- promocja
- W empik go
Kochankowie Burzy. Tom 5. Czas wojny, czas miłości - ebook
Kochankowie Burzy. Tom 5. Czas wojny, czas miłości - ebook
Kochankowie Burzy to monumentalne dzieło życia Elżbiety Gizeli Erban. Porywająca opowieść o wielkiej miłości, dla której tło stanowią wydarzenia poprzedzające wybuch powstania styczniowego. Śledząc losy młodziutkiej Niny, czytelnik przenosi się do czasów, gdy honor i obowiązek wobec Ojczyzny były cenniejsze niż własne życie. Autorka w obrazowy sposób odwzorowuje panujące wtedy nastroje, mody oraz realia codzienności. Wyczarowuje przed naszymi oczami dawno miniony świat, pełen zarówno wystawnych balów, jak i krwawo tłumionych zamieszek. Świat mało znany dla wielu czytelników, a jednocześnie urokliwy jak sceneria ziemiańskiego dworku i pasjonujący jak najbardziej wciągająca salonowa intryga.
W piątym tomie cyklu -Czas wojny, czas miłości-Nina sprawuje pieczę nad Makowem, zastępując w tej roli swojego męża, który wiedziony poczuciem obowiązku przystępuje do powstania. Trudno jej pogodzić się z myślą, że Aleks ryzykuje własne życie, przedkładając dobro ojczyzny nad szczęście rodziny. Młoda hrabina doskonale się odnajduje w roli dziedziczki ogromnego majątku, wykazując się nie tylko gospodarnością i zaradnością, ale również zmysłem dyplomacji. Dzielnie stawia czoło rosyjskim oficerom stacjonującym w pałacu oraz chłopom, którzy dają się zwieść carskim obietnicom. Choć nastały trudne czasy wojny, w pewien sposób życie toczy się jednak swoim rytmem, któremu bieg nadaje miłość – najsilniejsza motywacja do heroicznych czynów.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8293-063-4 |
Rozmiar pliku: | 651 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W tę noc styczniową wilgotne mgły otulały ziemie Królestwa Polskiego szarym całunem i wszędzie mżył deszcz. W nieprzeniknionych ciemnościach przemykały grupki mężczyzn, podążając na miejsca zbiórek. Były to przeważnie cmentarze czy podmiejskie laski, gdzie nie obawiano się obecności agentów policji i patroli kozackich. Najliczniej stawiła się młodzież: studenci, licealiści, młodzi czeladnicy, drobna szlachta i mieszczanie. Sporadycznie dołączali do nich chłopi, lecz nieliczni i nieufnie nastawieni do powstania. Rząd Narodowy liczył na spontaniczny zryw całego społeczeństwa. Tymczasem ogół narodu pozostał bierny i wyczekujący. Część Polaków, przekonana, że Aleksander II jest prawowitym władcą, uważała wybuch walki zbrojnej za karygodny bunt. Zaledwie połowa spiskowców stawiła się na wyznaczone miejsca zgrupowania, zaś zaplanowane akcje zakończyły się niepowodzeniem. Pomimo szaleńczych ataków żaden ważny obiekt strategiczny nie wpadł w ręce powstańców, a straty w rannych, zabitych i wziętych do niewoli już pierwszej nocy były znaczne. Wyłoniony z KCN-u Tymczasowy Rząd Narodowy zaraz pierwszego dnia stracił kontakt z walczącymi oddziałami. Rozkazy trafiały do dowódców spóźnione lub nie przychodziły wcale. Niektórzy naczelnicy partii powstańczych otrzymywali polecenia odwołania akcji, a nawet informację, że powstanie nie wybuchło. Była to planowa robota Białych, polegająca na celowym torpedowaniu w zarodku walki zbrojnej. Zdarzało się, że gromady drżących z zimna mężczyzn na próżno oczekiwały, aż zjawi się dowódca i powiedzie ich do boju. Kiedy nikt się nie pojawiał, niedoszli powstańcy, zawiedzeni i wściekli, wracali do domów, przeklinając konspiracyjne władze.
Uzbrojenie oddziałów było bardzo słabe. Niektórzy mieli stare flinty albo przedpotopowe pistolety. Bywało, że za całą broń musiał wystarczyć kij. Lecz ludzie szli do powstania z czystej miłości ojczyzny, pełni gorącej wiary w zwycięstwo i entuzjazmu dla sprawy. Walkę o wyzwolenie uważano za punkt honoru. Członkowie rządu, obawiając się blokady stolicy, oczekiwali w Kutnie, aż pułkownik Padlewski zajmie Płock, aby tam się ujawnić.
W Warszawie pozostał jedynie Stefan Bobrowski, pełniący obowiązki naczelnika miasta i przewodniczącego Komisji Wykonawczej. Ten młodziutki, dwudziestotrzyletni mężczyzna, chory na jaskrę i niemal ślepy, stał się rzeczywistym przywódcą powstania, dźwigając z niezłomną wolą straszliwy ciężar odpowiedzialności za losy kraju. Pod tym ogromnym brzemieniem ugiąłby się nawet doświadczony generał.
Dla Rosjan wybuch powstania okazał się kompletnym zaskoczeniem. Nie posądzali Polaków o taką determinację, złudzeni biernym zachowaniem władz podziemnych podczas branki. Dopiero następnego dnia książę namiestnik ogłosił stan wojenny na terenie całego kraju. Dowódcą armii rosyjskiej został generał Edvard Ramsay, Szwed w służbie cara. Na jego rozkaz generałowie ściągnęli z miast i miasteczek placówki wojskowe, tworząc z nich potężne kolumny, złożone z piechoty, kawalerii i artylerii, wspomagane przez sotnie kozackie. Kolumny poruszały się we wszystkich kierunkach, zwalczając partie powstańcze. W tym czasie armia rosyjska liczyła około stu tysięcy żołnierzy. Dowódcy otrzymali rozkaz zmiażdżenia powstania, zanim ogarnie ono cały kraj. Z imperium nieustannie nadchodziły posiłki i broń. Sił powstańczych nikt nie liczył. Można jedynie przypuszczać, że w najlepszym okresie było nie więcej niż trzydzieści tysięcy żołnierzy.
Już początek walki był dla Polaków niepomyślny. Atak na Płock okazał się nieudany, a pułkownik Padlewski nie przybył do swego oddziału. Źle uzbrojona partia, nieudolnie dowodzona, rozbiegła się w panice, rozgromiona przez nieprzyjaciela. W Kieleckiem naczelnik Kurowski bez żadnego powodu rozpuścił swoją partię, odwołując akcję. Na terenie Gór Świętokrzyskich z zaplanowanych ataków na osiem miejscowości tylko pułkownik Langiewicz uderzył na Szydłowiec, bracia Dawidowicze na Bodzentyn, a Narcyz Figietty na Jedlnię. Jedynie ten ostatni atak był udany. Powstańcy, zdobywszy na nieprzyjacielu broń i amunicję, wycofali się z miasteczka sprawnie i prawie bez strat własnych.
Sukcesem zakończył się również atak młodzieży warszawskiej na kompanię pułku muromskiego w lasach Kampinosu. Polacy, dowodzeni przez Aleksandra Rogalińskiego, porąbali Rosjan kosami, zabijając pułkownika Kozlanina. W Podlaskiem i Łomżyńskiem do walki wyruszyły wszystkie zgrupowania. Duże partie toczyły tam zacięte boje i utrzymały się, odcinając Warszawę od Petersburga, przechwytując rosyjskich kurierów i rozkręcając szyny kolejowe.
***
Ta pierwsza noc powstania, z 22 na 23 stycznia, była dla Niny straszna. Leżąc w wielkim łożu, nadsłuchiwała pilnie, łudząc się ciągle, że usłyszy głos męża. Była bardzo zmęczona, a rozpacz i łzy przy pożegnaniu z Aleksem pozbawiły ją reszty sił. Udręczona bezsennością, usiadła i wsłuchiwała się w ciszę nocną. Krople deszczu uderzały monotonnie w szyby i w parapet okna, szemrały w rynnach. Nerwy miała tak napięte, że zdawało się jej, iż lada moment popękają. Oczekiwała z nadzieją, że coś się wydarzy – za chwilę usłyszy szybkie, mocne kroki i do sypialni wejdzie Aleks. Wstała i zaczęła krążyć po pokoju, aż do zupełnego wyczerpania. Tęsknota za mężem była tak paląca, że Nina narzuciła na siebie peniuar i weszła do jego pokoju.
Ogarnął ją chłód ciągnący z kątów, bo od dawna nikt tutaj nie przebywał. Nad kominkiem z chęcińskiego marmuru wisiał duży portret męża w przepysznym mundurze rotmistrza czerwonych huzarów gwardii cesarskiej. Stanęła przed nim i uniosła głowę, wpatrując się wytężonym spojrzeniem w chmurne oczy Aleksa. Wstrząsały nią nerwowe dreszcze. Miłość i tęsknota za nim rosły, wzmagając cierpienie.
„A kto raz posłyszy w sobie głos ojczyzny, tego i śmierć nie powstrzyma” – przypomniała sobie słowa poety. Nie pamiętała, kto to napisał, nieważne – dosyć, że dziś te słowa stały się prawdziwe i straszliwie aktualne. „Aleczku, odszedłeś i pozostawiłeś mnie samą! – wołała do niego w duszy, nie spuszczając oczu z jego twarzy. – Przecież wiesz, że jesteś mi tak potrzebny do życia, jak woda i powietrze. Och, najdroższy, boję się, że wkrótce umrę i nie zobaczę cię więcej”.
Jęknęła, czując w brzuchu tępy ból. Miała wrażenie, jakby jej jelita wypełniono lodem i wydawało się jej, że już nigdy się nie rozgrzeje. Oczy męża patrzyły na nią z powagą i smutkiem. Długo nie mogła oderwać wzroku od portretu, wreszcie ciężko westchnęła i wyszła z pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi. Wróciła do sypialni i surowo zganiła się za mazgajstwo. „Boże, tysiące kobiet jest dziś w tej samej sytuacji, więc przestań się nad sobą rozczulać, ty idiotko!” – upomniała się, ale to stwierdzenie nie przyniosło pociechy. Pomyślała, że nie wolno jej zapominać, iż jest dziedziczką, odpowiedzialną za ludzi, którzy jej służyli, i za cały majątek.
Sen nie przychodził, więc wzięła lampę naftową i chodziła po domu, zaglądając do pustych pokoi i sal. W bibliotece zapaliła świecznik, przypatrując się mahoniowym szafom, pełnym tomów w skórzanej i złoconej oprawie. Ściany, obite bogatą tkaniną, łączyły się u góry ze wspaniałymi freskami sufitu, a ten przeglądał się w błyszczącej posadzce. Nad kominkiem, tak ogromnym, że mogły w nim płonąć całe pnie, wyryty był herb Klonowieckich – Szaszor. Podniosła lampę i przypatrywała się złocistej gwieździe na szyi orła. „Jakże piękny jest mój dom – pomyślała. – Będę go strzegła i nie dopuszczę, aby spłonął lub został zniszczony”.
Wróciwszy do sypialni, usiadła na dywanie przed kominkiem i rzuciła w płomienie grube polana bukowe. Wpatrując się w purpurowe błyski ognia, myślami była przy mężu. Deszcz ustał, tylko wiatr powracał, zrywając się w silnych podmuchach. Przyszło jej na myśl, że oto siedzi wygodnie w cieple, podczas gdy mąż tuła się po leśnych bezdrożach, w chłodzie, głodny i bezdomny, i ogarnęła ją bezdenna rozpacz. Może już go ścigano jak dzikie zwierzę? Przystępując do powstania, wyrzekł się domu i rodziny. Nie przysługiwały mu żadne prawa, nie chroniła żadna konwencja. Był banitą, buntownikiem tropionym przez wojsko, policję i szpiclów żandarmerii. Uświadomiwszy to sobie raz jeszcze, Nina zacisnęła powieki i miała ochotę walić głową w ścianę. Gdyby wpadł w ręce nieprzyjaciela, czekała go egzekucja lub, w najlepszym razie, dożywotnie zesłanie na katorgę. Uniosła ręce i wsunęła palce we włosy, wpijając paznokcie w skórę głowy.
– Jezu, Jezu… – szeptała, ogarnięta paniką.
Na policzku poczuła czyjś ciepły oddech. Coś zapiszczało żałośnie i polizało ją po twarzy. Otworzyła oczy i ujrzała siedzącego przy niej Grota. Musiał chyłkiem wśliznąć się do sypialni. Przypomniała sobie, że od kilku dni pies bezskutecznie szukał swojego pana. Skomlił, biegał po pokojach i po parku, uparcie węsząc. Teraz także nie spał, tylko usiadł przy niej, podnosząc na nią oczy pełne ludzkiego niemal cierpienia. Nie pojmowała, skąd Grot wiedział, że jego pan odszedł na długo, może na zawsze? Dawniej, gdy Aleks wyjeżdżał z Makowa, nawet na kilka dni, seter nie okazywał niepokoju. Ale teraz był bardzo rozdrażniony, wył i nie chciał jeść. Przytuliła psa, gładząc czule jego jedwabistą sierść. Nie potrafiła mu wytłumaczyć, dokąd odszedł jego pan. Aleks nie chciał wziąć go z sobą, obawiając się, że pies może zginąć w czasie bitwy. Pocałowała Grota w czubek głowy, wiedząc, że pies tęsknił za panem, tak jak ona. Przytuleni do siebie, siedzieli, nadsłuchując.
Naraz Grot wstał i wysunąwszy się z jej ramion, podszedł do drzwi na taras i zaczął gorliwie węszyć. Spoglądała na niego z niepokojem, próbując odgadnąć, co pies chce jej dać do zrozumienia. Grot odwrócił głowę, spojrzał na nią i szczeknął, a potem zaskomlił. Nina podskoczyła przerażona, słysząc pukanie do drzwi sypialni.
– Proszę jaśnie pani hrabiny… – Dobiegł ją cichy głos Walentego.
Poderwała się i prędko otworzyła.
– Co się stało?
Kamerdyner był ubrany; widocznie wcale się nie kładł.
– Ośmieliłem się zapukać, bo idąc przez park, dostrzegłem światło w oknie pokoju jaśnie pani hrabiny. Obawiam się, że dzieje się coś niedobrego. Może jaśnie pani sama raczy zdecydować, co mamy robić. Proszę za mną.
– Już idę!
Narzuciła na siebie futro i okręciwszy głowę szalem, ruszyła za staruszkiem. Po drewnianych schodach weszli na strych. Był czysty i uprzątnięty. Wszędzie stały skrzynie z piaskiem, na wypadek pożaru. Nina ze wzruszeniem pomyślała o przezorności męża. Po drabince wspięli się na mały balkonik ukryty pomiędzy występami dachu. Pałac stał na wzgórzu i z tego miejsca roztaczał się wspaniały widok na całą okolicę. Wkrótce miał nadejść świt, lecz niebo było ciemne i znowu kropił deszcz. Ogarnął ich przenikliwy chłód. Nina szczelniej otuliła się futrem i rozejrzała dokoła, starając się przebić wzrokiem nieprzeniknione ciemności. Nie zauważyła jednak nic podejrzanego.
– Coś się Walentemu przywidziało – rzekła uspokojona.
W odpowiedzi podniósł ramię i wskazał palcem w kierunku południowo-zachodnim. Wytężyła wzrok i zauważyła ze zdumieniem, że chmury od spodu poróżowiały lekko, jakby słońce wstawało. To dziwaczne zjawisko poprzednio umknęło jej uwagi.
– Ciekawe… – mruknęła. – Przecież świt dopiero za kilka godzin, i to na wschodzie. To chyba jakaś zorza.
– Bodzentyn się pali – wyjaśnił kamerdyner złowróżbnym tonem. – Łunę widać, choć to od nas daleko.
– Boże! – Raptownie odwróciła się do niego. – Chyba bracia Dawidowicze atakują miasto!
Gdzieś daleko z głębin nocy niósł się głos dzwonu. To w sarnickim kościele uderzono na trwogę. Najwyraźniej tam także ktoś dostrzegł łunę. W pałacowej psiarni i we wsi wyły psy, czując w powietrzu dym. Nina się wzdrygnęła i zacisnęła zęby, nie odrywając oczu od rozlewającej się na niebie różowej poświaty.
– Co jaśnie pani hrabina rozkaże? – odezwał się Walenty. – Czy mam budzić ludzi?
– Na razie nie widzę potrzeby. Tylko niech Paweł postara się choć raz nie drzemać i zajrzy tu od czasu do czasu. Rano może się dowiemy, co się tam stało.
– Dopilnuję, żeby Paweł nie spał! – zapewnił kamerdyner surowym tonem.
Powróciła do sypialni, przejęta i przygnębiona. Położyła się i kiedy nareszcie sen zamknął jej powieki, ponownie nawiedził ją koszmar. Śniła, że wpadła do grobu Pauli, a zwały ziemi zasypywały ją powoli. Poczuła, że się dusi.
– Nie! – krzyknęła, szarpnęła się i usiadła na łóżku, ciężko dysząc.
W pokoju było ciemno, bo ogień w kominku zgasł. Drżącymi dłońmi zapaliła lampkę i spojrzała na zegar. Była godzina dziesiąta rano. Rozgniewana, szarpnęła taśmę dzwonka.
– Dlaczego mnie nikt nie obudził? – ofuknęła wchodzącą Jagę.
– Przecież całą noc nie spałaś. Myślisz, że nie słyszałam twoich kroków? – Niania podeszła do okna i odsunęła ciężkie kotary. Do pokoju weszło szare ponure światło pochmurnego poranka.
Jaga przysiadła na łóżku i pocałowała wychowankę w czoło.
– Blada jesteś, kotku. Czy wiesz, że w nocy palił się Bodzentyn?
– Wiem. Ci szaleńcy rozpętali burzę, nie przejmując się losem bezbronnych, niewinnych ludzi, których ona zmiecie. Od Alka nie było wiadomości?
– Jeszcze na to za wcześnie. Pan poszedł ze swoją partią w lasy. Poleż, dziecko. Ulisia przyniesie ci śniadanie do łóżka.
– Zapominasz, nianiu, że teraz muszę sama o wszystkim decydować. – Ociągając się, Nina postawiła bose stopy na dywanie. Bolały ją kości i było jej niedobrze, ale przemogła słabość i wstała.
Weszła zapłakana Ulisia i pociągając nosem, przygotowała wodę do mycia, ręczniki i czystą bieliznę. Zwykle zagadywała Ninę wesoło, opowiadając o pałacowych nowinkach, ale tego dnia była smutna, milcząca i wycierała fartuszkiem czerwone zapuchnięte oczy. Pracowała bezmyślnie, niezgrabnie, aż Jaga musiała ją skarcić, gdy z hukiem upuściła na posadzkę wiązkę drewna.
– Uważaj, przestraszyłaś panią! – upomniała ją ostro.
– Już dobrze… – Nina ujęła się za swoją ulubienicą. – Jej brat i Antoś poszli z panem, więc trudno się dziwić, że nie ma biedaczka do niczego głowy, prawda?
Pokojówka przypadła do niej i ucałowawszy jej ręce, z płaczem wybiegła z sypialni, zasłaniając twarz fartuszkiem. Jaga westchnęła i pokiwała głową.
Przy śniadaniu Nina nie miała apetytu. Piekła ją zgaga i denerwował entuzjazm Miry, której usta się nie zamykały. Wszyscy zastanawiali się, czy udał się atak Dawidowiczów na Bodzentyn. Po posiłku Nina postanowiła przejrzeć notatki męża i poszła do gabinetu. Zacierając zziębnięte ręce, usiadła przy biurku i otworzyła notes Aleksa. Tego dnia miał być w Borku. Borek i Zameczek były dwoma największymi folwarkami, znajdującymi się najbliżej Makowa. Ale Nina czuła się taka rozbita, że odłożyła wyjazd do jutra. Zajrzała do skarbca i stwierdziła, że mąż pobrał znaczną kwotę z pieniędzy, które niedawno przywiózł z banku. Niezadowolona z jego lekkomyślności, zaglądnęła jeszcze do ksiąg, przytupując, bo w pokoju było zimno. Zmarznięta, zeszła na parter i w sieni napotkała Walentego doglądającego froterowania posadzki w malinowym salonie. Zauważyła, że stary kamerdyner, idąc, z trudem posuwał nogami i mocno się garbił. Ogarnęła ją serdeczna litość i pomyślała, że nie tylko ona cierpiała.
– Proszę, niech Walenty odpocznie – rzekła łagodnie. – Pan mówił, żeby Walenty się nie przemęczał i dbał o siebie.
Oczy staruszka zabłysły radością.
– Tak pan mówił? O, Bóg zapłać! A zdrowy chociaż? Zawsze był delikatny, ale nigdy na siebie nie uważał. Kto tam pana goli i dba o niego? – dopytywał się z troską.
– Nikt. Sam musi o siebie zadbać – westchnęła.
– O mój Jezu, poszedłbym za moim panem, alem już stary i byłbym mu tylko ciężarem.
Spuściła głowę, prędko mrugając.
– I ja bym za nim poszła, ale również byłabym dla niego tylko ciężarem – szepnęła, przygryzając usta.
Walenty zmartwił się jej cierpieniem.
– Niechże jaśnie paniuleczka nie płacze, bo jeszcze, nie daj Boże, zaszkodzi sobie. Jak jaśnie pan hrabia powróci do domu, to może już i dzieciątko będzie na świecie. A nawet i wolna Polska?
– Ależ z nas gapy! – zawołała Nina, rzuciwszy okiem na ściany. – Zapomnieliśmy schować gobeliny w lochach!
Kamerdyner nie zdążył odpowiedzieć, bo do sieni wszedł pan Bochniak. Miał ponurą minę i skłoniwszy się, milczał, jakby to, co chciał powiedzieć, nie mogło mu przejść przez usta. Nina spojrzała na niego z nagłym lękiem.
– Błagam, niechże pan to wykrztusi! – ponagliła go pełna niepokoju.
– Przed bramą stoją ludzie, poranieni i głodni. Uciekli z Bodzentyna przed Moskalami.
– Niech Świtała otworzy bramę. Zobaczymy, co można dla nich zrobić – poleciła doskonale opanowanym tonem.
Wyszli na ganek i po chwili zobaczyli uciekinierów. Pomęczeni ludzie szli wolno, niosąc tobołki z naprędce pochwyconą odzieżą. Niektórzy dźwigali na rękach małe dzieci, inni ciągnęli za sobą wózki z jakimiś gratami będącymi całym ich majątkiem. W oczach nieszczęsnych uciekinierów malowała się groza. Trwożnie oglądali się za siebie, jakby oczekiwali pogoni, i przyśpieszali kroku. Nawet Żydzi dreptali przy swoich wózkach, pogrążeni w posępnej zadumie. Środkiem jechało kilka wozów z rannymi i resztkami dobytku. Pod wozami szły psy, wystraszone, z podwiniętymi ogonami.
– Drugie tyle ludzi pozostało na wsi – odezwał się rządca.
– To Dawidowicze nie zdobyli Bodzentyna?! – wykrzyknęła z trwogą Mira.
– Potem, Miruniu, potem – niecierpliwie przerwała Nina. – Musimy zaraz pomóc tym biedakom. Dla kobiet znajdzie się miejsce w oficynie, a mężczyzn umieścimy w czworakach i w domku myśliwskim. Trudno, musisz na jakiś czas przerwać lekcje. Panie Bochniak, czy są ciężko ranni?
– Jest kilku mocno poparzonych i pociętych szablami. Ciężej rannych nie ma, bo Moskale dobijali ich na miejscu. Ot, tragedia. A takie to było miłe zaciszne miasteczko. Handel się rozwijał i rolnictwo… Nieszczęście… – utyskiwał żałośnie rządca.
– Cóż, ci biedacy wypili już to piwko, które panowie tak gorliwie warzyliście! – Nina nie mogła odmówić sobie złośliwego docinka. – Teraz kolej na nas.
Cała służba wyległa na ganek, głośno użalając się nad losem nieszczęśliwych bodzentyńskich mieszczan. Głośno przeklinano Moskali i odgrażano się im zawzięcie. Nina słuchała tego ze zmarszczonymi brwiami. „To nie Rosjanie rozpętali piekło. Sami zgotowaliśmy sobie ten los. Wielki Boże! W każdej chwili mogą tu przybyć kozacy i spalić Maków, tak samo, jak puścili z dymem Bodzentyn. Nie, to zbyt straszne, nie mogę o tym nawet myśleć” – zadrżała, wyobraziwszy sobie jęzory ognia nad dachem pałacu i płomienie w wysokich oknach.
– Panie Bochniak, koniecznie należy posadzić kogoś na wieżyczce kaplicy. Niech uważa, czy nie nadchodzi wojsko i ostrzeże nas w porę.
– Bardzo słusznie. Zaraz tam kogoś poślę. – Rządca wyraził jej wzrokiem uznanie.
Od zbiegów dowiedziano się o tragicznych losach nieszczęsnego miasteczka. Kiedy dzwony dały znak do szturmu, ukryci powstańcy zaatakowali jednocześnie koszary, magazyny wojskowe i kwatery oficerów. Ksiądz Omiński osobiście aresztował niebotycznie zdumionego komendanta. Lecz rosyjscy żołnierze nie dali za wygraną i śmiałym kontratakiem wyparli Polaków z Bodzentyna i ze zdobytych pozycji. Na rozkaz dowódcy powstańcy wycofali się z miasta, zaścielając ziemię poległymi. Rozwścieczeni i upokorzeni Rosjanie z furią uderzyli na bezbronnych mieszkańców. Do domów wrzucano płonące pochodnie i po chwili część śródmieścia stanęła w ogniu. Przerażonych ludzi wypędzano z domów i mordowano. Na zabytkowym ryneczku, gdzie tak niedawno witano z entuzjazmem wkraczających powstańców, rozpoczęła się rzeź. Wieszano mężczyzn, katowano dzieci, gwałcono kobiety. Ciche miasteczko zamieniło się w ogniste piekło. W krwawych łunach pożarów sołdaci dokończyli rzezi i nieniepokojeni przez nikogo sprawnie wycofali się w kierunku Kielc.
W pałacu krzątano się, opatrując rannych i pocieszając rozpaczających, którzy utracili najbliższych oraz dobytek całego życia. Nina nieskończoną ilość razy musiała wysłuchiwać szczegółowych opowiadań o okrucieństwach, których dopuszczali się Moskale na niewinnej ludności. Leżąc wieczorem w łóżku, ciągle miała przed oczami obraz płonącego miasta i wydawało się jej, że słyszy krzyki mordowanych.
„Boże, gdzie teraz jest Alek? – myślała z najwyższym niepokojem. – Czy jeszcze żyje? A może partia została rozbita, a on leży gdzieś w lesie z kulą w sercu?”. Szybko odrzuciła tę myśl, czując, że ma w mózgu płomień. Uchodźcy nie pozostali długo w Makowie. Odeszli nazajutrz o świcie, gnani jakąś wewnętrzną potrzebą szukania bezpiecznego kąta. Pozostało tylko kilka kobiet, bo utraciwszy rodziny i domy, nie miały się dokąd udać. Siedziały w oficynie apatyczne, ogłupiałe spadłym na nie nieszczęściem.
***