Kod Leonarda Da Vinci - ebook
Kod Leonarda Da Vinci - ebook
JEŻELI UMRĘ, PRAWDA ODEJDZIE WRAZ ZE MNĄ NA ZAWSZE… MUSZĘ PRZEKAZAĆ TAJEMNICĘ.
Podczas podróży służbowej po Francji profesor historii Robert Langdon odbiera nocą pilny telefon: kustosz Luwru zostaje brutalnie zamordowany w muzeum. Obok ciała, policja odkrywa szereg trudnych do rozszyfrowania kodów i potrzebuje pomocy Langdona, aby je odczytać.
Kiedy profesor i francuski kryptolog Sophie Neveu, próbują rozwikłać dziwne zagadki, wpadają na trop, który prowadzi do dzieła słynnego artysty i wynalazcy Leonarda da Vinci. Z czasem pojawia się coraz więcej wskazówek, Langdon i Neveu muszą rozszyfrować kod i szybko ułożyć elementy układanki zanim tajemnica przepadnie na zawsze…
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8110-000-7 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zawsze uwielbiałem tajemnice i kody.
Jest coś magicznego w chwili, w której nagle dostrzegasz coś, co skrywała zasłona tajemnicy, a teraz widzisz to czarno na białym.
Kiedy miałem dziesięć lat, pierwszy raz natknąłem się na kod – był to rząd dziwnych symboli nabazgranych na skrawku papieru przywiązanego do gałęzi choinki. Kiedy w końcu udało mi się go złamać, okazało się, że wiadomość była od rodziców, którzy w ten sposób oznajmiali niespodziankę – za kilka godzin jedziemy wszyscy na wakacje.
Od tamtego poranka byłem zafascynowany kodami – tajnymi wiadomościami, które trzeba rozszyfrowywać, zanim zrozumie się ich znaczenie. Całe życie odkrywałem ten tajemniczy świat, a kilka lat temu podczas mojej podróży stanąłem twarzą w twarz z najbardziej tajemniczym kodem, na jaki zdarzyło mi się natknąć.
Kod był starożytny… i zagadkowy. A najlepsze jest to, że przez lata krył się w pełnym świetle dnia i cały świat mógł go bez trudu zobaczyć.
Według legendy ten kod chroni zdumiewającą tajemnicę. Mówiono, że ten sekret jest tak szokujący, że jeśli go poznać, człowiek już nigdy nie zobaczy rzeczywistości w tym samym kształcie. Inni twierdzili, że to tylko mit… szepty we mgle. Tak czy owak, książka, którą trzymasz w ręku, opowiada historię mężczyzny i kobiety ruszających w podróż po to, by rozszyfrować ten kod i odkryć zasłonę tajemnicy. Niezależnie od tego, czy w nią uwierzysz czy nie, mam nadzieję, że ta podróż zainspiruje cię do poszukiwania własnej prawdy, jakakolwiek by ona była.
Dan BrownFAKTY
Zakon Syjonu – Prieuré de Sion – tajne stowarzyszenie działające w Europie, założone w roku 1099, naprawdę istnieje. W 1975 roku w Bibliotece Narodowej w Paryżu odkryto zwoje pergaminu, Les Dossiers Secrets, ujawniające tożsamość wielu członków Prieuré de Sion, m.in. sir Isaaca Newtona, Botticellego, Victora Hugo oraz malarza i wynalazcy Leonarda da Vinci.
Opus Dei to żarliwie religijne stowarzyszenie katolików, które niedawno było na cenzurowanym po doniesieniach prasowych o bardzo niebezpiecznych praktykach. Ostatnio, kosztem 47 milionów dolarów, zbudowano siedzibę Opus Dei w Nowym Jorku.
Wszystkie opisy dzieł sztuki, obiektów architektonicznych, dokumentów oraz tajnych rytuałów zamieszczone w tej powieści odpowiadają rzeczywistości.Prolog
Muzeum Luwru w Paryżu, 22.46
Mecenas sztuki i kustosz, Jacques Saunière, przeszedł chwiejnym krokiem pod przypominającym wejście do skarbca łukowatym sklepieniem Wielkiej Galerii Luwru. Po kilku krokach rzucił się do przodu, próbując złapać najbliższy obraz, który pojawił się w jego polu widzenia – płótno Caravaggia. Chwycił mocno pozłacaną ramę, pociągnął dzieło siedemnastowiecznego mistrza i zerwał je ze ściany, po czym upadł bez sił na podłogę, przykryty olejnym obrazem.
Tak jak się spodziewał, tuż obok z hukiem opadła stalowa krata, zamykając wejście do sali. Parkiet zadrżał od impetu uderzenia. Gdzieś daleko zabrzmiał dzwonek alarmu.
Kustosz leżał przez chwilę, próbując złapać oddech i ocenić sytuację. Jeszcze żyję. Wyczołgał się spod płótna i potoczył wzrokiem po ogromnej przestrzeni sali, szukając miejsca, w którym mógłby się ukryć.
Nagle zmroził go dochodzący z bliska głos.
– Nie ruszaj się.
Kustosz zamarł w miejscu na czworakach i powoli odwrócił głowę.
Zaledwie parę metrów dalej, za prętami kraty majaczyła potężna sylwetka napastnika. Był szeroki w barach i wysoki, skórę miał jasną jak duch i rzednące białe włosy. Różowe tęczówki oczu naznaczone były pośrodku czerwienią. Albinos wyciągnął z kieszeni marynarki pistolet i wymierzył przez kraty wprost w kustosza.
– Nie powinieneś był uciekać. – Miał trudny do rozpoznania akcent. – Teraz mów, gdzie to jest.
– Już mówiłem – wymamrotał Saunière, klęcząc bezbronny na podłodze Wielkiej Galerii. – Nie mam pojęcia, o czym mówisz!
– Łżesz. – Mężczyzna patrzył na niego nieruchomo, tylko jego niesamowite oczy rzucały groźne błyski. – Ty i twój zakon jesteście w posiadaniu czegoś, co nie należy do was. Powiedz, gdzie to jest ukryte, a ocalisz życie. – Wycelował broń w głowę kustosza. – Czy to tajemnica, za którą jesteś gotów umrzeć?
Saunière’owi zabrakło powietrza.
Mężczyzna przechylił głowę, patrząc przez muszkę pistoletu.
Saunière uniósł ręce w geście obrony.
– Czekaj – powiedział powoli. – Powiem ci to, co chcesz wiedzieć. – Kilka następnych słów wymówił bardzo starannie. Ćwiczył to kłamstwo tyle razy.
Kiedy skończył, jego dręczyciel uśmiechnął się chytrze.
– Tak. To samo powiedzieli mi pozostali.
Saunière się skulił. Pozostali?
– Ich też znalazłem – pochwalił się olbrzym. – Całą trójkę. Potwierdzili to, co mi właśnie powiedziałeś.
To niemożliwe! Prawdziwa tożsamość kustosza, jak i tożsamość jego trzech seneszalów, była tajemnicą niemal tak świętą, jak odwieczny sekret, którego strzegli. Saunière zdał sobie teraz sprawę, że jego seneszale, trzymając się ustalonej procedury, wypowiedzieli przed śmiercią to samo kłamstwo.
Napastnik znów wymierzył w niego broń.
– Kiedy ciebie już nie będzie, ja zostanę jedynym człowiekiem na świecie, który zna prawdę.
Prawda. W jednej chwili do kustosza dotarła groza sytuacji. Jeżeli umrę, prawda odejdzie wraz ze mną na zawsze. Instynktownie próbował podnieść się i uciec.
Rozległ się huk wystrzału i kustosz poczuł rozchodzące się po ciele fale gorąca, kiedy kula utkwiła w jego brzuchu. Upadł na twarz… Walczył z bólem. Powoli przetoczył się na plecy i spojrzał przez kraty na człowieka, który na niego napadł.
Mierzył teraz w jego głowę.
Saunière zamknął oczy, jego myśli wirowały, w sercu mieszał się strach i żal.
Tępe uderzenie iglicy pistoletu przetoczyło się echem przez korytarz.
Kustosz otworzył oczy.
Mężczyzna spojrzał na broń niemal z rozbawieniem. Sięgnął po kolejny nabój, lecz po chwili namysłu uśmiechnął się spokojnie, patrząc na brzuch Saunière’a.
Kustosz skierował wzrok w dół i na białej lnianej koszuli zobaczył otwór po kuli. Otaczał go niewielki krąg krwi kilka centymetrów poniżej mostka. Mój żołądek.
Był na wojnie i wiedział, że z taką raną pożyje najwyżej piętnaście minut.
– Nie mam tu już nic do roboty – powiedział mężczyzna.
I oddalił się.
Jacques Saunière, teraz sam w wielkiej sali, raz jeszcze obrócił głowę w kierunku kraty, która nie podniesie się jeszcze co najmniej przez dwadzieścia minut. Znalazł się w pułapce. Zanim ktoś do niego dotrze, będzie martwy. Mimo to strach, który opanował go teraz, był silniejszy niż strach przed śmiercią.
Muszę przekazać tajemnicę.
Podniósł się z trudem, mając w oczach postacie trzech zamordowanych braci. Myślał o pokoleniach, które były przed nimi… O misji, którą im powierzono.
Nieprzerwany łańcuch wiedzy.
I nagle, mimo wszystkich środków ostrożności… Mimo zabezpieczeń… Jacques Saunière został jedynym łącznikiem, samotnym strażnikiem jednej z największych tajemnic w historii ludzkości. Drżąc, zdołał stanąć na nogach.
Muszę znaleźć jakiś sposób…
Był uwięziony we wnętrzu Wielkiej Galerii i wiedział, że na całym świecie jest tylko jedna jedyna osoba, której może przekazać pochodnię wiedzy. Spojrzał w górę i powiódł wzrokiem po ścianach swojego wspaniale wyposażonego więzienia. Kolekcja najsłynniejszych obrazów świata – postacie na obrazach uśmiechały się do niego jak starzy przyjaciele.
Zaciskając z bólu powieki, zebrał wszystkie siły i myśli. Miał przed sobą dramatyczne zadanie, któremu musi poświęcić każdą pozostałą sekundę życia.Rozdział 1
Robert Langdon budził się powoli.
W ciemności dzwonił telefon – dźwięk dzwonka był przytłumiony i obcy. Pomacał ręką w ciemności, szukając lampy przy łóżku, i nacisnął włącznik. Mrużąc oczy, rozejrzał się i stwierdził, że jest w wypełnionej miękkimi pluszami renesansowej sypialni umeblowanej osiemnastowiecznymi antykami, ściany zdobią ręcznie malowane freski, a pośrodku stoi gigantyczne mahoniowe łoże z czterema filarami.
Gdzie ja jestem?
Na żakardowym szlafroku zwisającym z filara łóżka były wyhaftowane słowa: HOTEL RITZ PARIS.
Powoli mgła zaczęła opadać. Usiadł i rzucił zmęczone spojrzenie w kierunku wysokiego lustra wiszącego po drugiej stronie pokoju. Człowiek, który na niego patrzył, był jakiś obcy – rozczochrany i zmęczony, jego zwykle bystre spojrzenie zamglone i niepewne. Ślad ciemnego zarostu kładł się cieniem na jego silnej szczęce, a siwizna wdzierała się coraz głębiej w gęstwinę czarnych włosów.
Langdon odebrał telefon.
– Halo?
– Monsieur Langdon? – odezwał się głos w słuchawce. – Mam nadzieję, że pana nie obudziłem.
Skołowany Langdon spojrzał na budzik stojący przy łóżku. Wpół do pierwszej w nocy. Spał od godziny, ale czuł się tak, jakby przez rok leżał w trumnie.
– Tu recepcja, monsieur. Przepraszam, że o tej porze zawracam panu głowę, ale ma pan gościa. Twierdzi stanowczo, że sprawa jest bardzo pilna.
Langdonowi kręciło się w głowie i wciąż nie mógł się dobudzić. Jakiego gościa? Skupił wzrok na pogniecionym druku leżącym na nocnym stoliku.
AMERYKAŃSKI UNIWERSYTET W PARYŻU
ma zaszczyt zaprosić Państwa na
SPOTKANIE Z ROBERTEM LANGDONEM
PROFESOREM SYMBOLIKI RELIGIJNEJ
Z UNIWERSYTETU HARVARDA, USA
Langdon jęknął. Dzięki książkom o obrazach i symbolach religijnych stał się, chcąc nie chcąc, sławny w świecie sztuki, a ilustrowany slajdami wykład na temat symboliki pogańskiej ukrytej w kamieniach katedry w Chartres, który wygłosił tego wieczoru, poruszył chyba co bardziej konserwatywnych słuchaczy. Pewnie jakiś naukowiec religioznawca poszedł za nim do hotelu, a teraz próbuje rzucić mu rękawicę.
– Przykro mi – powiedział Langdon – ale jestem bardzo zmęczony i…
– Mais, monsieur – mówił dalej recepcjonista z naciskiem, obniżając głos do nerwowego szeptu. – Pański gość to ktoś bardzo ważny. Już jest w drodze do pana pokoju.
– Posłał pan kogoś do mojego pokoju?
– Przepraszam, monsieur, ale taki człowiek jak ten pan… Moje kompetencje nie sięgają aż tak daleko, żeby go powstrzymać.
– Kto to taki?
Recepcjonista już się rozłączył.
Niemal natychmiast ktoś zaczął walić ciężką pięścią w drzwi.
Langdon niepewnie zsunął się z łóżka, poczuł, że jego stopy toną głęboko w pluszowym dywanie. Włożył szlafrok i podszedł do drzwi.
– Kto tam?
– Pan Langdon? Muszę z panem porozmawiać. – W angielszczyźnie człowieka stojącego za drzwiami słychać było silny francuski akcent, głos był zdecydowany i władczy. – Porucznik Jérôme Collet. Direction Centrale Police Judiciaire.
Langdon stanął jak wryty. Centralne Biuro Śledcze? Dlaczego DCPJ, we Francji mniej więcej to, czym w Stanach Zjednoczonych jest FBI, miałoby do niego jakiś interes?
Nie zdejmując łańcucha, Langdon uchylił lekko drzwi. Twarz patrząca na niego z drugiej strony należała do szczupłego mężczyzny o nieokreślonych rysach. Był wysoki, miał na sobie mundur.
– Mogę wejść? – spytał agent.
Langdon wahał się chwilę, niepewny, co ma zrobić, podczas gdy nieruchome oczy nieznajomego przyglądały mu się badawczo.
– A o co właściwie chodzi?
– Mój przełożony chciałby skorzystać z pańskiej wiedzy.
– Teraz? – wydusił Langdon. – Jest już po północy.
– Czy to prawda, że dziś wieczorem miał pan umówione spotkanie z kustoszem Luwru?
Langdon się zaniepokoił. Rzeczywiście, miał się spotkać z niezwykle cenionym w świecie historyków sztuki Jacques’em Saunière’em, umówili się na drinka wieczorem po wykładzie, lecz Saunière się nie pojawił.
– Tak. Skąd pan o tym wie?
– Znaleźliśmy pańskie nazwisko w jego kalendarzu.
– Mam nadzieję, że nie stało się nic złego.
Agent westchnął złowieszczo i wsunął przez uchylone drzwi zdjęcie. Kiedy Langdon je zobaczył, poczuł, że cały sztywnieje.
– Zrobiono je mniej niż godzinę temu. W Luwrze.
Kiedy Langdon przyglądał się temu dziwacznemu obrazowi, jego pierwsze uczucia – wstręt i wstrząs – ustąpiły miejsca wzbierającej fali gniewu.
– Mieliśmy nadzieję, że pan nam pomoże odpowiedzieć na pytanie, kto mógł to zrobić, zważywszy na pańską wiedzę z dziedziny symboli i na planowane na dziś wieczór spotkanie.
Langdon przyglądał się zdjęciu, jego przerażenie mieszało się ze strachem.
– Ten symbol i sposób, w jaki ciało jest tak dziwnie…
– …ułożone – podsunął agent.
Langdon przytaknął i oderwawszy oczy od fotografii, poczuł chłód na całym ciele.
– Nie potrafię sobie wyobrazić, kto mógł mu zrobić coś takiego.
– Pan nie rozumie, panie Langdon – powiedział agent z ponurym wyrazem twarzy. – To, co widać na zdjęciu… – urwał. – Monsieur Saunière sam to sobie zrobił.Rozdział 2
Niecałe dwa kilometry dalej olbrzymi albinos o imieniu Sylas, kulejąc, wchodził przez frontową bramę do luksusowej rezydencji z piaskowca przy rue la Bruyère. Na udzie miał zaciśnięty kolczasty pas cilice. Wszyscy prawdziwi wyznawcy Drogi go nosili – skórzany pas nabijany ostrymi metalowymi kolcami, które wcinając się w skórę, powodują ból – to nieustające przypomnienie cierpienia Chrystusa na krzyżu. Kolce wbijały się w ciało Sylasa, lecz jego dusza śpiewała z radością dla Pana.
Sylas wszedł cicho po schodach, nie chcąc nikogo obudzić. Drzwi do jego sypialni były otwarte – tutaj nie używa się kluczy. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.
Pokój miał spartański wystrój – drewniana podłoga, sosnowa toaletka, w rogu materac, który służył mu za łóżko. W tym tygodniu był tu gościem, ale przez wiele lat, dzięki błogosławieństwu Pana, miał swój kąt w podobnym sanktuarium w Nowym Jorku.
Pan dał mi schronienie i cel w życiu.
Dziś wieczór Sylas nareszcie poczuł, że zaczął spłacać swój dług. Pospiesznie podszedł do toaletki, znalazł telefon komórkowy w dolnej szufladzie i wybrał numer.
– Tak? – odezwał się w słuchawce męski głos.
– Wróciłem, Nauczycielu.
– Mów – rozkazał głos, w którym było słychać zadowolenie, że są jakieś wiadomości.
– Całej czwórki już nie ma. Trzech seneszalów… i wielkiego mistrza.
Nastąpiła chwila ciszy, jakby przerwa na modlitwę.
– W takim razie rozumiem, że masz tę informację?
– Cała czwórka była zgodna. Niezależnie od siebie. – Sylas zawiesił głos, wiedząc, że informacja, którą wydobył ze swoich ofiar, będzie zaskakująca.
Cała czwórka potwierdziła istnienie clef de voûte… Legendarnego zwornika, klucza sklepienia.
Rozmówca na chwilę wstrzymał oddech, a kiedy znów się odezwał, w jego głosie wyczuwało się oczekiwanie.
Klucz sklepienia…
Zgodnie z legendą bractwo jest w posiadaniu kamiennej mapy – clef de voûte… czyli zwornika lub klucza sklepienia. Jest to rzeźbiona kamienna tablica, która wskazuje ostatnie miejsce ukrycia największej tajemnicy bractwa… Informacji o takim znaczeniu, że dla jej ochrony istnieje całe bractwo.
– Kiedy już zdobędziemy klucz – powiedział Nauczyciel – będziemy tylko o krok od sukcesu.
– Jesteśmy bliżej, niż się wydaje, Nauczycielu. Klucz jest tutaj, w Paryżu.
– W Paryżu? To nie do wiary. To byłoby zbyt proste.
Sylas opowiedział o wydarzeniach tego wieczoru… O tym, jak jego cztery ofiary na chwilę przed śmiercią w desperackim wysiłku odkupienia swojego bezbożnego życia wyznały mu tajemnicę. Wszyscy powiedzieli dokładnie to samo – że klucz jest przemyślnie ukryty w pewnym konkretnym miejscu w jednym z najstarszych kościołów Paryża – w kościele Saint-Sulpice.
– Pośród murów domu Bożego – oburzył się Nauczyciel. – Jakże nas przedrzeźniają.
– I tak było przez wieki.
Nauczyciel umilkł, jakby chciał przez chwilę nacieszyć się triumfem. W końcu odezwał się znowu:
– Oddałeś wielką posługę Bogu. Czekaliśmy na tę chwilę wieki. Teraz musisz zdobyć ten klucz. Natychmiast. Dziś w nocy.
Nauczyciel wyjaśnił, co trzeba zrobić.
Kiedy Sylas odłożył słuchawkę, przeszedł go dreszcz oczekiwania. Godzina – powiedział do siebie, wdzięczny, że Nauczyciel dał mu czas, by odbyć niezbędną pokutę, zanim wejdzie do domu Bożego. Muszę oczyścić duszę z moich dzisiejszych grzechów.
Ból jest dobry – szeptał.Rozdział 3
Rześkie kwietniowe powietrze wpadało z łopotem przez otwarte okno citroena ZX, kiedy samochód przejeżdżał obok budynku Opery Paryskiej i przecinał na ukos plac Vendôme. Robert Langdon, siedząc na fotelu pasażera, czuł, jak miasto przemyka obok niego, a on próbował zebrać myśli. Dzięki szybkiemu prysznicowi i goleniu zdołał odzyskać jako taki wygląd, ale nie udało mu się uciszyć lęków. Wciąż miał w pamięci przerażający obraz ciała kustosza Luwru.
Jacques Saunière nie żyje.
Langdona opanowało głębokie poczucie straty po śmierci kustosza. Saunière miał wprawdzie opinię odludka, lecz cieszył się powszechnym uznaniem i szacunkiem za bezgraniczne oddanie sztuce i Langdon z radością myślał o dzisiejszym spotkaniu
Miasto szykowało się do snu – uliczni sprzedawcy popychali wózki z kandyzowanymi owocami, kelnerzy wynosili worki ze śmieciami na krawężniki, para spóźnionych kochanków obejmowała się i przytulała, żeby nie zmarznąć w podmuchach wiatru, w których czuło się zapach kwitnącego jaśminu. Citroen władczo przepływał przez ten chaos, a podwójny dźwięk syreny przecinał ruch uliczny jak ostry nóż.
– Le capitaine był zadowolony, kiedy się dowiedział, że wciąż jeszcze jest pan w Paryżu – powiedział agent, przerywając milczenie po raz pierwszy od chwili, kiedy wyszli z hotelu. – Szczęśliwy zbieg okoliczności – stwierdził, kierując radiowóz ku północnemu wjazdowi do słynnych ogrodów Tuileries, które Langdon zawsze uważał za ziemię uświęconą. Były to ogrody, w których malarz Claude Monet, prekursor impresjonizmu, eksperymentował z formą i z kolorem.
Agent wyłączył wyjącą syrenę i Langdon odetchnął, rozkoszując się nagłą ciszą. Citroen skręcił ostro w lewo, zmierzając w kierunku zachodnim, ku głównemu bulwarowi parku. Objechawszy okrągły staw, przejechał przez opuszczoną drogę i znalazł się na szerokim prostokącie trawy tuż za nią. Widzieli teraz koniec ogrodów Tuileries, wyjazd z nich akcentował ogromny kamienny łuk.
Arc du Carrousel.
Fanatycy sztuki oddawali cześć temu miejscu. Z esplanady na końcu Tuileries można było bowiem zobaczyć cztery największe muzea sztuki… po jednym w każdym punkcie wyznaczonym przez kompas. Z prawych okien samochodu, wyglądając na południe przez Sekwanę i Quai Voltaire, Langdon widział ostro oświetloną fasadę starego dworca kolejowego – teraz czcigodne Musée d’Orsay. Patrząc w lewo, widział szczyt dachu ultramodernistycznego Centrum Pompidou, w którym mieściło się muzeum sztuki nowoczesnej. Z tyłu za nim, na zachód, wyrastał nad linią drzew starożytny obelisk Ramzesa, który wskazuje na Musée du Jeu de Paume.
Prosto przed nim, w kierunku wschodnim, pod kamiennym łukiem, Langdon widział teraz monolit renesansowego pałacu, który stał się najsłynniejszym muzeum sztuki na świecie.
Musée du Louvre.
Luwr, który ma kształt ogromnej podkowy, jest najdłuższym budynkiem w Europie, dłuższym niż trzy wieże Eiffla, gdyby je położyć na ziemi jedną za drugą. Budynek wyrastał jak cytadela na tle paryskiego nieba, zapierając dech w piersiach, a ponad dziewięćdziesiąt tysięcy metrów kwadratowych otwartej przestrzeni między skrzydłami budowli nie robiło takiego wrażenia jak majestat szerokości jej fasady. Langdon przeszedł kiedyś wzdłuż całej długości murów Luwru, pokonując prawie pięć kilometrów.
Mimo że według szacunków turyście, który chciałby dokładnie obejrzeć wszystkie sześćdziesiąt pięć tysięcy trzysta dzieł sztuki znajdujących się w tym budynku, zajęłoby to jakieś pięć tygodni, większość zwiedzających wybiera skróconą wersję, którą Langdon nazywał „Sprintem przez Luwr” – biegiem przez muzeum, żeby zobaczyć trzy najsłynniejsze dzieła – Mona Lizę i marmurowe rzeźby Wenus z Milo i Nike.
Kierowca podjechał i trzymając w dłoni małą krótkofalówkę, wypowiedział po francusku kilka słów, co brzmiało jak wystrzały z karabinu maszynowego.
Monsieur Langdon est arrivé. Deux minutes.
Agent zwrócił się do Langdona:
– Spotka się pan z kapitanem przy głównym wejściu.
Kierowca ryknął silnikiem i przejechał przez krawężnik. Główne wejście do Luwru górowało w oddali.
La pyramide.
Wejście – modernistyczna szklana piramida wysokości dwudziestu jeden metrów, zaprojektowana przez urodzonego w Ameryce chińskiego architekta I. M. Pei, stała się niemal tak sławna, jak samo muzeum, choć była bardzo kontrowersyjna.
– Podoba się panu nasza piramida? – spytał agent.
Langdon zmarszczył brwi. Było to oczywiście pytanie podchwytliwe. Jeżeli się powiedziało, że piramida się podoba, zyskiwało się uznanie pozbawionego gustu prowincjusza, a jeżeli się mówiło, że nie, dotknięci czuli się Francuzi.
– Mitterrand był bardzo odważnym człowiekiem – odparł Langdon wymijająco.
Nieżyjący już prezydent Francji, który zamówił budowlę, cierpiał, jak mówiono, na „kompleks faraona”, i zapełniał Paryż egipskimi obeliskami, sztuką starożytną i dziełami sztuki znad Nilu.
– Jak się nazywa kapitan? – spytał Langdon, zmieniając temat.
– Bezu Fache – odparł kierowca, podjeżdżając pod główne wejście do piramidy. – My nazywamy go le Taureau.
Langdon spojrzał na niego, zastanawiając się, czy każdy Francuz nosi przedziwne przezwisko wzięte ze świata zwierząt.
– Nazywacie waszego zwierzchnika Byk?
Agent, zdziwiony, uniósł brwi.
– Mówi pan po francusku lepiej, niż się pan do tego przyznaje, monsieur Langdon.
Mój francuski jest do niczego, pomyślał Langdon, ale moja wiedza na temat zodiaku jest całkiem niezła. Taurus zawsze był Bykiem. Astrologia jest wszędzie taka sama.
Agent zatrzymał samochód między dwoma fontannami, przed olbrzymimi obrotowymi drzwiami z boku piramidy.
– Miałem rozkaz zostawić pana tutaj. Mam inne sprawy do załatwienia.
Langdon westchnął ciężko, wysiadł z samochodu i podszedł do głównego wejścia, gdy tymczasem samochód ruszył z piskiem opon i odjechał. Następnie podniósł dłoń, żeby wybić ręką szybę, ale gdzieś z ciemności poniżej wyłoniła się sylwetka człowieka, który zaczął wchodzić po kręconych schodach. Mężczyzna był potężnie zbudowany, zwalisty, ciemnowłosy, poruszał się na potężnie umięśnionych nogach. Dał Langdonowi znak, żeby wszedł do środka.
– Nazywam się Bezu Fache – oznajmił, kiedy Langdon przepchnął się przez obrotowe drzwi. – Jestem kapitanem policji i pracuję w Centralnym Biurze Śledczym. – Jego gardłowy, niski głos współgrał z sylwetką… przypominał pomruki nadciągającej burzy.
Langdon wyciągnął rękę w geście powitania.
– Robert Langdon.
Olbrzymia dłoń Fache’a ścisnęła rękę Langdona z siłą imadła.
– Panie Langdon – hebanowe oczy Fache’a patrzyły prosto w oczy Langdona – proszę za mną.Rozdział 4
Kiedy kapitan Bezu Fache szedł, wyglądał jak rozwścieczony wół – szerokie ramiona odchylał do tyłu, a podbródek mocno przyciskał do klatki piersiowej.
Langdon schodził za kapitanem po słynnych marmurowych stopniach do zatopionego głęboko w ziemi atrium pod szklaną piramidą. U stóp schodów przeszli między dwoma uzbrojonymi policjantami z karabinami maszynowymi. Sygnał był jasny – tej nocy nikt tu nie wchodzi ani stąd nie wychodzi bez błogosławieństwa kapitana Fache’a.
Langdon czuł rosnący niepokój. Obecność Fache’a nie była ani miła, ani przyjazna, a atmosfera panująca w samym Luwrze o tej porze przypominała atmosferę pogańskiej świątyni. Schody, niczym wejście do kina, oświetlone były małymi punktowymi lampkami zatopionymi po bokach stopni. Langdon słyszał echo swoich kroków odbijające się od szkła nad głową. Kiedy spojrzał w górę, zobaczył prześwitujące strumienie wody bijącej z fontanny o przezroczysty dach.
– Podoba się to panu? – spytał Fache, wskazując podbródkiem piramidę.
Langdon westchnął, zbyt zmęczony, żeby podjąć grę.
– Tak, wasza piramida jest wspaniała.
– Blizna na twarzy Paryża – jęknął Fache.
Pierwsze starcie. Langdon wyczuł, że jego dzisiejszego gospodarza trudno będzie zadowolić. Zastanawiał się, czy Fache miał pojęcie, że ta piramida, na wyraźne życzenie prezydenta Mitterranda, została zbudowana z sześciuset sześćdziesięciu sześciu bloków szkła, a to dziwne żądanie było stałym gorącym tematem rozmów ludzi rozkochanych w konspiracji, którzy utrzymywali, że 666 to liczba szatana.
Langdon postanowił nie poruszać tego tematu.
Kiedy schodzili coraz niżej do podziemnego foyer, z półcieni zaczęła się wyłaniać potężniejąca podziemna przestrzeń. Zlokalizowana dziewiętnaście metrów poniżej poziomu ulicy, nowa kondygnacja Luwru o powierzchni ponad sześciu tysięcy metrów kwadratowych rozciągała się jak niekończąca się grota. Zbudowana z marmuru o ciepłym kolorze ochry, współgrającym kolorystycznie z miodowym odcieniem kamiennej fasady Luwru, ta podziemna sala zazwyczaj wibrowała światłem słońca i głosami turystów. Tej nocy jednak była opuszczona i ciemna, a cała przestrzeń emanowała atmosferą podziemnej krypty i chłodu.
– Gdzie są strażnicy muzeum? – spytał Langdon.
– En quarantaine – odburknął Fache takim tonem, jakby Langdon chciał swoim pytaniem zakwestionować zasadność jego decyzji. – Rzecz jasna, pozwolenie na wejście uzyskał ktoś, kto nie powinien był się tu znaleźć. Wszyscy nocni strażnicy Luwru są w skrzydle, gdzie ich przesłuchujemy. Teraz aż do rana za bezpieczeństwo muzeum odpowiadają moi agenci.
Langdon skinął głową, przyspieszając kroku, żeby nie zostawać w tyle za Fache’em.
– Czy znał pan dobrze Jacques’a Saunière’a? – spytał kapitan.
– Właściwie wcale go nie znałem. Nigdy się nie spotkaliśmy.
Fache wyglądał na zdziwionego.
– Dzisiaj wieczorem mieliście się spotkać po raz pierwszy?
– Tak. Zaplanowaliśmy spotkanie w recepcji Amerykańskiego Uniwersytetu zaraz po moim wykładzie, ale się nie pojawił.
Kiedy Fache zapisywał coś w notesie, Langdon kątem oka zobaczył mniej znaną piramidę Luwru – la pyramide inversée – ogromne, odwrócone do góry nogami okno dachowe, które zwisało z sufitu jak stalaktyt.
– Kto poprosił o spotkanie? – spytał nagle Fache, prowadząc Langdona w górę po kilku schodach. – Pan czy on?
Pytanie wydawało się dziwne.
– Poprosił pan Saunière – odparł Langdon, kiedy wchodzili do tunelu. – Kilka tygodni temu jego sekretarka skontaktowała się ze mną przez e-mail. Napisała, że kustosz dowiedział się, że w tym miesiącu będę miał wykład w Paryżu, i chce ze mną coś omówić.
– Co?
– Nie wiem. Przypuszczam, że kwestie związane ze sztuką. Mieliśmy wspólne zainteresowania.
Fache spojrzał na niego sceptycznie.
– Nie domyślał się pan, o czym będzie rozmowa?
Nie domyślał się. Kiedy poproszono go o spotkanie, był ciekaw, jednak nie czuł się na tyle swobodnie, żeby żądać szczegółów. Powszechnie uwielbiany Jacques Saunière bardzo pilnie strzegł swojej prywatności i rzadko spotykał się z ludźmi; Langdon był wdzięczny za samą możliwość poznania go.
– Panie Langdon, czy mógłby pan przynajmniej spróbować zgadnąć, na czym ofierze morderstwa mogło zależeć, co Saunière chciał z panem omówić tego wieczoru, kiedy go zabito? To może nam pomóc.
Obcesowość tego pytania była dla Langdona dosyć krępująca.
– Naprawdę nie potrafię sobie wyobrazić. Nie pytałem. Czułem się zaszczycony, że w ogóle się ze mną skontaktował. Zawsze podziwiałem prace pana Saunière’a. Często korzystam z jego tekstów podczas zajęć na uczelni.
Fache odnotował to w notesie. Byli już w połowie drogi przez tunel wejściowy do skrzydła Denona, gdzieś na końcu Langdon widział dwie windy, teraz nieruchome.
– Pojedziemy windą – powiedział Fache. – Jak pan z pewnością wie, do galerii piechotą jest spory kawałek. – Policjant przygładził czarne włosy wielką jak kotlet dłonią. – Mieliście panowie wspólne zainteresowania? – spytał Fache.
– Tak. Szczerze mówiąc, prawie cały ubiegły rok poświęciłem na opracowanie książki pokrewnej dziedzinie wiedzy, w której pan Saunière był niezaprzeczalnie ekspertem. Spodziewałem się, że będę mógł go wysondować.
– Przepraszam?
Widać zwrot, którego Langdon użył, był niezrozumiały.
– Cieszyłem się, że będę mógł się dowiedzieć, co myśli na ten temat.
– Rozumiem. A cóż to za temat?
Langdon zawahał się, niepewny, jak to ująć.
– W zasadzie rzecz jest poświęcona artystycznym wyobrażeniom Wielkiej Bogini, pojęciu świętości kobiecej oraz związanej z nim sztuce i symbolice.
– A Saunière był biegły w tej materii?
– Jak nikt na świecie.
– Rozumiem.
– Może Jacques Saunière wiedział o istnieniu pańskiej pracy? – zasugerował Fache. – I poprosił pana o spotkanie, żeby zaproponować pomoc?
Langdon pokręcił głową.
– Prawdę mówiąc, nikt jeszcze nie wie o mojej książce. Nie jest skończona i nie pokazywałem jej nikomu oprócz mojego wydawcy.
– Więc pan i Saunière – podjął Fache, kiedy winda ruszyła – nigdy się nie spotkaliście? Nigdy z sobą nie rozmawialiście i nie korespondowaliście? Nie wymienialiście e-maili?
Kolejne dziwne pytanie.
– Nie. Nigdy.
Fache przekrzywił głowę, jakby odnotowując ten fakt w pamięci. Milcząc, patrzył wprost przed siebie na chromowane drzwi.
Langdon starał się skupić myśli na czymkolwiek, byle nie na czterech ścianach, które go otaczały. W odbiciu błyszczących drzwi windy ujrzał spinkę do krawata kapitana policji – srebrny krzyżyk z trzynastoma wtopionymi w niego kawałkami czarnego onyksu. Zauważył to z niejakim zdziwieniem. Ten symbol znany był jako crux gemmata – krzyż z trzynastoma klejnotami – ideogram chrześcijański, symbolizujący Chrystusa i jego dwunastu apostołów. Langdon jakoś nie spodziewał się, że kapitan francuskiej policji będzie tak otwarcie manifestował swoje przywiązanie do Kościoła. Z drugiej jednak strony byli we Francji, a chrześcijaństwo w tym kraju to religia tak powszechna, jak powszechne jest prawo do narodzin.
Winda zatrzymała się raptownie. Zdziwiony Langdon podniósł wzrok i w odbiciu chromowanych drzwi dostrzegł, że Fache na niego patrzy.
Langdon czym prędzej wyszedł do holu, chcąc jak najszybciej znaleźć się w szerszej przestrzeni, i zdziwiony zatrzymał się w pół kroku.
Fache odwrócił się i rzekł przez ramię:
– Rozumiem, panie Langdon, że nigdy nie widział pan Luwru po zamknięciu?
Chyba nie, pomyślał Langdon, próbując zorientować się w ciemnościach.
Zazwyczaj starannie oświetlone, teraz galerie były zadziwiająco ciemne. Świeciły przytłumione małe żaróweczki zatopione w podłodze, raz po raz rozświetlanej plamami czerwonego światła rozlewającymi się pod stopami.
Kiedy Langdon spojrzał w mroczny korytarz, zdał sobie sprawę, że powinien był się tego spodziewać. W zasadzie wszystkie większe galerie sztuki nocą wykorzystują czerwone oświetlenie techniczne – umieszczone bardzo nisko, nieinwazyjne lampki, które utrzymują obrazy we względnej ciemności, aby spowolnić efekt blaknięcia spowodowany zbytnią ekspozycją na promienie światła.
– Tędy – rzucił Fache, skręcając ostro w prawo i mijając połączone galerie.
Langdon szedł za nim, powoli przyzwyczajając wzrok do ciemności. Z lewej i z prawej strony materializowały się z półcieni ogromne płótna olejne, jak odbitki wyłaniające się z wywoływacza w jakiejś ogromnej ciemni… Kiedy przechodzili przez kolejne sale, śledziły ich oczy postaci przedstawionych na obrazach. Umocowane wysoko na ścianach i dobrze widoczne kamery przemysłowe posyłały zwiedzającym bardzo jasny komunikat: Widzimy cię. Niczego nie dotykaj.
– Są prawdziwe? – spytał Langdon, gestem głowy wskazując kamery.
Fache pokręcił głową.
– Oczywiście, że nie.
Langdon nie był zdziwiony. Gdyby chcieć monitorować setki metrów kwadratowych galerii, Luwr musiałby zatrudnić setki dodatkowych pracowników do przeglądania nagranego materiału. Większość wielkich muzeów korzystała teraz z systemu „bezpieczeństwa przez zatrzymanie”. Zamiast nie wpuszczać złodziei do środka, starała się ich tam zatrzymać. Urządzenia służące do tego celu włączano po zamknięciu muzeum. Gdyby jakiś intruz zdjął ze ściany obraz, podzielone na sektory wyjścia odcięłyby daną galerię, zamykając się wokół niej, a złodziej znalazłby się za kratami, nim pojawiłaby się policja.
Dźwięk głosów odbijał się echem w wyłożonym marmurem korytarzu. Wydawało się, że odgłosy dochodzą z wielkiej niszy leżącej po prawej stronie. Wylewało się z niej na korytarz jaskrawe światło.
– Biuro kustosza – powiedział kapitan.
Kiedy podeszli do niszy, Langdon zajrzał w głąb krótkiego korytarza, do luksusowo urządzonego gabinetu Saunière’a – ściany wyłożone emanującym ciepło drewnem i obrazy starych mistrzów. Po pomieszczeniu kręciło się kilku tajniaków, rozmawiając przez telefony i pisząc coś w notesach. Jeden siedział przy biurku Saunière’a i stukał w klawiaturę laptopa. Wyglądało na to, że osobiste biuro Saunière’a stało się na tę noc tymczasowym punktem dowodzenia DCPJ.
– Messieurs – zawołał Fache i obecni odwrócili się w jego kierunku. – Ne nous dérangez pas sous aucun prétexte. Entendu?
Langdon nieraz już wywieszał na klamkach drzwi pokoi hotelowych tabliczki z napisem NE PAS DERANGER, więc złapał sens rozkazów kapitana. Fache’owi i Langdonowi miano nie przeszkadzać pod żadnym pozorem.
Wszyscy kiwnęli głowami, że rozumieją.
Zostawiając za sobą małe zgromadzenie agentów, Fache poprowadził Langdona ciemnym korytarzem. Trzydzieści metrów przed nimi wyłaniało się z ciemności wejście do cieszącej się największą popularnością części Luwru – la Grande Galerie – wydającego się nie mieć końca pawilonu, w którym zgromadzono najcenniejsze dzieła sztuki włoskich mistrzów. Langdon zorientował się już, że właśnie tutaj leżało ciało Saunière’a; na zdjęciu widać było jak na dłoni słynny parkiet Wielkiej Galerii.
Kiedy podeszli, Langdon zobaczył, że wejście blokuje potężna stalowa krata, która wyglądała, jakby miała powstrzymać armię średniowiecznych rycerzy.
– Nowe środki bezpieczeństwa – wyjaśnił Fache, kiedy się do niej zbliżyli.
Langdon podszedł i zajrzał przez stalową kratownicę do słabo oświetlonych pomieszczeń Wielkiej Galerii.
– Pan pierwszy, panie Langdon – powiedział Fache.
Langdon odwrócił się do niego.
Fache wskazał gestem podłogę u podstawy stalowej kraty uniesionej na blisko sześćdziesiąt centymetrów.
– Niech się pan prześlizgnie pod spodem.
Langdon spojrzał na wąską przestrzeń u swoich stóp, w którą miał się wczołgać, a potem na masywną żelazną bramę. On chyba żartuje. Stalowa krata wyglądała jak gilotyna, gotowa w każdej chwili zmiażdżyć intruza.
Fache mruknął coś pod nosem po francusku i spojrzał na zegarek. Potem ukląkł i przesunął pod kratą najpierw masywne ramiona, a potem resztę ciała. Wstał po drugiej stronie i spojrzał na Langdona przez stalowe pręty.
Langdon westchnął. Położył się na brzuchu, dłonie oparł płasko na wypolerowanym parkiecie i podciągnął się do przodu. Kiedy się przesuwał, kołnierz jego tweedowej marynarki zahaczył o pręt kraty, a on przywalił w nią tyłem głowy.
Bardzo sprytnie, Robercie, pomyślał, prześlizgując się niezręcznie na drugą stronę. Kiedy wstał, zrodziło się w nim podejrzenie, że to będzie bardzo długa noc.Rozdział 5
Nowa kwatera główna i centrum konferencyjne Opus Dei mieści się przy Lexington Avenue numer 243 w Nowym Jorku. Ma ponad dwanaście tysięcy metrów kwadratowych powierzchni i jest wieżowcem zbudowanym z czerwonej cegły i wapienia z Indiany. Zaprojektowała ją firma architektoniczna Nay & Pinska, w budynku jest ponad sto sypialni, sześć jadalni, biblioteki, pokoje wypoczynkowe, sale konferencyjne i biura. Na drugim, ósmym i szesnastym piętrze znajdują się kaplice ozdobione rzeźbionym kamieniem i marmurem. Piętro siedemnaste to piętro wypoczynkowe. Mężczyźni wchodzą do budynku przez główne drzwi przy Lexington Avenue. Kobiety przebywają tu zawsze oddzielnie od mężczyzn i wchodzą od strony bocznej uliczki.
Trochę wcześniej tego samego wieczoru w ciszy i spokoju swojego mieszkania z widokiem na światła Nowego Jorku biskup Manuel Aringarosa spakował małą torbę podróżną i włożył zwykłą czarną sutannę. Na palcu miał pierścień z czternastokaratowego złota z purpurowym ametystem, wielkimi diamentami i ręcznie wykonaną ozdobą w kształcie laski biskupiej.
Jako prałat Opus Dei, biskup Aringarosa spędził ostatnie dziesięć lat swojego życia, niosąc dobrą nowinę Dzieła Bożego – Opus Dei. Kongregacja założona w 1928 roku przez hiszpańskiego księdza José Marię Escrivę de Balaguer propagowała powrót do tradycyjnych wartości opisanych w dziele Escrivy zatytułowanym Droga. Teraz, kiedy ponad cztery miliony egzemplarzy Drogi krąży po wszystkich kontynentach przetłumaczone na czterdzieści dwa języki, Opus Dei wyrasta na ruch ogólnoświatowy. Jego bursy, ośrodki naukowe, a nawet uniwersytety można odnaleźć niemal w każdym mieście. Papież, będący głową Kościoła katolickiego, wraz ze swoimi kardynałami dał organizacji pełne poparcie i błogosławieństwo. Bogactwo i potęga Opus Dei oznaczały jednak, że jak magnes ściągała na siebie podejrzliwość.
– Dla wielu Opus Dei jest ideologicznym praniem mózgów – oskarżają często dziennikarze. – Dla innych ultrakonserwatywnym tajnym stowarzyszeniem katolickim. Kim właściwie jesteście?
– Opus Dei nie jest ani jednym, ani drugim – tłumaczył cierpliwie biskup. – Należymy do Kościoła katolickiego. Jesteśmy zgromadzeniem katolików, którzy wybrali możliwie najbardziej rygorystyczne przestrzeganie doktryny katolickiej. Istnieją tysiące zwyczajnych członków Opus Dei, którzy są w związkach małżeńskich, mają rodziny i szerzą Dzieło Boże w swoich społecznościach. Inni wybierają życie w ascezie, w murach naszych domów zakonnych. Są to wybory osobiste, ale wszyscy w Opus Dei mamy jeden cel – ulepszanie świata poprzez czynienie Dzieła Bożego. Jest to z pewnością cel wzniosły.
Rozsądek jednak rzadko brał górę. Media uwielbiały skandale, a Opus Dei, jak większość dużych stowarzyszeń, miała w swoich szeregach kilka zbłąkanych dusz, których działania rzucały cień na wszystkich. Media mówiły teraz, że Opus Dei to „mafia Boga” i „sekta Chrystusa”.
Boimy się tego, czego nie rozumiemy, myślał Aringarosa. Pięć miesięcy temu zatrzęsły się podstawy władzy organizacji, a Aringarosa wciąż nie mógł się po tym ciosie podnieść.
Nie wiedzą, z kim wszczynają wojnę – szeptał do siebie Aringarosa, wyglądając przez okno samolotu w nieprzeniknioną ciemność oceanu. Przez chwilę jego wzrok spoczął na powierzchni okna i ujrzał odbicie swojej twarzy – o ciemnej cerze, pociągłej, z wydatnym płaskim i krzywym nosem, który kiedyś, gdy był młodym misjonarzem, złamała w Hiszpanii brutalna pięść. Teraz jednak nikt nie zważał na jego fizyczne niedoskonałości. Aringarosa żył zanurzony w świecie ducha, a nie ciała.
Kiedy odrzutowiec przeleciał nad wybrzeżem Portugalii, telefon komórkowy w kieszeni sutanny Aringarosy zaczął wibrować. Tylko jeden człowiek miał numer tego telefonu, ten sam człowiek, który go przesłał.
Podekscytowany biskup odezwał się cicho:
– Tak?
– Sylas zlokalizował klucz sklepienia – powiedział jego rozmówca. – Jest w Paryżu. W murach kościoła Saint-Sulpice.
Aringarosa uśmiechnął się.
– Jesteśmy więc blisko.
– Możemy go zdobyć natychmiast. Potrzebujemy jednak twoich wpływów, księże biskupie.
– Oczywiście. Powiedz, co mam zrobić.
Siedemset kilometrów dalej albinos o imieniu Sylas stał pochylony nad miednicą i zmywał plecy – jeszcze jeden z jego rytuałów. Pokrop mnie hizopem, a stanę się czysty, obmyj mnie, a nad śnieg wybieleję¹ – modlił się słowami psalmu.
Przez ostatnie dziesięć lat wyznawał Drogę, oczyszczając się z grzechów… Odbudowując życie… Wymazując akty przemocy z poprzedniego życia.
Słowo Jezusa to słowo pokoju… Nieuciekanie się do przemocy… słowo Miłości. Tego uczono Sylasa od początku i te nauki zachowywał w sercu. Lecz wrogowie Chrystusa próbują teraz zniszczyć właśnie te nauki i tę prawdę. Ci, którzy grożą Bogu siłą, będą siłą zwalczani. Niewzruszoną. Jak skała. Dziś Sylasa wezwano do boju.Rozdział 7
Skromne mieszkanko w murach kościoła Saint-Sulpice mieściło się na drugim piętrze samego kościoła, na lewo od balkonu dla chóru. Już od ponad dziesięciu lat było domem dla sześćdziesięcioletniej siostry Sandrine Bieil, która urządziła się na górze całkiem wygodnie; miała łóżko, telefon i dwupalnikową kuchenkę.
Siostra Sandrine była odpowiedzialna za wszystkie niereligijne aspekty funkcjonowania kościoła – utrzymanie budynku, zatrudnianie dodatkowego personelu i przewodników, bezpieczeństwo po zamknięciu bram i dostawy produktów takich jak wino i opłatki komunijne.
Już spała, kiedy obudził ją natarczywy dźwięk telefonu. Zmęczona, podniosła słuchawkę.
– Soeur Sandrine. Eglise Saint-Sulpice.
– Witam, siostro – odezwał się po francusku męski głos.
Siostra Sandrine usiadła na łóżku. Która godzina? Chociaż rozpoznała głos przełożonego, była zdziwiona, gdyż od piętnastu lat nigdy nie budził jej w środku nocy. Opat był człowiekiem bardzo religijnym, który szedł do domu i kładł się spać zaraz po wieczornej mszy.
– Proszę mi wybaczyć, jeżeli siostrę obudziłem – powiedział, a w jego głosie słychać było nutę zdenerwowania i niepewności. – Muszę siostrę prosić o przysługę. Właśnie miałem telefon od bardzo wpływowego amerykańskiego biskupa. Może siostra o nim słyszała? Manuel Aringarosa.
– Prałat Opus Dei? – Oczywiście, że słyszałam. Kto w Kościele o nim nie słyszał?
Myśląc o Opus Dei, czuła się niepewnie – a poglądy stowarzyszenia na temat kobiet były w najlepszym razie średniowieczne. Siostra Sandrine była wstrząśnięta, dowiedziawszy się, członkinie Opus Dei są zmuszane do sprzątania męskich kwater bez wynagrodzenia, gdy mężczyźni uczestniczą w mszy; kobiety śpią na drewnianych podłogach, natomiast mężczyźni mają sienniki… wszystko to dodatkowa pokuta za grzech pierworodny. Wiedziała też, że Opus Dei w ostatnich latach wzrosło w siłę, tuż po tym, jak ta bogata organizacja religijna miała ponoć przekazać miliard dolarów Watykańskiemu Instytutowi Studiów Religijnych – znanemu powszechnie jako Bank Watykański.
– Biskup Aringarosa prosił mnie o przysługę – oznajmił opat nerwowym głosem. – Jeden z członków Opus Dei jest dziś wieczorem w Paryżu… I zawsze marzył o tym, by zobaczyć kościół Saint-Sulpice.
– Nocą? Ale kościół jest znacznie bardziej interesujący w ciągu dnia.
– Zgadzam się z siostrą, ale proszę o osobistą przysługę. Proszę go oprowadzić. Będzie tam około… Powiedzmy, około pierwszej. To jest za dwadzieścia minut.
Siostra Sandrine zmarszczyła brwi.
– Oczywiście. Z przyjemnością.
Opat podziękował jej i odłożył słuchawkę.
Spuściła nogi z łóżka i powoli wstała, jej bose stopy zmroził chłód kamiennej podłogi. Chłód przeniknął całe jej ciało, poczuła nagły strach.
Kobieca intuicja?
Siostra Sandrine, pokorna służka Boga, nauczyła się znajdować uspokojenie w pocieszających głosach, które przemawiają w jej duszy. Dziś w nocy te głosy były jednak tak ciche, jak pusty kościół wokół niej.Rozdział 8
Langdon nie mógł oderwać oczu od jaśniejącego purpurą tekstu napisanego pisakiem na parkiecie. Ostatni przekaz od Jacques’a Saunière’a w niczym nie przypominał przedśmiertnego przesłania i przekraczał granice wyobraźni Langdona. Brzmiał on:
13-3-2-21-1-1-8-5
Miano czorta li dolina na video.
Chociaż Langdon nie miał najmniejszego pojęcia, co to mogło oznaczać, zrozumiał przeczucie Fache’a, że pentagram ma coś wspólnego z kultem szatana.
Miano czorta?
Saunière wręcz przywołuje postać szatana. Równie dziwaczny jest ten ciąg liczb.
– Część tego ciągu wygląda jak szyfr numeryczny.
– Tak – potwierdził Fache. – Nasi kryptolodzy już nad tym pracują. Uważamy, że te liczby mogą stanowić klucz i dać odpowiedź, kto go zabił. Może to numer do jakiejś centrali telefonicznej albo identyfikator ubezpieczenia zdrowotnego. Czy liczby te mają dla pana jakieś znaczenie symboliczne?
Langdon raz jeszcze spojrzał na liczby. Dla niego wyglądały na zupełnie przypadkowe. Gdy posługiwano się liczbami w ramach systemu symboli, zwykle miały jakiś sens – na przykład układały się w progresję lub wzór. Ale wydawało się, że nic tutaj – pentagram, tekst, liczby – w żaden sposób się ze sobą nie łączy.
– Wysunął pan wcześniej przypuszczenie – powiedział Fache – że to, co Saunière tutaj zrobił, było próbą przesłania nam jakiejś wiadomości… Na temat kultu Wielkiej Bogini czy coś w tym guście… Jak ta wiadomość wpisuje się w pańską hipotezę? – Przerwał. – Mam wrażenie, że ten tekst to coś w rodzaju oskarżenia.
Langdon próbował wyobrazić sobie ostatnie minuty życia kustosza Luwru w pułapce, samotnie umierającego w Wielkiej Galerii muzeum. To wydawało się logiczne.
– Przypuszczam, że może to być oskarżenie wysunięte pod adresem mordercy.
– A moim zadaniem jest przypisać tej osobie nazwisko. Pozwoli pan, że spytam, panie Langdon. Pańskim zdaniem, oprócz tych liczb, co jest w tej wiadomości najdziwniejsze?
Najdziwniejsze? Umierający mężczyzna zabarykadował się w galerii, narysował na swoim ciele pentagram i wypisał na podłodze tajemnicze oskarżenie. Co w tym wszystkim nie jest dziwne?
– Saunière był Francuzem – odezwał się Fache sucho. – Mieszkał w Paryżu. A jednak uważał, że tę wiadomość należy napisać…
– Po angielsku – dokończył Langdon, zdając sobie teraz sprawę, o co chodziło kapitanowi.
Fache skinął głową.
– Précisément. Ma pan jakiś pomysł dlaczego?
Langdon wiedział oczywiście, że Saunière mówił bezbłędnie po angielsku, jednak powód, dla którego wybrał ten język, żeby napisać ostatnie w życiu słowa, był dla Langdona absolutnie zagadkowy. Wzruszył ramionami.
Fache raz jeszcze wskazał pentagram na brzuchu Saunière’a.
– To nie ma nic wspólnego z kultem szatana? Wciąż jest pan tego pewny?
Langdon nie był już pewny niczego.
– Nie wydaje się, by istniała jakaś zbieżność między symbolem a tekstem. Przykro mi, ale nie mogę panu więcej pomóc.
– Może to coś nam wyjaśni. – Fache cofnął się do ciała, znów podniósł latarkę świecącą czarnym światłem, a jej promień zatoczył szerszy krąg. – A teraz?
Ku zdziwieniu Langdona wokół ciała kustosza zajaśniał kształt koła. Widocznie Saunière położył się i obrysował kilkoma ruchami dłoni, tak że łuki połączyły się w kształt okręgu.
Jeden błysk i wszystko stało się jasne.
Człowiek witruwiański. Langdona wprost zatkało.
Człowiek witruwiański, rysunek Leonarda da Vinci, stał się współczesną ikoną kultury, na całym świecie pojawiał się na plakatach, podkładkach pod myszy komputerowe i T-shirtach. Ten wysoko ceniony rysunek przedstawiał figurę nagiego mężczyzny wpisaną w koło i kwadrat – z rękami i nogami ułożonymi w kształt pozbawionego piór orła z rozpostartymi skrzydłami.
Da Vinci. Langdon się zdumiał. Nie sposób zaprzeczyć, że intencje Saunière’a były jasne. W ostatnich chwilach życia kustosz Luwru zdjął z siebie ubranie i ułożył ciało tak, by tworzyło wyraźny obraz Człowieka witruwiańskiego Leonarda da Vinci.
Okrąg był brakującym ogniwem. Kobiecy symbol ochrony – okrąg wokół nagiego ciała mężczyzny – dopełniał przekazu Leonarda da Vinci – harmonii między pierwiastkiem męskim i kobiecym. Teraz rodziło się pytanie, dlaczego Saunière chciał odtworzyć ten słynny rysunek?
– Panie Langdon – powiedział Fache – taki człowiek jak pan niewątpliwie jest świadom, że Leonardo da Vinci interesował się czarną magią.
Langdon był zdziwiony, że Fache ma taką wiedzę o malarzu; tu z pewnością należało szukać wyjaśnienia podejrzliwości kapitana w odniesieniu do kultu szatana. Da Vinci nigdy nie był wygodnym tematem dla historyków, szczególnie tych związanych z tradycją chrześcijańską. Genialny artysta był homoseksualistą, ekshumował zwłoki, by studiować na nich anatomię człowieka; pisał tajemnicze dzienniki nieczytelnym pismem wspak; wierzył, że ma alchemiczną moc zamieniania ołowiu w złoto, a nawet że potrafi oszukać Boga i stworzyć eliksir życia.
Niezrozumienie rodzi nieufność, pomyślał Langdon.
– Rozumiem pańskie obawy – powiedział teraz Langdon – ale Leonardo da Vinci w gruncie rzeczy nigdy nie oddawał się praktykom czarnoksięskim. Był człowiekiem niezwykle uduchowionym, choć w nieustannym konflikcie z Kościołem.
Langdon dokładnie ważył słowa.
Saunière’a i Leonarda wiele łączyło, między innymi troska, że współczesny Kościół demonizuje Wielką Boginię.
Spojrzenie Fache’a spoważniało.
– Uważa pan, że Saunière określa Kościół „mianem czorta”?
Langdon musiał przyznać, że może posunął się zbyt daleko.