Kochankowie czy wrogowie? - ebook
Kochankowie czy wrogowie? - ebook
„Spłaci dług i odejdzie z czystym sumieniem. Taki miała plan, ale ten plan spaliłby na panewce, gdyby zjadła z nim kolację, wypiła w jego pokoju kieliszek wina i spędziła kolejną noc na najbardziej zachwycającym seksie, jaki kobieta może sobie wyobrazić. Och, zaprosił ją tylko na kolację, ale znała ten wyraz jego oczu, wiedziała, jak pracuje jego umysł, i nie miała złudzeń co do jego zamiarów”.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-2466-6 |
Rozmiar pliku: | 652 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Isabella Moreno zamarła w połowie zdania, gdy w drzwiach sali wykładowej pojawił się nagle dyrektor GIA, Amerykańskiego Instytutu Gemmologii. Ale to nie obecność Harlana Petersa wytrąciła ją z rytmu, lecz widok stojącego przy nim ciemnowłosego mężczyzny. Poczuła strach w sercu oraz ciarki na kręgosłupie.
Zmusiła się do kontynuowania wykładu na temat cięcia i szlifowania szafirów, choć jej studentki zdążyły już się odwrócić, by sprawdzić, co rozproszyło panią profesor; w sali rozlegały się szepty i chichoty. Kim jest ów tajemniczy przystojniak?
Właściwie ona też nie wiedziała. Och, oczywiście go rozpoznała. Nie można zajmować się kamieniami szlachetnymi i nie znać Marca Duranda, właściciela drugiej co do wielkości firmy eksportującej diamenty i biżuterię w kraju. Jego przydługie czarne włosy, ciemnoniebieskie oczy oraz zagniewaną twarz upadłego anioła trudno było przeoczyć, a jeszcze trudniej zignorować. Ale iskrząca się pogarda w wyrazistych oczach oraz ironiczne wykrzywienie ust nie pasowały do wizerunku, który nosiła w pamięci.
Marc, którego znała, Marc, którego kiedyś kochała, zwykł patrzeć na nią z czułością. Z rozbawieniem. Z miłością. Przynajmniej do czasu, gdy wszystko się rozpadło. Ale nawet wtedy okazał pewne uczucia. Wściekłość, ból, rozczarowanie. Świadomość, że jest za te emocje odpowiedzialna, prawie ją wówczas zabiły.
Ale malujące się dziś na jego twarzy ironia, pogarda i chłód zmieniły go w kogoś nieznajomego. Kogoś, kogo na pewno nie chciała znać.
Kiedyś łączyła ich namiętność tak wielka, że często zastanawiała się, ile czasu potrzeba, by się wypaliła. Dziś odpowiedź była jasna: sześć miesięcy, trzy tygodnie, cztery dni i kilka godzin. Nie o to chodzi, że liczyła. Ani też nie obwiniała go za spektakularny koniec ich związku. Prawdę mówiąc, nie mogła, ponieważ to ona ponosiła całkowitą winę.
Och, mógłby być milszy. Wyrzucenie jej w środku nocy tak jak stała na ulice Nowego Jorku było doprawdy brutalnym posunięciem. Ale, trzeba przyznać, trochę na to zasłużyła. Nawet teraz zdarzało jej się cierpieć na bezsenność z powodu wyrzutów sumienia. Jak mogła zdradzić mężczyznę, którego tak bardzo kochała?
Na tym polegał problem. Znalazła się w pułapce między dwoma mężczyznami, których kochała, uwielbiała, dla których zrobiłaby wszystko. Wiedziała, że jej ojciec okradł Marca i mimo że próbowała go namówić, by zwrócił klejnoty, nie zdradziła Marcowi, kto jest złodziejem, aż jego firma stanęła na krawędzi bankructwa. A potem jeszcze pogorszyła sytuację, błagając, żeby nie wnosił oskarżenia przeciw jej ojcu, przyznając się, że gdy go poznała na gali, też planowała go okraść. Ale od razu, ledwie się do niego odezwała, a on spojrzał na nią tymi szalonymi niebieskimi oczami, odstąpiła od swoich zamierzeń.
Isabella instynktownie odganiała bolesne wspomnienia. Sześć lat temu utrata Marca ją zdruzgotała. Do diabła, nie dopuści do powtórki! Szczególnie teraz, gdy prowadzi swoje pierwsze seminarium.
Nagle z przerażeniem zdała sobie sprawę, że studenci z zainteresowaniem popatrują to na nią, to na Marca. Również dyrektor instytutu. Mimo upływu lat napięcie między nimi było dla wszystkich zauważalne. Zachodziła obawa, że zaraz coś się stanie.
Z wysiłkiem kontynuowała wykład o słynnych kamieniach szlachetnych. Gdy wspomniała o kradzieży „Jaja drozda”, jednego z najcenniejszych szafirów na świecie, robiła co w jej mocy, by nie patrzeć na nieoczekiwanego gościa.
Nie zdołała jednak się powstrzymać. Siła jego osobowości przyciągała niczym magnes. Zamarła, gdy utkwił w niej wzrok ostry jak szlif najczystszego brylantu. Marc dobrze wiedział, co się stało z „Jajem drozda”.
– Przepraszam, że przeszkadzamy, doktor Moreno – odezwał się skonsternowany Harlan Peters. – Oprowadzam pana Duranda po kampusie. Zgodził się poprowadzić u nas zajęcia na temat produkcji diamentów. Chciałem go zapoznać z naszym obiektem. Proszę kontynuować wykład. Jest fascynujący.
Ale było już za późno. Studenci mamrotali coś z przejęciem. Nie ma się co dziwić. Nie co dzień zdarza się taka gratka, by mieć zajęcia z jednym z największych producentów i pośredników w handlu brylantami.
Do licha, to jej wykład! Musi opanować sytuację. Nie pozwoli, by Marc Durand ją zdominował.
Kiedyś wziął od niej wszystko, a prawdę mówiąc, sama mu wszystko oddała, ale ją odrzucił. Zasłużyła na to, ale i słono zapłaciła. To było sześć lat temu. Potem przeprowadziła się i zbudowała sobie nowe życie. Niech ją diabli, jeśli przez niego wszystko zaprzepaści!
W końcu zdołała przyciągnąć uwagę studentów, a Marc i Harlan dyskretnie opuścili salę.
Gdyby ktoś ją spytał, o czym mówiła przez ostatnie dwadzieścia minut, nie byłaby w stanie odpowiedzieć. Jej myśli wędrowały gdzieś daleko, ku przeszłości, której gorzko żałowała, ale której nie mogła zmienić, oraz mężczyzny, który odwrócił bieg jej życia.
Wreszcie wykład dobiegł końca. Zazwyczaj pozostawała kilka minut dłużej, by studenci mogli zadać pytania, dziś jednak szybko zebrała książki oraz prace przyniesione przez uczniów i skierowała się do drzwi.
Zaparkowała na tylnym parkingu; gdyby udało jej się wymknąć bocznym wyjściem, mogłaby odjechać w pięć minut. Byłaby wreszcie sama, w swoim kabriolecie, na krętej drodze wzdłuż oceanu wiodącej do jej domu.
Niestety, nie dotarła do samochodu. Gdy pospiesznym krokiem przemierzała hol, czyjaś silna twarda ręka chwyciła ją za ramię. Nie musiała się odwracać, by go rozpoznać. Kolana się pod nią ugięły, a serce waliło nieprzytomnie; niemal czuła, jak uderza o żebra. Nie mogła uciec. I nie miała żadnej szansy na uporządkowanie myśli przed tą konfrontacją.
Właściwie nie była zaskoczona. W chwili gdy podniosła wzrok i zobaczyła Marca w sali wykładowej, wiedziała, że ponowne z nim spotkanie jest nieuchronne. Łudziła się nadzieją, że trochę je odsunie w czasie, aż zdoła nieco ochłonąć. Oczywiście miała na to całe sześć lat. A skoro jej się to nie udało, dodatkowych kilka dni jej nie zbawi.
Trudno. Jeśli Marc zamierza zniszczyć jej nowe uczciwe życie, niczego to nie zmieni, jeśli dowie się o tym teraz. Martwienie się w niczym nie poprawi sytuacji.
Zebrała się w sobie i przybierając pokerowy wyraz twarzy, z ociąganiem odwróciła się do niego.
Była jeszcze piękniejsza, niż zapamiętał. I zapewne bardziej fałszywa, przypomniał sobie, opanowując gwałtownie wzbierające emocje i pożądanie.
Minęło sześć lat… Sześć lat, od kiedy ją przytulał, całował, kochał się z nią.
Sześć lat, odkąd wyrzucił ją na bruk ze swojego mieszkania i życia.
Ale nadal jej pożądał.
Prawdziwy szok, zważywszy, że robił wszystko, by o niej zapomnieć. Oczywiście, co jakiś czas jej twarz jawiła mu się przed oczami. Coś przypominało mu jej zapach, smak, dotyk. Ale w miarę upływu lat te przebłyski zdarzały się coraz rzadziej, a jego reakcja na nie słabła. Przynajmniej tak mu się wydawało.
Wystarczyło jednak, że przez okienko w drzwiach do sali wykładowej zobaczył te wspaniałe rude włosy i ciepłe brązowe oczy, by znów poczuł pożądanie. Nie obchodził go dyrektor instytutu, nie obchodziła przyszłość, którą pieczołowicie zaplanował dla Bijoux, rodzinnej firmy, której główną siedzibę przeniósł właśnie na zachodnie wybrzeże Stanów. Szczerze mówiąc, o nic nie dbał, wiedziony pragnieniem, by wejść do sali i sprawdzić, czy mózg nie płata mu figla.
Sześć lat temu brutalnie wyrzucił Isę Varin ze swojego domu. Nie żałował, że zmusił ją do odejścia. Nie mógł zachować się inaczej, przecież go zdradziła. Może tylko żałował, że postąpił z nią tak obcesowo. Gdy wróciła mu jasność umysłu, wysłał za nią kierowcę. Chciał oddać jej rzeczy: torebkę, telefon, trochę pieniędzy, ale kobieta rozpłynęła się we mgle. Szukał jej przez lata, by uspokoić sumienie i upewnić się, że nic złego nie przytrafiło jej się tamtej nocy. Nigdy jej nie odnalazł.
Teraz wiedział dlaczego. Namiętna, piękna i urzekająca Isa Varin przestała istnieć. Jej miejsce zajęła Isabella Moreno – sztywna profesorka o głosie tak ostrym jak brylantowy szlif. Tylko włosy, cudowne rude włosy, pozostały te same. Isabella nosiła je upięte w węzeł na karku, zamiast dzikich loków preferowanych przez Isę, ale zawsze rozpoznałby ten kolor.
Ciemne wiśnie o północy.
Mokry granat błyszczący w przefiltrowanym świetle Krwawego Księżyca.
A gdy ich oczy spotkały się ponad głowami studentów, poczuł się tak, jakby otrzymał cios w splot słoneczny. Nie mógł temu zaprzeczyć. Tylko na Isę jego ciało tak silnie reagowało.
Szybko pożegnał dyrektora GIA, a potem pospiesznie wrócił, by złapać Isę, nim zdąży się wymknąć. Prawie jej się udało. Właściwie nie był zaskoczony: w końcu reprezentowała długą linię sprytnych włamywaczy.
Czekając, aż coś powie, zastanawiał się, co on najlepszego robi. Dlaczego ją dogonił? Czego od niej chce? Prawdę mówiąc, nie miał pojęcia. Po prostu musiał ją znów zobaczyć. Nie mógł się oprzeć pokusie.
– Cześć, Marc – odezwała się opanowanym głosem, unosząc ku niemu twarz.
Zapadła niezręczna cisza. Nie potrafił zdefiniować uczuć, jakie nim miotały. Zignorował je, koncentrując się na spojrzeniu jej oczu, ciemnych jak stopiona gorzka czekolada. To spojrzenie zwykle podcinało mu kolana. Ale te dni dawno minęły. Jej zdrada wszystko zniszczyła.
Kiedyś był słaby, dał się uwieść aurze niewinności, którą wokół siebie roztaczała. Nie popełni więcej takiego błędu. Zaspokoi ciekawość, dowie się, jak to się stało, że pracuje w GIA, a potem odejdzie.
Jej oczy lśniły teraz tak wieloma emocjami, że nie potrafił ich zróżnicować. Mogła przybrać maskę obojętności, ale jej oczy nie kłamały. Była poruszona tym przypadkowym spotkaniem tak samo jak on.
Uświadomił to sobie z pewną ulgą. Kiedyś miała nad nim przewagę, ponieważ kochał ją i ślepo jej ufał, nie wyobrażając sobie, że może go pewnego dnia zdradzić.
Te dni dawno minęły, powtarzał sobie jak mantrę. Isa może udawać, że jest zasadniczym profesorem gemmologii, ale on znał prawdę i nigdy już nie pozwoli, by uśpiła jego czujność.
– Witaj, Isabello. – Starał się, by jego twarz wyrażała tylko sardoniczne rozbawienie. – Zabawne cię tu spotkać.
– Jestem zawsze tam, gdzie klejnoty.
– Jakbym o tym nie wiedział! – Celowo spojrzał na ścianę naprzeciwko, gdzie za szkłem znajdował się jeden z najdroższych naszyjników z opali, jakie kiedykolwiek wykonano. – Dyrektor powiedział mi, że uczysz tu od trzech lat, ale nie zanotowano żadnych kradzieży. Chyba tracisz formę.
Jej oczy zabłysły z wściekłości, ale odpowiedziała spokojnie:
– Jestem członkiem kadry GIA. Pomoc w zapewnieniu bezpieczeństwa zgromadzonym tu klejnotom należy do moich obowiązków.
– A obydwoje wiemy, jak poważnie podchodzisz do swojej pracy… oraz lojalności.
Maska pękła i dostrzegł furię na jej twarzy, zanim się opanowała.
– Czy czegoś ode mnie potrzebujesz, Marc? – Spojrzała znacząco na jego rękę, nadal zaciśniętą na jej łokciu.
– Pomyślałem, że możemy nadrobić zaległości. Przez wzgląd na dawne czasy.
– No cóż, dawne czasy wcale nie były takie dobre, a więc, jeśli mi wybaczysz… – Usiłowała się wyzwolić, ale on mocniej zacisnął palce. Choć zalewała go fala złości, nie chciał jej jeszcze puścić. – Za pół godziny mam spotkanie. Nie chcę się spóźnić.
– Z tego co wiem, paserzy mają tolerancję wobec spóźnialskich.
Tym razem maska z niej spadła. Jedną ręką odepchnęła się od jego piersi, jednocześnie uwalniając łokieć.
– Sześć lat temu zniosłam wszystkie twoje nikczemne insynuacje i oskarżenia, bo czułam, że na nie zasługuję. Ale to było dawno temu. Skończyłam z tym. Mam nowe życie.
– I nową tożsamość.
– Tak. – Spojrzała na niego z rezerwą. – Potrzebowałam dystansu.
– Nie tak to pamiętam. – Stanęła po stronie swojego ojca nawet wtedy, gdy go okradł. Nie mógł o tym zapomnieć.
– Nie jestem zaskoczona.
Zmrużył oczy.
– Co to ma znaczyć?
– Dokładnie to, co słyszałeś. Nie jestem szczególnie biegła w fortelach i podtekstach.
Zabrzmiało to tak, jakby on był aroganckim dupkiem. Nie mógł powstrzymać się, by jej nie odpowiedzieć.
– Znów inaczej to pamiętam.
– Oczywiście. – Wyprostowała się i uniosła głowę. – Zawsze przedkładałeś swoje emocje ponad prawdę. Czyż nie, Marc?
Nie sądził, że może jeszcze bardziej go rozwścieczyć, choć zawsze budziła w nim silne emocje. W swoim czasie nawet dobre. Ale nie da jej się znów omotać.
Marc, który kochał Isę Varin, był słabeuszem. Poprzysiągł, że nigdy nim już nie będzie, gdy obserwował, jak ochrona wyprowadzała ją z jego apartamentu.
– Najlepiej krytykować, kiedy samemu jest się winnym, Isabello. – Wypowiedziawszy jej nowe imię z emfazą, zauważył, że zrozumiała ironię.
– Tak czy owak, na mnie już czas. – Zrobiła krok do przodu, ale zablokował jej drogę. Nie wiedział, co nim powoduje, ale nie chciał pozwolić jej odejść.
– Uciekasz? – spytał ironicznie. – Dlaczego mnie to nie zaskakuje? W końcu to tradycja rodzinna.
Dostrzegł cień bólu w jej oczach. A może tylko to sobie wyobraził? A jednak ziarenko poczucia winy w nim pozostało. Dopóki znów się nie odezwała.
– Jakikolwiek cel ci przyświeca, nie osiągniesz go. Zejdź mi z drogi, Marc.
Było to ultimatum, choć wypowiedziała je uprzejmym tonem. Nigdy nie potrafił dobrze reagować na takie rzeczy. Wkurzył się, ale nie mógł dopuścić, by to zauważyła. Nadal nie był gotów pozwolić jej odejść, zniknąć na kolejne lata z jego życia. Nadal kłębiły się w nim pytania, na które nie dostał odpowiedzi.
Uniósł brwi i jakby od niechcenia oparł się o chłodną wykafelkowaną ścianę. A potem zadał pytanie, które, jak wiedział, wszystko zmieni.
– A jeśli nie posłucham?