Kochanie, zabiłam nasze koty - ebook
Kochanie, zabiłam nasze koty - ebook
Dorota Masłowska - nowa powieść
W swoich poprzednich książkach bardzo wnikliwie, ale też świeżo, z młodzieńczą beztroską, przyglądała się ona temu, co widziała za oknem, na ulicy… naszej polskiej codzienności. Robiła to dowcipnie i celnie, a powodzenie jej książek zarówno u czytelników jak i u krytyków dowiodło, że takiego głosu w naszej litreaturze współczesnej bardzo brakowało.
W najnowszej powieści, równie dowcipnie i wnikliwie przygląda się tzw. klasie średniej, młodym, zamożnym ludziom, którzy nie mają pomysłu na to, co zrobić ze swoim życiem. Ich losy, wygląd, mieszkania wydają się nam podobne niezależnie od tego czy żyją w Warszawie czy w Nowym Jorku. Naprawdę warto zobaczyć ich oczami Doroty Masłowskiej – dostrzeżecie to, czego dotąd nie widzieliście i spotkacie samą AUTORKĘ (jak zwykle pełną dystansu do samej siebie ☺).
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-408-6 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na ulicy przed domem leżał kot z białym kołnierzykiem, ni to grzejąc się w słońcu, ni to raczej jednak nie żyjąc, wnosząc z faktu, że nie było słońca ani żadnych innych przyczyn, by leżeć wśród pędzących samochodów. W końcu przyjedzie jakiś patrol i go zabierze — pomyślała Farah w tym śnie i poprawiając dół od pidżamy, który wpijał jej się w pachwinę, wróciła do lektury pisma.
Akurat rozwiązywała psychotest i... W waszym życiu też chyba nie zawsze jest miejsce i czas, żeby czytać Sartre’a w oryginale od tyłu do góry nogami? Błądziła po scenografii, zmontowanej niechlujnie z kawałków campusu uniwersyteckiego i fragmentów byłych mieszkań, znajomych klatek schodowych, ulic i innych strzępków przeszłości, kiedy wpadło jej w ręce to „Yogalife”.
„O, nowy numer” — pomyślała zdziwiona, bo ostatni wyszedł zaledwie parę dni temu. Przejrzawszy go pobieżnie („Jogomoda”, „Medytacja — wybieramy najlepsze gadżety!”), natrafiła na ten test.
„Joga i ty, przyjaciółki czy zaciekłe rywalki”, „Czy jesteś sexy joginką?” i tak dalej, sami najlepiej wiecie. Ledwie jednak zakreśliła pierwszą odpowiedź, zauważyła małą różaną karteczkę, zapisaną z wysiloną niedbałością, z wystylizowanym pośpiechem...
„Widuję cię na środowych zajęciach”... — głosił liścik. Dalej czcionka trochę się zmieniała i wszystko było napisane gorącym szeptem, jakby po francusku. F. nie znała francuskiego, ale czuła to dokładnie w uchu i jeszcze dużo, dużo głębiej — „może byśmy spotkali się na kawę, wiesz gdzie... chcę zobaczyć, jak pijesz cappuccino i ta zabawna pianka miesza się ze szminką na brzegu twojej filiżanki, o tak”... „codziennie myślę, żeby wrzucić ci do samochodu bukiet kwiatów i zwiać, po prostu zwiać jak szczeniak, żebyś widziała tylko moje plecy niknące gdzieś w tłumie, plecak podskakujący trochę niezgrabnie, trochę bezbronnie...”
„Ale... ale ja” — mówi Farah, obracając w dłoniach miłosny świstek. To zostawiło ją nieoddychającą. A więc te wszystkie dni, które uważała za puste, nijakie i zmarnowane, dni, które wyrzucały ją jak chorą rybę na brzeg samotnego wieczoru...
Fakt, że nie miała samochodu, jakoś jej chwilowo umknął.
...te wszystkie cholerne dni, na których ścieżkę dźwiękową składały się skowyty czajników i dzwonki mikrofalówek sąsiadów obwieszczające przejście ich mrożonych hamburgerów do kategorii „ohydne, ale nawet ciepłe”; dochodzące zza ścian rozmowy przy obiedzie, przypominające w swym beznamiętnym tembrze kurs językowy, na którym jedna i ta sama lekcja („co tam w szkole?”, „podaj mi, na Boga, łopatkę do sera”) odtwarzana jest w nieskończoność, z oszczędności czy też może jakby inne słowa i kwestie nie egzystowały w języku tych sennych, przegranych popołudni późnego września...
Dni, które uważała za stracone; dni, kiedy czuła się jak odrobinę gęstsze, angielskojęzyczne powietrze, to właśnie wtedy ktoś cały czas na nią patrzył, śledził, odurzał się jej istnieniem, wariował na jej punkcie i...
„W oczach stoi mi linia szwu na twoich rajstopach... myślę o chwili, kiedy sprawdzę wreszcie, czy to szew, czy po prostu malujesz go na swojej lśniącej od balsamu szklanej łydce pisakiem i czy któregoś dnia będę mógł ją zlizać, aż po...”
„Ale ja nie mam rajstop ze szwem” — uprzytomniła sobie nagle, upuszczając kartkę, która natychmiast zawirowała i wpadła pomiędzy jesienne liście, niedojedzone chickenwingsy, psie gówna i zmięte kubki ze Starbucksa. Skąd czym prędzej wyjął ją Frank, ten gość z kursu jogi, ten, który jej się dość całkiem podobał. Miał na sobie szary, schludny sweter i czyściutki kołnierzyk, jego wspaniałe zęby lśniły jak klawiatura jakiegoś kosztownego instrumentu we wrześniowym słońcu, a wiatr przywiał od niego zapach „Tide 1+1” z wybielaczem bez chloru. To był zapach gry w tenisa i lata spędzonego na wybrzeżu i Farah zdawało się nawet, że słyszy wlekący się za nim jeszcze szum oceanu, piski figlujących dzieci.
— No właśnie. Jak myślisz, czy to spodoba się Joanne?
— Przepraszam...?
— Nie chciałbym, by wzięła mnie za jakiegoś zwyrodnialca... Przepraszam, a jak ty masz właściwie na imię?
— Farah. Ale mów mi Fah — odpowiedziała. Potem gdy leżał już u jej stóp, a szara wełna jego swetra nasiąkała krwią, pomyślała, że to było bardzo głupie, przedstawić się osobie, do której się właśnie strzela; dobrze, że miała na tyle przytomności i nie podała swojego nazwiska.
Przykryła jego zwłoki, cóż, na tyle, na ile się dało, „Yogalife” i unosząc pidżamę, której nogawki już nasiąkały płynącą krwią, poszła w kierunku oceanu, który grzmiał w oddali, odwieczny, bezkresny, rozumny.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------