- W empik go
Kochankowie z komuny - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Kochankowie z komuny - ebook
Kolejki w mięsnym — gabinety pieszczot, stan wojenny — niespodziewane wakacje, studencki strajk — raj dla flirciarzy? To nie nostalgia za komuną, to wspomnienie o dojrzewaniu w czasach, które domagały się zdecydowanych wyborów. Historie bohaterów ukazują niezwykłą przewrotność losu wobec tych, którzy nie umieli bądź nie chcieli sprostać jego wyzwaniom.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65543-08-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział I Ugór
Dziadek Tomka oznajmił pewnego razu, że nie chce umierać. Sytuacja była co najmniej niezręczna: Mikołaj miał już osiemdziesiąt lat z okładem, jego dzieci posiwiały a wnuki dojrzały, Pan Bóg, zawsze życzliwy Mikołajowi, szykował już tam miejsce i jakąś wspaniałą nagrodę — a on nagle się zbuntował. Orzekł, że wcale mu niespieszno na drugi świat. A najchętniej to by chciał, żeby święty Piotr o nim zapomniał, wymazał z rejestrów. Mikołaju — mówili mu sąsiedzi, gdy już o dziadkowym proteście zrobiło się głośno w całym miasteczku. — Tak nie można! Na każdego przychodzi czas. Nie przynoście nam wstydu, Mikołaju! Coście tacy zachłanni? A on, choć faktycznie się wstydził, że nie chce mu się jeszcze umierać, przez długi czas migał się od kosy. Klepsydry informujące o odejściu Mikołaja wszyscy przyjęli z ulgą, choć oczywiście żałowali i opłakiwali go, bo był zacnym i dobrym człowiekiem.
Mikołaj pochodził z Podkarpacia. Był typowym dziadkiem. Można by nawet rzec, że mógłby stanowić archetyp wyobrażeń o wszystkich dziadkach na świecie. Siwiutki, drobny, w nieodłącznej kamizelce i wyświechtanej czapce, pachnący końskim potem, świeżo skoszoną trawą i czerstwym chlebem, nosił w sobie jakąś dziadkową pewność, spokój i równowagę. Lato bywało deszczowe lub upalne, dzieci płakały albo się śmiały, życie miało sens albo nie miało — ale dziadek Mikołaj był zawsze taki sam; przechadzał się po podwórku w takim samym, niezmąconym, pogodnym nastroju.
W dzień jego pogrzebu Tomek wyszedł na ugór — górzystą łąkę, gdzie chodził pasać krowy — i przysiadł na pniaku, na którym zawsze siadał dziadek i strugał swoim czerwonym scyzorykiem patyki. Rozciągał się stąd widok prawie na całą wioskę, która umościła się w malowniczej dolinie. Dzieliła ją na pół ciemnoniebieska szosa, po której jeździły drabiniaste wozy, a bardzo rzadko — samochody. Za nią znów wznosiły się góry, podzielone, jak szachownica, żółto — zielonymi kwadratami pól, czarnymi plamami lasów. Niezwykła akustyka sprawiała, że na ugorze słychać było każdy głośniejszy dźwięk, jaki tworzyła miejscowość: matki nawołujące dzieci, dzieci pokrzykujące na bydło, porykiwania krów — wszystko to tworzyło swoistą muzykę, łagodnie kołyszącą dziadka do drzemki. Widok był również imponujący. Wzniesienia po przeciwnej stronie były żywą ilustracją tego, który z gospodarzy dobrze się sprawił, a który ociągał w pracach polowych. Ludziki wielkości chrabąszczy uwijały się przy snopkach, a dziadek, niczym wielki karbowy, nadzorował z daleka postępy w żniwach. Tomek pamiętał, że stąd kiedyś obserwował przez lornetkę miłosną parę, która wybrała się do lasu, będąc pewna, że odludzie chroni ją przed wścibskimi oczami podglądaczy. O nie! Na ugorze nic nie mogło pozostać tajemnicą. To było ulubione miejsce dziadka Mikołaja, który siedząc na pniaku i majstrując scyzorykiem w drewnie miał wszystko na oku. Nic ważnego nie działo się bez jego wiedzy. I jak tu bez żalu żegnać się ze światem?
***
Tomek rozumiał dziadka. I bardzo mu zazdrościł. Dziadek powoził drabiniastym wozem, jak długo tylko chciał. Ostrzył kosę wysłużoną, cienką osełką i nikt nie upominał go, żeby uważał, bo przytnie się w palec. Ba, mógł jeździć na kasztance na oklep do upadłego i nikt by mu złego słowa nie powiedział! Z niezrozumiałych dla Tomka powodów w ogóle tego nie czynił, tylko czasem sadzał swego wnuka na opasły grzbiet koński i pozwalał tak mu przejść majestatycznie parę kroków. Za krótko! Ach, o wiele za mało!
Tymczasem Tomek musiał wkładać wiele wysiłku w to, by wymusić na dorosłych rozdawanie przyjemności w ilości wystarczającej. Kromka ciepłego chleba, skropiona wodą i posypana cukrem, to rarytas, ale dopiero dwie albo trzy dawały poczucie spełnienia. Dlaczego dorosłych trzeba przekonywać, że jazda rowerem „Ukraina” wokoło wielkiej lipy musi trwać dłużej niż pół godziny, bo inaczej do bani z taką rozrywką? Dlaczego nie rozumieją, że puszczanie statków z kory ma sens tylko w czasie deszczu, bo tylko wtedy w glinianych koleinach drogi płyną groźne, spienione rzeki i każda wyprawa statkiem niesie dreszcz ryzyka? Dorośli niepotrzebnie, natrętnie domagają się końca („Przestańcie już hałasować!”, „Jak długo można oglądać telewizję!”, „Czy wy nie rozumiecie, że dawno powinniście spać…”, itp.), a przecież taka choćby zabawa z kuzynkami w „Państwa — miasta” nie powinna się kończyć w ogóle.
Tomasz gardził zdroworozsądkowym światem dorosłych i lekceważącym prychnięciem zbywał wszelkie uwagi „jak dorośniesz, to zobaczysz…”. Siedział w autobusie i zerkał przez tylną szybę na wlokące się za „Jelczem” samochody. „Wyprzedzaj, wyprzedzaj!” dopingował gorąco kierowców do bardziej energicznej jazdy i dawał im zachęcające znaki. Ci jakby udawali, że go nie widzą i wlekli się majestatycznie w kolumnie. Wtedy przyrzekł sobie solennie, że gdy będzie jako dorosły jeździł samochodem, nigdy przenigdy nie da się wyprzedzić i nie zapomni, jaką frajdą jest prawdziwe ściganie. Zapisał nawet to życzenie na kartce, wsadził w puszkę po farbie olejnej i zakopał pod małym kasztanem, który zasadził dwa lata wcześniej. Na wypadek, gdyby później zapomniał albo chciał się tego wyprzeć. Kto wie, co też dorosłemu może przyjść do głowy…
***
Kuzynka Róża, która naprawdę miała na imię Renata, ale wszyscy z niejasnych powodów zmieniali jej imię, patrzyła mu bacznie w oczy.
— Wiesz, że straszy u nas, w drewutni? — jej czarne ślepia płonęły od nieskrywanej emocji.
Tomek wiele razy dał się już uwieść niesamowitym opowieściom Róży o utopcach, wisielcach, czarownicach. Lubił dreszczyk strachu, jaki go przechodził, ilekroć musiał później patrzeć w ciemne okno kuchni („Pokazała się tam biała twarz kobiety, obwiązana chustką, wiesz? Była młoda, piękna, ale też bardzo smutna… dziadek Mikołaj myślał, że chce wejść do chałupy, więc wyszedł za drzwi, ale na dworze nikogo nie było… pod oknem nie było też żadnych śladów, a właśnie spadł świeży śnieg…”). Jednak z drewutnią to już przesadziła. Chce go nabrać. Udał więc, że jej wierzy i poszli oboje do schowka, gdzie pięknie pachniało starym drewnem i wilgocią, i gdzie dziadek Mikołaj uśmiercał kury na niedzielny obiad (ciemna plama przy pieńku z wbitą siekierą była świadectwem tego, dziejącego się co tydzień, drobiowego dramatu).
- Jak jest ciemno i cicho, można usłyszeć jęk starego kowala… którego tu zabili Niemcy — Róża przysunęła się blisko, a Tomasza pod wpływem ciepła bijącego od jej opalonego ramienia znów zaczęło dręczyć pytanie, czy są możliwe bliższe związki pomiędzy kuzynostwem.
Róża była fajna, opowiadała świńskie kawały, nie usiedziała długo na jednym miejscu i zaczęły jej rosnąć cycki, co Tomasz mógł teraz stwierdzić naocznie, bo kuzynka nie nauczyła się jeszcze kobiecego wstydu, który każe przysłaniać drugorzędne cechy płciowe. Ale ponieważ tkwił jeszcze w wieku, w którym miłość idzie w parze z sadyzmem, wyrwał się nagle z ciemnej drewutni i zatrzasnął za sobą drzwi nasłuchując, jak przerażona Róża poradzi sobie sama z jękiem kowala.
-Tomeeeeeeek! — darła się jak opętana.
- I co, jęczy? — chichotał przez szparę w drzwiach.
Róża płakała i błagała, aż wreszcie ucichła. Usatysfakcjonowany Tomek uchylił drzwi. Kuzynka tkwiła skulona w kącie, a oczy miała szeroko otwarte ze strachu, wpatrzone w jeden punkt. Tomek powędrował za jej wzrokiem. Na co się tak gapi? Teraz zauważył ze zdziwieniem, że na przeciwległej ścianie widniała ciemna plama, mniejsza od tej, której sprawcą był dziadek, ścinając głowy kurom, ale tego samego rodzaju. Tomek przysiągłby, że jej tam wcześniej nie było, bo i skąd? Ale mógł się mylić. Czy Róża wiedziała coś więcej na ten temat? Nawet jeśli, to musiał uzbroić się w cierpliwość. Po tamtym zdarzeniu zachorowała przez tydzień i zabroniła Tomkowi wchodzić do jej pokoju.
***
Róża nie mogła pójść na pochód pierwszomajowy i z tego powodu obraziła się na Tomasza jeszcze bardziej. Pochód to było wydarzenie, na które czekało się cały rok. Tego dnia, podobnie jak w święto Bożego Ciała, zawsze była piękna, słoneczna pogoda. Widocznie komuniści mieli dobre układy z Panem Bogiem, rozmyślał Tomek. Przykuta do łóżka od wielu lat babcia Tomka wprawdzie na temat komunistów nic nie mówiła, ale piękną pogodę na Boże Ciało przepowiadała pewnie, nawet jeśli dzień wcześniej okropnie lało i wiało. „Czuwajcie i módlcie się, bo nie znacie dnia ani godziny, kiedy Syn Człowieczy przyjdzie!” wołała jak starotestamentowy prorok unosząc się na łóżku i machając wychudłą dłonią. Tomka przechodziły mimowolnie dreszcze. „Babciu, będzie jutro słońce na procesję?” pytał, żeby zmienić temat. „To boży dzień. Słoneczko będzie, oj będzie, zobaczysz, Franciszku!” — babka miała kłopoty z pamięcią, więc obdarowywała Tomka co rusz litanią nowych imion. I nazajutrz, faktycznie, chmury wstydliwie rozpierzchały się z rana, a słońce triumfalnie rozbłyskało akurat, gdy ksiądz proboszcz wychodził przed kościół z Najświętszym Sakramentem.
Więc 1 maja było podobnie. Dudniła muzyka, strzelały korkowce, uciekały w górę kolorowe balony — a wszystkiemu temu przyglądało się łagodne, majowe słońce. Wujek, ubrany w odświętny mundur ormowca, obejmował wyelegantowaną ciotkę, wołał Tomka i maszerowali w stronę rynku miasteczka w takt wszechobecnego marsza orkiestry wojskowej, który roznosił się po całej okolicy.
Dzięki uprzywilejowanej pozycji wujka mogli stać bardzo blisko trybuny, przed którą defilowali odświętnie ubrani ludzie. Tomek popijał swój ulubiony napój, co się zwał „Fruktolemon”, i czekał, aż będą przechodzić żołnierze. To była jedyna okazja, by przyjrzeć się z bliska karabinom. Podobali mu się też sportowcy, bo mieli ładne dresy, a jeśli szli w pochodzie zapaśnicy, to zawsze przed trybuną wykonywali salta, tak zwane fiflaki, które publiczność nagradzała burzliwymi oklaskami.
Tego dnia wujek naprawdę okazywał się bardzo ważny. Ściskali mu ręce otyli, ogorzali na twarzach panowie w garniturach, kłaniali się z daleka jego znajomi, a nawet pozdrawiali go czasem skinieniem głowy bardzo ważni osobnicy na trybunie. Tomek był dumny z wujka i jego munduru. Dopytywał się kiedyś, czym wujek się zajmuje i usłyszał, że jest kimś w rodzaju milicjanta — ochotnika. „To łapiesz złodziei?” pytał podekscytowany. Wujek robił tajemnicze miny, a Tomek wyobrażał sobie, że może jego chrzestny jest tajnym agentem i od czasu do czasu wykonuje zadania specjalne. Trudno było co prawda posądzić wujka Eugeniusza o jakieś związki z Bondem — był niski, grubawy i bardzo poczciwy — jednak dobrze było wierzyć, że ma się bohatera w rodzinie.
Pewnego razu jednak okazało się, że bycie ormowcem oznacza nie tylko splendory podczas pierwszomajowych pochodów, ale również niesie ze sobą poważne niebezpieczeństwa. Jak zwykle w sobotę odbywały się zabawy w remizie strażackiej, na której członkowie ORMO dbali o porządek. Wujek miał wracać do domu jak zwykle nad ranem, kiedy ostatni balowicze opuszczą budynek straży. Niestety, tego dnia miał imieniny i koledzy domagali się wódki. A że wujek miał słabą głowę, po spełnieniu kilku toastów ułożył się do spania w szatni i koledzy, radzi nieradzi, postanowili go tam zostawić. Drugiego dnia miasteczko przeszyła lotem błyskawicy wieść, że popełniono morderstwo. Nieznani sprawcy zakłuli nożem samotnie wracającego z remizy strażaka na drodze, którą miał iść wujek Eugeniusz. Szeptano, że bandyci czyhali właśnie na działacza ORMO, bo już znacznie wcześniej roznosiła się po wsi plotka, że będą polować na czerwonych. Wujek lekceważył niebezpieczeństwo. „Co ma być, to będzie” stwierdzał filozoficznie na prośby ciotki, by bardziej na siebie uważał. No i miał rację. Pijaństwo ocaliło mu życie.
Tomek, który usłyszał tę historię od wstrząśniętej Róży, razem z nią nie posiadał się z oburzenia, że ktoś mógłby dybać na życie dobrodusznego wujka. Róża już coś tam domyślała się, że powodem wrogości jest patriotyczna działalność jej ojca. Tomek nienawidził z całego serca tych, którzy chcieli zrobić krzywdę jego najlepszemu na świecie wujkowi. Nie rozumiał tego i szukał sposobności, by spytać o to, dlaczego na świecie jest tyle bezrozumnego zła i czemu dobro, ucieleśnione w osobie jego bohaterskiego wujka, jest takie słabe?
Eugeniusz zmienił się od tego czasu. Posiwiał, posmutniał, już nie żartował z Tomkiem tak jak kiedyś. Nie wracał już po zmroku. Przed spaniem robił obchód po całym domu, sprawdzając okna i drzwi. Nie widywał się też z nikim. Zrobił wprawdzie wyjątek dla księdza proboszcza, który przyszedł go odwiedzić, ale trudno było sobie wyobrazić, żeby było inaczej. Księdza tu przyjmował każdy. „Oj, Gienek, Gienek” wzdychał nad nim stary proboszcz, gdy siedzieli na werandzie przy szklankach z herbatą. „Pokumałeś się z czerwonymi, do kościoła nie chodzisz…”. Tomek już nie usłyszał, co wuj odpowiedział, bo ciotka przegoniła go na dwór.
Eugeniusz od tej pory najlepiej chyba czuł się na ugorze, pasąc krowy, bo coraz częściej wyręczał ciotkę i kuzynki w tym obowiązku. Tomek, który wybrał się tam któregoś dnia, zobaczył wujka siedzącego na miejscu dziadka Mikołaja. Nie strugał jednak patyków, ale czytał. (Miłość do książek wyróżniała go w całym miasteczku. Miał wielką bibliotekę i znany był z pedantycznej troski o swój księgozbiór). Tomek uznał, że nadarza się okazja, by zagadnąć go o tamte wydarzenia i dowiedzieć się, kim są ci czerwoni. Eugeniusz długo wahał się i wzdychał, aż wreszcie powiedział:
— Widzisz, to polityka. Źli ludzie nie chcą, żeby Polska była socjalistyczna.
Tomka oczarowało nowo poznane słowo.
— A co to jest socjalizm, wujku?
Eugeniusz znów trochę powzdychał i gładził w zamyśleniu okładkę książki.
— Widzisz, socjalizm jest po to, żeby ludziom dobrze się żyło… by byli równi… by wszystkie kraje żyły ze sobą w przyjaźni… żebyś mógł chodzić do szkoły… i żeby mogły być pochody pierwszomajowe…
Tomek od razu pokochał socjalizm, bo całkowicie się z nim zgadzał. Najbardziej oczywiście pragnął, żeby były pochody pierwszomajowe. Nie chciał też krzywdy kochanego wujka, więc pragnął całkowitego zwycięstwa socjalizmu, o którym Eugeniusz opowiadał mu nieco później. Modlił się więc często kończąc prośby do Pana Boga słowami „…i daj nam zwycięstwo socjalizmu, amen”.
***
Róża go zdradziła. Przyjechał jakiś chłopak z miasteczka na rosyjskim motorku, który nazywał się „Wierchowina” i bardzo głośno warczał, a kuzynka prysnęła się dezodorantem, przepłukała buzię herbatką miętową, zakręciła się, wskoczyła na tylne siedzenie… objęła mocno właściciela „Wierchowiny” — i tyle ich było widać! Tomek wdychał słodkawy dym spalin i obiecał sobie, że już nigdy się do Róży nie odezwie. Propozycja małżeństwa oczywiście też już nie wchodziła w grę. Jeszcze go będzie prosić! Będzie ją ignorował, traktował jak powietrze!
Darmowy fragment
Dziadek Tomka oznajmił pewnego razu, że nie chce umierać. Sytuacja była co najmniej niezręczna: Mikołaj miał już osiemdziesiąt lat z okładem, jego dzieci posiwiały a wnuki dojrzały, Pan Bóg, zawsze życzliwy Mikołajowi, szykował już tam miejsce i jakąś wspaniałą nagrodę — a on nagle się zbuntował. Orzekł, że wcale mu niespieszno na drugi świat. A najchętniej to by chciał, żeby święty Piotr o nim zapomniał, wymazał z rejestrów. Mikołaju — mówili mu sąsiedzi, gdy już o dziadkowym proteście zrobiło się głośno w całym miasteczku. — Tak nie można! Na każdego przychodzi czas. Nie przynoście nam wstydu, Mikołaju! Coście tacy zachłanni? A on, choć faktycznie się wstydził, że nie chce mu się jeszcze umierać, przez długi czas migał się od kosy. Klepsydry informujące o odejściu Mikołaja wszyscy przyjęli z ulgą, choć oczywiście żałowali i opłakiwali go, bo był zacnym i dobrym człowiekiem.
Mikołaj pochodził z Podkarpacia. Był typowym dziadkiem. Można by nawet rzec, że mógłby stanowić archetyp wyobrażeń o wszystkich dziadkach na świecie. Siwiutki, drobny, w nieodłącznej kamizelce i wyświechtanej czapce, pachnący końskim potem, świeżo skoszoną trawą i czerstwym chlebem, nosił w sobie jakąś dziadkową pewność, spokój i równowagę. Lato bywało deszczowe lub upalne, dzieci płakały albo się śmiały, życie miało sens albo nie miało — ale dziadek Mikołaj był zawsze taki sam; przechadzał się po podwórku w takim samym, niezmąconym, pogodnym nastroju.
W dzień jego pogrzebu Tomek wyszedł na ugór — górzystą łąkę, gdzie chodził pasać krowy — i przysiadł na pniaku, na którym zawsze siadał dziadek i strugał swoim czerwonym scyzorykiem patyki. Rozciągał się stąd widok prawie na całą wioskę, która umościła się w malowniczej dolinie. Dzieliła ją na pół ciemnoniebieska szosa, po której jeździły drabiniaste wozy, a bardzo rzadko — samochody. Za nią znów wznosiły się góry, podzielone, jak szachownica, żółto — zielonymi kwadratami pól, czarnymi plamami lasów. Niezwykła akustyka sprawiała, że na ugorze słychać było każdy głośniejszy dźwięk, jaki tworzyła miejscowość: matki nawołujące dzieci, dzieci pokrzykujące na bydło, porykiwania krów — wszystko to tworzyło swoistą muzykę, łagodnie kołyszącą dziadka do drzemki. Widok był również imponujący. Wzniesienia po przeciwnej stronie były żywą ilustracją tego, który z gospodarzy dobrze się sprawił, a który ociągał w pracach polowych. Ludziki wielkości chrabąszczy uwijały się przy snopkach, a dziadek, niczym wielki karbowy, nadzorował z daleka postępy w żniwach. Tomek pamiętał, że stąd kiedyś obserwował przez lornetkę miłosną parę, która wybrała się do lasu, będąc pewna, że odludzie chroni ją przed wścibskimi oczami podglądaczy. O nie! Na ugorze nic nie mogło pozostać tajemnicą. To było ulubione miejsce dziadka Mikołaja, który siedząc na pniaku i majstrując scyzorykiem w drewnie miał wszystko na oku. Nic ważnego nie działo się bez jego wiedzy. I jak tu bez żalu żegnać się ze światem?
***
Tomek rozumiał dziadka. I bardzo mu zazdrościł. Dziadek powoził drabiniastym wozem, jak długo tylko chciał. Ostrzył kosę wysłużoną, cienką osełką i nikt nie upominał go, żeby uważał, bo przytnie się w palec. Ba, mógł jeździć na kasztance na oklep do upadłego i nikt by mu złego słowa nie powiedział! Z niezrozumiałych dla Tomka powodów w ogóle tego nie czynił, tylko czasem sadzał swego wnuka na opasły grzbiet koński i pozwalał tak mu przejść majestatycznie parę kroków. Za krótko! Ach, o wiele za mało!
Tymczasem Tomek musiał wkładać wiele wysiłku w to, by wymusić na dorosłych rozdawanie przyjemności w ilości wystarczającej. Kromka ciepłego chleba, skropiona wodą i posypana cukrem, to rarytas, ale dopiero dwie albo trzy dawały poczucie spełnienia. Dlaczego dorosłych trzeba przekonywać, że jazda rowerem „Ukraina” wokoło wielkiej lipy musi trwać dłużej niż pół godziny, bo inaczej do bani z taką rozrywką? Dlaczego nie rozumieją, że puszczanie statków z kory ma sens tylko w czasie deszczu, bo tylko wtedy w glinianych koleinach drogi płyną groźne, spienione rzeki i każda wyprawa statkiem niesie dreszcz ryzyka? Dorośli niepotrzebnie, natrętnie domagają się końca („Przestańcie już hałasować!”, „Jak długo można oglądać telewizję!”, „Czy wy nie rozumiecie, że dawno powinniście spać…”, itp.), a przecież taka choćby zabawa z kuzynkami w „Państwa — miasta” nie powinna się kończyć w ogóle.
Tomasz gardził zdroworozsądkowym światem dorosłych i lekceważącym prychnięciem zbywał wszelkie uwagi „jak dorośniesz, to zobaczysz…”. Siedział w autobusie i zerkał przez tylną szybę na wlokące się za „Jelczem” samochody. „Wyprzedzaj, wyprzedzaj!” dopingował gorąco kierowców do bardziej energicznej jazdy i dawał im zachęcające znaki. Ci jakby udawali, że go nie widzą i wlekli się majestatycznie w kolumnie. Wtedy przyrzekł sobie solennie, że gdy będzie jako dorosły jeździł samochodem, nigdy przenigdy nie da się wyprzedzić i nie zapomni, jaką frajdą jest prawdziwe ściganie. Zapisał nawet to życzenie na kartce, wsadził w puszkę po farbie olejnej i zakopał pod małym kasztanem, który zasadził dwa lata wcześniej. Na wypadek, gdyby później zapomniał albo chciał się tego wyprzeć. Kto wie, co też dorosłemu może przyjść do głowy…
***
Kuzynka Róża, która naprawdę miała na imię Renata, ale wszyscy z niejasnych powodów zmieniali jej imię, patrzyła mu bacznie w oczy.
— Wiesz, że straszy u nas, w drewutni? — jej czarne ślepia płonęły od nieskrywanej emocji.
Tomek wiele razy dał się już uwieść niesamowitym opowieściom Róży o utopcach, wisielcach, czarownicach. Lubił dreszczyk strachu, jaki go przechodził, ilekroć musiał później patrzeć w ciemne okno kuchni („Pokazała się tam biała twarz kobiety, obwiązana chustką, wiesz? Była młoda, piękna, ale też bardzo smutna… dziadek Mikołaj myślał, że chce wejść do chałupy, więc wyszedł za drzwi, ale na dworze nikogo nie było… pod oknem nie było też żadnych śladów, a właśnie spadł świeży śnieg…”). Jednak z drewutnią to już przesadziła. Chce go nabrać. Udał więc, że jej wierzy i poszli oboje do schowka, gdzie pięknie pachniało starym drewnem i wilgocią, i gdzie dziadek Mikołaj uśmiercał kury na niedzielny obiad (ciemna plama przy pieńku z wbitą siekierą była świadectwem tego, dziejącego się co tydzień, drobiowego dramatu).
- Jak jest ciemno i cicho, można usłyszeć jęk starego kowala… którego tu zabili Niemcy — Róża przysunęła się blisko, a Tomasza pod wpływem ciepła bijącego od jej opalonego ramienia znów zaczęło dręczyć pytanie, czy są możliwe bliższe związki pomiędzy kuzynostwem.
Róża była fajna, opowiadała świńskie kawały, nie usiedziała długo na jednym miejscu i zaczęły jej rosnąć cycki, co Tomasz mógł teraz stwierdzić naocznie, bo kuzynka nie nauczyła się jeszcze kobiecego wstydu, który każe przysłaniać drugorzędne cechy płciowe. Ale ponieważ tkwił jeszcze w wieku, w którym miłość idzie w parze z sadyzmem, wyrwał się nagle z ciemnej drewutni i zatrzasnął za sobą drzwi nasłuchując, jak przerażona Róża poradzi sobie sama z jękiem kowala.
-Tomeeeeeeek! — darła się jak opętana.
- I co, jęczy? — chichotał przez szparę w drzwiach.
Róża płakała i błagała, aż wreszcie ucichła. Usatysfakcjonowany Tomek uchylił drzwi. Kuzynka tkwiła skulona w kącie, a oczy miała szeroko otwarte ze strachu, wpatrzone w jeden punkt. Tomek powędrował za jej wzrokiem. Na co się tak gapi? Teraz zauważył ze zdziwieniem, że na przeciwległej ścianie widniała ciemna plama, mniejsza od tej, której sprawcą był dziadek, ścinając głowy kurom, ale tego samego rodzaju. Tomek przysiągłby, że jej tam wcześniej nie było, bo i skąd? Ale mógł się mylić. Czy Róża wiedziała coś więcej na ten temat? Nawet jeśli, to musiał uzbroić się w cierpliwość. Po tamtym zdarzeniu zachorowała przez tydzień i zabroniła Tomkowi wchodzić do jej pokoju.
***
Róża nie mogła pójść na pochód pierwszomajowy i z tego powodu obraziła się na Tomasza jeszcze bardziej. Pochód to było wydarzenie, na które czekało się cały rok. Tego dnia, podobnie jak w święto Bożego Ciała, zawsze była piękna, słoneczna pogoda. Widocznie komuniści mieli dobre układy z Panem Bogiem, rozmyślał Tomek. Przykuta do łóżka od wielu lat babcia Tomka wprawdzie na temat komunistów nic nie mówiła, ale piękną pogodę na Boże Ciało przepowiadała pewnie, nawet jeśli dzień wcześniej okropnie lało i wiało. „Czuwajcie i módlcie się, bo nie znacie dnia ani godziny, kiedy Syn Człowieczy przyjdzie!” wołała jak starotestamentowy prorok unosząc się na łóżku i machając wychudłą dłonią. Tomka przechodziły mimowolnie dreszcze. „Babciu, będzie jutro słońce na procesję?” pytał, żeby zmienić temat. „To boży dzień. Słoneczko będzie, oj będzie, zobaczysz, Franciszku!” — babka miała kłopoty z pamięcią, więc obdarowywała Tomka co rusz litanią nowych imion. I nazajutrz, faktycznie, chmury wstydliwie rozpierzchały się z rana, a słońce triumfalnie rozbłyskało akurat, gdy ksiądz proboszcz wychodził przed kościół z Najświętszym Sakramentem.
Więc 1 maja było podobnie. Dudniła muzyka, strzelały korkowce, uciekały w górę kolorowe balony — a wszystkiemu temu przyglądało się łagodne, majowe słońce. Wujek, ubrany w odświętny mundur ormowca, obejmował wyelegantowaną ciotkę, wołał Tomka i maszerowali w stronę rynku miasteczka w takt wszechobecnego marsza orkiestry wojskowej, który roznosił się po całej okolicy.
Dzięki uprzywilejowanej pozycji wujka mogli stać bardzo blisko trybuny, przed którą defilowali odświętnie ubrani ludzie. Tomek popijał swój ulubiony napój, co się zwał „Fruktolemon”, i czekał, aż będą przechodzić żołnierze. To była jedyna okazja, by przyjrzeć się z bliska karabinom. Podobali mu się też sportowcy, bo mieli ładne dresy, a jeśli szli w pochodzie zapaśnicy, to zawsze przed trybuną wykonywali salta, tak zwane fiflaki, które publiczność nagradzała burzliwymi oklaskami.
Tego dnia wujek naprawdę okazywał się bardzo ważny. Ściskali mu ręce otyli, ogorzali na twarzach panowie w garniturach, kłaniali się z daleka jego znajomi, a nawet pozdrawiali go czasem skinieniem głowy bardzo ważni osobnicy na trybunie. Tomek był dumny z wujka i jego munduru. Dopytywał się kiedyś, czym wujek się zajmuje i usłyszał, że jest kimś w rodzaju milicjanta — ochotnika. „To łapiesz złodziei?” pytał podekscytowany. Wujek robił tajemnicze miny, a Tomek wyobrażał sobie, że może jego chrzestny jest tajnym agentem i od czasu do czasu wykonuje zadania specjalne. Trudno było co prawda posądzić wujka Eugeniusza o jakieś związki z Bondem — był niski, grubawy i bardzo poczciwy — jednak dobrze było wierzyć, że ma się bohatera w rodzinie.
Pewnego razu jednak okazało się, że bycie ormowcem oznacza nie tylko splendory podczas pierwszomajowych pochodów, ale również niesie ze sobą poważne niebezpieczeństwa. Jak zwykle w sobotę odbywały się zabawy w remizie strażackiej, na której członkowie ORMO dbali o porządek. Wujek miał wracać do domu jak zwykle nad ranem, kiedy ostatni balowicze opuszczą budynek straży. Niestety, tego dnia miał imieniny i koledzy domagali się wódki. A że wujek miał słabą głowę, po spełnieniu kilku toastów ułożył się do spania w szatni i koledzy, radzi nieradzi, postanowili go tam zostawić. Drugiego dnia miasteczko przeszyła lotem błyskawicy wieść, że popełniono morderstwo. Nieznani sprawcy zakłuli nożem samotnie wracającego z remizy strażaka na drodze, którą miał iść wujek Eugeniusz. Szeptano, że bandyci czyhali właśnie na działacza ORMO, bo już znacznie wcześniej roznosiła się po wsi plotka, że będą polować na czerwonych. Wujek lekceważył niebezpieczeństwo. „Co ma być, to będzie” stwierdzał filozoficznie na prośby ciotki, by bardziej na siebie uważał. No i miał rację. Pijaństwo ocaliło mu życie.
Tomek, który usłyszał tę historię od wstrząśniętej Róży, razem z nią nie posiadał się z oburzenia, że ktoś mógłby dybać na życie dobrodusznego wujka. Róża już coś tam domyślała się, że powodem wrogości jest patriotyczna działalność jej ojca. Tomek nienawidził z całego serca tych, którzy chcieli zrobić krzywdę jego najlepszemu na świecie wujkowi. Nie rozumiał tego i szukał sposobności, by spytać o to, dlaczego na świecie jest tyle bezrozumnego zła i czemu dobro, ucieleśnione w osobie jego bohaterskiego wujka, jest takie słabe?
Eugeniusz zmienił się od tego czasu. Posiwiał, posmutniał, już nie żartował z Tomkiem tak jak kiedyś. Nie wracał już po zmroku. Przed spaniem robił obchód po całym domu, sprawdzając okna i drzwi. Nie widywał się też z nikim. Zrobił wprawdzie wyjątek dla księdza proboszcza, który przyszedł go odwiedzić, ale trudno było sobie wyobrazić, żeby było inaczej. Księdza tu przyjmował każdy. „Oj, Gienek, Gienek” wzdychał nad nim stary proboszcz, gdy siedzieli na werandzie przy szklankach z herbatą. „Pokumałeś się z czerwonymi, do kościoła nie chodzisz…”. Tomek już nie usłyszał, co wuj odpowiedział, bo ciotka przegoniła go na dwór.
Eugeniusz od tej pory najlepiej chyba czuł się na ugorze, pasąc krowy, bo coraz częściej wyręczał ciotkę i kuzynki w tym obowiązku. Tomek, który wybrał się tam któregoś dnia, zobaczył wujka siedzącego na miejscu dziadka Mikołaja. Nie strugał jednak patyków, ale czytał. (Miłość do książek wyróżniała go w całym miasteczku. Miał wielką bibliotekę i znany był z pedantycznej troski o swój księgozbiór). Tomek uznał, że nadarza się okazja, by zagadnąć go o tamte wydarzenia i dowiedzieć się, kim są ci czerwoni. Eugeniusz długo wahał się i wzdychał, aż wreszcie powiedział:
— Widzisz, to polityka. Źli ludzie nie chcą, żeby Polska była socjalistyczna.
Tomka oczarowało nowo poznane słowo.
— A co to jest socjalizm, wujku?
Eugeniusz znów trochę powzdychał i gładził w zamyśleniu okładkę książki.
— Widzisz, socjalizm jest po to, żeby ludziom dobrze się żyło… by byli równi… by wszystkie kraje żyły ze sobą w przyjaźni… żebyś mógł chodzić do szkoły… i żeby mogły być pochody pierwszomajowe…
Tomek od razu pokochał socjalizm, bo całkowicie się z nim zgadzał. Najbardziej oczywiście pragnął, żeby były pochody pierwszomajowe. Nie chciał też krzywdy kochanego wujka, więc pragnął całkowitego zwycięstwa socjalizmu, o którym Eugeniusz opowiadał mu nieco później. Modlił się więc często kończąc prośby do Pana Boga słowami „…i daj nam zwycięstwo socjalizmu, amen”.
***
Róża go zdradziła. Przyjechał jakiś chłopak z miasteczka na rosyjskim motorku, który nazywał się „Wierchowina” i bardzo głośno warczał, a kuzynka prysnęła się dezodorantem, przepłukała buzię herbatką miętową, zakręciła się, wskoczyła na tylne siedzenie… objęła mocno właściciela „Wierchowiny” — i tyle ich było widać! Tomek wdychał słodkawy dym spalin i obiecał sobie, że już nigdy się do Róży nie odezwie. Propozycja małżeństwa oczywiście też już nie wchodziła w grę. Jeszcze go będzie prosić! Będzie ją ignorował, traktował jak powietrze!
Darmowy fragment
więcej..