- W empik go
Kochankowie brzydszej córki - ebook
Kochankowie brzydszej córki - ebook
Jest rok 1965. Na Wiśle królują przemytnicy i nikt nigdy nie słyszał o Pałacu Kultury. Warszawa wygląda inaczej, bo druga wojna światowa miała zaskakująco odmienny finał. W stolicy dochodzi do brutalnego napadu na profesora Franciszka Gerkego, który mimo wieku okazuje się godnym przeciwnikiem napastników. Zajście skutkuje śmiercią jednego z nich. Śledztwo podejmują błyskotliwy śledczy Stach Kubiak i jego gburowaty przełożony inspektor Domagała.
Piotr Jezierski – z wykształcenia realizator filmowo-telewizyjny i kulturoznawca. Zawodowo redaktor telewizyjny oraz dziennikarz. Jako eseista i prozaik publikował między innymi w „Kulturze Współczesnej” i „Czasie Kultury”, były felietonista IBPP. Współtworzył kwartalnik literacko-artystyczny „Skafander”. Autor Siły strachu i Wektorów wyobraźni oraz współautor Zwodniczego imaginarium.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66613-51-5 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Gerke postawił teczkę na podłodze i zaczął szukać kluczy. Do przejrzenia miał sporo zakamarków. Płaszcz, marynarka, kamizelka… Nigdzie ich nie było. Sytuacja powtarzała się zawsze, kiedy nikogo nie było w domu. Renata z chłopcami pojechała do Milanówka odwiedzić rodziców. Cieszył się z uniknięcia wizyty u teściów, którzy tak niechętnie patrzyli na zięcia o niemieckich korzeniach, do tego starszego od ich ukochanej córki o ponad dwadzieścia lat. Lubił te okresy wytchnienia od rodzinnego życia, ale jako słomiany wdowiec gubił się w szczegółach codzienności. Jadał na mieście, bo nigdy nie opanował trudnej sztuki gotowania. Ubierał się w rzeczy wyprasowane i przygotowane przed wyjazdem przez żonę. Gdyby nie to, chodziłby w wymiętej koszuli i nieświeżej bieliźnie.
Dobrze się złożyło, że rodzina była poza Warszawą, jeszcze przez tydzień miał spokój i szansę na opracowanie planu bezbolesnego zagrania na ministerialnym gruncie.
Klucze znalazł w tylnej kieszeni spodni, jednocześnie odkrywając, co gniotło go w pośladek przez cały dzień siedzenia. Instytut oszczędzał na sprzęcie biurowym, dlatego wszystkie krzesła były zdezelowane i często zdarzało się, że w cztery litery kłuła jakaś wyłażąca sprężyna albo śruba. Tym razem okazało się, że to zguba. Żałował, że nie może, jak w dzieciństwie, nosić kluczy zawieszonych na szyi. Zaoszczędziłby cenny czas zmarnowany na ich szukanie, ale poważnemu pracownikowi instytucji państwowej nie wypadało brzęczeć na korytarzach uwieszonym na szyi żelastwem niczym uczniak latający po deptaku w Osternothafen. A brzęczałby na pewno, bo w pracy przemierzał całe kilometry, pokonując przestrzeń pomiędzy swoim gabinetem na trzecim piętrze a pomieszczeniami, w których wykonywane były analizy.
Wsadził największy klucz do zamka nad klamką i zauważył, że drzwi są otwarte. Zdarza się, pomyślał, mając nadzieję, że przez cały dzień nie odkryli tego przypadkowi włamywacze. Mieszkanie znajdowało się w kamienicy przy placu Unii Lubelskiej. Wejścia na klatkę pilnował stróż, a na rogu znajdowała się policyjna budka – pozornie dom był bezpieczny. Od kiedy ktoś włamał się do sąsiada z naprzeciwka, prokuratora Jarzyny, wzmocniono ochronę budynku.
Pchnął drzwi i wszedł do środka, we wpadającym do mieszkania świetle latarni szukając śladów plądrowania dobytku. Zagracony korytarz wyglądał tak, jak go zostawił rano. Przez drzwi do pokoju widział stojącą w nim komodę. Wszystkie szuflady były zamknięte. Odetchnął z ulgą. Śmierdziało papierosami. Znowu zapomniał zostawić otwarte okno i wywietrzyć smród popielniczki. Zaraz przypomniał sobie, że przecież nie ma nikogo, kto ochrzaniłby go za drażniący dzieci fetor. Postawił teczkę obok szafki na buty i zdjął płaszcz. Wszedł do kuchni. Zapalił światło i zajrzał do lodówki. Marzył o schłodzonej plisce, po której pozwoliłby sobie na małe odprężenie. Alkohol odnalazł przy tylnej ściance lodówki. Wyjął butelkę, odkręcił i nalał do połowy szklanki. Nie lubił z kieliszka. Pasowało mu spożywanie winiaków na modłę koneserów whisky w amerykańskich filmach.
Zadowolony ruszył do pokoju. Zdecydował się posiedzieć chwilę w półmroku i, sącząc ulubiony trunek, posłuchać radia. Podszedł do komody, żeby włączyć odbiornik, z którego natychmiast dobiegł skrót wiadomości dnia.
„Ogniskiem choroby po raz kolejny są tereny rolnicze. Słabo zamieszkany rejon wokół wsi Wilków położonej w gminie Leoncin”. Gerke zaśmiał się, myśląc o popłochu, jaki w warszawiakach wzbudzi ta informacja. Słuchał dalej, wciąż stojąc przed radiem. „Ze względu na to, że do licznych zachorowań po raz pierwszy doszło tak blisko stolicy, wieś i jej okolice poddane zostały kwarantannie. Władze radzą omijać tereny pomiędzy Wisłą a puszczą, obowiązywać będą na nich prawa stanu wyjątkowego. W godzinach nocnych przejazd szosą z...”
– Znowu tarakany przywlekły jakieś badziewie – powiedział śpiewny głos za plecami profesora.
Gerke odwrócił się powoli i w głębi dużego pokoju, w strefie nieoświetlonej przez uliczne latarnie, zobaczył dwóch mężczyzn. Rozsiedli się na kanapie, w półmroku widać było tylko, że nie zdjęli płaszczy. Jeden palił papierosa, zagryzając go. Żar oświetlił wyszczerzone w uśmiechu zęby. To on skomentował radiowe wiadomości, o czym właściciel mieszkania przekonał się, w napięciu słuchając kolejnych słów.
– Będziesz pan tak dobry i spakujesz się na trzydniowe wczasy? My poczekamy. Kolega może pomóc, jakby co.
W reakcji na te słowa drugi mężczyzna podniósł się i skierował w stronę drzwi na korytarz. W radiu leciały pierwsze dźwięki czołówki popularnego słuchowiska o przygodach agenta polskiego wywiadu, który działał pod przykrywką kapitana Abwehry. Gerke zauważył, że to zabawny zbieg okoliczności, słuchać budującej napięcie melodii w tak dramatycznym momencie. Zaraz zdusił tę myśl i trzeźwo ocenił sytuację. Po wojnie stracił kondycję, ale pamiętał jeszcze, jak skutecznie znokautować przeciwnika – przeszedł podstawowe szkolenie Wehrmachtu. Odczekał chwilę w bezruchu, udając zaskoczenie obecnością nieproszonych gości. W tym czasie drugi mężczyzna znalazł się w zasięgu jego ciosu. Profesor udał, że chce odstawić alkohol na komodę, a w rzeczywistości wziął zamach i grzmotnął go grubym szkłem w nos. Szklanka pękła, dopiero lądując na podłodze. Ofiara ataku zachwiała się. Po chwili stanęła prosto, ale z nosa trysnęła krew. Gerke wiedział, że z tym delikwentem ma chwilę spokoju, a nim dopadnie go zrywający się z kanapy mówca, on zdąży znaleźć się w przedpokoju. Ucieczka na klatkę schodową była bezsensowna, nie zdążyłby otworzyć zamka. Zresztą plan był inny – dopaść górnej szuflady szafki na buty. Udało mu się to w chwili, kiedy napastnik znajdował się obok krwawiącego kolegi. Włamywacz odepchnął zakrywającego twarz partnera i nabrał tempa, ręką przytrzymując framugę drzwi. Kiedy nocny gość znajdował się w prostokącie framugi, Gerke otwierał już szufladę. Gdy prześladowca poślizgnął się na plecionym dywaniku ułożonym przez żonę w przedpokoju, profesor trzymał już w dłoniach swojego walthera P38. Nawet nie mierzył. Strzelił dwa razy na oślep i napastnik padł. Huki wystrzałów pokryły się z serią z karabinu maszynowego, która otwierała kolejny odcinek radiowego serialu.
Zastrzelić krwawiącego z nosa czy podjąć ryzykowną ucieczkę? Instynktownie wybrał drugą opcję i ruszył do drzwi. Kiedy znikał na klatce schodowej, lektor w radiu pełnym emocji głosem informował, że J-23 znowu nadaje.
***
„Ósma rano. Już wstaliście? Zjedliście śniadanie? Poranny prysznic pomógł spłukać resztki snu? Wybraliście już sentencję na dzisiaj?” – pytania radiowego motywatora przerwały poranną ciszę.
Wieczorem nastawił aparat, zapominając przełączyć go z radia na budzenie drażniącym sygnałem. Dobrze się stało. Odpowiadała mu barwa głosu tego człowieka. Czasami słuchał go przy śniadaniu. Zarażał zaspanych warszawiaków zdrowym optymizmem. Lubił go, mimo że audycja była zlepkiem komunałów. Coś w głosie sympatycznego lektora pozwalało bezproblemowo wejść w nowy dzień. Kiedyś słuchał motywatorki na innej fali, wydawało mu się, że lepiej, gdy rano wita go seksowny kobiecy głos, ale pech chciał, że trafił kiedyś do radia i musiał przesłuchać kilku pracowników rozgłośni. Jedną z nich była właścicielka magicznego głosu, która okazała się kościstą babą z pretensjami do całego świata. Potem nie był już w stanie słuchać tej hipokrytki.
Jeszcze przez chwilę leżał w łóżku i patrzył na ściany swojego dziecięcego pokoju. Matka usunęła z nich plakaty z jego ulubionych filmów, wieszając obrazek z jeziorkiem zagubionym wśród gęstych lasów i dwa dyplomy oprawione w zbyt ciężkie ramy – ukończenia przez syna szkoły i zajęcia przez niego drugiego miejsca w regionalnych zawodach pływackich. Wysmarkał nos w chusteczkę, wzbudzając dotkliwy ból głowy. Grypa, powiedział lekarz i wcisnął mu receptę na leki, które stały teraz na nocnej szafce obok żółtych pobudzających, niebieskich na koncentrację i białych optymistycznych. Wyjął po jednej tabletce z każdego słoiczka i położył obok szklanki. Zastanawiał się, czy brać je przed śniadaniem, bo zawsze w takim wypadku pół dnia odbijało mu się chemią. Ale na śniadanie nie miał wcale ochoty. Zje coś w oddziałowym bufecie. Lekarz mówił też, żeby nie mieszać tych na grypę z pobudzaczami i odczekać godzinę między zażyciem jednych i drugich. Chrzanić to, pomyślał Stach. Wiedział, że jak nie weźmie ich teraz, to później zapomni. Łyknął całą garść proszków i popił je wodą z kubka, który przed snem postawił przy łóżku.
– Propozycję sentencji na dzisiaj znajdziecie w mojej książce _Pozytywny dzień_. Myślę, że wszyscy słuchacze mają już egzemplarz w domu, ale przypomnę, że to doskonały prezent. Bliskim i znajomym można ją kupić w księgarni Caudex na Pierackiego 3.
Staszkowi wystarczył głos prowadzącego, nie zamierzał kupować jego radosnych wypocin. Ale pomysł cytatu na cały dzień wydawał mu się doskonałym ćwiczeniem umysłu. Tekst nie zawsze pasował do wydarzeń dnia, wtedy miał okazję, nieraz na siłę, łączyć to, co go spotkało, ze znalezioną przypadkowo sentencją. Wstał, rozprostował kości i podszedł do regału swojej chłopięcej biblioteczki. Wybrał jedną z książek stojących na półce wydzielonej dla klasyki, otworzył tom i z teatralną manierą przeczytał na głos:
– Alceście, ty znasz ból, co w sercu moim płacze, Znasz moich uczuć głąb, więc krok ten mi wybaczysz1.
Po chwili otworzyły się drzwi i pojawiła się w nich pociągła twarz jego matki.
– Już nie śpisz, Stasiu? – zapytała. Jej szybką reakcję na przebudzenie syna tłumaczyła cienka ściana dzieląca kuchnię od jego dawnej sypialni. – Śniadanie gotowe. Woda na herbatę się grzeje...
– Kawę – rzucił, ruszając powoli za matką w głąb mieszkania.
– Jesteś chory. Herbata rozgrzeje, kofeina tylko wypłucze minerały.
– Witaminy – poprawił ją szorstki głos z zaschniętego gardła.
– Jedno i drugie. Mocna herbata też budzi.
– Kawa. Mamo, proszę.
– Czarna herbata ma dużo polifenoli, przeciwutleniaczy i jeszcze teaflawinę, to dobre na mózg, na twoje narzędzie pracy, na funkcje poznawcze. – Kobiecie zachwalającej zalety naparu nie przeszkadzało karcące spojrzenie syna, który sadowił się przy kuchennym stoliku. – Jeszcze witaminy ma, kofeiny też trochę.
Stach przeniósł wzrok z kobiety na widok za oknem. Drzewa po drugiej stronie Elekcyjnej gubiły liście, cmentarz prawosławny szykował się na nadejście zimy. Przypomniał sobie, ile razy w dzieciństwie uciekał przed trajkotaniem matki, żeby z książką posiedzieć wśród najstarszych grobów. Dla większości jego kolegów była to dziwna praktyka, woleli zakradać się na teren nekropolii, żeby podpalać zgarnięte w kupki liście i ze śmiechem uciekać przed dozorcą. On miał układ ze starym Ludwikiem, który pozwalał mu spacerować alejkami cmentarza nawet wieczorami, kiedy brama główna była już zamknięta. W zamian Staszek przynosił mu stare kolorowe magazyny i raz w tygodniu grał z nim w domino, słuchając syberyjskich opowieści wiekowego zesłańca. Ludwik, namiastka nieobecnego ojca, zmarł jakieś dziesięć lat temu. Stach zaczynał wtedy pracę w służbach. W ostatnich miesiącach życia dozorcy odwiedzał go bardzo rzadko, tylko po niedzielnych obiadkach u matki. Przeprowadził się wtedy do służbowego pokoju w hotelu dla funkcjonariuszy średniego szczebla. Pamiętał, jak stał na jego pogrzebie i zastanawiał się głupio, czy dozorca nie odszedł, bo uschło jego źródło kolorowych magazynów, jedynego okna na pozacmentarny świat.
– ...rozumiem, że wpadasz, gdy musisz odchorować albo odespać. Ale choć w niedzielę mogłeś staruszkę zaprowadzić do świętego Wawrzyńca.
Zamyślony Staszek nawet nie zauważył, kiedy matka zmieniła temat.
– Chciałaś się przekupom z osiedla pochwalić synusiem? – zapytał, patrząc jak matka z wyraźną niechęcią zalewa kawę wrzątkiem.
– Pewnie. Ta nowa z parteru to chyba nawet nie wierzy, że mam syna. Tyle jej opowiadałam, a ciebie, odkąd tu mieszka, nie widziała ani razu. – Matka odstawiła czajnik i zaczęła grzebać w lodówce. Postawiła przed synem przygotowany wcześniej talerz pokrojonej cienko suchej krakowskiej, udekorowany pomidorem i ogórkiem konserwowym.
– Mamo, ja nie jem śniadania tak wcześnie – zaprotestował Stach.
– Wiem jak was karmią w stołówach. Tylko zdrowe, zbilansowane i niesmaczne. Tu widać, co dobre. W sklepach z tymi zbilansowanymi trocinami pustki, a po kiełbasę stoi się godzinę na bazarze.
– To mówi ktoś, kto karze pić zdrową herbatkę? – zaatakował z uśmiechem syn.
– Herbata była dobra zawsze, a tego stającego w gardle suplementu jeszcze przed wojną nie... – kobieta przerwała, zdając sobie sprawę z użycia kłopotliwego słowa.
– Gówniane suplementy – podsumował Stach.
– Wiesz, że nie chciałam. Łatwo się przejęzyczyć, co chwila ta nowomowa. – Kobieta pogłaskała syna po ramieniu. Nie zareagował, skupiając się na mieszaniu kawy. Matka podparła dłonie na biodrach i raźnym głosem dodała:
– Teraz się obrazisz i już będzie powód, żeby nie jeść śniadania. Mały Stasio znowu się boczy na mamę?
Popatrzył na nią, po czym dla świętego spokoju wyciągnął rękę po plasterek krakowskiej. Kobieta rzuciła mu spojrzenie, którego treść natychmiast odczytał. Położył kiełbasę na kromce chleba, pamiętając z dzieciństwa naukę, że wędlina bez pieczywa to marnowanie jedzenia, z chlebem człowiek się szybciej naje i więcej zostanie na później.
Kobieta usiadła naprzeciw syna. Posłodziła herbatę jedną kostką cukru i zaczęła powoli mieszać. Stach czuł, że chce go o coś zapytać. Miał nadzieję, że nie zepsuje mu dnia wypytywaniem o najbardziej drażliwe sprawy. Kobieta wypiła łyk naparu i zadała najgorsze z możliwych pytań.
– A coś słyszałeś, co u Jadzi?
– Przecież wiesz... – zaczął, cedząc słowa przez zęby.
– To moja wnuczka... Nasza krew przecież... – kobieta próbowała zagadać zbliżający się wybuch syna. Niestety drążenie tematu rozjuszyło mężczyznę.
– Zapomnij o tym bachorze. Nigdy nie będzie naszą rodziną. Nigdy, rozumiesz?! – rzucił w gniewie. Ostudziły go dopiero łzy kobiety. – Przepraszam... Nie możemy o tym rozmawiać. Nie chcę, a ty mogłabyś uszanować...
– A ty uszanuj to, że tylko ciebie mogę o nią zapytać – odparła, zaciskając dłoń na kubku z herbatą.
– Mamo, przepraszam, poniosło mnie. Jeśli się czegoś dowiem, to zaraz przylecę do ciebie.
– Musiałbyś potknąć się o nią na ulicy, żeby się czegoś dowiedzieć – odpowiedziała, wstając i wychodząc z kuchni.
– Znasz moich uczuć głąb, więc krok ten mi wybaczysz – powiedział Stach, patrząc na puste krzesło po drugiej stronie stołu.
***
Kolejna rozwiązana sprawa Domagały – pomyślał Stach, patrząc na skupione oblicze przełożonego. Inspektor w gumowych rękawiczkach przeszukiwał powoli kieszenie denata. Technicy już wcześniej zrobili zdjęcia ofiary i pozwolili mundurowym wyciągnąć połamane ciało z wielkiego pojemnika na śmieci. Stach się gotował, widząc tak nieregulaminowe zachowanie. Powinni zaczekać na przybycie ekipy śledczej. Nie wolno im było ruszać ciała, zanim on i mistrz dedukcji Domagała nie obejrzą miejsca zbrodni. Wiedział, że inspektorowi podobał się taki rozwój wypadków, bo nie musiał wchodzić do śmietnika i brudzić swoich wypastowanych bucików. Nadgorliwców dotykających wcześniej trupa nagrodził papierosami, gwiazda wydziału wychodziła z założenia, że najważniejsze to dobrze żyć z pracownikami niższego szczebla. Oczywiście zasada ta nie dotyczyła Stacha, jego najbliższego współpracownika, któremu na każdym kroku przypominał, że jeden z nich lepiej się urodził.
– Ja wiem, Kubiak, że myślisz już o kolacji, ale zapisz z łaski swojej, że przy denacie nie znaleziono żadnych dokumentów – wystudiowanym głosem profesjonalisty zwrócił się do współpracownika, nawet na niego nie patrząc. Doskonale wiedział, że takich szczegółów się nie zapisuje, bo są na tyle proste, że każdy je zapamięta, a już na pewno Stach, szkolony do pamiętania wszystkiego. Domagała miał publikę złożoną z zabezpieczających teren mundurowych i szefa techników. Dopóki byli jego widownią, zamierzał odgrywać rolę perfekcyjnego detektywa. Robiąc długie pauzy między zdaniami, monologował o tym, że ofiara została dwa razy postrzelona w brzuch i tym samym uśmiercona około ośmiu godzin temu, złamano jej też kończyny, wcześniej poinformował go o tym szef techników. Zresztą wszyscy widzieli zalaną krwią koszulę, którą jakiś ambitny krawężnik podwinął, żeby ukazać rany wlotowe.
Stach chciał przejść do drugiego aktu, przesłuchiwania sąsiadów, bo w czasie, kiedy jego bezpośredni przełożony odtwarzał scenkę z denatem, on zdążył już zlustrować scenę zbrodni. Zauważył, że zwłoki przeciągnięto do śmietnika z drugiej strony podwórka. Obejrzał miejsce, w którym wcześniej leżały. Odkrył tam ślady krwi. Powiadomił o tym techników, którzy zabezpieczyli miejsce przy okienku do piwnicy. Zastanawiał się, z którego piętra wypadła ofiara i czy wykręcone kończyny były skutkiem upadku. Przeklinał powracający ból głowy. Brał mocne leki i był w stanie pracować, ale jego efektywność spadła o jakieś dwadzieścia procent. Do tego nie był z siebie zadowolony – po wyjściu od matki, w drodze do pracy, miał zrobić obowiązkową codzienną prasówkę, niestety kolejną ofiarą sezonu grypowego okazała się kioskarka na Górczewskiej, właścicielka jedynego w okolicy punktu z prasą. Miał wybór, drałować całą przecznicę w bok, do innego kiosku i spóźnić się do pracy prawie pół godziny – biorąc pod uwagę wydobyty z zakamarków pamięci aktualny rozkład jazdy – albo zjawić się w biurze bez przygotowania i ryzykować przepytanie przez nadgorliwego Inspektora Gotowości Zawodowej. Na szczęście zaraz po wejściu do budynku wydziału dopadł go dyżurny kurier i przekazał wiadomość od Domagały, że ten zmierza już na miejsce zbrodni. Inspektor powinien był na niego zaczekać, zapoznać z dokumentami zgłoszenia, ale bezwzględna hierarchia jednym pozwalała na dowolne zachowanie w pracy, a innych zmuszała do latania za nimi po mieście z wywieszonym ozorem. Dziadkowie Jadzi, manipulując licznymi znajomościami, pilnowali, żeby ta sytuacja nigdy się dla Stacha nie zmieniła, a Domagała wiedział, że w relacjach z podwładnym może sobie na wiele pozwolić. Oczywiście nie było go stać tylko na jedno – stracenie tak wartościowego współpracownika jak Stach. Dlatego raz na miesiąc zapraszał go na kolację, podczas której udawał koleżeńską sztamę i próbował nie rozmawiać o pracy. Niższy stopniem i ustawową klasą funkcjonariusz nie mógł odmówić przyjęcia dowodów udawanej sympatii.
Domagała wyprostował się i odwrócił twarzą do publiczności.
– Denata wrzucono do śmietnika, ale ciało wcześniej leżało gdzieś indziej – spojrzał na zebranych, wyławiając spośród nich szefa techników, a ten ruchem głowy wskazał oznaczone miejsce pod oknami. Inspektor kontynuował przedstawienie.
– O tam, przy okienku. Denata zapewne wyciągnięto z piwnicy, tak wydedukowałem.
Stacha zalała fala złości, miał ochotę zrugać Domagałę, powiedzieć, że jego popisowe bełkotanie nie ma nic wspólnego z dedukcją. Dać wykład z prawidłowego rozumowania logicznego opartego na zbiorze przesłanek. Podać szereg przykładów adekwatnych do zastanej tu sytuacji. Uspokoił się w duchu. Opanował potrzebę korekty słów mówcy. Wiedział, że musi interweniować, ale delikatnie. Domagała był w wyjątkowo marnej kondycji. Widząc jego wystudiowane, teatralne zachowanie, powinien był się domyślić, że inspektor przesadził z porannym kielichem, który jeszcze bardziej obniżył jego nie najwyższe loty. Musiał ratować honor ich duetu śledczego.
– Panie inspektorze, z góry. Ciało przypuszczalnie zostało zrzucone z któregoś z okien – poprawił przełożonego, nie zwracając uwagi na uśmieszki mundurowych. Tylko szef techników zdawał się przejmować smutnym losem komisarza informacji i uraczył Stacha współczującym spojrzeniem. Spojrzeniem, którym on gardził, bo w toku myślenia technika na pewno pojawiło się określenie „biedny suplement”. Właśnie suplementem ulica nazywała gromadzących dane asystentów ustosunkowanych funkcjonariuszy.
Rozpoczęli obchód po klatce, pod którą znaleziono ślady. Pięć kondygnacji, dziesięć mieszkań. W siedmiu zastali lokatorów lub służbę. Wychodzących wcześniej mieszkańców przepytali mundurowi. Stach na osobności poprosił ich o szybkie dostarczenie raportów. Nie był zaskoczony, rozmawiając z mieszkającym tu prawnikiem. Dokładnie sześćdziesiąt trzy dni wcześniej włamano się do prokuratora Jarzyny i to komisarz przesłuchiwał poszkodowanego oraz sąsiadów. Była to jedna ze spraw na boku, o jakie czasami prosił go naczelny. Do kradzieży wysyłano zwykle żółtodziobów, ale ze względu na pozycję poszkodowanego sklecono zespół odpowiednich ludzi. Okoliczności były podejrzane, bo z mieszkania nic nie zginęło, a jedynym śladem bytności złodzieja były wyłamane drzwi. Wszystko wskazywało na to, że włamywaczy ktoś spłoszył. Tamtą sprawę umorzono, a poszkodowany rozpaczał, bo zniszczono framugę tuż przed zakończeniem generalnego remontu mieszkania. Podobnie jak pozostali mieszkańcy klatki, Jarzyna nie zauważył wczoraj nic podejrzanego. Wszyscy słuchali wieczornej audycji o dzielnym szpiegu, jedni dobrowolnie, inni zmuszeni przez sąsiadów, którzy w czasie serialu podkręcali głośność w odbiornikach. Stach spodziewał się tego, znając słupki słuchalności popularnej opowieści. Stróż ze służbówki podzielał radiowe zainteresowania reszty obywateli, a policjanta z budki na rogu ulicy zmusiła do opuszczenia stanowiska grupka awanturujących się pijaczków. Ich dane zostały spisane i przekazane Stachowi. Jarzyna spytany o pozostałych sąsiadów wiedział tylko, że profesor Gerke, pod nieobecność żony, pracował w dziwnych godzinach. Połowa nazwisk z listy lokatorów często pojawiała się w gazetach, w tej okolicy mieszkała większość warszawskich prominentów. Był jeden wiceminister, w którego mieszkaniu zastali zmartwioną zamieszaniem gosposię i dzieci żywo zainteresowane trupem na podwórku. Szef urzędu prasy i widowisk był w domu, bo odsypiał wczorajszy raut, z którego niestety wrócił około drugiej w nocy i nie zauważył niczego podejrzanego. Nie zastali w domu znanej aktorki, ale dzięki codziennym prasówkom Stach wiedział, że przebywała na amerykańskim tournée. Sąsiedzi, których mieszkania były zamknięte, między innymi Gerke, z tego, co komisarz pamiętał, szycha w Instytucie Analiz Epidemiologicznych – mieli zostać namierzeni w ciągu najbliższych godzin.
***
Złość przeszła szybko. Pulsujący ból nosa pomógł się opanować. Gdyby w tym stanie ruszył w dalszy pościg za uciekinierem, po schodach kamienicy spłynęłaby krew. Dobrze, że się wtedy zatrzymał, przysiadł na półpiętrze, chwilę pomyślał i wrócił do mieszkania. Ścigać spanikowanego dziada nie było już po co, a jak na swój wiek miał sporo energii. Wpakowałby się w jeszcze większe bagno, gdyby go zabił i wrócił z informacją o dwóch trupach, a tak musiał zająć się tylko Bednarskim. Nie mówili, co się robi w takich sytuacjach. W ogóle niewiele powiedzieli. Polecili przerwać standardową obsługę klienta, ubrać się i iść za kolegą, który kazał mu tylko groźnie wyglądać i wykonywać polecenia. Wykonywał, tylko ten Niemiaszek ich nie słuchał.
Kłujący ból promieniował od nosa w głąb czaszki. Myślenie nie było jego dobrą stroną, a teraz utrudniał je ogień pulsujący na środku twarzy. Żałował, że nie zabrał ze sobą fiolki aktywatorów, wziąłby podwójną dawkę i przekuł ból w działanie. Kwadrans chodził po mieszkaniu, co chwila zerkając na leżące w przedpokoju zwłoki. Wyłączył rozpraszające go radio. W końcu wymyślił, że jedyne, co może zrobić, to utrudnić ewentualne śledztwo i odciągnąć zwłoki od miejsca zbrodni. Wyrzucił Bednarskiego przez okno, wcześniej upewniając się, czy nikt nie chodzi po podwórku. Na szczęście wszyscy siedzieli przy radioodbiornikach i słuchali nowego odcinka serialu. Miał nadzieję, że wszystko się do jutra ułoży i zdąży do domu na wieczorną powtórkę. Z drugiej strony bagno było takie, że pewnie zostanie w robocie dzień dłużej. Zamknął mieszkanie, zszedł na dół i wrzucił zwłoki do śmietnika.
Przez telefon zreferował dyżurnemu całe zajście i godzinę później był już na oddziale. Kazano mu opatrzyć nos, iść do piwnicy i zaczekać na oficera operacyjnego. Obudził lekarza, który swoją nocną zmianę jak zwykle przesypiał. Ten sprawnie zajął się jego nosem, oblepiając go kawałkiem bandaża i grubym plastrem. Kazał zgłosić się rano do szpitala na prześwietlenie i wcisnął do ręki tabletki przeciwbólowe. Rozwalony nos już tak bardzo nie przeszkadzał, tętno wybijało w nim bolesny rytm, który orzeźwił przysypiający o tej porze umysł. Nie potrzebował tych lekarstw. Zostawił lekarza i zszedł do piwnicy. Na dole zaledwie chwilę siedział bezczynnie, z pokoju obsługi wyszedł Radziak i zapytał, czy go nie zmieni. Ucieszył się, że będzie mógł zająć się czymś produktywnym. Zakasał rękawy, włożył rękawice i przyduże kalosze, po czym wszedł do pomieszczenia z wysokim sufitem – swojego gabinetu, jak lubił o nim myśleć.
Zadanie było proste. Podlewanie z impulsem. Wolał nie używać pięści, bo nie znał pytań ani sprawy. Farba na ścianach pękała od zbierającej się pod nią wilgoci. Dominował zapach pleśni, a pod nim nuta uryny. Podszedł do kranika, żeby odkręcić wodę. Idealna robota, nieskomplikowana. Czysta siła. Proste pytania, krótkie odpowiedzi. Gdyby klient zaczął więcej mówić, należało przekręcić przełącznik przy drzwiach i zaraz przychodził podoficer spisywać zeznania.
Z wysokiego stropu zwisała tania lampa. Kiedyś była to zwykła żarówka, ale po kilku spięciach od wszechobecnej wilgoci, kiedy wywaliło korki na całym oddziale, wprowadzono izolowaną kulę, dającą mniej światła, ale większe bezpieczeństwo pracy. Trzy metry pod lampą, na metalowym krześle, trząsł się klient. Okrywał go szary worek, tak wielki, że wystawały z niego tylko żylaste łydki i sine stopy. Mężczyznę przywiązano do oparcia grubym skórzanym pasem. Nie było otworu na twarz. To dobrze, funkcjonariusz nie chciał oglądać tych proszących o litość małych oczek komucha, który właśnie dał się przekonać do zmiany spojrzenia na świat, czy jeszcze gorszego elementu, bezmyślnie sprzedającego informacyjną własność ojczyzny. Do tej pracy trzeba mieć silny kręgosłup moralny, tak powtarzał świętej pamięci Bednarski, oraz nienawiść do zdrajców, kontrolowaną, bo łatwo było przedobrzyć. Wziął szlauch, z którego na podłogę mocnym strumieniem lała się lodowata woda. Wszystko spływało do otworu pod klientem. Wykonał znak krzyża, jak zwykle utwierdzając się w tym, że to okrutne, ale dobre dla innych, żeby ojciec i Kryśka nie musieli się w życiu brudzić. Ścisnął gumową końcówkę, żeby zwiększyć ciśnienie, i polał dygoczącego mężczyznę. Ten nawet nie pisnął, widać przesłuchanie trwało już trochę czasu i klient przysypiał. Odłożył gumowy przewód. Na myśl o użyciu agregatu poczuł iskierkę radości. Zaraz zdusił to nieprofesjonalne uczucie. Kilka razy dał się ponieść przyjemności płynącej z pracy i musiał wzywać dyżurnego lekarza. Polecieli mu za to po premii i wysłali na szkolenie, podczas którego zgłębił techniki panowania nad emocjami. Zastosował jedną z nich, wizualizację papierkowej roboty, zaznaczania kolejnych punktów w niekończącej się tabeli. Ta praca to wypełnianie listy obowiązków. Nic więcej. Odkręcić wodę – raz. Polać – dwa. Dać impuls – trzy. Wydać polecenie lub zadać pytanie – cztery. Poczekać na odpowiedź – pięć. I od początku, jeśli zachodzi potrzeba. Żadnej przyjemności, tylko obowiązki do wykonania. Z tego żyję. Oczywiście technika była bardziej skuteczna, kiedy wspomagało się ją farmakologicznie, ale żeby sięgnąć do apteczki, musiałby zdjąć ogumienie rąk i nóg, po czym wyjść na korytarz. Za dużo zachodu.
Odetchnął zmęczony trudami pracy. Przesunął pokrętło maszynki stojącej na stoliku w rogu pokoju. Nacisnął guzik i 200 000 woltów popłynęło po przewodzie łączącym agregat z nogą krzesła. Mężczyzną w worku zatrzęsło, po czym zwiotczałe mięśnie bezsilnie opadły.
Nagle otworzyły się drzwi. Na popękanych kafelkach stanęły lśniące lakierki. Ciemny garnitur skrojony idealnie do szczupłej sylwetki kontrastował z obskurnym pomieszczeniem. Miał nadzieję, że rozmowa z operacyjnym odbędzie się w biurze na końcu korytarza, a nie w miejscu jego brudnej przecież pracy. Mimo że była noc, mężczyzna nosił okulary z przyciemnianymi szkłami. Dziewczyny z finansowego uważały, że był przystojny, ale zimny. Miały rację. Wysokie zakola i zaczesane do tyłu jasne włosy jeszcze bardziej wyciągały twarz oficera. Funkcjonariusz, wciąż trzymający w dłoni szlauch, poczuł, że w pomieszczeniu zrobiło się chłodniej. Operacyjny zdjął okulary i, jak zwykle w takich chwilach, podwładny poczuł, że do celi zajrzało lipcowe słońce. Błękitne oczy promieniały dobrocią, rozlewającą się na całą twarz i otoczenie. W niemal magiczny sposób zmienił się wygląd mężczyzny. Teraz miało się ochotę na szczerą, przyjacielską pogawędkę zakończoną wypaleniem drogiego papierosa w niekrępującej ciszy.
– Narozrabiałeś, kolego – powiedział oficer, w którego perfekcyjnej polszczyźnie wciąż pobrzmiewał obcy, anglosaski akcent. – Rozumiem, że działałeś w pośpiechu. Że pewnie chciałeś usunąć trupa z mieszkania tego człowieka. Wiem, że zadanie wymagało od ciebie zaangażowania ponad możliwości. Rozumiem. To był nasz błąd. Za duże wymagania. Ale straciliśmy pożytecznego pracownika. Zamiast klienta i informacji mamy trupa. Trupa, który w mieszkaniu, niezauważony, przeleżałby tydzień, a teraz kolejni ludzie zainteresują się naszym profesorem. Będę musiał zadzwonić do następnych ludzi. Może obędzie się bez pytań w zamian za kosztowne przysługi. Stracimy czas i pieniądze, to będzie kara dla mnie za wysłanie nieodpowiedniego człowieka. Konsekwencje mojego błędu…
Mężczyzna stał w miejscu, przy drzwiach, ze splecionymi z tyłu rękami. Po chwili bezruchu drgnął, podszedł w stronę klienta, zatrzymał się i mruknął, nie tracąc przy tym kontaktu wzrokowego z rozmówcą w gumiakach:
– I ty też... –z całej siły przywalił dłonią w głowę torturowanego, aż ten razem z krzesłem przewrócił się na podłogę – odczujesz konsekwencje tego błędu. Mogę zrobić to tak, żebyś zapamiętał naukę. Bez obijania twojej, już i tak cierpiącej twarzy, tylko docierając wprost do serca.
Nastąpiła chwila ciszy, podczas której oficer poszedł wyłączyć agregat, usiadł na stoliku i zapalił papierosa.
– Otwórz okienko – poprosił rozmówcę, rozganiając ręką tytoniową chmurę. Poczekał aż tamten wykona polecenie i kontynuował przemowę.
– A teraz wyobraź sobie, że po twoim telefonie, półtorej, zdaje się, godziny temu, odwiedziliśmy twojego ojca. – Funkcjonariusz zbladł, słysząc te słowa. – Zaprosiliśmy go na małą przejażdżkę i wizytę w zakładzie pracy syna. Zwiedzanie było niestety krótkie, ale tato dał się namówić na prezentację zawodowych umiejętności, jakimi dysponuje jego syn. Radziak zgodził się poczekać z tym wspaniałym, jak słyszałem, staruszkiem na powrót pierworodnego. Ojciec twój wylewnie dziękował za możliwość poznania tajników twojej pracy. Musieliśmy zająć mu czymś usta i otulić go, bo zmarzł, biedaczysko. Niestety staruszek miał też wypadek. Nietrzymanie moczu, rzecz normalna w tym wieku. Akurat, kiedy zaczęliśmy go myć, wróciłeś z terenu... – oficer spojrzał na leżące na podłodze, bezwładne ciało – ...i pomogłeś zająć się naszym gościem.
Funkcjonariusz niskiego szczebla drgnął. Od razu chciał rzucić się do ciała leżącego na wilgotnej podłodze, ale czekał na pozwolenie przełożonego. Pojawił się impuls bezmyślnej zemsty, ale tym razem rozsądek wyprzedził spontaniczną reakcję. Wiele razy widział tego mężczyznę podczas pokazowych ćwiczeń, kiedy niewinnym ruchem ręki powalał większych o głowę przeciwników. Doskonale opanował sztukę wykorzystywania masy i energii napastnika.
Operacyjny skinął głową i ruszył do drzwi. Mężczyzna w gumiakach padł na kolana i zaczął odwiązywać spętane ciało od krzesła. Długo mocował się z workiem. Jego zwierzchnik zatrzymał się przed wyjściem, odwrócił i z uśmiechem zakończył przemowę:
– Zrozum, że kara musi być. Musisz zapomnieć o trzynastce i pod choinkę kupić tacie skromniejszy prezent.
Pod workiem kryło się martwe już ciało staruszka. Funkcjonariusz odetchnął z ulgą. Widział tego mężczyznę po raz pierwszy w życiu. Żadna kara dyscyplinarna nie była w stanie przyćmić jego radości. Do domu wrócił późnym przedpołudniem. Ze łzami w oczach ucałował ojca.
***
Kiedy Domagała poszedł na swoją południową drzemkę do oddalonego o kilka przecznic domu, Stach usiadł w pobliskiej kawiarni, zamówił kawę z obniżoną zawartością kofeiny i zabrał się za przeglądanie zakupionych przed chwilą gazet. Pierwsze strony wydań z poniedziałku 8 listopada 1965 roku zdominowała informacja o nowym ognisku wirusa na Mazowszu i to w najbliższym sąsiedztwie stolicy. Artykuł okraszono zdjęciem ze szpitala polowego, szereg łóżek zajmowali bladzi ludzie. Na pierwszym planie zaopatrzony w maskę przeciwgazową lekarz poił siedzącą na pryczy dziewczynkę. Wiedział, że oddziały medyczne nie używają tego typu sprzętu, ale zdawał sobie też sprawę z namiętności fotografów prasowych do upiększania rzeczywistości. Wzruszył go jednak widok autentycznego bólu w oczach dziecka. Zgroza, pomyślał. Część tytułów sugerowała, że za sprawą stoją przedstawiciele Wschodniej Warszawy. Od dwudziestu lat, czyli od chwili, kiedy kraj i stolicę podzielono na dwa oddzielne państwa znajdujące się pod wpływem wrogich bloków, o prawie wszystko, co działo się na terenie miasta, najpierw obwiniano praskich agentów. Kiedy za nieprzestrzeganie norm sanitarnych zamknięto popularną cukiernię, ulica żartowała o karaluchach wrzucanych do pączków przez piątą kolumnę komunizujących cukierników. Po nieudanym zamachu na mokotowskiego bandziora, Grzesia, szukające sensacji gazety rozpisywały się o zemście szmuglerów alkoholu z drugiej strony Wisły, oczywiście pracujących dla władz Polski Ludowej. Ile razy z rzeki wyłowiono trupa, zaraz szła fama, że to wierny syn III RP, służący pod przykrywą na Pradze i zdemaskowany przez kacapski kontrwywiad. Tylko jedna z czytanych przez Stacha gazet zawierała obawy, że sprawa odkrycia nowego ogniska choroby zaszkodzi małej odwilży i akcji „Spotkania na moście”, podczas której rodziny z dwóch stron Wisły jednały się po latach i odwiedzały pod czujną kuratelą władz.
Obchodzący w tym roku czterdziestolecie istnienia Instytut Farmakologii informował o nowych specyfikach wprowadzanych na rynek, zarówno tych powszechnie dostępnych, jak i zalecanych specjalistom z różnych dziedzin. Stach dowiedział się, że już niebawem uprzywilejowane Jednostki Przetwarzania In formacji otrzymają nowy środek jednocześnie wzmacniający pamięć i koncentrację, umożliwiający przyswojenie większej ilości danych. Oczywiście, jak zwykle, zapewniano o braku skutków ubocznych. Natychmiast przypomniał sobie jak po wprowadzeniu cudownego Memactu 34 przez dwa miesiące nie mógł spać, analizując mało znaczące szczegóły, takie jak zależność aktywności trzody hodowlanej od sprzedaży pasz z wzbogacanym białkiem.
Zwyczajowo na ostatniej stronie warszawskich wydań, nazywanej „tablicą chwały”, umieszczano informacje o pracownikach średniego szczebla dzięki ciężkiej pracy awansowanych do decyzyjnej elity. Czytał, wiedząc, że nie ma szans. Kiedyś bardzo tego chciał, starał się, potem się zakochał i dostrzegł szansę na spełnienie za jednym zamachem klasowych i osobistych marzeń. Los chciał inaczej, ale i tak zaszedł daleko jak na startującego z najniższej pozycji syna uciekiniera. Jebać to, pomyślał. Jest jak jest. Mam co jeść i o czym myśleć. Przełknął pigułkę z mieszaniną witamin i minerałów podawaną do każdej kupowanej na mieście kawy i zamówił sobie porcję deseru na bazie odtłuszczonego koziego sera. Pożałował, że nie zabrał od matki kanapek z kiełbasą.
------------------------------------------------------------------------
1 J. W. Goethe, _Dzieła wybrane_, Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy 1956, t. 2, s. 33.OFICYNKA ZAPRASZA WSZYSTKICH
MIŁOŚNIKÓW DOBREJ LITERATURY!
Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.
POLECAMY
Księgarnia Oficynki www.oficynka.pl
e-mail: [email protected]
tel. 510 043 387