Koczownica - ebook
Koczownica - ebook
Dwadzieścia dwie opowieści/reportaże z Indii, Uzbekistanu, Gruzji, Indonezji, Mongolii, Tajlandii, miejsc, w których autorka mieszka i pracuje od 20 lat. Zapiski koczownicy to portrety wzajemnego obdarowania odmiennością – kulturową, duchową, religijną, światopoglądową. Nie jest to literatura stricte podróżnicza. Jest jednak o podróżach: i tych do odległych miejsc i tych do wewnątrz, które odbywamy w momentach, gdy spotyka nas nasza karma w postaci śmiertelnej choroby czy przeciwności losu. Egzotyczne miejsca stały się inspiracją do opowiedzenia o ludziach i ich aspiracjach. Miejsca i ludzie „od poszewki” z perspektywy doświadczenia. Wędrówki te i przygody pokazują dodatkowy wymiar nomadyzmu, podróżowania – ten mistyczny i duchowy. Język jest bliski temu mówionemu po to, by Czytelnicy mogli poczuć emocje, które towarzyszyły autorce, a które spowodują, że i oni staną się częścią opowiadanych historii.
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-959047-1-4 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To co trzymasz w rękach, to opowieści Koczownicy. Czyli moje. Dwadzieścia dwie rozpieszczone słońcem historie z Azji. Z ukochanych Indii, z Tajlandii, Uzbekistanu, Mongolii i Gruzji, Indonezji i kilku innych miejsc mocy. To zapis podróży tej geograficznej, ale też metafizycznej. Bo właśnie tym dla mnie jest koczowniczy tryb życia – pełną przygód drogą w nieznane, ku doświadczeniu, by odkrywać kolejne warstwy prawdy o świecie, by dotrzeć do brzegów czasu i granic przestrzeni.
Czytając Koczownicę, dajesz mi swój czas i energię. I za to Ci dziękuję! W zamian dzielę się swoją wiedzą i doświadczeniem. Przybliżam Ci emocje, które towarzyszą mi w podróży. Dzielę się wskazówkami, obserwacjami i inspiracjami.
Wszystkie opowieści powstały ku radości. Nie unikam tematów trudnych, jednak lubię unieść się uśmiechem ponad wyzwaniami czasów, w których żyjemy. Snuję tę historię, bo wierzę, że wszystko, co robimy, powraca do nas pomnożone o efekt, który wywołało.
Liczę na uśmiech i prawdziwe emocje, które te opowieści rozbudzą. Chcę też, by słowa jak iskry zainspirowały Cię do działania. Byś ucenniona/ucenniony w moje doświadczenia łatwiej znalazła/znalazł swoją drogę i swoje miejsca mocy.
Od Ciebie zależy czy weźmiesz los w swoje ręce, czy będziesz biernie płynąć z nurtem czasu.
Pamiętaj, że jesteś tym, na co się odważysz.
Justi **
* pokłon ci, cześć ci; formuła pozdrowienia w Indiach
** w sanskrycie to miłość, spełnienie i opiekaDuchy Bangkoku
Tego poranka obudziłam się jak zwykle w Bangkoku „na budzik”. Tortura. Było już trochę późno, bo moi współmieszkańcy z niższych pięter zakończyli gimnastykę (dokładnie o 6.32, a potem jeszcze raz o 6.43 wydawali jakieś wojownicze okrzyki typu HAM, co robili pomiędzy, nie mam pojęcia, bo byli schowani pod drzewami i nic nie mogłam wypatrzeć z 25. piętra), a drący się ptak zamilkł. Uwielbiam ptaki i ich śpiew o poranku, ale ten wydzierał się w wniebogłosy, to było coś, co interpretowałam jako angielskie for real, czyli „na serio”. I nie wiem dlaczego okrutnie mnie to mierziło. A może po prostu nie lubię poranków z perspektywą pójścia do pracy, która nie daje mi satysfakcji. Koniec kropka.
Prawie mechanicznie więc poranna toaleta, czarna koszula, czarna spódnica, czarne buty – ponieważ Tajlandia od 5 miesięcy pogrążona była w żałobie – odpadał problem jaki dziś mamy dzień? I w jaki kolor muszę się odziać, by nie urazić Tajów. Poniedziałek – żółty, dla króla urodzonego w poniedziałek, wtorek – różowy, bo podobno ten kolor rekomendowali astrolodzy w ramach wspierania królewskiego zdrowia, środa – zielony itd. itd. Pracowniczy dress code był upiorny, jeśli, na przykład, nie do twarzy ci w pomarańczowym.
Mój wzrok przykuł półlitrowy słoik-kubek na biurku. Piję wieczorem wodę, zawsze trochę zostawiam na rano, a teraz był odwrócony do góry dnem, a wody oczywiście w nim nie było…
– Ciekawe – pomyślałam. Nie miałam jednak ani czasu, ani ochoty zastanawiać się nad tym fenomenem, musiałam złapać łódź, by dostać się do miejsca pracy, gdyż nawet minuta spóźnienia kosztowałaby mnie utratę cennych bahtów (ach, Tajlandia). Pobiegłam zatem na przystań.
W czasie przerwy podzieliłam się porannym odkryciem w pokoju nauczycielskim z moimi koleżankami nauczycielkami, Chinkami. Tylko one i Mr. Bond (tak kazał nazywać się nauczyciel z Filipin), mogli na wydziale języka angielskiego pogadać ze mną po angielsku. Ku mojemu zdziwieniu Chinki zareagowały poważnymi minami i ulotniły się szybciutko. Zrozum Azjatów. Zauważyłam, że wszyscy gapią się na mnie – co od razu zwróciło moją uwagę, bo w Tajlandii czułam się raczej niewidzialna – szepczą i pokazują paluchami. Kiedy Peng wróciła, oświadczyła:
– Wiesz, my myślimy, że masz w domu ducha.
– Mówisz serio? – zapytałam bez udawanego zaskoczenia. – Niby skąd? A nawet jeśli, to nie mam nic przeciwko. Jeśli jakaś zabłąkana dusza postanowiła mnie odwiedzić, to znaczy, że mogę coś dla niej zrobić… Spróbuję z nim porozmawiać i zapytać, jak mu pomóc.
Roześmiałam się i pobiegłam na zajęcia do znienawidzonej grupy składającej się dziewcząt z piekła rodem. Naprawdę uwielbiam uczyć, ale te diablice przyprawiały mnie o napady agresji i szczerze mówiąc, wolałabym mieć cztery duchy w domu co noc niż trzy razy w tygodniu zajęcia w grupie pannic, które próbowały dać mi do zrozumienia, że w dobie kultu piękna edukacja jest zwykłą stratą czasu, a intelekt stanowi raczej przeszkodę niż zaletę. Pięćdziesiąt minut w siódmym kręgu Dantego.
Na lunchu Wendy, jedna z moich chińskich towarzyszek, zaczęła mnie pouczać.
– Nie możesz żartować z duchów, to poważna sprawa, ja się nawet teraz boję z tobą rozmawiać. Wiesz, że one mogą być bardzo okrutne. Zwłaszcza tu, w Tajlandii. My wierzymy, że duchom należy się szacunek, bo można je rozzłościć. A wtedy…
– Ja naprawdę nie boję się duchów. – Próbowałam ją przekonać, bo wyglądała na zmartwioną moim ignoranckim podejściem.
– Słuchaj, może to w ogóle nie był duch, może obudziłam się w nocy i odwróciłam słoik do góry dnem – poklepałam ją po ramieniu, a ona otrząsnęła się z odrazą. Gdzieś mam zakodowane, że tak jak w „Dziadach”, jeśli już przychodzą, to znaczy mają jakieś niedokończone sprawy tu na ziemi i jeśli nas nawiedzają, to znaczy, że coś tam możemy dla nich zrobić.
– Może, ale uwierz, my jesteśmy specjalistami od duchów i na pewno wiemy lepiej, do czego są zdolne. Nie wolno ci z nich żartować!
– Obiecuję, już nie będę. – Złożyłam ręce w wai (tajski gest powitania i pożegnania, ale używany też jako przeprosiny i podziękowanie), by okazać szacunek.
Ponieważ nic lepszego nie miałam do roboty, a musiałam odsiedzieć swoje dupogodziny, zaczęłam zgłębiać temat. Fora dla farangów – obcokrajowców, farang w języku tajskim to guawa, podobno wywodzi się od Frank, czyli białas. Afrykańczycy nazywani są czekoladowymi farangami, czyli czekoladowymi białasami. Czyż to nie słodkie! Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że i oni mieli jakieś duchopodobne zdarzenia.
Duchy w Tajlandii nie są niczym nadzwyczajnym. Tłumnie zamieszkują świat dookoła. Kiedy ścinane jest drzewo, Tajowie proszą jego opiekuna o pozwolenie. Wierzą, że swoje mieszkania dzielą z duszami zmarłych przodków i z innymi, różnymi kreaturami, które błąkają się to tu, to tam. Kiedy stawiają jakiś budynek, tuż obok, zazwyczaj w bliskości drzewa, powstaje mała świątynka, jak domek dla lalek, która w ich mniemaniu ma udobruchać duchy zamieszkujące dane miejsce. Miniświątynki są wszędzie, nawet przed 60-piętrowymi drapaczami chmur. Do tych miniaturowych domków codziennie przynoszą jedzenie, tradycyjnie jakieś owoce, mięso, ryż i napoje, ale na podstawie obserwacji wnioskuję, że idą nomen omen z duchem czasów, bo ich duchy gustują także w Coca-Coli i chipsach (choć na takiej diecie długo nie pociągną, i może właśnie o to chodzi), palą kadzidła. Przed domkami-świątynkami lokalni mieszkańcy proszą duchy o różne przysługi, lepszą pracę, większe pieniądze, ładniejszą dziewczynę, a jeśli taka przysługa wybiega poza standardowe obowiązki ducha, wtedy oferują mu świńską głowę, która po ceremonii zabierana jest do domu i konsumowana. Świńskie głowy wiszące na hakach można kupić dosłownie wszędzie. Tajowie lubią wieprzowinę.
Niby kraj buddyjski, bo aż 95% mieszkańców deklaruje się, że są buddystami, a tu masz, animizm i mięsożerstwo pełną gębą. W Kraju Uśmiechu (plastikowego) wiara w duchy, jak się okazało, jest obecna praktycznie w każdej dziedzinie życia. Ma ona wpływ, na przykład, na sposób, w jaki nazywamy nasze dzieci, przyjaciół, a nawet przełożonych. Tajowie nie używają imion, tylko przydomków, przezwisk. I o ile miało to sens dla studentów, o tyle w sytuacjach formalnych było to dla mnie nowością. Dowiedziałam się, że imiona (konsultowane z mnichami po urodzeniu dziecka) używane są tylko w bardzo oficjalnych sytuacjach. Zastanawiałam się czasami, dlaczego moi studenci (tak funkcjonują nawet w dziennikach lekcyjnych czy innych dokumentach) i koledzy w pracy posługują się przydomkami, które albo podkreślają jakąś ich negatywną cechę – Lek (niski), Uan (gruby), Gop (żaba) – albo nie mają najmniejszego znaczenia, typu mąka, garnek itd. Nadanie dziecku takiego przydomka ma na celu ni mniej, ni więcej, jak jego ochronę. Duchy nie będą zainteresowane porwaniem nikogo, kto nie jest wiele wart, jak durszlak. Proste.
Tajskie duchy znane są jako Phi i najczęściej objawiają się w nocy. Co ciekawe, w znacznej większości są kobietami. Rola kobiet w Tajlandii jest nie do przecenienia. Również duchów płci żeńskiej. Są one odpowiedzialne za… wszystko właściwie. Na przykład taka Phi Am ma zwyczaj siadania śpiącym ludziom na piersi. Zatem jeśli kogoś dręczą problemy z oddychaniem w czasie snu, można za to obwinić ducha. Żeby uchronić się przed tym, niektórzy mężczyźni malują przed zaśnięciem usta szminką, niektórzy śpią w kobiecych piżamkach, wierząc, że duchy wdów, jako kreatury płci żeńskiej, nie skrzywdzą innej kobiety. Akurat w ten fakt mocno powątpiewałam, widząc stosunki między dziewczętami w moich grupach. Spadłeś z roweru, pewnie popchnął cię duch, chorujesz – sprawka ducha na 100%, nie idzie ci w interesach, proś o wybaczenie tych nie z tego świata.
Wierzyć, nie wierzyć, ale wyglądało na to, że miałam jakiegoś zabłąkańca u siebie. Może lubił zdrowe jedzenie i dobrą muzykę. Przypomniał o sobie kilka nocy później. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to on.
Spałam już twardo, kiedy poczułam, że moje łóżko zaczęło podskakiwać. Ciężkie, drewniane, dużo wysiłku kosztowała mnie próba jego przesunięcia w czasie „wiosennych wędrówek mebli”, czyli zmian dekoracji mieszkania, które uskuteczniam co jakiś czas, bez względu na porę roku. Jestem szalona (po tacie), ale mam dużo zdrowego rozsądku (po mamie). Wybudzona w ten nietypowy sposób pomyślałam „trzęsienie ziemi”. Przeżyłam ich już kilka w Indiach, wiem, że łóżka właśnie tak się zachowują w tych okolicznościach przyrody. Wstałam więc, odziałam się, bo każdy kawałek materiału na ciele sprawia ból w czasie snu (30 stopni w domu spowodowane pogodą i moją osobistą niechęcią do klimatyzacji), otworzyłam drzwi i stanęłam w futrynie (to najbezpieczniejsze miejsce). Na korytarzu nie było nikogo. Dziwne, bo kiedy budynek podrygiwał kilka tygodni wcześniej z powodu trzęsienia ziemi w Birmie, ludzie biegali korytarzem, ewakuując się na zewnątrz. Ale to było w dzień. Widocznie Tajowie mają mocny sen. Wróciłam do łóżka. Zostało mi tylko kilka godzin cennego snu, zanim orka na ugorze, czyli nauczanie odpornych na wiedzę studentów, się rozpocznie.
Rano sprawdziłam wiadomości, żadnego trzęsienia ziemi w promieniu kilku tysięcy kilometrów nie było. Widocznie miałam jakiś sen.
Kilka nocy później sytuacja prawie się powtórzyła. Prawie robi różnicę… Znów wybudziło mnie trzęsące się łóżko. Otworzyłam oczy i, jako że nie był to pierwszy raz, postanowiłam półświadomie powtórzyć procedurę na wypadek trzęsienia ziemi. Trzeźwość umysłu wróciła mi w ułamku sekundy, kiedy próbowałam wyjść z trzęsącego się wyrka. Łóżko podskakiwało, a ja nie mogłam się z niego wydostać. Dosłownie jakby jakaś siła mnie do niego przykuła. Chciałam oderwać nogę, żeby postawić ją na ziemi, bez sukcesu. Chciałam przewrócić się na bok, było to niemożliwe. Mebel podrygiwał, przechylał się w stronę ściany i nie dawał mi szansy na wygramolenie się z niego. Cholera, jednak duch – pomyślałam. Mimo wrodzonej odwagi w tej materii, w tych okolicznościach byłam przerażona. Ubezwłasnowolnienie nie jest niczym przyjemnym. Jak to zazwyczaj bywa w takich wypadkach, śmiejcie się lub nie, instynktownie zaczęłam mamrotać: „Boże, pomóż… Aniele Stróżu… bla, bla, bla”. Wiele razy przekonałam się, że gdyby nie ingerencja skrzydlatych opiekunów, pisałabym te historie w jakichś bliżej nieokreślonych zaświatach. A że wiara czyni cuda, po kilku chwilach byłam w stanie wyskoczyć z łóżka, które przestało mnie kurczowo trzymać, narzuciłam jakiś ciuch i pobiegłam do drzwi. I tu czekała mnie nowa niespodzianka – nie mogłam ich otworzyć.
Lubię obracać tragedię w żart. Uważam, że zdrowy śmiech i optymizm mogą odmienić nasze życie. Nie było mi jednak do śmiechu. „Na litość boską, jak chcesz, żebym w czymś ci pomogła, to mi powiedz, a nie wyżywaj się na mnie w środku nocy… Aniele Stróżu…”.
Drzwi puściły, wyjrzałam na korytarz, wiało pustką, czyli trzęsienie ziemi było mało prawdopodobne. Zresztą trzęsienia ziemi nie przygważdżają ludzi do ich łóżek. Spojrzałam na zegarek, by nazajutrz sprawdzić, czy o tej godzinie gdzieś zatrzęsła się ziemia. Było sześć minut po północy. „Jeśli duch – stwierdziłam bez entuzjazmu – to lubi klasykę”. Moje złe przeczucia się potwierdziły. Rano sprawdziłam. Rezultat: zero wstrząsów w Azji, nawet w Japonii czy Indonezji, gdzie ziemia trzęsie się co rusz.
Rano zauważyłam, że mój łańcuszek, na którym dumnie nosiłam archanioła Michała, poskromiciela demonów, był zerwany, a żółty szafir z mojego pierścionka, który też miał mi pomagać, przepadł jak kamień w wodę.
W pracy byłam jednak w dobrym humorze: żyję, był już czwartek, czegóż więcej do szczęścia potrzeba. Opowiedziałam dziewczynom o moich nocnych przygodach. Peng się ode mnie odsunęła, Wendy zasłoniła twarz, a malutkie chińskie oczy Ann zaokrągliły się jak spodki. Przerażona Chinka wygląda zabawnie, zazwyczaj ich twarze są bezuczuciowe. Moim zdaniem Azjaci powinni odnosić wielkie sukcesy w grze w pokera. Z nas można czytać jak z otwartych książek, jesteśmy okazicielami emocji, Azjaci nie.
– Dziewczyny, no nie przesadzajcie. Duch, wierzę, że istnieje, ale nie może skrzywdzić żywego człowieka. Może doprowadzić go do szału, ale by fizycznie „uszkodzić”, co to, to nie, czyli bez obaw.
– Mylisz się. – Wendy była bliska płaczu. – Może i zrobi, jak będziesz się z niego śmiać, a w dodatku może przejść na nas. Musisz coś z tym zrobić, bo narażasz nas na niebezpieczeństwo.
– Ale co? Mam iść do kościoła? – Nota bene był jeden, przepiękny, stary, zbudowany jeszcze przez Portugalczyków, jakieś 500 metrów od mojego domu. – I poszukać egzorcysty? To nie ja jestem nawiedzona! Tylko dom! W dodatku, nie sądzę, aby jakiś ksiądz mówił tu po angielsku. Trochę mnie już to wkurzało. Nie miałam zamiaru robić z tej sytuacji tragedii. Czułam, że coś było nie tak, jednak daleka byłam od paniki, a żadne paranormalne wydarzenia czy istoty nie przerażają mnie tak bardzo jak głupi ludzie. Ci na prawdę potrafią być niebezpieczni i okrutni, zwłaszcza w większej liczbie.
Dziewczyny zdegustowane moją ignorancją nie rozmawiały ze mną już więcej na ten temat, uprzejmie lekceważyły mnie do końca dnia. Myślałam, że ten duch znał starą rzymską zasadę divide et impera (dziel i rządź) i teraz już nawet nie miałam z kim porozmawiać o moich przygodach. W ogóle, mało z kim mogłam rozmawiać w tym kraju.
Ale myliłam się jednak co do moich koleżanek. Chińczycy z natury są aktywni (jak mróweczki), zwłaszcza kiedy są w stadzie (też jak mróweczki), więc postanowiły działać. A że same duchobojne, zwróciły się o pomoc do specjalistów w dziedzinie duchologii, czyli Tajów.
Następnego dnia w drżących dłoniach przyniosły mi amulet. Cudeńko zrobione specjalnie dla mnie przez mnichów, sąsiadów z owianego dobrą sławą Wat Po. To dla mnie najpiękniejsza świątynia w Bangkoku. Na pracę w nieszczęsnym college’u zgodziłam się właśnie dlatego, że mury szkoły i mury świątyni prawie się stykały, a mnisi przychodzili nas błogosławić co kilka dni. Wat Po uważany jest za pierwszy publiczny uniwersytet w Tajlandii. Wykorzystywano tam naścienne malowidła i rzeźby do nauki religii, literatury i biologii. Fascynujące miejsce, by uczyć się tajskiej medycyny, masażu, położnictwa, czy zgłębiać tajniki lokalnej medycyny naturalnej. Masaż tajski nauczany w tej świątyni (Naud Thai) został wpisany na listę UNESCO. Pochodzący z Indii lekarze i mnisi przywieźli tę wiedzę tutaj około 2,500 lat temu. Sekrety przechodziły z mistrza na ucznia w świątyniach, a później w rodzinach. W XIX wieku wiedza ta została wyryta na kamiennych ścianach świątyni. W północnej części, w pawilonach lekarskich, gdzie odbywają się zajęcia, podziwiałam inskrypcje, rysunki próbujące objaśnić zawiłości masażu tajskiego i jego wpływu na zdrowie. Tam uciekałam w czasie wielogodzinnych przerw między zajęciami.
Po amulet do tego magicznego miejsca poszli nauczyciele, przed którymi moje chińskie siostry pożaliły się na mnie, opowiadając o mojej daleko posuniętej ignorancji. Poszli, przedstawili sytuację, ze zgrozą odmalowali obraz apokaliptycznej wizji, w której Lady Farang naraża na niebezpieczeństwo cały wydział, poprosili o pomoc, wzięli udział w modłach, medytacjach.
Efektem był maleńki Phra Somdej (Król Amuletów), jeden z najsłynniejszych amuletów blokujących nieszczęścia i chroniący przed demonami. Budda widniejący na tym amulecie – 2 na 3 centymetry, wykonanym ze sproszkowanych kości, popiołów z kadzideł, pyłu ze starej świątyni i zmielonych mnisich szat – nie ma oczu, nosa ani ust, siedzi na 3-stopniowym tronie reprezentującym niebo, ludzi i ziemię. I tak dalej, i tak dalej…
Amulety w Tajlandii to ogromny biznes – mimo że nie można ich kupić (można tylko za pewną cenę wypożyczyć na wieczność). Tajowie je uwielbiają, czasem noszą nawet kilka (zawsze nieparzystą liczbę) na ciężkich łańcuchach. Właściwie nie ma się co dziwić, skoro wierzą, że lokalne duchy nie mają nic innego do roboty, jak tylko szukać okazji, żeby ich skrzywdzić. Chociaż nie, to nie jest do końca tak – są tam też dobre duchy, można je prosić o pomoc, właśnie w momencie, kiedy te niegrzeczne złapią cię za gardło, zabiorą pieniądze, zdrowie lub żonę. Wygląda na to, że w zaświatach toczy się jakiś mortal combat między duchami, odwieczny konflikt, który generalnie dla nas nie-Tajów jest trudny do, kolokwialnie mówiąc, ogarnięcia.
Dlatego tak wielka jest popularność amuletów – aby nie stać się przypadkową ofiarą tego konfliktu. Cudeńka te często robione są przez mnichów, którzy od zawsze wykorzystywali strach ludzi przed duchami. Chcąc przemycić nauki buddyjskie, Dharmę, przekonywali Tajów, że buddyzm nie boi się niczego, a wiarą można pokonać nawet duchy. Mnisi często spędzali noce samotnie na miejscach pochówku (których panicznie boją się Tajowie), przygotowywali im też amulety z wizerunkiem Buddy i tak już zostało. W razie ataku obcych można zawsze pójść do świątyni i prosić o pomoc. Tak sobie właśnie animizm i buddyzm koegzystują w Tajlandii.
Czasami amulety mają mniej szlachetną formę, np. penisa (palad khik). Jego pochodzenie kieruje nas oczywiście w stronę Indii i boga Sziwy, noszą je zarówno panowie, czasami kilka (oczywiście w celu przyciągnięcia płci pięknej, ale też dla ochrony przed kulami i atakiem nożownika, jak również dla powodzenia w hazardzie – nielegalnym w Tajlandii), jak i panie (miniaturowe peniski w torebkach w ramach ochrony przed kieszonkowcami). Często można zobaczyć mniej lub bardziej okazałe rzeźby przyrodzeń w budynkach firm, co ma przyciągnąć klientów i zagwarantować powodzenie w biznesie.
Szczęśliwie dla mnie mój amulet nie był penisem, bo jakoś trudno byłoby mi uwierzyć w jego moc (ciekawe, co powiedziałby na ten temat terapeuta: „Cóż, czyli nie wierzy pani, że penis ma moc sprawczą?”). Był estetycznie ładny, różowawo-pomarańczowy (to te prochy), zawinięty w pomarańczowy łachmanek, miałam go powiesić nad łóżkiem, które tańczyło. Tak naprawdę byłam wzruszona, bo nigdy nie podejrzewałam moich współtowarzyszy niedoli z pokoju nauczycielskiego o jakiś dobry odruch serca. Raczej mnie uprzejmie nie zauważali, rozmawiać nie mogliśmy, bo niby w jakim języku. A tu proszę. Piękny dar. Tak w ogóle, chińskie siostry też zamówiły dla siebie, bo przecież przyjaźniłyśmy się, a jeśli duch atakował mnie, to mogło się też odbić na nich. Nigdy nie wiadomo, może duchy działają jak mafia z Ojca Chrzestnego wedle zasady: przyjaciel mojego wroga jest moim wrogiem. Czy coś w tym stylu. Ładnym, profesjonalnym wai podziękowałam ze szczerego serca panom z końca pokoju, amulet z szacunkiem schowałam do torby.
Wieczorem, po kilku minutach medytacji, wzięłam go znów w ręce. Przyjrzałam mu się jeszcze raz. Był naprawdę ładny.
No cóż, jeśli jest w tobie jakaś moc, to niech i ona będzie ze mną. Postawiłam Buddę na wezgłowiu. – „Niech się dzieje wola nieba…”
Tej nocy i każdej kolejnej podczas mojego pobytu w Bangkoku, spałam spokojnie. Duch już się nigdy nie zjawił.Porwanie w Uzbekistanie
– Dlaczego zwalniasz? – zapytałam po rosyjsku samozwańczego taksówkarza.
– Zabieram jeszcze kolegów.
– Zapłaciłam za cały samochód. Zabierz mnie do miasta, żadnych kolegów – próbowałam brzmieć stanowczo.
Nie wyglądało to dobrze. Był środek nocy, właśnie wracałam z lotniska w Samarkandzie, na które odprowadzałam gości. Uzbekistan był państwem policyjnym, co piąta osoba na ulicy to tajniak. Można było ich rozpoznać po butach – wszyscy mieli takie same, bo z przydziału. Nigdy nie czułam się tam jakoś nadzwyczajnie zagrożona. Ktoś zawsze za mną chodził. Tym razem byłam jednak sama w środku „nigdzie”, a mój wewnętrzny głos darł się rozdzierająco: „tarapaty, ewakuacja!!!”
Nie zwykłam ignorować instynktu, już nieraz uratował mi skórę. Spojrzałam dookoła. Droga z lotniska to dwie dwupasmówki, rozdzielone betonowym pasem zieleni. O tej godzinie praktycznie pusta. Kilka migoczących lamp. Dookoła ciemno, trudno zgadnąć, co jest poza horyzontem, mrok tworzy barierę dla wzroku. Ujechaliśmy już trochę od lotniska, więc sprint z powrotem nie wchodził w grę. Mimo dobrej kondycji, aż takich sił nie miałam. Kiedy jesteśmy w opałach, instynkt przetrwania uruchamia się jednak i trzeba za nim podążyć.
Moje obawy potwierdził widok dwóch facetów wyłaniających się z ciemności po drugiej stronie tej, pożal się Boże, autostrady, biegnących w naszym kierunku. Samochód zaczął zwalniać.
– Słuchaj – powiedziałam – żadnych kolegów. Nie zapłacę, jeśli zabierzesz kogoś jeszcze. – Słowa słowami, ale nie brzmiałam już ani stanowczo, ani pewnie.
– Zamknij się! – burknął, a po rosyjsku brzmiało to znacznie ostrzej niż po polsku.
– W takim razie zatrzymaj się, ja wychodzę… No kurwa, mówię ci, zatrzymaj ten cholerny samochód, palancie! – Uwielbiałam rosyjskie przekleństwa, uczyłam się ich namiętnie, oglądając rosyjskie reality show à la Big Brother.
To był jeden z tych niewielu facetów w moim życiu, który nie dość, że mnie nie słuchał, to jeszcze robił wszystko odwrotnie. Usłyszałam trzask blokowanych drzwi. „Koledzy” byli coraz bliżej. Siedziałam na tylnym siedzeniu, spróbowałam otworzyć drzwi. Okno. Nic z tego. Szybka ocena sytuacji. Samochód nie poruszał się z jakąś zawrotną prędkością. Okno, na przedzie, po mojej stronie było otwarte. Jednym susem przeturlałam się na przednie siedzenie, drugim wyślizgnęłam się przez otwarte okno i już byłam na drodze… Ku wolności. Ninja normalnie. Jak to zrobiłam? Nie wiem. Czasami bycie kieszonkową wersją człowieka, to znaczy drobną i niewielkich rozmiarów, się przydaje. Musiało to wyglądać zabawnie, choć wtedy, oczywiście, moje serce pompowało krew z taką siłą, że adrenalina dostarczona do mięśni długich sprawiała, że poruszałam się z prędkością światła. Przebiegłam dwupasmówkę, przeskoczyłam przez betonowy pas zieleni i znalazłam się po drugiej stronie. „Koledzy”, zbiry, próbowali biec za mną, ale adrenalina krążąca w moich żyłach i lata treningów spowodowały, że pozostawiłam ich daleko w tyle. Zresztą miałam lepszą motywację.
Biegłam w stronę lotniska i pewnie, gdyby nie anioł stróż w zdezelowanej ładzie, trwałoby to jeszcze dłużej. Dosłownie rzuciłam się biednemu człowiekowi na maskę, cud, że mnie nie rozjechał, płacząc i krzycząc, że chcieli mnie porwać, że ma mnie zabrać do domu, że ja zapłacę, że jestem z Polski (jakie to miało znaczenie, nie wiem) itd. itd. Po mojej tyradzie kierowca był równie przestraszony jak ja, uznał chyba, w dobroci swego serca, że nie jestem niebezpieczną wariatką, uprawiającą jogging o drugiej w nocy na autostradzie i zabrał mnie najpierw na lotnisko, gdzie napoił herbatą, a potem do domu. Powiedzmy, że nie spałam tej nocy dobrze, tak samo jak przez kilkanaście następnych.
Dobra, do formalnego porwania nie doszło. Ale mogło. Gdyby nie moja heroiczna ucieczka… Ze wszystkimi dookoła zastanawialiśmy się potem, kto, po co i dlaczego miałby to zrobić. Gwałt? Małe szanse, to nie Indie. Seks nie był w Uzbekistanie tabu i każdy mógł się cieszyć wolnością w tej materii (mimo że to kraj muzułmański, w teorii). Dla okupu? Też wątpliwe. Pracowałam na uniwersytecie. Moja dola miesięczna, mimo że w uzbeckich sumach to pełna plastikowa torba pieniędzy, w przeliczeniu na twardą walutę oscylowała wokół 11 dolarów (z siatkami nie żartuję, przelicznik był 1 do 0.000968, a najwyższym banknotem chyba 500 sumów albo 200, nie pamiętam, wypłatę odbierałam z reklamówką). Może komuś przeszkadzałam? Tak, to brzmiało realnie.
W tym czasie sytuacja polityczna zaczynała być już napięta. Zbliżały się wybory prezydenckie. Nieprzerwanie od uzyskania przez Uzbekistan niepodległości w 1991 roku (do swojej śmierci w 2016) władzę sprawował Islam Karimow. Samarkandczyk, człowiek z ciekawym życiorysem i ogromnym głodem władzy absolutnej. Z kraju uczynił prywatny plac zabaw dla swojej rodziny, jakikolwiek akt buntu był tłumiony, czasem krwawo. To w czasie mojego pobytu rozegrała się Andidżanska tragedia, kiedy około 400-500 protestujących na ulicach przeciwko polityce rządu ludzi zostało wciągniętych w pułapkę i zmasakrowanych przez opancerzone transportery, dobitych przez snajperów i policję. Nie ma sensu wchodzić w szczegóły tego okropnego zdarzenia ani zastanawiać się, czy zajścia i protesty w Dolinie Fergańskiej były faktycznie próbą przywrócenia demokracji czy raczej rebelią wahabizmu, czyli religijnego fanatyzmu (prezydent jak ognia bał się islamskiego fundamentalizmu, do którego część mieszkańców tego regionu ma inklinacje, nie wolno zapominać, że Uzbekistan ma granicę z Afganistanem i niełatwo byłoby dopilnować przerzucanych przez Al-kaidę prowokatorów). Fakt pozostaje faktem, że przejawy jakiegokolwiek nieposłuszeństwa były karane. 13 maja 2005 roku dosłownie w przeciągu minuty zostały odcięte wszystkie telefony, satelity, internet i telewizja. Nie było kontaktu ze światem, nie mogłam nawet zadzwonić do ambasady, żeby dowiedzieć się, co się dzieje. Informacjami o zajściach w Dolinie podzielili się franciszkanie, bo jak wiadomo, Kościół katolicki ma najlepszy wywiad na świecie, jego przedstawiciele są dosłownie wszędzie. Samarkanda znajdowała się 600 kilometrów od Andidżanu, byliśmy bezpieczni, ale nie mogąc się z nikim skontaktować, czuliśmy się nieswojo.
Cenzura, i ta polityczna, i obyczajowa, to był mój chleb codzienny. Na zajęciach miałam zawsze jakiegoś skrybę, który skrzętnie notował każde moje słowo. Pamiętam niekończącą się drogę przez mękę i negocjacje, kiedy organizowałam Festiwal Filmu Polskiego. O ile Kieślowski czy Wajda przeszli, o tyle o Cześć Tereska Roberta Glińskiego musiałam walczyć ostro, odgrażając się, że zgłoszę to w ambasadzie (taszkiencka cenzura film przepuściła). Chyba straciłam wtedy jakieś 8 kilo wagi, walcząc ze sztywnym systemem. Festiwal był sukcesem, 7 dni, 7 filmów, samarkandzka Polonia przeszczęśliwa, ale ja już chyba byłam na cenzurowanym przez swoją kulturalną aktywność. Do pokornych też nie należałam i jak mnie coś mierziło, to mówiłam, skryba zapisywał, a marzenia o karierze w dyplomacji rozwiał wiatr. Z czasem nauczyłam się trochę lepiej udawać, że nic nie widzę, albo mówić tak, że nikt nie mógł cytować mnie przeciwko mnie. Wtedy jednak dyplomacja była moim słabym punktem.
Kilka dni później moje przypuszczenia się potwierdziły, bo miałam włamanie do domu. Bardzo specyficzne. Nie zabrano mi prawie nic. Bardzo drogi aparat fotograficzny (moja duma), komputer i kilka innych rzeczy, które w łatwy sposób można by spieniężyć i wyżywić pół kiszłaka (wioski) przez pół roku, pozostały nietknięte. Zabrano za to wszystkie pieniądze, karty kredytowe i bankomatowe. Pieniądze, jasna rzecz. Ale karty mogły zastanowić. W Uzbekistanie w tym czasie były absolutnie bezużyteczne. Bankomatów nie było, kupowanie online nie istniało, a w banku, żeby wypłacić gotówkę na kartę, bez paszportu, aktu urodzenia i najprawdopodobniej badań genetycznych potwierdzających tożsamość, raczej się nie dało. Przesadzam, ale tylko trochę, procedura była karkołomna. Zabierało mi to godziny, dni, tygodnie – w zależności od nastroju panny w okienku. Wyglądało więc, że cała akcja miała na celu nie wzbogacenie się rabusiów, lecz utrudnienie mi życia przez odcięcie mnie od finansów. Jakby na potwierdzenie moich domysłów, na stole leżał otwarty na uzbeckiej wizie paszport, którego miejsce było gdzieś tam głęboko w szafie. Proste przesłanie: „Nie jesteś tu mile widziana, wracaj do domu!”
Łatwo powiedzieć. Musiałam się nieźle nagimnastykować, żeby pożyczyć pieniądze od braci franciszkanów, którzy prowadzili polski kościół w Samarkandzie, by mieć na zakupy, potem zorganizować lot itp., zabrało mi to kilka tygodni. Trochę żałowałam, że byłam nadaktywna w tej swojej kulturalnej działalności. Później okazało się, że nie była to całkowicie moja wina. Inni lektorzy, obcokrajowcy, nawet z prywatnych uczelni, w myśl obowiązującej maksymy pana prokuratora niczym z doby PRL-u: „Dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie”, też zostali z kraju „wyproszeni” bądź to pod pretekstem złych osiągnięć w nauczaniu (doprawdy? system tak skorumpowany, że oceny miały swoje oficjalne cenniki i nikt nawet nie próbował się uczyć), bądź to ich kontrakty się pokończyły i jakimś cudem ginęły pieczątki, niezbędne do ich przedłużenia, bądź z powodu niemoralnego zachowania (cokolwiek to mogło znaczyć). Większość międzynarodowych NGO-sów, m.in. Eurasia Foundation, Freedom House, International Research and Exchanges Board, American Bar Association czy Radio Free Europe/Radio Liberty (RFE/RL) musiała zakończyć swoją działalność. Nawet drzwi United Nations High Commissioner for Refugees (UNHCR) zostały zamknięte, ponieważ każda międzynarodowa organizacja była podejrzana. Zbliżały się wybory, a jak wiadomo, nikt nie lubi, jak mu się patrzy na ręce.
Korupcja jest wszechobecna, ale szczęśliwi ci, którzy żyją w krajach, gdzie jest ona grą na wysokich szczeblach. W Uzbekistanie w tym czasie dosięgała ona zwykłych zjadaczy chleba (lepioszki) powszedniego. Zwykle wypłacenie pieniędzy w banku łączyło się z koniecznością „okazania wdzięczności” pani w kasie. Nazywaliśmy to blagodarnost’ za wnimanje – podziękowaniem za uwagę. Bo jeśli się takiej wdzięczności nie okazało, pani wcale wypłacić twoich pieniędzy nie musiała. Dziki Wschód. Oczywiście miało to sens, przy tak niskich zarobkach oficjalnych potrzebny był jeszcze jeden obieg pieniądza. Taki trzeci. Inaczej nikt by nie przetrwał.
Faktem jest, że nie czułam się już dobrze w Samarkandzie. Próba zastraszenia mnie powiodła się. Taka inwazja w prywatność spowodowała, że każdy powrót do domu był stresujący, a oglądanie się za siebie odbierało całą radość przebywania w tym magicznym miejscu. Oczywiście, z czasem emocje wyblakły i następne wizyty dostarczyły już zupełnie innych wspomnień.
Ciąg dalszy w wersji pełnej