- W empik go
Kod przeznaczenia - ebook
Kod przeznaczenia - ebook
Kiedy myślisz, że wszystko już stracone, okazuje się, że ktoś wyciąga do ciebie pomocną dłoń. Nie zastanawiaj się – chwytaj i trzymaj ile sił.
Ona – kelnerka w przygranicznym barze, on – drobny przemytnik. Jedna krótka wiadomość sprawia, że nie mogą o sobie zapomnieć. Przez jeden zwitek papieru szukają siebie nawzajem. Czy odnajdą się wśród prozy życia? Sprawdź, jak może ułożyć się życie młodych ludzi, którzy praktycznie pozostawieni samym sobie starają się o lepszą przyszłość.
To nie jest kolejna książka o miłości, to książka o zaufaniu, nadziei i dobru, które może nas spotkać w najmniej oczekiwanym momencie. Podnosi na duchu i nastraja na pozytywne rozwiązanie każdego problemu, bo przecież jak mawiała matka Adama: „Bóg nie daje ludziom więcej cierpienia niż są w stanie udźwignąć…”.
Magdalena Trubowicz (z domu Skotna) – ur. 9.05.1983 w Złotoryi. Zamieszkała w Winnicy k. Legnicy. Optymistka – marzycielka. Z wykształcenia magister inżynier logistyki, z zawodu specjalista od dekoracji okiennych, z zamiłowania twórca różnorakich form pisanych i zapalona kucharka. Znak rozpoznawczy: zamyślona mina, czerwone oprawki na nosie i pióro w rękach. Mama dwóch uroczych urwisów – Sławka i Mirka. Żona, córka, siostra, przyjaciółka. Angażująca się w lokalną działalność – sekretarz stowarzyszenia „Cysterska Winnica”. W 2001 roku laureatka nagrody za najlepszą recenzję programu TVP „Zwyczajni – niezwyczajni”. Obiecująca debiutantka z głową pełną pomysłów. Motto życiowe: Piszę, więc jestem!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-215-9 |
Rozmiar pliku: | 953 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Co podać? – opasła kelnerka w zatłuszczonym fartuszku nachyliła się nad ladą i chuchnęła mi nieświeżym oddechem. Nagle zapomniałem, ile kilometrów właśnie przebyłem i ile jeszcze przede mną, ale mój żołądek nie dał się oszukać i zniechęcić. Spojrzałem zamyślony na wiszące za jej plecami menu, szukając nazwy zawsze zamawianego przeze mnie zestawu.
– Ja się nim zajmę, Kari. – Z zamyślenia wyrwał mnie znajomy głos. Tuż za plecami kelnerki, jak spod ziemi pojawiła się młoda dziewczyna. Miała na oko 22 lata, brązowy, długi, wysoko upięty kucyk i parę dużych piwnych oczu, na których widać było już lekkie zmęczenie.
– To co zwykle? – zapytała i uśmiechnęła się życzliwie.
– Tak, poproszę.
Czułem się lekko zakłopotany. Nikt nigdy nie pamiętał o moich urodzinach albo ulubionym filmie. Nikt nie znał imienia mojego ukochanego kundla Rastiego – Panie miej w opiece biedne, potrącone przez nieznanego sprawcę psisko. Nikt! I nagle zjawiła się ona, nieznana mi dziewczyna z przydrożnego baru, który odwiedzałem w co drugą sobotę, wioząc ładunek do Polski. Nie wiedziałem jak miała na imię, ani co sprawiło, że Polka pracuje w barze niecałe 20 km od granicy kraju. Onieśmielała mnie za każdym razem, kiedy tu wchodziłem, a ona z pełną swobodą i pewnością, bez najmniejszego zawahania, serwowała zawsze to samo zamawiane przeze mnie danie. Co sprawiało, że o mnie pamiętała? Czy mieli aż tak mało klientów? A może mój posiłek w postaci kanapki z sałatą i szynką oraz kubka kakao był aż tak charakterystyczny w tym barze pełnym pijaków i ćpunów, że utkwił jej w pamięci? Cokolwiek to było, sprawiało, że czułem się tu trochę jak w domu.
– Strasznie tu dzisiaj węszą. – Wyrwała mnie z zamyślenia, kiwając głową w stronę drzwi. Odwróciłem się i struchlałem. Dwóch policjantów kręciło się pomiędzy zaparkowanymi przed barem autami. Zrobiło mi się gorąco i poczułem miękkość w nogach.
– Zapakujesz mi to na wynos? – spytałem nerwowo, wskazując na nieruszoną jeszcze kanapkę. Kiwnęła głową, a ja zacząłem pospiesznie zbierać ze stołu swoje dokumenty. Nim się obejrzałem stałem już przy drzwiach z papierową torbą, gotowy do dalszej drogi.
Wziąłem głęboki oddech i opanowanym gestem otworzyłem drzwi tuż przed nosem jednego z mundurowych.
– Który to pański samochód? – spytał.
– Ten czerwony, mały, na końcu uliczki. Czy coś nie tak? – głos mi drżał, ale starałem się opanować.
– Odczepia się panu tablica rejestracyjna, proszę ją dokręcić, bo pan zgubi – powiedział policjant.
Faktycznie, Śruba już od miesiąca mi przypominał, żebym przykręcił tę cholerną tablicę. Nic nie mogło budzić zastrzeżeń w moim aucie. Ale ja, będący zawsze w pośpiechu i stresie, zbagatelizowałem sprawę. Teraz miałem za swoje. Stałem cały spocony, oko w oko ze stróżem prawa i modliłem się o zbawienie.
– Zapomniał pan reszty – usłyszałem zza pleców znajomy damski głos. Jej ręka spoczęła na moim ramieniu, a drugą wepchnęła mi jakieś papierki do prawej dłoni.
– Witam panów mundurowych. Zapraszamy na świeżo zaparzoną kawę i pączki – skierowała swoje słowa do policjantów, wypychając mnie jednocześnie za drzwi baru.
Pobiegłem do auta, nerwowo szukając kluczyków. Odpaliłem i odjechałem z piskiem opon, w lusterku widząc postać dziewczyny nalewającej kawę dwóm policjantom siedzącym przy stoliku.
Gdy ujechałem kilka kilometrów, ogarnął mnie wielki wstyd. Kimkolwiek była ta dziewczyna, uratowała mi życie, ale też musiała wyczuć, że robię coś złego, skoro spanikowałem na widok policji. To nie powinno się zdarzyć. Im mniej osób wie o mojej pracy, tym lepiej. Śruba by mi tego nie wybaczył.
Stres powoli znikał. Najwyższy czas, w końcu zbliżałem się do przejścia granicznego. Za kilka minut będzie już po wszystkim. Robiłem to chyba setny raz, ale nie umiałem nauczyć się radzenia sobie ze stresem. Miałem chyba więcej szczęścia niż rozumu, ale odkąd matka zmarła, a ojciec założył nową rodzinę sam musiałem zadbać o siebie. Zawsze miałem wysokie ambicje. Mama zaszczepiła we mnie wysoką samoocenę i pęd do wiedzy. Obiecałem jej, że skończę architekturę choćby nie wiem co, ale nie wiedziałem wtedy, na co się godzę. Równoczesne opłacenie studiów i godne życie z pensji kasjera w barze szybkiej obsługi to sprawa nierealna. Wiedziałem, że muszę jakoś dorobić. Paweł Śrubowski, znany wszystkim w światku pod pseudonimem Śruba, spadł mi jak z nieba. To on się mną zaopiekował i wprowadził mnie w interes. Wstydziłem się tego, co robię, ale tłumaczyłem sobie, że to jedyna droga, że to tylko na chwilę. Śruba nigdy nie rozumiał, jak mogę wozić to gówno i nigdy nie spróbować. Inni jego kurierzy, jak nie dla siebie to dla znajomych, podpieprzali jakąś część towaru. Obcinał im za to wypłatę, ale oni i tak wyhandlowali więcej z tego, co nakradli. Ja jeden byłem od początku czysty. Z wypłaty starczało na rachunki i jedzenie. Oszczędzałem na pomnik dla matki.
Z dala widać już było rogatki przejścia granicznego. Zawsze wybieram najdłuższą kolejkę na przejeździe z nadzieją, że za nastym wozem znudzi im się zaglądanie gdziekolwiek. Wziąłem głęboki oddech i podjechałem do szlabanu. Niewysoki mundurowy wynurzył się z kanciapy, poprawił czapkę na głowie i leniwie do mnie podszedł.
– Dzień dobry, kontrola graniczna Zgorzelec-Görlitz, czy mogę zobaczyć pana dowód osobisty? – spytał, bacznie mi się przyglądając.
– Czy chce pan też dokumenty pojazdu? – spytałem, by uspokoić jego czujność.
– Nie, dziękuję. Dowód wystarczy. Czy przewozi pan coś ze sobą? – zapytał, po czym nie czekając na odpowiedź, dodał: – Proszę otworzyć bagażnik. W tym czasie podszedł drugi mundurowy i zaczął zaglądać przez szyby do mojego auta.
– Czy przewozi pan coś w środku? – spytał drugi.
– Nie, mam tylko cztery kartony ozdób choinkowych w bagażniku. Jestem kurierem w fabryce bombek w Złotoryi. Wiozłem towar do Cottbus, ale odbiorca nie odebrał towaru, bo był uszkodzony. Szef mi głowę urwie, pewnie powie, że uszkodziłem w drodze – jednym tchem wypowiedziałem wyuczoną na pamięć historyjkę i zaśmiałem się nerwowo.
Wszystko szło gładko. Ten niższy otworzył jedną paczkę bombek i bacznie się im przyglądał. Do zimy było daleko i pewnie to wzbudziło ich podejrzenia, ale chyba łyknęli temat. Śruba zawsze uważał, że diabeł tkwi w szczegółach, dlatego za każdym razem przewoziłem towar w inny sposób zaopatrzony w wymyśloną przez niego historię. Raz nawet pojechała ze mną ciotka Śruby, która miała nogę w gipsie. Boże, co ja wtedy z nią miałem. Stara, głucha, śmierdząca naftą, sepleniąca staruszka cierpiąca na nietrzymanie moczu. Ten pomysł Śruby to był mega niewypał, ale przewiozłem wtedy w gipsie babuszki dwa kilogramy czystej amfy. Pamiętam jak dojechałem wówczas do przejścia granicznego i jeden z mundurowych na służbie zaczął wypytywać ciotkę Śruby o dane osobowe oraz koneksje rodzinne jakie ją łączą ze mną. Chyba sam strażnik pożałował tej kontroli, bo jak staruszka wysnuła opowieść jak w roku 1945 z mojego ciotecznego kuzyna dziadka sąsiadem ukrywała żołnierzy w piwnicy, to machnął ręką i podniósł szlaban współczująco kiwając mi głową.
– Wie pan co, ja wezmę te bombki dla teściowej – z rozmyślań obudził mnie mały mundurowy. Tego się nie spodziewałem..
– Skoro szef ma panu głowę urwać, że poniszczył pan towar, to ja go wezmę. Te bombki wcale nie są poniszczone. O, tu z jednej odpadł kawałeczek brokatu, ale to da się naprawić. Wie pan, ci Niemcy to straszni idealiści, więc dla nich już towar trefny, ale jak pan spuści z ceny, to ja je wezmę. To co, 50 zł za opakowanie starczy? – zapytał ze spokojem.
Zimny pot oblał mi czoło i plecy. Zupełnie nie wiedziałem co robić, po prostu się nie spodziewałem. Mój wyraz twarzy zdawał się zdradzać wszystko. Niepokój, zdezorientowanie, pustkę – kompletną pustkę.
– Niech będzie 55 zł za paczkę, to co dogadaliśmy się? Teściowa ma w piątek imieniny. Wszak do świąt jeszcze długo, ale kobieta lubi praktyczne prezenty więc się ucieszy – zapewnił mnie.
– No nie wiem. Już dzwoniłem i informowałem szefa, że nie wracam na pusto – wydusiłem jedyne, co w tym momencie przyszło mi do głowy. Łgaj, łgaj ile wlezie, pomyślałem w duchu.
– Ale skoro ma pan za to zapłacić ze swojej pensji… – zaczął dalej drążyć strażnik.
– Szefie, niech pan to zobaczy – rozmowę przerwał drugi mundurowy, który dotychczas węszył przy drugiej stronie bagażnika mojego auta.
Mały strażnik odłożył pudełko i nie spuszczając mnie z oczu, zrobił kilka kroków w stronę kolegi. Ten stał nad bagażnikiem, w jednej ręce trzymał otwarte pudełko a w drugiej dużą niebieską bombkę z narysowaną złotym brokatem gwiazdką, której brakowało jednej odnogi. Pech chciał, że to właśnie w tym miejscu spod szkła prześwitywał żyłkowy woreczek z białym proszkiem. Wiedziałem już, że jest po mnie. Mundurowy odłożył spokojnie bombkę i sięgnął po krótkofalówkę, przez którą wezwał posiłki. W tym czasie mały strażnik, zwany przez drugiego szefem, wyciągnął z kabury broń i powoli zbliżył się do mnie. Pomyślałem, że to już koniec, jestem spalony, pójdę siedzieć.
Nie minęło pięć minut jak przyjechał radiowóz. Dwóch spasłych funkcjonariuszy wysiadło w pośpiechu, kierując się w naszą stronę z nietęgimi minami.
– Mielibyśmy już koniec zmiany, gdyby nie wasze wezwanie. To on? – spytał policjant, kiwając na mnie.
– Tak – odpowiedział strażnik-szef. – Tu jest jego dowód osobisty, a tam zabezpieczyliśmy znaleziony towar – dodał.
– Nieźle się urządziłeś, kolego – policjant zwrócił się do mnie z szyderczym uśmiechem. – Jesteś aresztowany pod zarzutem przemycania narkotyków. Możesz zachować milczenie, wszystko co powiesz może być użyte przeciwko tobie. A teraz stań w rozkroku przodem do auta, muszę cię przeszukać, i nie próbuj żadnych sztuczek – wyrecytował.
Stanąłem pokornie jak kazał. Milczałem. Sytuacja była patowa i nie miałem przygotowanego planu na taką okoliczność. Postanowiłem nie stawać okoniem z nadzieją, że ten koszmar jakoś szybko się skończy. Nie mogłem uwierzyć, że wpadłem, nie mogłem…
Policjant włożył dłonie do kieszeni mojej kurtki i wyciągnął portfel, telefon i jakiś zwitek papieru. Rozwinął kartkę, przeczytał, zerknął podejrzliwie na mnie i znów spuścił wzrok na kartkę.
– Co to jest? Skąd to masz? – spytał i pokazał mi pomiętolony kawałek papieru.
Popatrzyłem na kartkę, było na niej napisane: Uważaj na gliny. Klisza. Zdębiałem. Nie miałem pojęcia, skąd to dziadostwo wzięło się w mojej kieszeni. To wszystko to był jakiś koszmar, jeden wielki koszmar. Marzyłem, żeby się obudzić. W jedne chwili obiecałem sobie, że jeśli ten koszmar się skończy to nie wezmę od Śruby więcej zleceń. Choćbym miał pracować w barze na dwie zmiany w barze, w barze… w barze! Dziewczyna z baru, kartka… Uważaj na gliny. Klisza Skąd? Jak? Dlaczego? Ona to Klisza? Skąd wiedziała, że ma mnie ostrzec? O co w tym wszystkim chodzi? Kim była Klisza?
– Nie będziesz gadał? – policjant odchrząknął, przypominając o swoim istnieniu. – W takim razie będziesz się tłumaczył na komisariacie. Policjant pożegnał się ze strażnikami, skuł mnie w kajdanki i wepchnął do auta, w którym siedział już ten drugi policjant. Odjechaliśmy niemal z piskiem opon. To był początek mojego końca.