Kochankowie w Sienie - ebook
Kochankowie w Sienie - ebook
Sir Archer Crawford pochodzi z angielsko-włoskiej, arystokratycznej rodziny. Nie czuje się jednak związany z Anglią i po przedwczesnej śmierci matki wyjeżdża do Sieny. Dociera na miejsce tuż przed słynnym festynem palio i pomaga w przygotowaniach do tradycyjnego wyścigu konnego. Podczas zabawy poznaje piękną Elisabetę di Norfi i spędza z nią romantyczny wieczór. Wkrótce okazuje się, że Elisabeta nie tylko pochodzi z wrogiej jego krewnym rodziny, ale także została już obiecana innemu. Mimo to zakochani kontynuują romans. Niestety ich sekret odkrywa narzeczony Elisabety…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-2876-3 |
Rozmiar pliku: | 735 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hotel Antwerpia, Dover – marzec 1835
To musiało się fatalnie skończyć. Nie mogło być inaczej, kiedy woźnica zaciął batem po zadzie rasowego gniadego clevelanda, zaprzężonego do przeładowanego wozu. Miało się dopiero okazać, kto na tym ucierpi.
O brzasku Archer Crawford wyszedł z hotelu nie po to, by szukać kłopotów. Przeciwnie, zrobił to, aby ich uniknąć. Wewnątrz, przy stoliku karcianym, zostawił Nolana Graya, swojego towarzysza podróży i przyjaciela, który przez całą noc grał w karty. Był przekonany, że nieuchronnie Nolan wda się w awanturę z pozostałymi graczami, i nie chciał być tego świadkiem.
Jednak kłopoty doścignęły Archera, ponieważ nie mógł stać bezczynnie i patrzeć, jak woźnica znęca się nad koniem. Poznaczona skóra na bokach zwierzęcia świadczyła o tym, że nie po raz pierwszy dostał lanie. Mogło się to zdarzyć po raz ostatni, o ile Archer zdecyduje się wkroczyć do akcji.
Woźnica po raz kolejny świsnął batem. Rosły chłop był bezwzględny; koń albo pociągnie ładunek, albo padnie. Zanosiło się na to drugie, najgorsze, i najwyraźniej koń to rozumiał. Nie przejawiał strachu, stał zrezygnowany i czekał. Padnie teraz albo, jeśli się poruszy, pod ciężarem odpowiednim raczej dla dwóch koni.
Bat wzniósł się po raz trzeci. Archer wychylił się spod okapu i okrytą rękawiczką dłonią błyskawicznie chwycił końcówkę bata, po czym szybko owinął go sobie wokół nadgarstka. Woźnica zachwiał się na wysokim siedzeniu, poderwany w górę niczym ryba wyjmowana z wody.
– Może byś spróbował na własnej skórze, jakie to uczucie, zanim go znowu uderzysz – powiedział Archer i silnie pociągnął batem.
Woźnica z najwyższym trudem utrzymał się na koźle.
– Nie wtrącaj się! – rzucił. – Ten koń musi zarobić na swoje utrzymanie i ja też – dodał i puścił gwałtownie rękojeść bata, żeby niepotrzebnie wtrącający się obcy upadł w błoto pod wpływem siły bezwładności.
Archer jednak utrzymał się na nogach, co więcej, zwinął bat wokół dłoni i łokcia. Zachowanie woźnicy nie pozostawiało cienia wątpliwości, że jest cwaniakiem i brutalem.
– Twój wóz powinny ciągnąć dwa konie. Ten nie dożyje wieczoru. Co poczniesz bez niego?
– Nie twoja sprawa. Oddaj bat. Muszę jechać. – Woźnica zaczął zsuwać się z siedzenia, wrogo patrząc na obrońcę konia.
Wszczynanie bójki było ostatnim, czego życzył sobie Archer. Za godzinę miał wejść na pokład statku. Co prawda, ćwiczył walkę na pięści w salonie Johnsona, ale woźnica był od niego sporo cięższy. Wolałby nie wyruszać w wymarzoną wielką podróż z rozkwaszoną wargą i podbitym okiem.
Koń zarżał i szarpnął się w uprzęży, jakby chciał go ostrzec. Potężny woźnica stanął w odległości kilku kroków od Archera, wyciągnął rękę i rzucił:
– Bat.
– Oddam ci go w zamian za konia.
– Bat za konia? – Woźnica splunął.
– Plus to, co mam w kieszeni.
– Może masz w niej pusto. Pokaż.
Archer przezornie utrzymywał bezpieczną odległość od woźnicy. W świetle ulicznej latarni błysnął złotym spinaczem do banknotów. Koń trącał go łbem w łopatkę, jakby zachęcał do działania.
– To uczciwa oferta. Możesz nabyć dwa konie za to, co tu mam. – Archer nie po to chciał wykupić konia, żeby jego okrutny los podzieliło inne zwierzę.
Ponownie pomachał zwitkiem banknotów. Słyszał odgłos nadjeżdżającego powozu, prawdopodobnie tego, który miał zawieźć jego i Nolana do doków. Czas naglił.
– Bat i pieniądze za konia. Nad czym tu się zastanawiać?
– Niech będzie – odparł opryskliwie woźnica i szybko wyjął pieniądze z dłoni Archera. – Jest twój. – Wskazał głową konia i dorzucił: – Wyprzęgnij go sobie.
Archer zrobił to bez zwłoki. Dobrze, że uratował maltretowane biedne zwierzę, ale co teraz? Powóz, który nadjechał, rzeczywiście okazał się tym, który wcześniej zamówili. Miał nie więcej niż dziesięć minut, by podjąć decyzję. Chwycił za wędzidło, aby zaprowadzić konia do hotelowej stajni. Po drodze zajrzał przez długie frontowe okna do środka hotelu. Sytuacja nie wyglądała dobrze. Nolan i jego partnerzy od kart wstali od stolika. Jeden z nich gestykulował z ożywieniem, wskazując na leżące na zielonym suknie karty i pieniądze. Archer pomyślał, że grubo przesadził, zakładając, że ma do dyspozycji dziesięć minut.
– Trzeba przechować tego konia – zwrócił się do stajennego i położył na nieheblowanym stole kilka monet. – To wystarczy na jego utrzymanie do czasu, kiedy będziesz mógł go odesłać.
Stajenny przetarł zaspane oczy. Pieniędzy było więcej, niż potrzeba.
– Jak odpocznie – ciągnął Archer – znajdź kogoś, kto odprowadzi go pod ten adres. – Mówiąc to, wyciągnął wizytówkę z kieszeni płaszcza. – Ten człowiek dobrze ci zapłaci.
Najbliższy przyjaciel Archera mieszkał aż o dzień drogi od Dover, ale nie zdołał naprędce wymyślić niczego lepszego. Żywił nadzieję, że mając obiecane pieniądze, stajenny nie sprzeda konia, tylko dostarczy go pod wskazany adres.
Przed hotelem zrobił się ruch. To chyba Nolan, pomyślał Archer i pogłaskał konia po grzbiecie. Zwierzę musiało być kiedyś piękne i silne. Jak dobrze pójdzie, wróci do formy. Sięgnął do kieszeni po więcej monet. Tylko pieniędzmi mógł zapewnić mu bezpieczeństwo i opiekę. Wcisnął monety stajennemu.
– To dla ciebie jako osobiste podziękowanie za starania. Obaj jesteśmy koniarzami.
Może odwołanie się do zawodowej solidarności pomoże? Archer skinął stajennemu głową i wyszedł na zewnątrz, czując na sobie wzrok konia. Na dziedzińcu zderzył się z Nolanem.
– Archer, stary! Gdzie się podziewałeś? Musimy zwiewać. – Nolan złapał przyjaciela za ramię i pociągnął w stronę czekającego powozu. – Nie oglądaj się. Stojący za nami facet uważa, że oszukiwałem. Ma pistolet, a mój wspaniały nóż tkwi w jego ramieniu. Podejrzewam, że dobrze strzela. – Nolan otworzył drzwiczki powozu i obaj wskoczyli do środka.
Powóz ruszył, zanim zdążyli zatrzasnąć drzwiczki.
– Udało się! – Nolan z uśmiechem zadowolenia opadł na siedzenie.
– Czy zawsze musimy odjeżdżać w popłochu? Nie możemy robić tego jak normalni ludzie? – zapytał z pretensją w glosie Archer.
– Tym razem było w miarę normalnie.
– Zostawiłeś tego człowieka z nożem w ramieniu i uważasz, że to normalne?!- zdumiał się Archer.
Gdyby Nolan zachowywał się rozsądnie, pomyślał, zaprzestałby gry z dwie godziny wcześniej, a wówczas jego partnerzy mogliby wstać od stolika, zachowując twarz i resztę pieniędzy. Tyle że wtedy nie uratowałbym konia przed pewną śmiercią.
Nolan nic sobie nie robił z wymówek przyjaciela.
– Sądzisz, że Haviland dotarł już do doków? – O świcie we czterech zamierzali wyruszyć w podróż po kontynencie. – Stawiam pięć funtów, że już jest.
– Tak wcześnie? Nie sądzę – odparł Archer. – Bagaże zostały załadowane wieczorem, nie musiał więc się stawić przedwcześnie. Zresztą, z pewnością przyjdzie mu wyciągnąć Brennana z łóżka, co zajmie trochę czasu.
Archer i Haviland znali się z Eton. Haviland był bardzo punktualny, nie miał zwyczaju się spóźniać, ale tym razem zależał od Brennana, który nie przywiązywał wagi do dotrzymywania umówionych terminów.
– Jeszcze nigdy tak łatwo nie wygrałem pięciu funtów. – Nolan nie przestawał się napawać wątpliwym sukcesem.
Archer go nie słuchał. Odchylił głowę na oparcie i zamknął oczy. Potrzebował odpoczynku i spokoju po nieprzespanej nocy. Czasami Nolan potrafił być irytujący. Awantura przy opuszczaniu hotelu była im potrzebna jak dziura w moście.
Haviland został obarczony zadaniem dostarczenia na statek Brennana, natomiast Archer zobowiązał się dopilnować Nolana. Przed laty, jeszcze w Eton, kiedy okazało się, że Nolan i Brennan mają skłonność do popadania w tarapaty, on i Haviland rozdzielili między siebie role, by w imię przyjaźni sprawować pieczę nad niefrasobliwymi kolegami.
Na szczęście ostatnio Nolan radził sobie jako tako. Zazwyczaj potrzebował nie tyle bezpośredniej pomocy, co wsparcia, jak określano to w języku dżentelmenów. W języku potocznym sprowadzało się to do służenia gotowością do pełnienia roli sekundanta.
Archer kochał konie. Rozumiał je, wolał nawet od ludzi. Między innymi zamiłowanie do koni, niezależnie od długoletniej przyjaźni, skłoniło go do opuszczenia Newmarket. Niewątpliwie będzie miał okazję zobaczyć w Europie interesujące konie, którymi zasili rodzinną hodowlę. Zwłaszcza że ojciec dał mu w tym względzie wolną rękę. Odebrał ten gest jako przeprosiny.
Rodzic posiadający tytuł hrabiego umiał przepraszać tylko za pomocą pieniędzy, których zresztą mu nie brakowało. Na dobrą sprawę, miał worki pieniędzy i nie potrafił zrozumieć, że rodzina oczekuje od niego czegoś więcej poza pieniędzmi i tym, co można za nie kupić. Archer miał serdecznie dość obojętności ojca i jego uczuciowego chłodu. Przede wszystkim z tego powodu wyjechał. Rodzinne ciepło, którego był spragniony, ale i bardziej przyjazny klimat spodziewał się znaleźć u krewnych matki w Sienie.
Był szczęśliwy, że urodził się jako drugi syn. Starszy brat, pierworodny, był naturalnym dziedzicem hrabiowskiego tytułu i rodzinnych włości, a co za tym idzie, zobligowany do ich przyjęcia i zadbania o dalszy los rodu. Archerowi przypadły stadniny, a konie kochał. Zajął się hodowlą, co okazało się wygodnym pretekstem do wyruszenia w podróż, której pomysł wysunął ubiegłej jesieni Haviland.
Cieszył się, że pojedzie do Sieny na Palio, osławione konne wyścigi, urządzane co roku zgodnie z kultywowaną miejscową tradycją, i odwiedzi rodzinę matki, rozmiłowaną w hodowli koni. Nie znał tych krewnych, nigdy się z nimi nie spotkał. Słyszał o nich wówczas, gdy do domu rodzinnego w Anglii przychodziły do jego matki listy ze Sieny. Cieszył się z góry na spotkanie z wujem Giacomem, którego konie wygrywały gonitwę częściej niż wierzchowce innych hodowców. Pobyt w Sienie stwarzał Archerowi szansę uczestniczenia w życiu znawców koni, a także dotrzymania przysięgi złożonej umierającej matce. To jedyne, co mu po niej pozostało.
Poczuł, że Nolan przesunął się bliżej okna.
– Mam nadzieję, że nie goni nas ten facet z nożem w ramieniu – zauważył z zamkniętymi oczami Archer.
Po krótkiej chwili zorientował się, że Nolan wrócił na swoje miejsce. Czuł wbity w siebie wzrok przyjaciela. Nie otworzę oczu, powiedział sobie, nie wytrzymał jednak i uniósł powieki.
– Co tam?
– Dlaczego pędzi za nami jakiś koń? – spytał Nolan.
– Koń? – Tym razem to Archer wyjrzał przez okno.
Niemożliwe! A jednak. Uratowany przez niego gniadosz cwałował ich śladem, jakby zabrany od okrutnego woźnicy nagle odzyskał siły. Trzymał się za powozem, jak gdyby czuł, że jego wybawiciel i dobroczyńca jest w środku.
– Dzisiaj rano, kiedy ty wciąż grałeś w karty, uratowałem go od śmierci – wyjaśnił.
Co pocznie z koniem w porcie? Przecież nie weźmie go ze sobą do Francji, nie może go narazić na ewentualną burzliwą przeprawę przez kanał La Manche, a potem na długi marsz do Paryża. Koń potrzebował dobrej paszy i odpoczynku. Co nie znaczy, że zachowanie konia nie poruszyło czułej struny w sercu Archera. Przyjaciel zapewne śmiałby się z niego, gdyby zaczął mu opowiadać, jak konie komunikują się z opiekunami czy właścicielami, lecz on wiedział z doświadczenia, że lojalność koni zasługiwała na poważne potraktowanie i wzajemność. Przez wieki konie dowiodły, że są zdolne oddać życie za człowieka, którego kochają.
Powóz skręcił do doków, koń zwolnił, żeby nie wyprzedzić pojazdu. Archer wyskoczył z powozu w chwili, gdy ten stanął, i podszedł do konia, który miał na głowie sznurkowe wędzidło, jednak szczęśliwie żaden zwisający kawałek sznurka nie wplątał mu się niebezpiecznie pod kopyta. Archer powoli wyciągnął rękę.
– Spokojnie, mały…
Koń zachrapał, wydmuchując pianę z pyska. Był wyraźnie zmęczony. Clevelandy są zdolne do długotrwałych galopów, lecz w tym przypadku złe odżywianie i ciężka praca mocno osłabiły wytrzymałość. Nie odbiły się jednak na jego zdolności do rozpoznania dobrego człowieka. Stał cierpliwie, pozwalając, by Archer jedną dłoń położył mu na nosie, a drugą na szyi.
Głaskał spoconą skórę konia i przemawiał do niego łagodnym głosem.
– Znalazłem ci dobry dom. Stajenny z hotelu zaprowadzi cię tam, gdy odpoczniesz. Będziesz miał wielkie zielone pastwiska. Będziesz biegał wolno cały dzień i skubał świeżą trawę w sadzie.
– On nic nie rozumie – powiedział ze śmiechem Nolan, stając po drugiej stronie konia. – Ma sportową żyłkę. Sprytna z niego bestia, że za tobą pobiegł. Musisz to uszanować.
Archer przytknął czoło do szyi konia. Uszanować i podziwiać, pomyślał. Ludzie opuszczają swoje miejsca, kiedy dochodzą do wniosku, że nie ma sensu dłużej w nich tkwić. On coś o tym wiedział. W Anglii trzymała go jedynie obecność matki. Kiedy jej zabrakło, powód do pozostawania w Anglii znikł. Czy w przypadku koni jest inaczej?
Archer uwiązał wierzchowca z tyłu powozu, którym wraz z Nolanem przyjechali. Poinstruował woźnicę, żeby odprowadził zwierzę do hotelu Antwerpia i oddał w ręce stajennego, który będzie wiedział, co z nim zrobić.
– Zaufaj mi – powiedział do konia i poklepał go po szyi. – Będzie ci dobrze.
– Ty zaś będziesz o pięć funtów biedniejszy – zauważył Nolan, wskazując wysoką ciemną postać, stojącą samotnie na nabrzeżu. – Haviland już jest. Mówiłem, że będzie. Co więcej, ma ze sobą przybory do fechtunku. On się z nimi nie rozstaje nawet w nocy.
Archera bardziej zmartwił fakt, że Haviland jest sam.
– Gdzie Brennan? – zapytał Nolan, zbliżając się do czekającego na nich kolegi.
– Spodziewałeś się, że tu będzie? Ty, taki znawca natury ludzkiej? – zażartował Haviland, ale zaraz spoważniał. – Myślałem, że jest z wami. Musimy wejść na pokład. Kapitan kazał odbijać. Nie ma czasu. Martwiłem się, że wypłynę sam.
– Byliśmy zajęci – stwierdził Nolan. – Ratowaliśmy konie.
– I rzucaliśmy nożami w ludzi. Nie zapominaj o tym szczególe – dodał cierpko Archer.
Martwił się zarówno o konia, jak i Brennana. Podróż zaczynała się w niekorzystnych okolicznościach. A czy nie lepiej zostać na kilka dni w Anglii? Mógłby sam odprowadzić uratowanego wierzchowca do Jamiego Burke’a w Folkestone, a potem odszukać Brennana. To byłoby całkiem dobre wyjście z sytuacji. Zyskałby pewność w kwestii bezpieczeństwa dzielnego konia i przestał się niepokoić o kolegę.
Jednak nie, uznał po namyśle. Nie będzie szukał pretekstów, chociaż wydawałyby się bardzo przekonujące. Już wystarczająco długo odwlekał tę podróż, przedkładając cudze potrzeby nad własne i czekając na realizację swoich planów. Wejdzie na pokład i zamknie sobie odwrót. To wielki krok naprzód. Rozsądny i dający nadzieję. Rozpocznie nowe życie, spotka nową rodzinę.
We trzech ustawili się przy relingu, wpatrzeni w nabrzeże. Martwili się o Brennana. Co go zatrzymało? Minionego wieczoru jedli razem kolację. Archer wiedział, że nie chodzi o to, gdzie się podział Brennan, tylko czy jest bezpieczny. Nolan starał się dodawać im otuchy, proponował zakład, że Brennan zaraz się pojawi, ale niespecjalnie mu się to udało. Marynarze zaczęli podnosić łańcuch kotwiczny, a czwartego towarzysza podróży wciąż nie było.
Archer musiał pogodzić się z rzeczywistością – Brennan jednak się nie zjawi. Wielka szkoda! Bez niego podróż nie będzie taka sama. Być może stanie się bezpieczniejsza, ale straci na atrakcyjności. Brennan sprawiał, że zwykłe sprawy zyskiwały kolory, a życie nabierało tempa.
Nagle jego uwagę przykuł ruch na nabrzeżu. Haviland też zauważył to poruszenie i zaczął machać rękami jak opętany.
– Bren! – wrzasnął.
Brennan biegł wzdłuż nabrzeża bez płaszcza, poły białej koszuli powiewały za nim jak żagle.
– Skacz, ale nie tutaj! Na rufę!
Rufa nie zdążyła jeszcze oddalić się od brzegu. Była płaska, co ułatwiało załadunek towarów, i jej część pozbawiona była relingu. Brennan miał szansę bezpiecznie wylądować na pokładzie.
Nagle Archer zauważył, że przyjaciel nie jest sam. Biegło za nim dwóch ludzi, z których jeden był uzbrojony, a za nimi galopował koń, przeskakując nad poprzewracanymi beczkami i mknąc wprost ku morzu. Nie był to jakiś koń, tylko jego uratowany koń.
Haviland wrzeszczał. Brennan biegł co sił. Koń pędził teraz równolegle do niego, dostosowując swoją szybkość. Dwaj ścigający Brennana mężczyźni nadrabiali dystans. Dopóki byli w ruchu, nie mogli oddać strzału. Archer wiedział, że należy zacząć się martwić, gdy przystaną, co stanie się niebawem, bo nie będzie dokąd biec. Statek wypływał z doku. Przestrzeń ciemnej wody między nim a nabrzeżem stawała się coraz szersza. Archer ocenił na oko dystans – był za duży, by uciekający przyjaciel go przeskoczył.
– Siadaj na konia, Bren! – wykrzyknął.
Była to pewna szansa. A co się stanie, jeśli koń odmówi skoku lub jeśli chybi? Brennan był urodzonym jeźdźcem. Jeśli ten skok miałby się komukolwiek udać, to tylko Brennanowi. Musiał się udać, inaczej dostanie kulkę w plecy.
Haviland i Nolan patrzyli jak urzeczeni. Brennan złapał grzywę konia i wgramolił się na jego grzbiet. Spiął boki piętami.
Skoczyli.
Gdyby sus był o stopę krótszy, wpadliby do wody. Lądowanie na chwiejnym pokładzie sprawiło, że koń przyklęknął, a Brennan stoczył się z jego grzbietu. Haviland ruszył ku przyjacielowi, ale ten go popchnął i zawołał:
– Padnij, Hav! Arch, trzymaj konia, niech nie wstaje!
Świsnęła pierwsza kula, chybiając Havilanda o kilka cali. Archer klęczał przy koniu. Przemawiał do niego i głaskał go, żeby się uspokoił. Teraz, kiedy w zasadzie byli bezpieczni, modlił się, żeby statek jak najszybciej oddalił się od brzegu. Odległość między nim a nabrzeżem wciąż nie była wystarczająco duża. Po dłuższej chwili, upewniwszy się, że znajdują się poza zasięgiem kul, czterej przyjaciele ostrożnie podnieśli się i otrzepali ubranie.
Archer rzucił Havilandowi znaczące spojrzenie, ale on z uśmiechem patrzył na oddalający się angielski brzeg.
– Wezmę konia i pójdę zapytać kapitana, gdzie można by go umieścić – powiedział. Oddalając się, usłyszał Nolana:
– Nie pytam, gdzie byłeś, Bren, ale czy była tego warta?
Wiatr przyniósł śmiech Brennana. Beztroski, jak gdyby ta szaleńcza gonitwa była żartem, jak gdyby w powietrzu nie świstały kule.
– Jak zawsze, Nol, jak zawsze.
Archer zazdrościł niekiedy Brennanowi i Nolanowi ich nonszalancji i beztroski. Nieustannie udowadniali, że nieuporządkowane życie, jakie wiedli, było jednak warte podejmowania ryzyka.
Pod pokładem znalazło się prowizoryczne pomieszczenie, w którym koń mógł być względnie bezpieczny. Przeprawa przez kanał La Manche miała być krótka. Anglię od Francji dzieliło zaledwie dwadzieścia mil morskich, ale w tym miejscu wody potrafiły być niespokojne. Archer nie chciał ryzykować zdrowia konia. Po uwiązaniu go zbadał dłońmi jego nogi, by sprawdzić, czy nie ma na nich żadnych obrażeń odniesionych podczas skoku.
– Chyba muszę nadać ci jakieś imię, jeśli masz ze mną zostać – powiedział, kładąc rękę na szyi zwierzęcia. – Jak ci się podoba „Amicus”? To znaczy przyjaciel po łacinie. Zasłużyłeś na takie imię. Oddałeś Brennanowi wielką przysługę.
– Zwłaszcza że konie jego rasy nadają się głównie do karety – rozległ się cichy głos Havilanda.
Archer się uśmiechnął. Dawno przestał przejmować się tym, że ktoś usłyszy, jak on rozmawia z końmi.
– Zwłaszcza dlatego – podkreślił. – Zastanawiam się jednak – dodał, badawczo spoglądając na konia – czy kiedyś nie brałeś udziału w polowaniach? Wygląda mi na to, że wiedziałeś, co robisz, kiedy spinałeś się do skoku. Zrobiłeś to bez najmniejszego wahania, jakbyś miał za sobą wiele skoków przez żywopłoty i obalone kłody drzew. – Wprawdzie gniade clevelandy były ulubionymi końmi zaprzęgowymi królów angielskich, ale Archer znał hodowców, którzy chętnie używali ich do polowań.
Haviland zbliżył się, żeby pogłaskać Amicusa.
– Jak myślisz, dlaczego to zrobił? To był niezwykły skok. Mógł się zabić.
– Widać uznał, że ma dość Anglii – odparł Archer.
– Tak jak ty, przyjacielu? Nadal myślisz o pozostaniu na kontynencie?
Nolan i Brennan nie wiedzieli o tym, że Archer zamierza zostać na stałe w Italii. Powiedział o tym w zaufaniu tylko Havilandowi.
– A ty? – odparł pytaniem. Haviland też zwierzył mu się ze swoich planów. Archer nie był jedynym podróżnikiem, który traktował tę wyprawę jako ucieczkę.
– Ja również. Chcę zaznać wolności, wypróbować sił, przekonać się, jak może wyglądać życie, zanim…
Nie musiał kończyć. Archer wiedział, jak brzmi zakończenie zdania: zanim będę zobligowany do powrotu i zawarcia aranżowanego małżeństwa z kobietą, która mnie zupełnie nie pociąga. Po raz kolejny dziękował Bogu, że nie jest pierworodnym synem. Dzięki temu pozostawiono mu wybór i na dobrą sprawę już go dokonał. On i Amicus mają ze sobą niemało wspólnego. Obaj uznali, że obrzydła im Anglia.ROZDZIAŁ DRUGI
Contrada della Pantera, Siena, Włochy – początek lipca 1835
Dzisiaj wieczorem nic i nikt jej nie powstrzyma! Elisabeta odrzuciła w tył głowę i roześmiana spojrzała na rozgwieżdżone niebo. Z Piazza del Conte dochodziły dźwięki muzyki. Wąskimi uliczkami tłum napływał do centrum dzielnicy. Obecność tylu ludzi działała mobilizująco na Elisabetę. Będzie tańczyć, dopóki nie spadną jej z nóg buty, a potem boso. Nie przestanie aż do świtu.
To jej pierwsze publiczne wyjście od zakończenia żałoby i w związku z tym zamierza dobrze się bawić, bez względu na okoliczności, a trudno je lekceważyć, zważywszy na to, co wyszło na jaw po południu. Elisabeta złapała za rękę kuzynkę Contessinę.
– Dzisiaj zrobię coś skandalicznego – oznajmiła, śmiało patrząc w jej ładne brązowe oczy.
– Czy to rozsądne? Pamiętasz, co powiedział papa… – przypomniała wyraźnie zgorszona kuzynka.
– Właśnie dlatego! – przerwała jej Elisabeta.
Nie potrafiła przestać myśleć o tym, że jej wuj, Rafaele di Bruno, capitano jednej z historycznie wyodrębnionych i wciąż istniejących dzielnic Sieny, zwanych contrade, obiecał oddać ją za żonę Ridolfowi Ranieriemu, krewnemu priore, przywódcy sąsiedniej dzielnicy. W zamian obiecano mu sojusz podczas corocznych tradycyjnych gonitw konnych, odbywających się podczas Palio – festynu wywodzącego się z czasów średniowiecza, nadal z pompą organizowanego i wzbudzającego ogromne zainteresowanie i emocje.
Pięć lat temu też nie było jej dane wybrać męża, co z jej punktu widzenia nie było w porządku. Wówczas była bardzo młoda i niedoświadczona, miała siedemnaście lat i bez sprzeciwu podporządkowała się woli rodziny, poślubiając Lorenza di Nofri. Krewni uznali ten związek za korzystny, i to wystarczyło. Uczucia Elisabety w ogóle się nie liczyły. Nieoczekiwanie młody Lorenzo zmarł po trzech latach pożycia i młoda wdowa posłusznie, aczkolwiek niezbyt chętnie, wytrwała rok w żałobie po narzuconym jej mężu, którego nie kochała.
Obecnie znowu miała zostać wydana za mąż przez rodzinę. Tym razem za mężczyznę dobrze po czterdziestce, dwa razy od niej starszego, opasłego i cierpiącego na podagrę od nadmiaru tłustego jedzenia i mocnego wina. Jakie były szanse na szczęście w takim związku? Przypuszczała, że marne. Z dużą niechęcią myślała o tym, przez co będzie musiała przejść, aby doczekać się dziecka z nowym mężem.
Tego wieczoru, kiedy cała dzielnica bawiła się w związku ze zbliżającymi się uroczystościami, postanowiła odsunąć od siebie tę przygnębiającą wizję, chociaż nie było to łatwe.
Marzyła o lepszym mężu, ale wuj pozostawał głuchy na jej prośby i tłumaczenia. Powiedział, że powinna być szczęśliwa, a przynajmniej zadowolona, że w ogóle ponownie wyjdzie za mąż. Nie jest nieskalaną panienką jak Contessina, argumentował, lecz wdową, która nie udowodniła w poprzednim małżeństwie, że jest zdolna zajść w ciążę, a nie każdy mężczyzna zechce wziąć za żonę taką kobietę. Powinna się cieszyć, że zwróciła na siebie uwagę priore della contrada i ma szansę przysłużyć się splendorowi własnej rodziny.
Wylot uliczki otworzył się na Piazza del Conte. Elisabeta pociągnęła za sobą Contessinę. Niech i ona nacieszy wzrok widokiem placu jak z bajki: pełnego ludzi, rozbrzmiewającego muzyką, rzęsiście oświetlonego. Takie zgromadzenia odbywały się w całym mieście, w każdej contrada. To było najlepsze, co oferowała mieszkańcom Siena i tego Elisabecie brakowało podczas lat spędzonych z mężem we Florencji. Wówczas silnie tęskniła za rodzinnym miastem, za Palio, a przede wszystkim za jej ulubionymi końmi.
Naturalnie we Florencji też odbywały się festyny, a bogata rodzina Lorenza posiadała rasowe konie, ale to nie były jej zwierzęta i rzadko pozwalano jej się nimi zajmować. Wracając do Sieny, Elisabeta z ulgą i radością odzyskała dawne życie, tym bardziej więc aranżowane wbrew jej woli małżeństwo traktowała jako okrutną karę. Nie po to dopiero co zakończyła żałobę po przedwcześnie zmarłym mężu i odzyskała poczucie wolności, żeby znowu dać się zniewolić niechcianym związkiem z niekochanym, wybranym przez rodzinę mężczyzną.
Contessina niezbyt chętnie poddawała się woli Elisabety.
– Co zamierzasz? – spytała zaniepokojona.
– Nie wiem. Coś. – Elisabeta stawiała na spontaniczność. Kiedy to „coś” się wydarzy, będzie wiedziała, że o to jej chodziło. – Może zatańczę z pierwszym lepszym mężczyzną, jaki mi się nawinie – oznajmiła.
Zdawała sobie sprawę, że to zbyt nieszkodliwy wybryk, by zasługiwał na miano skandalu, i uznała, iż będzie musiała bardziej się postarać. Powiedziała tak, żeby zgorszyć Contessinę, która ją kochała, lecz nie w każdej sytuacji potrafiła zaakceptować wybujałą żywiołowość Elisabety. A to dlatego, że kuzynka otrzymała bardzo surowe wychowanie.
– Nie zrobisz tego – wyszeptała przestraszona Contessina.
Partnerów do tańca wybrali jej na dzisiejszy wieczór wuj i brat Giuliano. Chociaż to nie był oficjalny bal, tylko uliczna zabawa, obie kuzynki mogły zatańczyć jedynie z porządnymi młodzieńcami z szanowanych rodzin.
– Co będzie, jeśli nawinie ci się mężczyzna z contrada dell’Aquila, z Orła? – Contessina z lękiem wymawiała nazwę dzielnicy rywalizującej z ich rodzinną contrada della Pantera, dzielnicą Pantery.
Elisabeta rzuciła jej prowokacyjny uśmiech i oznajmiła:
– Zatańczę z nim, po prostu.
Odważyłaby się, ale to mało prawdopodobne. Na Piazza del Conte miała szansę spotkać tylko mężczyzn ze swojej dzielnicy. Zresztą nawet uchodzący za źle widziany wybór partnera z sąsiedniej contrada nie stanowiłby skandalu, o jakim myślała, był o wiele za mało bulwersujący.
– A co z twoim przyszłym mężem? Co on sobie pomyśli?
Contessinę przerażał sam zamiar okazania nieposłuszeństwa wobec męskich krewnych. Ojciec planował jej życie w najdrobniejszych szczegółach. Żyła według jego wskazówek, pod kloszem, aby doczekać godnego zamążpójścia. Kuzynce nigdy nie przyszłoby do głowy kwestionowanie woli rodzica. Była posłuszną, grzeczną córką i robiła to, co jej kazano.
Elisabeta nie zamierzała się do niej upodobnić pod tym względem i być potulną jak ona. Już raz dała sobą powodować, uczyniła to, czego od niej oczekiwano. Teraz powalczy o swoje, postanowiła. Nie interesuje jej, w jakim stopniu małżeństwo z zamożnym tłustym kuzynem priore contrada dell’Oca, dzielnicy Gęsi, miałoby zwiększyć szansę jej rodziny na wygraną w Palio.
– Jeszcze nie jest moim mężem – odparła poirytowana i dodała: – Zaręczyny też nie zostały oficjalnie ogłoszone. Może znajdę sposób, żeby się z tego wyplątać.
Zrobi to, jeśli tylko nadarzy się okazja, obiecała sobie. Przerażał ją lubieżny wzrok Ridolfa. Była przekonana, że widział w niej jedynie kolejny nabytek, powiększający już i tak imponujący stan posiadania. Elisabecie nie uśmiechał się los niewolnicy żadnego mężczyzny, a już najmniej tego tłuściocha.
– To nie takie proste – zauważyła kuzynka. – Chyba pozostaje ci tylko wzięcie sobie kochanka. – Contessina zaczerwieniła się, wymawiając ostatnie słowo.
Sama nie wpadłaby na to, pomyślała Elisabeta. Musiała podsłuchać matkę plotkującą z innymi kobietami. Zaśmiała się i powiedziała:
– Właśnie! To doskonały sposób. – Byłby to skandal, o jakiego wywołaniu przemyśliwała, lecz lista kandydatów na jego bohatera była rozpaczliwie krótka. Rozejrzała się i dodała: – Tyle że Fabrizio jest za stary, wolałabym kogoś młodszego, z większym temperamentem. Wprawdzie Alberto jest młody, ale cuchnie czosnkiem. – Zmarszczyła nos.
– Ja tylko żartowałam! – zastrzegła się przerażona Contessina, podnosząc głos. – Chciałam ci uzmysłowić, jakie to niedorzeczne!
– Co jest niedorzeczne? – Nagle z otaczającego kuzynki tłumu wyłonił się Giuliano, brat Contessiny, i objął siostrę ramieniem.
Był przystojny i miał nieokiełznaną naturę, ale mężczyznom wolno było więcej niż kobietom. Nikt go nie potępiał za swobodny styl życia.
– Zerwanie zaręczyn – odrzekła Contessina.
– Twoja siostra podsunęła mi myśl, żebym wzięła sobie kochanka. – Elisabeta stanęła przy Giulianie i wzięła go pod rękę.
– Nieprawda! – zaperzyła się Contessina.
– Aha, ostatnia przygoda przed małżeńską stabilizacją? – Ciemne oczy Giuliana rozbłysły zrozumieniem. – Jako wdowa mogłabyś sobie na to pozwolić, ale ponieważ już jesteś zaręczona, nie wchodzi to w rachubę. Chyba że będziesz bardzo dyskretna i twój wybranek nie będzie pochodził z wrogiej dzielnicy.
Z contrada przyszłego męża konkurowały dwie dzielnice: contrada della Torre, dzielnica Wieży, oraz contrada dell’Aquila, dzielnica Orła. To o nich mówił Giuliano, pomyślała Elisabeta.
Contessina przyglądała się im badawczo, mając nadzieję i oczekując, że w każdej chwili przyznają, że żartowali.
Tymczasem Elisabeta była daleka od żartów. Dlaczego nie miałaby wziąć sobie kochanka choćby tylko na tę jedną noc? Być może nie musi wywoływać publicznego skandalu, wystarczy, że uczyni to wyłącznie dla własnej satysfakcji. Zasługuje na odrobinę przyjemności i bliskości. Tak długo jest samotna. Brakowało jej Lorenza, mimo że ich małżeństwo nie należało do szczególnie udanych. Czy to grzech chcieć spędzić jedną noc w ramionach przystojnego mężczyzny? Nikt o niczym się nie dowie, o ile ona się o to postara.
– Któż by to mógł być, Elisabeto?
Żartobliwy nacisk ze strony Giuliana podsycał jej szaleńczy zamiar. Uczyni to, jeśli znajdzie się odpowiedni mężczyzna. Spojrzała na plac w kierunku łuku, który wyznaczał granicę dzielnicy, i zamarła. Najwyraźniej wszyscy święci postanowili przywieść ją do grzechu. Mężczyzna, którego spostrzegła, był tak wysoki, że sam wzrost wystarczył, by wyróżniał się w tłumie. A te szerokie bary, a twarz! Nawet z tej odległości budziła zachwyt. Otaczały ją ciemnobrązowe włosy, dłuższe niż u większości mężczyzn obecnych na placu, sięgające ramion, opadające na bok nad prawą brwią. Nieznajomy nie pochodził z wrogiej dzielnicy, ale był o wiele bardziej ekscytujący, albowiem był obcy. Takiego właśnie szukała.
Spojrzała prowokacyjnie na Giuliana i zadała sobie w duchu pytanie, czy zaryzykować. Byłoby to zachowanie śmiałe nawet jak na nią, ale atmosfera dzisiejszego wieczoru skłaniała do odważnych, niekonwencjonalnych posunięć. W mieście panował odświętny nastrój. Pierwszą tegoroczną gonitwę, lipcową, mieli za sobą. Jej wuj triumfował. Teraz koncentrował się na przygotowaniach do drugiej, sierpniowej. Dzisiejszego wieczoru obchodzono La Sagra del Fragole, święto zbioru truskawek. Nie ona jedna ulegnie czarowi tej letniej nocy. Podjęła decyzję.
– Już wybrałam, to on – powiedziała, wskazując nieznacznym ruchem głowy.
Tymczasem nie ona jedna zauważyła obcego. Kierowały się ku niemu oczy większości kobiet obecnych na placu. Musiała działać szybko, bo signora Bernardi była bliżej przystojnego nieznajomego.
Elisabeta wyprostowała ramiona, obciągnęła wycięty w karo dekolt sukni, odsłaniając półkule piersi nad ściśle zasznurowanym gorsetem. Nie będzie się ścigała z innymi kobietami, musi jednak sprawić, by on zrozumiał jej intencje i doszedł do przekonania, że warto na nią poczekać. Uśmiechnęła się prowokacyjnie do kuzyna i z wysoko uniesioną głową, kołysząc biodrami, ruszyła przez plac.