaj głową, wiem co powiesz, posądzasz mnie zawsze o umizgi do innych kobiet.
– O! nie jestem bynajmniej zazdrosną, ale mi ubliża twoje postępowanie, o którem chcąc nie chcąc, dowiaduję się z różnych stron.
– Mówiłem ci już drogie dziecko, że mnie gubi artystyczne moje usposobienie! Przeklęty to przymiot, jeśli go przymiotem nazwać wolno. Sercem jestem zawsze przy tobie, zawsze, przysięgam; zmysły moje tylko, porwane czarem pięknych kształtów, cudownej twarzy, dźwiękiem melodyjnego głosu, wprawiają mnie w zachwyt i wtedy niewinne moje uwielbienia, dochodzą do ciebie, jako niegodne ciebie umizgi.
– Sądziłam że w mojem położeniu zasługuję na to, ażebyś się wyrzekł na zawsze tych artystycznych usposobień… Gdybyś zawsze wtedy, gdy nie odstępujesz boku pierwszej lepszej, przypomniał sobie mnie samą, zawsze samą, opuszczoną przez rodzinę i czekającą na ciebie, tak jak się czeka na jedynego człowieka, który ma nam zastąpić wszystkich, możebyś się jej wyrzekł, jeżeli nie przez litość, to przez sumienie…
– O, ty nie potrzebujesz odwoływać się do mego sumienia, ty najpiękniejsza z pięknych, najlepsza z najlepszych! Któraż przewyższyć cię zdoła urodą, wdziękiem, ukształceniem, sercem!
Kobieta wypogodzona już trochę, potrząsnęła jeszcze głową z niedowierzaniem, ale rzekła, z uśmiechem:
– Pytasz się "która", jak gdybyś czekał mojej odpowiedzi.
Rozśmieli się oboje.
– I pomyśleć! – zawołał, siadając przy niej i przyciskając ją do siebie-że dwoje tak kochających się jak my, mają chwile goryczy, rozdrażnienia, gniewu, który przyznam, kotłuje się we mnie wtedy z nieznaną mi nigdy przedtem potęgą. Ale to twoja wina Janinko, gdybyś nigdy nie odwracała oczu swoich odemnie, nie zakrywała ich sobie płaszczem swych jedwabnych przepysznych włosów, gdybym miał je zawsze przed sobą, wtedy gdy z twoich usteczek wypłynąć ma surowe dla mnie kazanie, byłbym pokorny jak trusia, padł ci odrazu do nóżek, błagał przebaczenia i oczyścił się najzupełniej.
– Niestety za często ci przebaczam, ale cóż mi innego pozostaje!
I znów głęboki smutek zasępił jej lica.
Uniesiony wszakże szczerze mężczyzna, chcąc ją rozweselić, rzekł szybko:
– Posłuchaj tylko całej prawdy, wyspowiadam ci się jak zawsze, a może znów przekonasz się, że mimo moich grzechów, których się nie zapieram, grzeszę, słowami tylko, a może ciekawością, chęcią dowiedzenia się, co to za kobieta, co za typ, z którym w tej chwili rozmawiam. Spotkałaś mnie w ogrodzie z panią Emilją, której, no nie wypieraj się, nie lubisz a całej duszy…
– Nie lubię i słusznie. Spotwarzała mnie ta dawna moja przyjaciółka, a wabi cię dlatego tylko do siebie, żeby mnie dokuczyć.
– Nie wierz, dziecko, ona jest twoją przyjaciółką…
– Proszę ciel – zerwała się z gniewem.
– Widzisz, że nie można mówić z tobą spokojnie!
– O tej kobiecie, nie!
– Więc dobrze, przypuśćmy, że ona cię nie lubi, chcę ci tylko powiedzieć o czem mówiliśmy.
– Nie Ciekawam, a zrestą dlaczego tak często spotykasz się z nią, skoro wiesz że mi to przykrość sprawia.
– Ona jest dla mnie tak grzeczną, rzekłbym: dobrą.
– O! wierzę!
– Janinko na miłość Boga, pozostaw mi swoją wolę, wszak jestem mężczyzną! Czyżbyś mnie sama nie lekceważyła, gdybym się dał prowadzić na pasku jak dziecię?…
– Wobec kobiety którą się kocha, nie jest ubliżeniem być prowadzonym na pasku.
– Musiałbym w takim razie mieć przy sobie ścisłą instrukcją, z kim mówić wolno mi a z kim nie, ale Boże drogi, znów sprzeczka, gdy ja pragnę ci tylko opowiedzieć najprościej, co mnie skłania do mówienia z nią, a raczej co mi nakazuje mi odwracać się od niej, gdy ze mną chce pomówić… Widzisz, kiedyś… bardzo dawno już temu, kiedym ciebie nie znał jeszcze, miałem się żenić z starszą jej siostrą…
– Jeszcze jedna!
– A tak! – westchnął ale bez pewnej pychy – było się pożądanym, bo się było młodszym, weselszym, dowcipniejszym… Siostra jej niebyła piękną, ale miluchną, słodką, intuicyjnie odgadującą co się we mnie burzy, co mnie boli, co wznieca nadzieję… Nie ubliżając tobie, była ideałem towarzyszki życia…
– I dlaczegóźeś się z nią nie ożenił?
– Albo ja wiem… Raz przyszedłem niespodzianie, gdy była samą, w negliżu.. i dostrzegłem błahy szczegół, drobiazg, niegodny wspomnienia, który mnie jednak…
– Rozczarował! – rozśmiała się gorzko Janina.
– Nie wiem, ale wtedy ujrzałem nagle w wyobraźni postać jej za lat dziesięć, zapewnie bardziej jeszcze roznegliżowaną i uciekłem, nie powróciwszy więcej. Otóż Emilka dorastała wtedy, a była trzpiotowatą, miłą i wesołą i lubiła mnie za to, że lubiłem jej siostrę. No powiedz, czy mogę teraz nie znać jej, gdy z całem zaufaniem rozmawia ze mną jak z dawnym, starszym przyjacielem?
– I mści się za to, żeś został moim. zamiast mężem jej siostry!
– Nie, wierzaj mi że nie. Wszak znam trochę ludzi, a zwłaszcza kobiety. Ona kocha swego męża i nie śni się jej nawet przyciągnąć mnie do siebie. Moja Janinko, ty nigdy nie chcesz tego zrozumieć, że przy moich ogromnych stosunkach światowych i z moim dyletantyzmem muzykalno-malarskim, trafiają mi się zetknięcia z kobietami najróżnorodniejszych sfer, z któremi nie być uprzejmym, byłoby i śmiesznie i przeciwne mojej naturze…
– Zwłaszcza to ostatnie… ach! gdybym cię była wprzódy znała tak dobrze jak teraz!
– Byłabyś mnie kochała, tak jak teraz, i tak jak ja cię kocham.
Przycisnął ją do piersi i szeptał długo zaklęte miłości słowa, pod wrażeniem których piękna kobieta zapomniała o rzeczywistości, nie po raz pierwszy i ostatni.
Kiedy w godzinę potem przystojna brunetka, wyprowadzała go na schody, ażeby mu poświecić, Henryk Bochwicki (tak się zwał ów mężczyzna) upojony był jeszcze szczęściem, przepełniony miłością dla oddanej mu na śmierć i życie kobiety. Machinalnie spojrzawszy na dziewczynę, sięgnął do kieszeni, chcąc jej dać na cukierki.
Zastanowił go sprytny uśmiech w pulchniuteńkich jej dołeczkach.
– Dalibóg ładna z ciebie dziewczyna – chwycił ją za podbródek – ale czego się tak uśmiechasz?
– Nie lepiej się uśmiechać, aniżeli płakać – odrzekła, patrząc na przystojnego mężczyznę z widocznem upodobaniem.
Henryk trzymał ją ciągle za podbródek i już się nachylił, ażeby ją pocałować w dołeczek, który mu się wydawał niezwykle ponętnym, atoli uzbroiwszy się w nadludzką siłę, powstrzymał się, pomruknąwszy pad nosem:
– No, no, ty moja maią nie utrzymasz się tu długo.
Posłyszał za sobą głośny śmiech dziewczyny.
– Ma srebrny głosik… oj pokusa, wszędzie pokusa, ale nie, nie sprofanuję mojego świętego uczucia dla Janinki.
I powolnym krokiem zwrócił się do swego mieszkania.
II.
Szedł zamyślony. Rozpamiętywał każde słowo swej ukochanej, każdy jej ruch, przypominał sobie wyraz jej spojrzenia, słodycz uśmiechu, tak jakby po raz pierwszy dowiedział się od niej o swem szczęściu. Zostając silnie pod wrażeniem, a wrażliwy był niezmiernie, marzył o przyszłości dalekiej, z nią razem, układając tysiączne plany, w których przedewszystkiem chciał widzieć jej szczęście, jako nagrodę za tyle poświęcenia i miłości.
Zatapiając się coraz bardziej w tych marzeniach, wpadał w zachwyt nad jej niezwykłym charakterem i inteligencją, i z uśmiechem najszczerszego szczęścia, zawołał głośno prawie: "Nie, takiej drugiej kobiety, nie znajdę nigdy w życiu! Chcę jej też odwdzięczyć najgłębszem przywiązaniem, co mi łatwo pójdzie, boć ją kocham jak nikogo nie kochałem w życiu.
Skręcał właśnie z ulicy na szeroki plac, na którym mieszkał, gdy nagle posłyszał za sobą turkot powozu i wołanie: Henryku! Henryku!
Obejrzał się tknięty niemile, ale w tej chwiali zaśmiały mu się oczy i zawołał wesoło:
– A to wy?
– My, my, siadaj z nami!
Dorożka podjechała. Siedziało w niej dwóch mężczyzn i dwie kobiety młode, wystrojone, trochę podmalowane.
– Nie pomieszczę się z wami! – rzekł Henryk, namyślając się czy jechać z nimi, czy iść do domu.
– Pozwolimy panu siąść między nami – odezwała się brunetka z ognistemi oczyma.
– Dziękuję pannie Julji, ale będzie pani niewygodnie.
– A o mnie pan nie mówisz? – zawołała druga, także brunetka, tylko wątlejszą od tamtej.
– Zazdrosne o ciebie – zaśmiał się jeden z mężczyzn.
– A ty o mnie – odparł mu Henryk, stawiając nogę na stopniu.
– No siadajże, siadaj! – krzyknęli chórem. – Jestem formalnie uprowadzony przez ładne kobiety.
– I miłych mężczyzn, powinieneś dodać.
– Ale dokądże pojedziemy?
– Na kolacją; gabinet mamy już zamówiony.
– Kiedy ja… właściwie szedłem do domu…
– Do czyjego? – spytała go obcesowo Julja.
– O tej godzinie do czyjego? Za dobre masz wyobrażenie o mnie, panno Juljo.
– Widziałam pana wczoraj z śliczną kobietą w ogrodzie, tak pochłaniającego każde jej słowo – odezwała się druga, imieniem Stefka – że przeszłam obok pana umyślnie trzy razy, a pan udałeś że mnie nie widzisz.
– Miałbym nie widzieć panny Stefanji, którą tak lubię jak…
– Jak kogo? – zapytała Julja.
– Jak panią! – odrzekł.
– Nie dacie mu rady – zaśmieli się mężczyźni – ale wysiadajmy, jesteśmy u portu.
Weszli wszyscy do gabinetu z fortepianem. Niebawem podano kolacja. Szampan stał już zamrożouy, zaczęta się wesoła gawędka, w której obaj towarzysze dwóch pań, chętnie odstępowali słowa Henrykowi. Lubili jego i jego dowcip i trochę znużeni, radzi byli, że ich panie mają pewną rozmaitość bez ich trudu.
A Henryk zapomniawszy nagle o swych postanowieniach, bawił obie, siedząc między niemi, prawiąc im bardzo zgrabne komplementa, do Stefci nawet, wyzywającej go dosyć znacząco, zapalając się nie na żarty.
Wszyscy pili ogromnie; nawet obie panie przyzwyczajone do szampana. Jeden z towarzyszy wnet zasnął na fotelu, drugi zaczął się sprzeczać ze swoją Julją. Henryk został prawie sam na sam ze Stefcia.
I wtedy folgując swej naturze, dawnym przyzwyczajeniom, oraz ciekawości zbadania i tej kobiety, a wychodząc z zasady, że każda kobieta jest w danej chwili zajmującym przedmiotem, rozpoczął kampanją w taki sposób, jakby ją chciał zakończyć stanowczem zwycięztwem.
Stefci podobał się, bo był istotnie przystojnym, wysokim blondynem, o dużych, głębokich niebieskich oczach, wyrazistej twarzy i kształtnej a silnej budowy. Przytem, oprócz dowcipu, miał ogromne obycie się ze światem, wielką znajomość nietyle serca kobiecego, ile kaprysów i słabości kobiecych. Raz zaś zagalopowawszy się, lubił być konsekwentny i jeżeli nie zdobywać przebojem, to przynajmniej zostawiać po sobie miłe wspomnienia, dające się wskrzesić przy każdej sposobności.
Ponieważ zaś wypito już sporo butelek, więc jeden spał dalej pochrapując trochę, drugi ze sprzeczki przeszedł już do zgody. Henryk zaś rozogniony, przysięgał pocichu zachwyconej dziewczynie, że podobała mu się już dawno, nie chciał tylko wysuwać się naprzód ze względu na przyjaciela.
Stefcia podała mu rączkę, która on ściskając coraz silniej, domagał się widzenia nazajutrz.
I otrzymał przyrzeczenie dane cichym głosem i ze znaczącym gestem, wskazującym obecnych.
Kiedy nareszcie nad ranem, podnieśli się wszyscy, trochę niepewni na nogach, Henryk idąc ostatni pod rękę ze Stefcią, pocałował ją w szyję i szepnął: kocham Stefcia uścisnęła silnie jego rękę i szepnęła także: Czekam jutro o piątej.
Dorożka odjechała, Henryk ocucony świeżem powietrzem, został sam…
Zdjął kapelusz, chustką przetarł pałające czoło i zawołał głośno: Czarująca dziewczyna, o! jutro będę z pewnością u niej.
Nagle przypomniała mu się Janina. Za – chmurzył oblicze, i posmutniawszy skierował się ku domowi.
– Hm, niech mi kto wytłomaczy – rozmyślał – dziwną moją naturę Kocham tylko Janinę, a przez chwilę, gdym się bawił ze Stefcia… zdawało mi się, że i do niej coś czuję. Nie, nie, to tylko zmysły, tam uczucie,
I zaszedłszy do mieszkania, długo przewracał się na łóżku, a gdy usnął, śniła mu się naprzemian Janina z groźnem obliczem, i Stefcia z łabędzią szyjką i pełnym biustem.
III.
Obudził się późno i z bólem głowy.
Wziąwszy dusz zimnej wody, zaczął rozmyślać nad tem, czy pójdzie do Stefki, czy nie. Zaniepokojony mimowolnie wyrzutami sumienia, zaczął się układać sam ze sobą, rozważał możliwe niebezpieczeństwo dla siebie i doszedł w końcu do przekonania, że Stefcia jest dla niego obojętną. Istotnie po przespaniu się, nie wydawała mu się już tak ponętną, jak wczoraj. Ładna jest, zabawna i ładnie zbudowana, ale nic mnie do niej nie ciągnie.
– Zdawała mi się wczoraj oryginalną, dziś wydaje mi się dosyć pospolitą. Nie – nie, i jakże może być inaczej. Jednę tylko Janinę kocham, ach! gdyby ona raz uwierzyć chciała, że choć płomienisty jestem w słowach z kobietami, nic jednak dla nich nie czuję, a przynajmniej nie na długo.
Zaczął się szybko ubierać, z zamiarem pójścia do Janiny natychmiast. Wtem służący oddał mu list.
Było to zaproszenie ze strony pani Amelji, dziś już dojrzałej kobiety, niegdyś jednej z jego ofiar.
Zapraszała go w ważnym interesie, na chwilę rozmowy.
– Chyba nie myśli wracać się do mnie! – pomyślał, a ubrawszy się szybko i zjadłszy śniadanie, poszedł do niej o oznaczonej godzinie.
Zastał ją nie samą; tuż obok niej na kozecie, siedziała młodziutka ale tak oryginalnej i pięknej urody panienka, że Henryk, zamiast się przywitać jak należy, przystanął chwilę w niemem osłupieniu.
Pani Amelja uśmiechnęła się znacząco, mówiąc: Pan Bochwicki, Zosia moja siostrzenica.
Zosia byłoto 18-letnie dziewczę, z ogromnemi czarnemi warkoczami i wielkiemi czarnemi oczami, patrzącemi ze strachem niby i z uporem. Trudno się było oprzeć urokowi tych oczu namiętnych i słodkich, ciekawych i omglonych, z któremi pozornie kłócił się zgrabny, zlekka zadarty nosek, nadający chwilami twarzyczce o matowej, ciepłej karnacji, filuterny i przebiegły wyraz.
Przez tę sprzeczność oczu z uśmiechem i no – skieni, twarz jej stawała się niezmiernie ruchliwą, nadzwyczaj szybko malującą coraz odmienne, bo coraz zmieniające się wrażenia. Dodawszy do tego głosik dźwięcznego, kontraltowego metalu, który w śmiechu dźwięczał słodko jak muzyka cherubinów, a zrozumiemy, że pan Henryk patrzył i słuchał, opanowany odrazu niezmiernem wrażeniem.
Znał tyle już typów kobiet i niewiniątek, ale takiego nie spotkał jeszcze nigdy.
Tylko czy ona rzeczywiście niewiniątkiem? Ma wprawdzie lat 18 i wszystkie objawy dziecinnej, uroczej młodości, śmiech jej i spojrzenie czasami dziecięce prawie, ale czasami znowu takie głębokie, melancholijne i badawcze!
– Poprosiłam pana jako dawnego przyjaciela – odezwała się pani domu – widzisz pan mój miły kłopot. Oto siostra przysłała mi swoją pieszczotkę na kilka miesięcy, pragnęłabym ją więc zabawić w naszem mieście, ale sama nie poradzę. Pan zaś, będący au courant wszystkich zabaw światowych, większych i mniejszych, musisz nam dopomódz, czasem towarzyszyć, czasem mentorować, a czasem ograniczyć się tylko na wskazówkach. Ale zamyśliłeś się pan tak bardzo, że może jestem natrętną?
– Ach! jakże droga pani przypuścić nawet może, i jeżeli tylko zdołam przydać się na co…
– Zosia ma o panu najpochlebniejsze wyobrażenie..
– Zawdzięczam to zapewne pani – przerwał Henryk.
– I pani Izie, mieszkającej w naszem sąsiedztwie – dokończyła Zosia, obrzuciwszy go nagle przenikliwem spojrzeniem.
P Henryk poczerwieniał jak pąs.
Z panią Izą… kiedyś, przed kilkoma laty, gdy była jeszcze panną, miał się żenić. Był już… termin ślubu naznaczony, aż na dwa tygodnie przed terminem, dopatrzył się w jej twarzy piegów, których dotychczas nie dostrzegł i nazajutrz oświadczył, że nie czuje się na siłach przyczynić jej szczęścia.
Pomyślał więc: Pięknież mnie musiała obsmarować przed tą smarkatą!
Rzekł jednak spokojnie:
– Pani Iza, jedna z najzacniejszych kobiet jakie znałem, ale niestety wątpię, iżbym był u niej w łaskach.
– Przeciwnie! – odrzekła z niezwykłą śmiałością młoda panna – słyszałam same pochwały i nie dziwię się, ponieważ o ile wiem, byłeś pan jej narzeczonym.
Rozśmiał się Henryk, mówiąc:
– Kiedy odrazu weszliśmy na drogę szczerości, bądźmy szczerzy do końca. Czy wolno zapytać panią o powody mego zerwania z panią Izą?
– Owszem, wcale się z niemi nie tai. Oj – ciec jej bardzo surowy człowiek, zwrócił jej uwagę, że pan… jest…
– Jest?
Panna Zofja, mimo swej śmiałości, zaczerwieniła się mocno.
Ciocia dodała jej odwagi.
– Możesz mówić śmiało, pan Henryk nie tak łatwo się zmartwi.
– Żeś pan bardzo niestały w swych uczuciach.
– Biorę panią na świadka! – zawołał czelnie Henryk, zwracając się do pani Amelji – ja i niestałość!
Pani Amelja zaczęła się śmiać serdecznie i długo, Zosia wtórowała jej, nie spuszczając oczu z p. Henryka, który z najwyższym spokojem, komicznym przez swą powagę, rzekł znowu:
– Zawsze byłem najniesprawiedliwiej posądzany o niestałość, jestem bowiem stały jak mało kto, niestałe tylko bywają przymioty, do których się zrazu przywiązuję…
– Czyli, że pan nie zmieniasz się nigdy – komentowała ironicznie pani Amelja – tylko zmienia się naprzykład uroda ubóstwianej z początku przez pana…
– Albo moralne przymioty – uzupełnił niby naiwnie Henryk.
– Moralne? – zaśmiała się Zosia – jakto? więc kobieta, która jest dobrą jeden miesiąc, staje się złą w drugim?
– I to bywa i to bywa! – zapewniał Henryk.
– Ty jeszcze nie znasz pana Henryka, moje dziecko! Ma kaprysy i zmienne upodobania, jak żadna z nas; co dziś uwielbia, jutro wydaje mu się banalnem i śmiesznem; czem dziś zachwycony, jutro od tego ucieka z przerażeniem, ale pomimoto całe nasze kółko przyzwyczaiło się do jego oryginalności.
– Nie całe, nie – rzekł Henryk, całując panią domu w rękę-pani tylko tak dobra i poczciwa dla mnie, pani tylko pojmuje, że można kobietę szanować całe życie, ale kochać… krócej lub dłużej.
– Dosyć tej rozmowy, proszę mi nie psuć mojej siostrzenicy, lubo znając jej usposobienie, nie boję się o nią.
– Pięknie mnie ciocia przedstawia, pan Bochwicki będzie miał o mnie wyobrażenie Bóg wie jakie…
Pan Henryk westchnął tylko z cicha, ale głęboko. Przeczuwał, że typ młodej panienki może się stać dla niego naprawdę niebezpiecznym.
Umówiono się o przejażdżkę po Łazienkach, a potem o pójście na operę.
Siedział jeszcze z godzinę, pozwalając wyłącznie prawie mówić pani Amelji; on czuł się zaniepokojony i nieswój, a Zosia również milczała, odpowiadając tylko półsłówkami.
Wyszedłszy ztamtąd, przypomniał sobie Ja – ninę. Z mimowolną goryczą pomyślał, że bądźcobądź jest z nią związany na zawsze, że więc wszelka swoboda ruchów, wszelki kaprys, naprzykład zakochanie się w tej djabelnie ponętnej Zosi, jest mu stanowczo wzbronione.
W tej chwili niecierpliwił go ten przymus, nie żeby lękał się zakochać naprawdę, ale że mimowoli będzie musiał taić przed Janiną świeżo zawartą znajomość i dalsze wspólne wycieczki. Tajenie się nie jest kłamstwem, ale sprzeciwiało się jego otwartej naturze, powiedzieć zaś wszystko odrazu, narażało go ze strony Janiny na wyrzuty, albo na zachowanie się pełne smutku i milczenia, co go rozdrażniało zawsze do wysokiego stopnia.
Przytem zacząwszy badać ściśle samego siebie, musiał przyznać, że dawno już żadna nie wywarła takiego wrażenia, jak ta panienka, mówiąca śmiało, a patrząca raz zuchwale, drugi raz z wielkim lękiem.
– Czy w tem nie ma jakiej zemsty ze strony Amelji, za nasze zbyt szybkie rozstanie się ze sobą? Bo przecie wie o Janinie. Rozstaliśmy się wprawdzie po przyjacielsku, ale pewny jestem, iżby jej nie gniewało wcale, gdyby mnie ujrzała zakochanego po uszy, czego ze sobą dokazać nie mogła.
Nic więc dziwnego, że pogrążony w myślach i przypuszczeniach niezbyt wesołych, zasiadł przy Janinie ponury, milczący i podrażniony – a wczoraj dopiero obiecywał sobie poświęcać się dla mej przez całe życie.
Janina po wczorajszem pożegnaniu, nie mogąc sobie wytłomaczyć dzisiejszego jego humoru, nie pytała się go o nic, ale oddała mu list, który otrzymała przed godziną od matki.
Henryk przeczytał go i oddał milcząco.
– Cóż mowisz na to?
– Moja Janinko, przecież wiesz, że gotów jestem każdej chwili stanąć z tobą przed ołtarzem, ty sama ociągałaś się dotąd…
– I jeszcze ociągam, nie dla materjalnych przeszkód, które prędzej lub później dadzą się usunąć, jak widzę z listu matki…
– A więc dlaczego? – zapytał głosem, w którym drgał już gniew.
Janina milczała.
– Widzę, że dziś znowu jesteś jakaś nie swoja.
– Chciałam ci powiedzieć to samo.
– Ba! my mężczyźni mamy tysiące interesów, kłopotów i trosk
– A my kobiety, mamy jedno tylko zmartwienie, które wystarcza za wszystkie wasze kłopoty.
– Od wczoraj do dziś postarałaś się o nowe zmartwienie?!
– Mam jedno tylko zawsze, o którem ty zapominać się zdajesz!
– Znowu wyrzuty! Na miłość Boga, po – gódźmy się raz z sytuacją, a będzie ona dla nas znośniejszą, aż do chwili w której ją zamienimy na inną.
– Niczego więzej nie pragnę, gdybyś ty… był równiejszego ze mną usposobienia i pozwalał mi zapomnieć o niej przynajmniej wtedy, gdy tu jesteś.
Henryk zerwał się z miejsca i zaczął się przechadzać po pokoju.
I żal mu było tej kobiety i gniewało go jej przeczucie, bo zawsze odgadywała tajne zamiary przyszłej jego niewierności. Bał się nadto dalszych wynurzań, czując się słabym na tym punkcie. Rzekł więc szybko:
– Moja Janinko, przebacz mi mój humor, ale dziś cały wieczór będę zajęty, wolę więc przyjść jutro i przekonać cię, że gdy mnie nic nie dręczy, potrafię i na twojem czołku zażegnać chmury.
Przycisnął rękę jej do ust, i zawrócił się ku drzwiom.
Janina nie odezwała się ani słowa, on zaś czekał tego słowa ażeby pozostać, tak mu było jej żal i tak bał się samego siebie.
Znalazłszy się na ulicy, opuścił głowę i westchnął:
– Że też człowiek nie może być nigdy zupełnie wiernym kobiecie, ktorą nawet najmocniej kocha.
Umocnił się tą sentencją w przekonaniu, że
"człowiekiem" tym nie jest on, ale każdy mężczyzna.
O godzinie zaś szóstej, wyświeżony, rozpromieniony, pozbywszy się wszelkich przypomnień i skrupułów, siadł do powozu z panią Amelją i Zosią – i pojechał z niemi na spacer, a potem do teatru.
IV.
Henryk nie słuchał opery, ale patrzył z boku, siedząc w loży za paniami, na niezmiernie zajętą muzyką Zosię. Czasami odwracała się do niego, darząc go takiem słodko zamglonem spojrzeniem, że nasz bohater topniał jak wosk, a gorące wyznania pchały mu się na usta.
W antraktach zaczęła się rozmowa urywana, przetykana dowcipem Henryka, trafną lub sprytną uwagą panienki, o której niktby powiedzieć nie śmiał, że się chowała wyłącznie na wsi. Wnet też tak się zajęli sobą, że zapomnieli nietylko o pani Amelji, która lornetowała salę, ale o tem, że się znajdują w teatrze i że ciekawi przyglądają się im natrętnie.
Na pannie Zofji znać było ślady dwojakiego wychowania.
Ojciec ex-wojskowy, nie mając syna, tylko jednę córkę, nie był zadowolony z przeznaczenia, ale mimoto jedynaczki nie pieścił. Z rygorem komendanta, kierował krokami jej w dziecinnym wieku, kształceniem i oczytaniem w panieńskim. Usiłował też od czasu do czasu wszczepiać w nią surowe i nieubłagane maksymy, te same, które gdy była dzieckiem, wypisywać musiała z kaligraficznych wzorów. Może dlatego niebardzo je lubiła.
Matka znowu ubóstwiała ją, pieściła tembardziej, że się oburzała na surowość męża. Czego więc tylko ojciec zabronił, matka najchętniej pozwalała; ojciec nakazał dziecku jeść chleb razowy, matka podsuwała ciasteczka, ojciec kształcił ją na rzymiankę, matka na paryżankę. Katońskie maksymy ojca, matka komentowała opisywaniem różnych przygód życiowych, w których serce przedewszystkiem odgrywało główną rolę.
Zosia słuchała i ojca i matki, ale poszła swoją, całkiem odrębną drogą. Koniec końców, była jedynaczką, więc już jako podlotek robiła wszystko, co się jej podobało. Ojciec zapomniał o maksymach katońskich, matka patrzyła jej w oczy, zachwycając się każdem jej słowem.
I było czem. Pojętna i bystra, trochę przez matkę nastrojona romantycznie, popsuta hołdami składanemi przez młodzież z sąsiedztwa, oczarowaną jej urodą, oryginalnością i posagiem, nudziła się na wsi.. Nudziła tak dalece, że zgodziła się na pierwszy lepszy wybór ojca, pod warunkiem, iż z narzeczonym przez lat kilka zamieszka w wielkiem mieście.
Dotychczas wszystko jej było jedno, kto był narzeczonym, skoro innego odpowiedniego, jej wymaganiom, nie znajdzie zapewne tu na wsi. Ale nudy i tęsknota za czemś, z czego sobie sprawy zdać nie mogła, natchnęły matkę, szczęśliwą jak się jej zdawało myślą, wysłania jej dla rozrywki na kilka miesięcy do cioci Amelji, niegdyś damy wielce światowej. Ona rozerwie Zosię, chcącą po raz ostatni użyć wakacyj przedślubnych.
Zosia ożywiła się nadzwyczajnie.
Inni ludzie, inne rozmowy, inne zabawy, wszystko odmienne od tego, co dotąd widziała. Henryk zaś nietylko o całe niebo wyższy od tłumu wiejskich wielbicieli, ale zgoła do nich niepodobny.
W pół godziny była z nim poufałej, jak przez cztery miesiące ze swym narzeczonym – co się odezwie, to takie jakieś niecodzienne, a przytem prawdziwe!
Nie przypomina jej bynajmniej bohaterów książkowych, a widzi w nim pomimoto jednego z tych ludzi, których się wielu nie spotyka w życiu. Nie podoba się jej jego uroda – choć jest przystojny-ale podoba się jej jego obejście, ruch}', brzmienie głosu, wyraz oczu.
Ciocia nagadała jej dużo o nim szczegółów, były między niemi bardzo złośliwe, ale każdy rozciekawiał ją tembardziej do tego człowieka.
Mogła z nim mówić swobodnie, szczerze nie lękając się być źle zrozumianą, nie lękając się, jak się zwykle lękamy złośliwych objaśnień w towarzyskich stosunkach. Bawiła ją z nim rozmowa jak jeszcze dotąd z nikim, a przytem budziła zaufanie do tego stopnia, iż gotowa była zwierzyć się z sekretów swych sercowych, nawet tych, których nie miała. Ojciec karcił ją nieraz za odzywanie się dziwaczne i zbyt śmiałe jak na młodą panienkę, matka potakiwała tylko w niemem uwielbieniu, on jeden nie gorszył się zuchwałą definicją, i nie przesadzał w pochwałach, ale chwytał w lot myśl ukrytą, albo ją odgadywał i uzupełniał.
Jednem słowem, Henryk zasycił najzupełniej jej inteligencją, natchnął ją słuszną dumą, stał się dla niej probierzem, że nie jest jedynie wyrocznią swej matki i perłą rozumu, w ciasnem kółku prowincjonalnem…
Już za to była mu wdzięczną, jeżeli jeszcze zadowolni jej uczucie, tak jak zadowolnił inteligencją, to urlop panienki może wziąść wręcz przeciwny obrót, aniżeli matka przypuszczać mogła.
Henryk daleko szybciej od niej dał się oczarować, bo na niego od pierwszego rzutu oka, tak jak na każdego mężczyznę, oddziałała jej uroda dziwna, niebanalnego typu, jej wdzięk niesztuczny i nieudany, jej naiwna śmiałość i jej swobodna prawdomówność. To też nie pragnął jej olśnić, jak to zwykł czynić zawsze z kobietami, owszem chciwie połykał każde jej słowo chcąc się dobadać jej charakteru i znaleźć go takim, jakim go sobie teraz już wyobrażał.
Czyż, mówiąc o muzyce, literaturze i sztuce, mężczyznach i kobietach, mogli pominąć miłość?
Henryk definjował ją po swojemu, stosując się tylko na chybił trafił do usposobienia Zosi. Zawsze rozbierając to uczucie, nastrajał się odpowiednio do kobiety, z którą mówił; ztąd pochodziło, że mógł uchodzić rano za wyznawcę najidealniejszego platonizmu, w południe za szukającego jedynie przyjaźni, wieczorem zaś za brutalnego cynika.
Tym razem schował się za wygodny retoryzm – atoli Zosia odpowiedziała mu żywo, że kobieta raz tylko kochać może w życiu, i że ta co kocha prawdziwie, nie żałuje tego nigdy, choćby się potem zawiodła, a wszelkie przestrogi i rady, dawane kobiecie wtedy gdy już kocha, podsycają tylko jej miłość.
– Chociażby mężczyzna nie zasługiwał na nią? – zapytał Henryk zaciekawiony.
– Czyż kiedy zakochana wierzy temu, że ten którego kocha, nie zasługuje na jej miłość? a wreszcie wiedziona uczuciem litości czy pychy, sądzi, że miłość jej odrodzi go i oczyści. Uśmiechasz się pan ironicznie i słusznie, zamało znam świat i was panowie, ażebym była nieomylną, mogę być tylko wyrocznią w swoim wyborze.
– Nie wątpię, że trafność wyboru ochroni panią od późniejszej pracy nawracania.
– Nie wiem – odparła ostudzona nagle i odwróciła się ku scenie.
Po teatrze zabrały panie Henryka do siebie, na małą przekąskę. Pani Amelja zostawiła ich samych i w ogóle postępowała tak jak matka, chcąca wydać swą córkę za człowieka, o którego wartości głęboko jest przekonaną.
Zosia, usiadłszy przed fortepianem, wzięła kilka akordów, nucąc przytem piosenkę hiszpańską. Głos jej miękki, metaliczny, przeniknął Henryka dreszczem, elektryzującym kość pacierzową aż do czaszki. Nagle urwała pieśń zaczętą i zwracając się… ku niemu, rzekła:
– Czego wam w mieście zazdroszczę, to tych rozkoszy muzykalnych, którą wam dają przejeżdżający znakomici artyści. Mój Boże, u nas na wsi, gra jedna tylko moja przyjaciółka z sąsiedztwa na fortepianie, ale z nienawiścią, gdyż grać jej każą rodzice na popis. Ja także śpiewam i gram, kiedy są goście. Jedni poziewają, drudzy czekają niecierpliwie, rychło się te nudy dla nich skończą, wszyscy zaś potępiają mnie za oczy, że zamiast trudzić się gospodarstwem, bawię się w artystkę. Och, wieś jest dobra dla suchotników i emerytów!
– Czyż pani nie możesz co rok mieszkać u cioci przez kilka miesięcy?
– Ażeby nie chcieć wrócić więcej do domu?
A zresztą może i lepiej że wrócić muszę tu – dodała z filuternym uśmiechem – mogłabym się popsuć.
– Zapewne, jeżeli popsuciem nazywa się mówienie pani najszczersze, że jesteś jedną z najbardziej zachwycających istot, jakie się spotyka w życiu, to wnet popsują tu panią wszyscy.
– Nie wszyscy patrzą na mnie tak pobłażliwemi oczyma, jak pan. Bo naprawdę nie mam innych zalet, chyba tę, że mówię co myślę.
– A czy pani mówi to, co pani czuje?
– Z pewnością!
– W naszych salonach dzieje się wręcz przeciwnie. Panienki w wieku pani, wcale niestarsze, mają sobie przykazane milczeć przyzwoicie, albo mówić wtedy dopiero, gdy pierścionki cyzeluje już jubiler. Gdyby nawet nie miały tego nakazane, milczałyby rozsądnie, bo tego uczy ich instynkt samozachowawczy. Dlatego nic dziwnego, że gdy potem która z nich znajdzie się ze swym narzeczonym jako para małżonków, jedno i drugie szuka całe życie szczęścia… po za sobą.
– O! tak źle niejest! Znam tyle małżeństw szczęśliwych, lubo przyznaję że i u nas na wsi nie dzieje się lepiej. Rodzice męczą się za nas a my ufamy, że dobrze za nas wybrali.
– I zawodzimy się potem prawie zawsze! Wierz mi pani, byłem kilka razy zaręczony, przez rodziców przyjęty i na przyszłą wędrówkę pobłogosławiony, ale się zawsze na czas jeszcze spostrzegłem.
– Jeżeliś pan jednak kochał swoją narzeczoną? – zapytała, zwracając się do niego i patrząc mu bystro w oczy.
– Zdawało mi się tylko żem kochał, czasami nie kochałem wcale, chciałem iść za tradycją i ożenić się.
– Zdawać może się panu zawsze kosztem cierpienia tej, której się nie zdaje.
– Niestety nie jestem już młodzieniaszkiem i dziś gdybym powiedział że kocham, byłbym najnieszczęśliwszym, bo wiedziałbym że kocham i kochać będę choćby… bez wzajemności.
Ogarniał ją płonącym wzrokiem, ostatnie słowa wymówiwszy prawie szeptem. Zosia, odwróciwszy się… zlekka i przewracając jedną ręką nuty, rzekła:
– Wydaje mi się niepodobieństwem kochać bez wzajemności, mnie przynajmniej, ktoś, któryby mi się nawet podobał, zraziłby mnie odrazu swą obojętnością.
– Pani jesteś kobietą i do tego taką, która ma trudność wyboru.
– Nie mów pan nieszczerze. W miłości – tak mi się przynajmniej zdaje – obie strony są równe.
– O nie pani, mężczyzna ma to już przeciw sobie, że mu się nie wierzy z zasady. Za – klęcia jego i przysięgi, cisnące się na usta mimowolnie, uważane są za sposoby, mające na celu oszołomienie dobrej wiary kobiety, gdy przeciwnie kobieta, potrzebuje wymówić jedno tylko słowo, ażebyśmy je przyjęli na klęczkach i z pełną wiarą… choć może później zawiedzioną. – To zależy od mężczyzny i od kobiety.
– Zapewne – zawołał z mocą – a jednak gdybym w tej chwili, przysiągł, ja który panią znam zaledwo od dni kilku, że uczyniłaś na mnie wrażenie, jakiego nie doznałem dotąd w życiu, że czuję, iż go nie zatrę najsilniejszem postanowieniem, najenergiczniejszą wolą, jestem przekonany, że rozumiałabyś mi się w oczy…
– Nie rozśmiałabym się – odrzekła, powstając z miejsca – alebym nie uwierzyła.
– A jednak zaklinam się na wszystko co mi drogie… i stanął mu mimowoli na oczach obraz Janiny.
Zosia skinąwszy ręką, przerwało chłodno:
– Nie przypuszczałam, że rozmowa jakich pan w życiu toczysz niemało, doprowadzi pana… do…
W tej chwili powróciła ciotka, mówiąc: Dlaczego nie śpiewasz Zosiu?
– Późno już – dokończył Henryk, patrząc na zegarek – a panie pewnie strudzone.
– Proszę o nas nie zapominać – odezwała się p Amelja na pożegnanie. Zosia milczała nie patrząc się w jego stronę.
Wyszedł zgnębiony, smutny i zakochany. Odpowiedzi jej ostatniej, krótkiej, dumnej, jakby urażonej, nie tłumaczyło sobie na dobre długoletnie jego doświadczenie.
Sam nie wiedział, kiedy zaszedł do domu.
Rzucił się na kanapkę, utopiwszy wzrok w suficie, jak gdyby tam szukał ratunku dla siebie. Nie wiedział jeszcze, czy panna odpłaca mu jakąkolwiek wzajemnością, trochę nawet wątpił o tem, a już układał plany możliwej przyszłości.
Jeżeli jednak Zosia go wysłucha, co pocznie z Janiną? Czuje i w tej chwili dla niej przywiązanie, ale znika ono wobec nagle rozbudzonej miłości, namiętności czy też ciekawości, dla tej dziwnej oryginalnej dziewczyny. Gdyby tylko mógł być pewny, że Janina pocieszy się po po nim, a przynajmniej nie będzie bez niego nieszczęśliwą, nie odstąpiłby Zosi za cenę życia. Wierzył zaś o tyle w potęgę swych uwodzicielskich środków, iż mógł przypuszczać prędsze lub późniejsze zwycięstwo nad sercem panienki, zwłaszcza takiej, która mu wyraźnie powiedziała, że raz tylko kochać można.
Ale dlaczego nagle, gdy jej powiedział kilka słów gorętszych, tak spoważniała, czy ochłódła, czy się zraziła?
Ach! ta nieszczęsna jego reputacja, "niestałego!" Nie, gdyby się z tą ożenił lub i nie ożenił, ale gdyby ta pokochała go tak jak on ją, bez uwagi na przeszkody, z pewnością byłaby ostatnią jego miłością. Dziewicza jej młodość, nieporównany i oryginalny wdzięk całej jej osobistości, wystarczyłby mu do końca życia, zaspokoił, a raczej zobojętnił wrażliwość jego co do innych kobiet na wieki.
Tak, na wieki!
Mimowoli zawstydził się samego siebie.
Alboż Janiny nie kochał tak samo, alboż krwawemi łzami nie płakał wtedy, gdy mu rodzice stanowczo odmówili swej córki, nie ufając jego zmienności i chwiejności usposobienia?
Wtedy padł na kolana jak dziecię i uczynił ślub panu Bogu, że jeżeli Janina zostanie jego, nigdy więcej nie zapragnie miłości innej kobiety.
A tak temu jeszcze niedawno… lubo w tej chwili zdaje mu się, że już odtąd upłynęły lata.
Nie rozbierając się, zasnął. Sen miał niespokojny, przerywany, na piersiach siadał mu olbrzym i przygniatał je nielitościwie.
Oblany potem, ze strasznym jękiem, ocknął się i zerwał z kanapy.
Kiedy w kilka godzin później wybierał się na miasto, miał już plan gotowy, jak ma postąpić przynajmniej na teraz. Wprawdzie nie może mu wyjść z głowy urocza i coraz bardziej nęcąca Zosia, ale coś, jakby wyrzut sumienia lub obowiązek, dodaje mu siły otrząśnięcia się z kuszących wrażeń.
Nie pójdzie wcale do pani Amelji przez cztery dni, a spędzi je wyłącznie w towarzystwie Janiny.
Znów do niej przylgnie, wszak ona tak piękna, dobra i nieszczęśliwa, a po czterech dniach, znając siebie ma nadzieję że o tamtej zapomni zupełnie…
Nie śmiał wyznać sam przed sobą, że mimowoli tam gdzieś, w jakiejś komórce mózgowej, zagnieździł się chytry podstęp: oto przez cztery dni, gdy Zosia widzieć go nie będzie, zaniepokoi się jeżeli nie zatęskni. Przez cztery dni niepokój zrazu kiełkujący, będzie miał czas urosnąć w podrażnienie. Zazwyczaj zaś po maleńkich szczebelkach, dochodzimy do prawdziwego zainteresowania się osobą, która nas podrażniać się odważa.
Zakwaterował się na dobre u swej Janiny. Prawie na krok nie odstępował jej, czytając głośno książkę, akompanjując do śpiewu, bawiąc ją rozmową z istotnym talentem, jednem słowem, starając się ją oczarować jak za dawnych czasów.
Janina niezmiernie była zdziwiona tą zmianą. Raziła ją cokolwiek niezwykła czułość Henryka, objawiająca się w przesadnem nadskakiwaniu, w pieszczotliwem nadawaniu jej najsłodszych przydomków. Instynkt kobiecy ostrzegał ją że ta przesada jest jakby chęcią ogłuszenia samego siebie, żalem za popełnioną względem niej niewiarę, albo zamiarem popełnienia jej w najbliższej przyszłości.
I kiedy Henryk rozpływał się w rzewności, starając się istotnie oderwać zupełnie myślą od Zosi – bo i ta chęć obok zdobycia jej, znalazła pomieszczenie w jego nieporządnej fantazji – nie zauważył bynajmniej, że Janina przypatruje mu się czasami bystro i więcej słucha, aniżeli odpowiada.
Trzeciego dnia zastał u siebie bilecik pani Amelji, zapraszający go na wieczór i dziwiący się tak długiej jego nieobecności.
Uśmiechnął się z zadowoleniem, ale odpisał krótko, że jest w tej chwili przeciążony interesami.
Upłynęły cztery dni, podczas których nie wzmocnił się na swem przywiązaniu do Janiny, lecz przeciwnie, rozgorączkował niecierpliwością ujrzenia Zosi…
I nie umiejąc dłużej panować nad sobą – umiejętności tej nie wyrabiał w sobie nigdy – wpadł piątego dnia nad wieczorem do pani Amelji… ale jej nie zastał, lecz ku wielkiej swej radości, Zosię samą.
Panna mocno zakłopotana i zarumieniona, nie prosząc go siedzieć, stała w wyczekującej postawie, jak gdyby zachęcając do wyjścia.
Wytrawny mistrz światowej sztuki, udał że zachęty nie rozumie, ale się zmięszał troche. Przeszkody jednak podniecały go zawsze, a łatwe tryumfy nie nęciły nigdy. Rzekł więc obcesowo:
– Powinienbym się oddalić, ale zbieg okoliczności nakazuje mi z nich korzystać. Panno Zofjo, takążto jesteś moją, przyjaciółką? Czyżbym miał żałować, że nie umiem ukryć obłudnie szczerych uniesień swego serca?
Panna Zofja, nie patrząc już na niego przestraszonemi oczyma, uśmiechnęła się ironicznie.
– Rozumiem – zawołał z ogniem – pani Iza a może i ciocia pani, przedstawiły mnie przed panią, jako człowieka zmiennych uczuć i zamiarów! Zapewne, wolałem zawsze przedtem wyznać prawdę, aniżeli łudzić przez całe… życie kobietę, co do której mogłem się omylić.
Zosia rozśmiała się głośno, Henryk zarumienił się zawstydzony.
Taki afront nie spotkał go jeszcze, nigdy. Mogła mu nie wierzyć, ale wyśmiewać go!…
– Prędzejbym o obłudę lub komedją mógł posądzić panią! – rzekł z iskrą w oku – panią, która raczyłaś być dla mnie z początku niezwykle łaskawą. Czyż może dlatego tylko, ażeby wypróbować na mnie pierwszego lotu swej młodości?
Panna Zofja zarumieniła się mocniej jeszcze i rzekła:
– Przebacz pan, jeżelim mogła niechcący wzbudzić nadzieje, których podzielić nie mogę.
– Wolno spytać dlaczego?
– Bo mam narzeczonego, a ślub mój za dwa miesiące.
Henryk skamieniał.
Widział się śmiesznym i niezręcznym jak student, pierwszy raz w życiu zakochany; nie chcąc jednak ośmieszać się bardziej, pohamował dławiący go gniew i spojrzawszy na pannę, stojącą ciągle w jednem miejscu, wybuchnął śmiechem tak dobrze udanym, że miał cechę szczerości.
Panna Zofja podając mu rękę, rzekła: