- W empik go
Kochankowie Burzy. Tom 2. Na dworze w Makowie - ebook
Kochankowie Burzy. Tom 2. Na dworze w Makowie - ebook
Kochanowie Burzy to monumentalne dzieło życia Elżbiety Gizeli Erban. Porywająca opowieść o wielkiej miłości, dla której tło stanowią wydarzenia poprzedzające wybuch powstania styczniowego. Śledząc losy młodziutkiej Niny, czytelnik przenosi się do czasów, gdy honor i obowiązek wobec Ojczyzny były cenniejsze niż własne życie. Autorka w obrazowy sposób odwzorowuje panujące wtedy nastroje, mody oraz realia codzienności. Wyczarowuje przed naszymi oczami dawno miniony świat, pełen zarówno wystawnych balów, jak i krwawo tłumionych zamieszek. Świat mało znany dla wielu czytelników, a jednocześnie urokliwy jak sceneria ziemiańskiego dworku i pasjonujący jak najbardziej wciągająca salonowa intryga.
W drugim tomie cyklu – Na dworze w Makowie – Nina świetne się odnajduje w pałacowej codzienności, z zamiłowaniem spędzając czas na konnych przejażdżkach. Szybko odkrywa jednak, że wytworne wnętrza kryją sporo tajemnic i jedyne, czego wśród nich brakuje, to miłość. Tymczasem piękną panienkę z Jaśminowa oczaruje przystojny rosyjski oficer, ale jej serce wyrywać się będzie do innego mężczyzny. I nie będzie to wcale ten, który się jej oświadczy… Co się kryje pod podszewką pozornie zwyczajnego ziemiańskiego życia? Ktoś straci życie, ktoś inny dopuści się zdrady, a nad świętokrzyskim krajobrazem zawiśnie widmo nieuchronnie zbliżającego się powstania…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-999-9 |
Rozmiar pliku: | 608 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zaraz po raucie Tadeusz Siekielski wybrał się do Warszawy i wrócił z podróży bardzo niespokojny. Na drugi dzień przyjechał do Makowa, by doręczyć Ninie list od Jasia. Uściskała go serdecznie i zaprosiła do biblioteki, dawno zapomniawszy o jego złośliwych docinkach. Dopilnowała, żeby Tadeusz się rozgościł, i posłała po hrabiego.
– Nowiny z Warszawy z pewnością go zainteresują – powiedziała. – A dlaczego nie przyjechała z tobą Zosia?
– Bo jeszcze nie byłem w Ciążynach. Pani hrabina w domu? – spytał, rozsiadając się wygodnie w miękkim fotelu i rozglądając po sali.
– Nie. Pojechała do Suchedniowa po zakupy.
– Tym lepiej, że jej nie ma – mruknął.
– Nie grzesz, Tadziu, taka piękna kobieta… – zażartowała, dobrze wiedząc, że on Pauli nie znosi.
– At, sołdacka Wenus! – rzekł pogardliwie.
– Tadziu, to nie wypada – upomniała go nieszczerze, bo miała ochotę rzucić mu się na szyję i ucałować. – Nie masz szacunku dla dam – podpuszczała go chytrze.
– Wysiedziana kanapa, nie dama. Trzymaj się od niej z daleka, dobrze ci radzę.
– Doprawdy powinieneś dostać klapsa. – Przygryzła wargę, powstrzymując wybuch śmiechu. – Dżentelmen nie wyraża się w ten sposób o paniach.
– O mężczyźnie tak bym się nie wyraził. Sługa pana hrabiego! – Wstał, ujrzawszy wchodzącego Klonowieckiego.
Podali sobie ręce.
– Nino, pozwolisz, że zapalimy czy dym ci nie szkodzi? – Aleks wyjął papierośnicę i spojrzał na nią pytająco.
– Ależ proszę – zgodziła się, mimo że nie znosiła zapachu tytoniu.
Mężczyźni zapalili, mocno zaciągając się dymem, a ona zadzwoniła na lokaja i poleciła przynieść kawę, wino i piernik w czekoladzie, ulubione ciasto Tadeusza.
– Co słychać w Warszawie? – odezwał się Aleks, obserwując Siekielskiego przez zmrużone powieki. Bardzo lubił Tadeusza za otwartą głowę i demokratyczne poglądy.
– Źle! – Tadeusz strzepnął popiół do kryształowej popielnicy i westchnął. – Wybrałem się do Warszawy na tydzień, żeby kupić to i owo przed ślubem, ale już po trzech dniach uciekłem. Obawiam się, że lada chwila możemy mieć niezły pasztet, bo miasto przypomina obóz wojskowy przed bitwą. Kto wie, czy niedługo nie zaczniemy z łezką w oku wspominać nieboszczyka Gorczakowa.
– To aż tak źle? – Aleks wysoko uniósł brwi. – Podobno książę namiestnik nawet umierając, potrafił napędzić nam stracha.
– I to jakiego! – Tadeusz uśmiechnął się krzywo. – Opowiadał mi Jasiek, że książę zmarł w samo Boże Ciało. Właśnie szła olbrzymia procesja, a arcybiskup Fijałkowski niósł pod baldachimem monstrancję. Wtedy ponad Belwederem wystrzelono rakietę. Rozległ się huk, a ludzie, wyobraziwszy sobie, że to znak do ataku wojska, wpadli w panikę i jak szaleni rzucili się do ucieczki. Arcybiskupa przewrócono, a przerażeni ludzie kryli się po bramach, wyczekując najgorszego. Dopiero po dłuższym czasie, kiedy nic się nie działo, wszyscy ochłonęli i procesja ruszyła ku Staremu Miastu. Potem się okazało, że wystrzelona rakieta była sygnałem śmierci księcia namiestnika Gorczakowa. W mieście zapanowała ogólna radość, bo wszyscy oskarżali go o spowodowanie masakry na placu Zamkowym. Plotkowano nawet, że książę skonał, zadręczony przez widma czarno ubranych kobiet i odór trupi.
– Nonsens. – Aleks wzruszył ramionami. – Namiestnik zmarł, bo od dawna ciężko chorował. To było do przewidzenia. Natomiast już po jego śmierci cesarz zrobił nam paskudny kawał, wyznaczając na jego miejsce generała Suchozanieta i w ten sposób wypowiadając nam cichą wojnę. – Zamilkł, bo wszedł lokaj, niosąc na tacy butelkę tokaju, dzbanek świeżo zaparzonej kawy oraz ciasto.
Nina zajęła się rozstawieniem na stoliku delikatnych filiżanek i napełniła je kawą.
– A jaki jest ten nowy namiestnik? – spytała Tadeusza.
– Nie wiem. Słyszałem tylko, że jest zły jak diabeł.
– Ja znam Suchozanieta jeszcze z czasów mojej służby w gwardii cesarskiej – powiedział Aleks. – Generał jest bezgranicznie oddany carowi. Nienawidzi Polaków, bo był ranny w czasie powstania w tysiąc osiemset trzydziestym pierwszym roku. Car ceni go bardzo wysoko i posyłając go do Polski, z pewnością nakazał mu działać z całą stanowczością. W Warszawie już zasłużył sobie na miano „Sezostrysa”, przypominając warszawiakom tego okrutnego faraona.
– To prawda. – Tadeusz skosztował wina i cmoknął z aprobatą. – W mieście narasta terror. Nie wolno nosić strojów narodowych i żałoby. Ja także o mały figiel nie dostałem lania, bo nie posiadałem latarki, bez której nie wolno się pokazywać po zmroku. Ale co dzień po parkach przygrywają orkiestry wojskowe i otwarto teatry. Było mi wstyd, gdy nasza arystokracja stawiła się w komplecie na raucie z okazji imienin carowej. To haniebne i żałosne!
Aleks nie skomentował tej uwagi, tylko uśmiechnął się lekko.
– Warszawiacy z oburzeniem przyjmują takie akty lojalności – ciągnął Tadeusz. – Młodzież gwiżdże w ślad za powozami dostojników. Za to konsulowi Anglii urządzono pod oknami owację, bo ktoś w brytyjskim parlamencie wyraził się o nas ciepło. Tymczasem konsul Francji doczekał się kociej muzyki za napastliwy artykuł w prasie francuskiej o sytuacji w Polsce. Wielopolski zabronił śpiewów patriotycznych w kościołach, lecz arcybiskup Fijałkowski odmówił wykonania tego polecenia i ludzie dalej śpiewają Boże, coś Polskę. Na złość margrabiemu! Wielkie demonstracje stały się już zjawiskiem normalnym. Nino, zajrzyj, kotku, do listu Janka. Wspominał mi, że czternastego września na Świętym Krzyżu ma się odbyć ogólnopolska pielgrzymka. Ludzie ciągną w nasze góry ze wszystkich stron kraju. Trzeba będzie ich przyjąć.
– Poczekaj, zaraz zobaczę. – Nina sięgnęła po leżący na stoliczku list, który zamierzała przeczytać u siebie. Rozerwała kopertę i przebiegła wzrokiem kilka linijek pisma Jasia. – Rzeczywiście! – wykrzyknęła ze zdumieniem. – Ach, ta moja głowa! – Trzepnęła się w czoło. – Przecież ciotunia Tekla opowiadała, że zakonnicy na Świętym Krzyżu zamierzają uczcić pamięć księcia Czartoryskiego* i poległych w Warszawie. Zupełnie o tym zapomniałam. Janek pisze, że musimy być przygotowani na przyjęcie tysięcy pielgrzymów! Co zrobimy, panie Alku?
– Jeszcze się zastanowimy. Oby tylko obeszło się bez takich kłopotów, jakie mieli ludzie świętujący rocznicę unii lubelskiej.
– Tak. Przeciwko tamtym biedakom wytoczono armaty – wspomniał Tadeusz.
– Na szczęście skończyło się bez rozlewu krwi – stwierdził Aleks.
Nina nie mogła zrozumieć, po jakiego diabła ludzie narażają życie, prowokując władze carskie do gwałtów. Sama nigdy nie wzięłaby udziału w żadnej manifestacji. Jej zdaniem było to głupie, bo niczego nie zmieniało na lepsze, a przeciwnie, wzmagało terror. Tadeusz zerknął na nią i uśmiechnął się pod nosem, jakby odgadując jej myśli.
– Warszawiacy nie obawiają się represji władz, a młodzieży nie trzeba zachęcać do demonstracji – powiedział prowokującym tonem. – Widziałem osobiście młodych chłopców w czerwonych koszulach przepasanych sznurem z kotwicą na cześć Garibaldiego. Generał Mierosławski obiecuje nam pomoc z Włoch, gdyby wybuchło powstanie. – Tadeusz pochylił się w stronę hrabiego i szepnął: – Akademia Medyko-Chirurgiczna powołała tajny komitet o radykalnym nastawieniu. Młodzież pragnie walki!
– Cóż, być może doczeka się jej, jeżeli w kraju się nie uspokoi, a na to się, niestety, nie zanosi – podsumował rozmowę Aleks i zmienił temat.
***
Po przybyciu pani Tekli Klonowieckiej w pałacu nastąpiło wiele niemal niedostrzegalnych, lecz znaczących zmian. Hrabina, religijna i całą duszą oddana działalności patriotycznej w Warszawie, któremu to celowi poświęciła część swego majątku, wkrótce wciągnęła do pracy sąsiadów. Z jej inicjatywy każdej niedzieli w sarnickim kościele damy kwestowały na cele narodowe. Za własne pieniądze pani Tekla ufundowała duży krzyż, ustawiony na skraju drogi, na wysokim kopcu. Odtąd w pogodne jesienne dni spotykano się tam w niedzielę po południu na modlitwę i śpiewy patriotyczne. Przychodzili na nie tłumnie także i chłopi oraz mieszkańcy sąsiednich dworów.
Corocznie 14 września odbywał się w klasztorze na Świętym Krzyżu duży odpust. Tego roku zakonnicy postanowili odsłonić tam obelisk upamiętniający pobyt księcia Czartoryskiego w tym miejscu. Książę, uważany za niekoronowanego króla Polski, zmarł tego roku w Paryżu. Organizatorzy postarali się o wspaniałą oprawę uroczystości. Z ambon kościelnych księża we wszystkich trzech zaborach informowali parafian o pielgrzymce. Pod koniec sierpnia ruszyły w stronę Świętego Krzyża tłumy, zmierzając ku klasztorowi. Płynęły drogami i polnymi ścieżkami, pod chorągwiami, śpiewając pieśni kościelne i patriotyczne. Prowadzeni przez księży pielgrzymi zatrzymywali się tylko na odpoczynek i na nocleg. Dwory i wsie przyjmowały ich gościnnie, w miasteczkach przy biciu dzwonów wychodziły im naprzeciw procesje. Maków również przygotował się na ich przyjęcie, a Aleks, zwykle przeciwny wszelkim wystąpieniom mającym podtekst polityczny, tym razem pod wpływem hrabiny Tekli rozkazał nakarmić pielgrzymów i przygotować im noclegi w parku i we wsi.
O świcie tłumy ruszyły w dalszą drogę, ale wyprzedził ich powóz, wiozący hrabiego i panią Teklę z Niną. Maleńkie miasteczko Słupia, wymieniane w dokumentach już w XII wieku, przeżywało swoje wielkie dni. Domy przystrojono kwiatami i zielonymi gałęziami, wszędzie trzepotały biało-amarantowe** chorągiewki. Mieszkańcy dzielili się z pielgrzymami każdym kawałkiem chleba, otwierając im domy na oścież. Gromady śpiewających ludzi szły na szczyt Łysej Góry wiodącą tam Drogą Królewską, którą ongiś podążał król Władysław Jagiełło przed bitwą grunwaldzką, by błagać Boga o zwycięstwo.
Klasztor, ufundowany w 1006 roku przez króla Bolesława Chrobrego, gościł w ciągu wieków monarchów i wielkich wodzów. Znalazł w nim miejsce ostatniego spoczynku książę hetman Jeremi Wiśniowiecki, pogromca Chmielnickiego, bohater bitwy pod Beresteczkiem, ojciec króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Sam klasztor wyglądał tego dnia imponująco. Stroiły go tysiące proporców i chorągwi przyniesionych przez pielgrzymów. Na wieży powiewała ogromna chorągiew z amarantowego jedwabiu ze srebrnym orłem. Wysokie jodły porastające zbocza dawały ludziom cień przed palącymi promieniami słońca. W czysty błękit nieba unosiły się dymy z kadzielnic, a biskupowi Juszyńskiemu asystowało przy mszy kilkuset księży w pontyfikalnych szatach***. Z prowizorycznych ambon najlepsi kaznodzieje wzywali wiernych do ofiar na rzecz umęczonej ojczyzny. Tysiące ludzi modliło się głośno, ślubując nie zawieść w potrzebie.
Dopiero późnym wieczorem powóz Klonowieckich wyjechał z zatłoczonego miasta. Nina, siedząca obok księdza proboszcza, obejrzała się za siebie. Całe miasteczko iluminowane było kolorowymi lampkami. Na ulicach grały kapele, ludzie śpiewali i tańczyli. Wysoko na szczycie góry wieża klasztorna świeciła cała jak gigantyczna pochodnia, a wieczorny wiatr rozwiewał chorągiew z orłem. Wpatrzona w ten wspaniały widok Nina poczuła, że serce jej przepełnia duma i miłość do nieujarzmionej cierpiącej ojczyzny.
***
Na początku października wróciła z Warszawy Paula. Zawsze zmienna i chimeryczna, teraz wydawała się jeszcze bardziej niezrównoważona. Często wybuchała złością, wyżywając się na służbie. Raz cisnęła w pasji ciężkim wazonem w swoją pokojówkę, cudem jej nie trafiając. Zaraz na drugi dzień poważnie przemówiła się z mężem. Nie wiadomo, co ją tak rozwścieczyło, lecz Nina, przechodząc koło gabinetu, usłyszała jej histeryczne wrzaski i podniesiony głos Aleksa.
Na obiad Paula zeszła blada i zmieniona. Miała podkrążone oczy i opuszczone kąciki ust w grymasie nadąsanego dziecka. Sprawiała wrażenie osoby spragnionej i niemogącej pragnienia zaspokoić. Przy stole siedziała ponura, nie odzywając się do nikogo. Przełknąwszy kilka łyżek zupy, przestała jeść, oblizując tylko co chwilę wargi. Spod jej długich rzęs strzelały ku domownikom tak złe i nienawistne spojrzenia, że Nina odruchowo odsuwała się od niej i cierpła ze strachu. Zauważyła, że wuj Aleks również nie miał apetytu. Obserwując spod oka zachowanie żony, naraz cisnął z gniewem trzymaną w dłoni serwetkę, chociaż prawie nigdy nie pozwalał sobie na takie nieopanowane gesty.
Hrabina Tekla udawała taktownie, że wszystko jest w najlepszym porządku, i pogodnie opowiadała o wizycie na plebanii w Sarnikach oraz konieczności zorganizowania w najbliższym czasie kwesty na odzież zimową dla ubogich. Paula przysłuchiwała się jej w milczeniu, popijając wino. Naraz rzuciła kieliszek i skoczyła, unosząc się z krzesła, jakby ją wąż ukąsił.
– Dość, milczcie! – wrzasnęła z pasją. – Nie zamierzam tutaj wysłuchiwać tych idiotycznych historyjek. Nie mogę znieść waszych głosów i waszej obecności. Idźcie precz! Precz!
Miała twarz wykrzywioną dziwnym grymasem i oczy jak błyskawice. W kącikach jej ust pojawiła się piana. „Dobry Boże, ona się chyba wściekła!” – pomyślała Nina, odsuwając się z krzesłem na bezpieczną odległość.
– Paula! – powiedział Aleks ostrym, podniesionym tonem. – Natychmiast się uspokój i nie rób z siebie widowiska!
Zwróciła się ku niemu z pasją, obrzucając go potokiem rosyjskich przekleństw, których Nina nie rozumiała. Pani Tekla spuściła oczy i zarumieniła się z przykrości. Aleks chwycił żonę za obie ręce i z całej siły nią potrząsnął. Wyrywała mu się, walcząc jak szalona, plując i charcząc.
– Puść mnie, ty gadzie! – wrzeszczała. – Puść mnie! – Miotała się w jego uścisku i raptem ucichła, osuwając się na posadzkę i ściągając na siebie całą zastawę.
W jadalni rozległ się przeraźliwy brzęk szkła, a w uchylonych drzwiach ukazały się głowy przerażonej służby. Paula leżała na posadzce jak martwa, a Aleks stał nad nią blady i zdenerwowany.
– Ciociu – odezwał się zdyszanym głosem. – Proszę wziąć Ninę do siebie. Wszystko będzie dobrze.
– Oczywiście, Oleczku – szepnęła hrabina i ująwszy Ninę za rękę, wyprowadziła ją z pokoju.
Wychodząc, Nina się obejrzała i zobaczyła Aleksa, jak przy pomocy Walentego i Pawła dźwigał nieprzytomną żonę i układał ją na kanapce. Sina twarz Pauli przypominała śmiertelną maskę. Trzęsąc się ze zdenerwowania, Nina próbowała dowiedzieć się czegoś od pani Tekli, ale starsza pani na wszystkie jej pytania odpowiadała ze smutkiem:
– Nic nie wiem, moje drogie dziecko. Radzę ci, zapomnij o tej przykrej scenie i nie zaprzątaj sobie więcej głowy tym pożałowania godnym wydarzeniem.
– Ale co jej jest, ciotuniu? – Nina nie dawała za wygraną. – Może trzeba wezwać lekarza?
– Kochanie, widocznie nie ma takiej potrzeby. Oleś byłby niezadowolony, wiedząc, że rozmawiamy na ten temat. On i bez tego ma mnóstwo kłopotów – wyraziła przekonanie dama.
***
* Książę Adam Jerzy Czartoryski (1770-1861) – oficjalnie syn Adama i Izabeli z Flemingów, konserwatywny polityk. Niegdyś przyjaciel i powiernik cara Aleksandra I, zwolennik ścisłych związków z Rosją; potem prezes Rządu Narodowego w powstaniu listopadowym; głowa monarchicznej grupy emigracji polskiej w Paryżu. Zwany niekoronowanym królem Polski. W jego paryskim pałacu Hotel Lambert zbierała się elita emigracji polskiej, m.in. Mickiewicz, Chopin i Słowacki.
** W czasie powstania listopadowego Rząd Narodowy ustalił polskie barwy narodowe – biel i amarant (ciemna czerwień wpadająca w fiolet). Po odzyskaniu niepodległości zamieniono amarant na czerwień.
*** Według relacji świadka – Jadwigi Prendowskiej.Tej nocy przyśnił się Ninie dawno zmarły ojciec. Znowu była małą dziewczynką, a on gdzieś wyjeżdżał i nie chciał zabrać jej z sobą. Zrozpaczona szlochała i obudziła się przejęta tak wielkim żalem, jakby dopiero teraz dowiedziała się o jego śmierci. Usiadła na łóżku i zapaliła świeczkę, ocierając mokre od łez policzki. Zegar na komodzie wybił godzinę pierwszą po północy. Za oknami szalała wichura, a wiatr zawodził w kominach, siekąc szyby ulewnym deszczem. Zwinęła się w kłębek, rozkoszując się miękkością łoża i ciepłem promieniującym od rozpalonego pieca z pięknych zielonych kafli.
Wtem poprzez szum deszczu i wycie wiatru dobiegł ją odgłos pędzącego cwałem konia. Zatupotał po kamiennym podjeździe i ucichł w alei. Zachodziła w głowę, kim był nocny jeździec. Może to posłaniec z poczthalterii* z depeszą? No tak, ale wtedy słyszałaby głosy z sieni. Postanowiła rano spytać o to Walentego. Mimo podeszłego wieku kamerdyner był osobą najlepiej poinformowaną i zorientowaną w sekretach mieszkańców pałacu. Otuliła się szczelniej puchową kołdrą, wsłuchując się w poszum drzew targanych nawałnicą.
„A może to Paula poczuła się gorzej i pan Alek zdecydował się wezwać lekarza? – zastanawiała się z troską. – Tylko że poczciwy doktor jeździ bryczką, a nie konno”.
Denerwowały ją nagłe zmiany nastrojów hrabiny, od niepohamowanej radości do szalonego gniewu, od apatii do przygnębienia. Czy ta kobieta zawsze musi wpadać z jednej skrajności w drugą, zamiast zachowywać się normalnie, jak inni ludzie? Była ciekawa, co dolegało Pauli i czy można na tę chorobę umrzeć. Wprawdzie nikomu nie wypadało życzyć śmierci, ale zawsze…
W głębi duszy dziwiła ją postawa Aleksa. Z natury stanowczy i bardzo energiczny, a nawet despotyczny, w stosunku do żony wykazywał jakąś bierność, graniczącą z bezsiłą. Czy jego miłość była tak ślepa, że nie dostrzegał wad tej kobiety? A może je widział, lecz nie umiał lub nie chciał się im przeciwstawić? Był przecież bardzo spostrzegawczy, więc zachowanie Pauli powinno dać mu do myślenia i skłonić do wyciągnięcia surowych wniosków.
Zamarła, bo w głębi domu usłyszała jakiś stłumiony stuk. Kto o tej porze mógł chodzić po pałacu? Była osóbką ciekawską i zawsze lubiła wiedzieć, co się w domu dzieje, toteż bez namysłu odrzuciła kołdrę i wyskoczyła z łóżka, wsuwając na stopy pantofelki obszyte futrem. Narzuciwszy na ramiona ciepły peniuar, odruchowo ściągnęła nocny czepek. Ciężkie warkocze opadły na jej plecy. Przekręciła klucz w zamku i bezszelestnie, jak zjawa, sunęła korytarzem.
Mijając apartament Pauli, Nina zajrzała za portierę kryjącą drzwi, lecz w pokoju panowała grobowa cisza. Widocznie hrabina spała. Szaleńczy atak nie pozostawił na niej prawie żadnych śladów. Wieczorem zeszła na kolację, jak gdyby nigdy nic. Była ożywiona i zdawała się nie pamiętać, co zaszło.
Z galerii na piętrze Nina spojrzała w dół do sieni, ale i tam było ciemno i cicho. Postanowiła jeszcze dla pewności sprawdzić drugie skrzydło domu, gdzie znajdowały się pokoje hrabiego i uznała, że nie dzieje się tam nic nadzwyczajnego. „Widocznie musiałam się przesłyszeć” – pomyślała, wracając na palcach do swego pokoju. W ostatniej chwili coś ją tknęło, by zajrzeć do gabinetu. Zobaczyła, że drzwi są lekko uchylone, a przez wąską szparę sączyła się smuga światła. Bez namysłu pchnęła drzwi i cicho weszła.
Przy biurku siedział pochylony Aleks, trzymając głowę w obu dłoniach. Nie widziała jego twarzy, lecz w jego postawie było coś, co nakazało jej spieszyć mu z pomocą. W gabinecie panował półmrok, bo paliła się tylko jedna świeczka w srebrzystym lichtarzu. Zanim zdążyła otworzyć usta, on otrząsnął się z zamyślenia i zaczął szybko pisać. Obok leżało już kilka niewielkich kartek i koperty. Blask świecy podkreślał piękną linię jego karku i zdecydowany zarys podbródka, kładąc cień wokół zaciśniętych ust. Rzeźbił jego szczupłe silne dłonie. Miał na sobie jedynie białą batystową koszulę, której rozchylony kołnierz ukazywał mocną szyję i szerokie ramiona. Obok leżał rzucony niedbale surdut, a wysokie buty i bryczesy wskazywały, że wybierał się gdzieś konno.
Nina stałaby tak godzinę, wpatrując się w niego z zachwytem, lecz spod biurka wyszedł Grot, leżący dotąd cicho przy nogach pana, i podbiegł do niej, łasząc się i merdając puszystym ogonem. Aleks prędko uniósł głowę i wstał, wpatrując się w nią z najwyższym zdumieniem. Miał bladą zmęczoną twarz, a pomiędzy ściągniętymi brwiami dostrzegła głęboką zmarszczkę.
– Nina?! – zawołał zaskoczony. – Co ty tu robisz? Dlaczego nie śpisz?
Głos jego wcale nie brzmiał czule, a Nina, wyrwana ze wzniosłych marzeń, zawstydziła się tej nocnej wizyty.
– Przepraszam bardzo, ale obudził mnie jakiś hałas. Zdawało mi się, że usłyszałam tętent konia. Czy był tu ktoś? A może pani Paula poczuła się gorzej?
Złagodniał i wyszedł jej na spotkanie. Odruchowo wyciągnęła do niego obie ręce. Ujął je w mocny uścisk.
– Paula? Ach nie, nic jej nie jest. To tylko histeria. Nikogo tu nie było, musiałaś się przesłyszeć. Wróć do siebie, promyczku, bo jutro będziesz zmęczona.
– Jakże ja mogę spać spokojnie, kiedy pan ma jakieś zmartwienie? – powiedziała impulsywnie. – Bo przecież ma pan zmartwienie, prawda, panie Alku?
Uśmiechnął się blado.
– Skłonny jestem przyznać ci rację, ale co z tego? Mimo dobrych chęci ty, promyczku, nic na to nie poradzisz.
– Może jednak… – nalegała nieśmiało. – Widzę, że coś pan pisał. To pewnie bardzo ważne.
– Owszem – mruknął, a jego twarz ponownie spochmurniała.
– A kogo zamierza pan wysłać z tymi listami?
– Zastanawiam się nad tym. Jestem zbyt krótko w Makowie i nie znam wszystkich ludzi na tyle, żeby wiedzieć, komu mogę zaufać. Pech chciał, że pan Bochniak wyjechał z Makowa i wróci dopiero pojutrze.
– Postaram się znaleźć kogoś rano. Mogę? – Spojrzała na niego pytająco.
– Nie. Listy muszą być zawiezione jeszcze tej nocy. Jakoś sobie poradzę. No, idź się połóż, kochanie. To miło, że chciałaś mi pomóc. Dobranoc.
Wielkie przezroczyste oczy Niny przybrały zdecydowany wyraz.
– To ja pojadę i je zawiozę – zaproponowała.
Wpatrywał się w nią, jakby nie wierzył w to, co usłyszał.
– Ty chcesz jechać? Sama? Nino, co za głupstwa wygadujesz?! Nawet nie wiesz, co mówisz.
– Pojadę, panie Alku!
Ze zdumieniem zmierzył ją wzrokiem. Naraz wziął ją za rękę i podprowadził do okna.
– Spójrz tylko! – rzekł, uchylając kotarę ze złotawego brokatu. – Słyszysz ten wicher, widzisz, jak deszcz zacina? Nie miałbym serca nawet psa wypędzić z domu w taką pogodę. Idź spać, złotko. Jestem ci bardzo wdzięczny za twoją propozycję, lecz jej nie przyjmę.
– Rozumiem. Pan mi nie ufa – szepnęła z wyrzutem.
– Ależ ufam. Jednak nawet dla ważnej sprawy nie zamierzam narażać cię na poważną chorobę.
– Nic mi nie będzie. Zamiast sprzeczać się ze mną, proszę mi powiedzieć, dokąd mam zawieźć te listy.
– Promyczku, ja się z tobą nie sprzeczam, ale kategorycznie powtarzam: nie życzę sobie, żebyś gdziekolwiek jeździła! To wszystko! Zrozum, to nie jest przyjemny spacer po parku, ale ryzyko, że nocą możesz się natknąć na rosyjski patrol. Wykluczone, nie zgadzam się! Maszeruj spać, mój ty śliczny uparciuchu, bo przeciągasz strunę i na dobranoc dostaniesz ode mnie klapsa – zażartował, lecz w jego oczach zamigotało zniecierpliwienie. Był już zirytowany.
W jednej chwili oczy Niny zamieniły się w dwa jeziora wypełnione łzami.
– Panu się wydaje, że jestem bezmyślnym, głupiutkim bakfiszem, zajętym strojami i zabawami… – Chlipnęła, głośno przełykając ślinę. – Ale pan się myli! To niesprawiedliwe! Nie jestem dzieckiem i nie pozwolę się lekceważyć! – Spojrzała na niego spode łba i tupnęła.
Roześmiał się, przyciągnął ją do siebie i pocałował w policzek.
– Przypominasz mi bajkę o motylu, który tupał nóżką. Matka mi ją czasem opowiadała. Nigdy nie uważałem cię za głupiego bakfisza. Nino, zrozum, chodzi mi wyłącznie o twoje bezpieczeństwo i zdrowie.
– A dokąd zamierza pan wysyłać te listy? – spytała, pociągając nosem i nie przyjmując do wiadomości jego wyjaśnienia.
Westchnął ciężko i potrząsnął bezradnie głową.
– I pomyśleć, że nie wierzyłem Jadze, kiedy ostrzegała mnie, że jesteś uparta – mruknął.
– Owszem, mam ośli upór, ale to widocznie cecha rodzinna – odcięła się błyskawicznie.
– Powiedziałem, że nie pojedziesz. – Wzruszył ramionami, odwrócił się od niej i podszedł do okna. – W taką pogodę! – Stał do niej tyłem, obserwując strugi wody ściekające po szybach. – Może mi powiesz, że się nie boisz?
– Naturalnie, że się boję, ale pojadę i nic mi się nie stanie.
Odwrócił się i spojrzał na nią wzrokiem, w którym pojawiła się czułość.
– A co myślisz o duchach? W takie noce zjawy najchętniej się pokazują – ostrzegł.
– Uwielbiam zjawy i upiory, i przepadam za jazdą w ciemne noce! Panie Alku, niech mnie pan nie straszy!
– Jesteś absolutnie szalona i niemożliwie uparta. Dziecinnie naiwna i kobieco sprytna. – Ujął jej podbródek i leciutko przechylił głowę Niny do tyłu, tak aby światło świecy zamigotało w jej szeroko otwartych źrenicach.
– Wszystko to prawda, ale ja i tak pojadę – nie ustępowała.
– Jesteś pewna tego, co mówisz? – Spoważniał. – Uprzedzam, że to będzie niemiła podróż. Pojedziesz konno, bo bryczką ani powozem szybko nie dojedziesz. Nie wolno ci o nic pytać. Zastanów się dobrze. Jeżeli się lękasz, nie czujesz na siłach, powiedz mi szczerze. Potem nie będziesz mogła cofnąć się z drogi. Naprawdę chcesz jechać? Przecież jest noc, będziesz zupełnie sama w tych ciemnościach… O nie, ja się nie zgadzam!
Nina wzdrygnęła się ze strachu, słysząc zawodzenie wichury i wyobrażając sobie strumienie lodowatego deszczu. Nigdy dotąd nie wyjeżdżała nocą, ale rozumiała, że musiało się wydarzyć coś niezwykłego, jeżeli hrabia wahał się i skłonny był przyjąć jej propozycję. „Dla ciebie skoczyłabym nawet w przepaść” – pomyślała, a serce jej zalała fala miłości. Poczuła przypływ odwagi i nabrała otuchy.
– Jestem gotowa, panie Alku. – Spojrzała mu prosto w oczy. – Gdzie mam dostarczyć te listy?
– Poczekaj, usiądźmy na kanapie. Promyczku, przyjmuję twoją ofiarę, choć serce mi się kraje. Listy dziś muszą dotrzeć do rąk Orlewicza i Tadeusza Siekielskiego. Tylko oni mogą je otworzyć. Jeśli stwierdzisz, że nie uda ci się dostarczyć listów do rąk adresatów, zniszcz je starannie. Od tego zależy los wielu ludzi. Rozumiesz?
– Tak. Ale zaraz… Któremu z panów Orlewiczów mam oddać list? Ojcu czy panu Stanisławowi?
– Obojętnie.
– Proszę o listy, zaraz jadę.
– Moje biedne kochanie… – westchnął. – Dziękuję ci. Przysięgam, że nie zgodziłbym się nigdy na twoją nocną podróż, ale muszę powierzyć listy komuś zaufanemu.
Usiadł za biurkiem, pośpiesznie włożył kartki do kopert, zapieczętował je lakiem i wręczył Ninie.
– Schowaj je dobrze i uważaj, żeby nikt cię nie zauważył, kiedy będziesz wychodziła z domu. Dam ci mego Rexa. Znajdziesz go w pobliżu posągu Apollina. Nie odchodź jeszcze. Muszę ci coś pokazać.
Podszedł do ściany i dotknął palcem wypukłej rzeźby na złoconej ramie portretu kasztelana. Ku jej zaskoczeniu obraz się przesunął, odkrywając niewielkie stalowe drzwiczki sejfu. Hrabia otworzył je kluczem wiszącym przy breloku zegarka. Skinął na nią, a gdy podeszła, pokazał jej schowek zapełniony paczkami banknotów, rulonami złotych monet i pudełkami zawierającymi klejnoty. Prócz tego w sejfie leżały mapy posiadłości i prastare dokumenty spisane na pergaminie, z których zwieszały się woskowe pieczęcie.
– To nasz skarbiec rodzinny – rzekł Aleks. – Gdyby spotkała mnie jakaś zła przygoda, otwórz skarbiec tym kluczem, zabierz pieniądze, biżuterię i akta nadania posiadłości, a potem uciekaj do Galicji. Pan Bochniak ci pomoże. Potrafisz posługiwać się bronią?
– Tak. Mam pistolet, jeszcze po moim ojcu.
– To na wszelki wypadek zabierz go ze sobą. Schowaj dobrze klucz od sejfu. Ja mam drugi.
Popatrzyła na niego z niepokojem.
– Czy panu zagraża niebezpieczeństwo?
– Nie. Oczywiście, że nie, ale człowiek jest śmiertelny, więc i ja muszę się z tym liczyć.
– Rozumiem. Pójdę już, bo przed świtem muszę wrócić do domu.
– Prawda. – Potarł dłonią czoło zdesperowanym gestem. – Będę myślami przy tobie. Wyjdź przez drzwi na taras. Do zobaczenia. Masz w sobie wspaniałą rycerską krew. – Objął ją i ucałował w oba policzki oraz w rękę.
Wychodząc z gabinetu, o mało nie zderzyła się z Walentym. Kamerdyner był ubrany do wyjścia i trzymał w ręku ciężki łom. Na jej widok żachnął się, ale ochłonąwszy, z nieprzeniknioną miną złożył jej ukłon.
– Wszystko przygotowane, jaśnie panie – zameldował półgłosem.
– Dobrze, zaraz idziemy. Powodzenia, promyczku.
Na palcach wróciła do swojego pokoju, czujnie nadsłuchując pod drzwiami sypialni Pauli. Jednak w domu wszyscy spali, tylko wicher huczał i deszcz bił o szyby. Zaczęła się pośpiesznie ubierać, żałując, że nie ma męskiego stroju, ale w tym czasie dama ubrana po męsku budziła ogólne zgorszenie. Włożyła więc amazonkę z grubego sukna, wciągnęła buty do konnej jazdy, a od chłodu narzuciła na siebie pelerynę podbitą futrem, z obszernym kapturem. Schowała listy za gorsem, z szufladki sekretarzyka wyjęła pistolet. Sprawdziwszy, czy był dobrze nabity, włożyła do kieszeni kilka zapasowych naboi. Mając przy sobie broń, zaraz poczuła się raźniej.
Wymknęła się z pokoju, zamykając drzwi na klucz. Mimo woli zauważyła, że ktoś zgasił lampkę nocną i na korytarzu było ciemno. Jak duch spłynęła po schodach i cicho weszła do malinowego salonu. Po omacku trafiła do drzwi na taras. Nie były zamknięte. Uchyliła je i wyszła z domu. Silny wiatr natychmiast zaczął szarpać jej peleryną i zacinać deszczem w twarz. Naciągnęła na głowę kaptur i pobiegła przed siebie, wpadając co kilka kroków w wielkie kałuże i mocząc skraj sukni. W kompletnych ciemnościach brnęła przed siebie, starając się trafić do posągu Apollina, gdzie czekał na nią Rex. Uparcie szła naprzód, macając jak ślepiec wyciągniętymi przed siebie rękami w obawie, żeby nie rozbić się o drzewo.
Zadawała sobie pytanie, kim był ów tajemniczy jeździec nocny i z czym przybył. Wuj Aleks zaprzeczył, by ktokolwiek przyjechał, ale ona wiedziała swoje. Musiało się zdarzyć coś naprawdę ważnego, że jej oferta została przyjęta. A może wybuchło powstanie? Obawiała się, że hrabia wmieszał się w jakąś polityczną awanturę. Widocznie brał pod uwagę możliwość aresztowania, bo pokazał jej skarbiec i polecił w razie niebezpieczeństwa schronić się w Galicji. Czy Paula wiedziała o skarbcu ukrytym za portretem kasztelana? Chyba nie. Wszystko było bardzo zagadkowe, bowiem do tej pory hrabia w ogóle nie interesował się polityką. Tematy polityczne najwyraźniej go nudziły, a demonstrantów nie wahał się nazywać bezmyślnymi głupcami. Zaraz po uroczystości na Świętym Krzyżu do pałacu przybył sprawnik* prowadzący śledztwo w tej sprawie. Został przyjęty uprzejmie i usłyszał, iż musiano wpuścić pielgrzymów do parku, gdyż w przeciwnym razie weszliby tam przemocą. Ten argument, poparty sturublowym banknotem, trafił stróżowi prawa do przekonania.
Lecz co w takim razie łączyło hrabiego Klonowieckiego z Orlewiczem i Tadeuszem? Zauważyła, że listów było więcej, ale wuj schował je do kopert, które miała wręczyć Siekielskiemu i Orlewiczowi. Do czego miał posłużyć łom przyniesiony przez Walentego? Na te pytania nie potrafiła sobie odpowiedzieć. Niegdyś w Sarnikach zaczytywały się z Binią pożyczoną po kryjomu od Zosi cudowną powieścią pana Aleksandra Dumasa Hrabia Monte Christo. Od tego czasu Nina marzyła o przygodach. Przyjemnie było czytać o burzliwych losach Edmunda Dantesa, leżąc w ciepłym łóżku przy boku Bini. Ale teraz była zupełnie sama i znajdowała się w ciemnym ogromnym parku, a wędrówka w słotną noc jesienną nie należała do przyjemności.
Dokoła nie było żywej duszy. Nawet stróże i brytany, pilnujący domu, pochowali się w jakimś zacisznym kącie. Deszcz bębnił jednostajnie o miotane wichrem nagie korony drzew. Krzewy chwytały ją za pelerynę, a jej się zdawało, że lada chwila poczuje na szyi lodowate palce upiora. Miała wrażenie, że ktoś ją gonił, a w zawodzeniu wichru słyszała jakieś rozpłakane głosy. Przystawała i pilnie nasłuchiwała, a potem śpiesznie szła dalej, ściskając w garści rękojeść pistoletu. Po rzędach marmurowych posągów zorientowała się, że idzie w dobrym kierunku. Odetchnęła uszczęśliwiona, usłyszawszy przed sobą ciche parsknięcie. Potem wpadła na wielki głaz, obijając się boleśnie. Nareszcie była przy posągu Apollina.
Rex przestępował z nogi na nogę zadowolony, że nie jest już sam. Przytuliła policzek do jego miękkich chrap, klepiąc go po szyi i przemawiając do niego półgłosem. Poczęstowała go wziętym z domu cukrem i namacawszy wodze przywiązane do drzewa, z wielkim trudem wspięła się na mokre siodło. Cmoknęła i ruszyła naprzód, ale zaraz zrozumiała, że jazda w ciemności grozi rozbiciem głowy o jakąś gałąź. Mogła także zmylić drogę i do świtu błądzić pomiędzy drzewami, nie trafiając do bocznej furty. Zeskoczyła z siodła i ciągnąc za sobą opierające się zwierzę, poszła piechotą, modląc się, by nie pobłądzić. „Byle tylko wyjechać z parku, a dalej już dam sobie radę” – myślała zatroskana. Na otwartej przestrzeni było z pewnością nieco jaśniej.
Szczęście jej dopisało, bo silny wiatr rozpędził skłębione chmury i pomiędzy nimi ukazała się zamglona tarcza księżyca. Wytężając wzrok, dostrzegła przed sobą wielki ciemny kształt. Była to kaplica grobowa. Teraz wystarczyło iść prosto przed siebie aleją prowadzącą do samego muru parkowego i furty. Ponura budowla ponownie rozbudziła w niej lęk. Przypomniały się jej opowiadania służby, że w kaplicy straszy. Podobno widziano nawet tajemnicze światła w oknach i słyszano dziwne odgłosy. Niedawno rozsądny i zrównoważony Walenty ostrzegał ją, aby nie przechadzała się tutaj wieczorem. Kaplicę należało starannie omijać.
Skuliła się i przywierając do boku ogiera, odmawiała szeptem pacierze za umarłych, rozglądając się z trwogą. Brnęła pośpiesznie błotnistą aleją i aż krzyknęła z radości, ujrzawszy ciemny mur. Do furty trafiła kilka minut potem, gorączkowo szukając w kieszeni klucza. Z wysiłkiem otworzyła jedną połowę ciężkiej dębowej furty nabitej stalowymi gwoździami i wyszła na piaszczystą drogę prowadzącą do wsi. Wilgotna suknia i przemokłe halki lepiły się do jej nóg. Z trudnością wdrapała się na siodło, przeklinając plączący się pod nogami tren amazonki.
Aleks dobrze wiedział, dlaczego daje jej własnego konia. Rex był najszybszym wierzchowcem w całym stadzie i nie miał sobie równego w guberni. Miłośnicy koni zazdrościli Klonowieckiemu takiego wierzchowca, proponując mu za Rexa tysiące rubli. Ale dla hrabiego Rex nie miał ceny. Tylko on sam miał przywilej dosiadania konia. Rex miał własnego stajennego, który zajmował się wyłącznie nim i strzegł go jak oka w głowie. Źrebięta, których ojcem był ogier, sprzedawano za bajeczne pieniądze. Teraz siedziała na nim Nina i zastanawiała się, czy potrafi Rexem pokierować, ale koń okazał się posłuszny i klepnięty w szyję pomknął jak wicher, tylko drzewa uciekały w tył po obu stronach drogi.
Do Gliszczysk było przeszło pięć wiorst*, a potem jeszcze wiorsta przez gęsty las. Tę odległość ogier przebył w rekordowym tempie. Kiedy zatrzymał się przed dworkiem Orlewiczów, wierzchowiec i siedząca na nim amazonka zbryzgani byli błotem od stóp do głów. Zeskoczyła z siodła i mocno zastukała do drzwi. Czekała długą chwilę, zanim w oknie ukazało się światło. Jednocześnie pobudziły się psy i urządziły piekielny koncert, rzucając się wściekle na łańcuchach.
– A kto tam? – odezwał się czyjś ochrypły od snu głos.
– Czy zastałam pana Stanisława? – spytała, przytupując z zimna i szczękając zębami.
Z wnętrza domu rozległ się okrzyk zdumienia, potem jakiś przedmiot upadł z łoskotem na podłogę, a następnie usłyszała głos Orlewicza.
– Panna Nina? Wielki Boże, co się stało? Już otwieram! – Szczęknęły odsuwane rygle i w progu stanął Orlewicz, zaspany, niedbale ubrany, trzymając w podniesionej ręce zapaloną świeczkę.
Prędko wsunęła się do ciepłej pachnącej ziołami sieni i zrzuciła przemoczoną pelerynę, z której ściekała woda. Młody leśnik wpatrywał się w nią z osłupieniem.
– Sama pani przyjechała? W nocy? – przemówił, odzyskawszy zdolność artykulacji. – Zupełnie pani przemokła, proszę do pokoju. Zaraz powieszę rzeczy na piecu, to prędko wyschną. – Postawił świeczkę na komodzie i pomógł jej zdjąć mokry żakiet amazonki.
– Domyślam się, że muszę wyglądać jak nieboskie stworzenie, lecz trudno jechać w deszczu – rzekła pogodnie, odgarniając z czoła pasmo mokrych włosów i otrząsając spódnicę z błota. – Przywiozłam list od pana hrabiego. – Wręczyła mu wyjętą zza gorsu kopertę.
Złamał lakową pieczęć i szybko przebiegł pismo oczami.
* daw. poczta
* W carskiej Rosji – naczelnik policji.
* wiorsta – dawna rosyjska miara odległości (1 wiorsta = 1,0668 kilometra).