Kokainowa miłość - ebook
Kokainowa miłość - ebook
Autor ukazuje uczucie sławnego amerykańskiego pisarza do pięknej córki szefa potężnego kartelu narkotykowego. Tłem staje się bardzo wpływowa rodzina z Kalifornii, działająca w przemyśle farmaceutycznym. Gra toczy się o przejęcie produkcji rewelacyjnego środka hamującego proces starzenia się organizmu ludzkiego o 20 lat. Mimowolnym uczestnikiem tej finezyjnej „partii szachów” staje się pisarz Jerry Jones. Bezwzględni mafiosi wkraczają w jego dotąd spokojne i ustabilizowane życie. Ze względu na epokowe znaczenie dla świata eliksiru młodości do akcji w akcji uczestniczy nawet prezydent Stanów Zjednoczonych.
Zaskakujące rozwiązania prowadzonych przez autora wątków sprawiają, iż powieść Roberta Gonga czyta się z narastającym napięciem.
Powieść zakwalifikowana do międzynarodowej nagrody literackiej Angelus 2014 r.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-934185-2-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lipiec tego roku był wyjątkowo upalny i ciągnął się niczym leniwe wody Amazonki albo ostatni miesiąc szkoły podstawowej, w którym właściwie nic już się nie dzieje. Jerry Jones siedział na plaży nad brzegiem oceanu pod dużym okrągłym parasolem przeciwsłonecznym; od ponad dwóch tygodni prześladował go syndrom „białej kartki”. Czyżbym się już wypisał, kompletnie stracił wenę? – pytał sam siebie, próbując napisać chociaż pierwsze zdanie. – Przecież za równy miesiąc przyjedzie tu ten laluś, agent literacki, i zgodnie z podpisaną umową będzie chciał odebrać ode mnie tekst nowej książki, która jak wszystkie moje powieści ma się stać bestsellerem. Bijąc się z myślami, mocno podirytowany zamknął po raz kolejny tego dnia laptopa i boso udał się po rozgrzanym piasku do drewnianego domu, który przed laty wybudował wraz z panem Mitchemem i Elizabeth pośrodku wydm. Wszedł do środka, wlał w siebie całą butelkę wody mineralnej z lodówki i usiadł w kuchni przy oknie, wpatrując się w niewielkie fale oceanu, leniwie uderzające o piaszczysty brzeg południowego wybrzeża Kalifornii.
Kryminał już nie wchodzi w grę – zastanawiał się. – O gangach narkotykowych napisałem już trzy. Afera w Białym Domu, sztuka o nieubezpieczonej dziewczynce ze slamsów Nowego Jorku umierającej na raka też już była. Co ja w to upalne lato i to w trzydzieści dni mam wymyślić? Po co ja właściwie tę umowę podpisywałem? Mam przecież za co żyć, a z czasem pomysł przyszedłby sam i to na pewno lepszy, niż temat wymyślony w pośpiechu. Jednak miał rację John, który na początku mojej kariery mówił mi, że sukces w pisaniu jest gorszy od narkotyków. – Zawsze ci będzie mało i mało – powtarzał. Jeszcze ci idioci z wydawnictwa w telewizji puścili zwiastun nowej książki, choć jej przecież tak naprawdę jeszcze nie ma. A może tak pogadać z doktorem Bergiem, żeby wziął mnie do szpitala na obserwację, bo podejrzewa u mnie jakąś bardzo poważną chorobę, której opinii publicznej nie może ujawnić? Bądź co bądź, za datki na jego szpital jest mi przynajmniej winien mały rewanż, więc tym bardziej powinien się bez większego problemu zgodzić. Jak do jutrzejszego wieczoru nie zacznę pisać, to tak zrobię. – Jerry uśmiechnął się zadowolony ze swojego pomysłu i dalej wpatrywał się w bezkres oceanu.
Do najbliższego domu na wydmach, w którym mieszkali latem mocno starsi już państwo Mitchem, było ponad trzy kilometry, a tuż za jego domem po drugiej stronie wąskiej dróżki biegnącej przez wydmy znajdował się niewielki parking na cztery samochody, gdzie zawsze, kiedy przyjeżdżał tu pisać, zostawiał swój samochód. W domu za sprawą nowego urządzenia klimatyzacyjnego, niedawno zakupionego, panował przyjemny chłód. Wszystkie okna były zasłonięte ciemnogranatowymi żaluzjami, aby lejący się z nieba żar nie wdzierał się do jego azylu ciszy i spokoju, pozwalającego mu tworzyć kolejne wybitne dzieła. Tylko kuchenne okno wychodzące na plażę przed domem było zupełnie odsłonięte i nie wisiała w nim nawet firanka. Jerry wyjął z lodówki kolejną wodę sodową i zasiadł za stołem tuż przy dużym kuchennym oknie. Wpatrzony w parasol nagle zobaczył dwóch wysokich, barczystych mężczyzn w ciemnych garniturach, fizjonomią i ubiorem raczej nie przypominających turystów. Pośrodku szła popychana przez nich dobrze ubrana trzydziestoparoletnia kobieta. Zatrzymali się tuż nad brzegiem oceanu. Wymienili parę słów i mężczyzna stojący po prawej stronie kobiety szybko wyjął pistolet i strzelił jej w pierś. Kobieta upadła, a egzekutor dobił ją strzałem w głowę. Asystujący mu drugi zabójca mimochodem rzucił okiem na dom Jerrego i w kuchennym oknie dostrzegł kontur jego postaci. Obaj mężczyźni biegiem skierowali się w kierunku domu. Przez głowę Jerrego przeleciało tysiące myśli, aż w końcu przypomniał sobie jedną z pierwszych swoich książek. Podbiegł do kuchenki gazowej, ostrym nożem odciął plastikowy przewód doprowadzający gaz do palników, zamknął od wewnątrz drzwi na klucz i wyczołgał się przez luk dla nieżyjącego już od dwóch lat psa. Pochylony biegł przed siebie w kierunku rzadkich zarośli na wydmach. Rzucił się w nie i zaczął z góry obserwować dalsze poczynania mężczyzn, którzy przed chwilą z zimną krwią zabili bezbronną kobietę. Usłyszał dwa bardzo mocne kopnięcia w drzwi swojego domu, a zaraz po tym strzały z broni automatycznej. Strzały na chwilę umilkły i po chwili ponownie rozległy się ze zdwojoną siłą. Dom, który dwadzieścia lat temu stawiał ze swoją zmarłą w wypadku samochodowym żoną Elizabeth jako jeszcze nikomu nieznany pisarz, nagle eksplodował jak zdetonowana mina-pułapka. Drewno przy temperaturze wybuchu zaczęło się bardzo intensywnie palić i po pół godzinie z jego twórczego azylu zostały tylko dymiące się zgliszcza. Jerry jeszcze przez dłuższą chwilę leżał przerażony w zaroślach i nie widząc już mężczyzn, wolno zaczął czołgać się, niczym wytrawny żołnierz, w stronę parkingu. Rozchylił delikatnie krzaki i obok swojego lincolna zobaczył dużego czarnego jeepa. W samochodzie nie było nikogo. Wstał i podbiegł, aby upewnić się czy aby wzrok go nie zawodzi – jeep był zamknięty i zupełnie pusty. Na chwilę spadł mu kamień z serca. Doskonale wiedział, że powinien jak najszybciej stąd uciekać, ale nie miał czym, gdyż kluczyki od jego samochodu zostały w domu, a na tym kompletnym odludziu jedno auto przejeżdżało raz na parę dni. Przez chwilę czuł się zupełnie zdezorientowany. – A może ona jeszcze żyje – zaczął się zastanawiać. Zawahał się przez parę sekund, aż w końcu puścił się krokiem średniej klasy biegacza długodystansowca w kierunku leżącej kobiety. Kiedy przebiegał obok swojego spalonego domu, zobaczył dwa zwęglone ciała. W jednej chwili zrobiło mu się niedobrze, ale siłą woli powstrzymał odruch wymiotny i biegł dalej w kierunku leżącej kobiety. Widok, jaki zastał na miejscu, był po stokroć bardziej wstrząsający niż wszystkie makabryczne opisy morderstw, którymi epatował swoich czytelników w niezliczonych książkach. Patrząc błędnym wzrokiem w pewnym momencie nie wytrzymał i wypróżnił całą zawartość żołądka do oceanu. Opadł z sił i usiadł na rozgrzanym piachu jakieś dwa metry od zabitej przez oprawców Mary, kobiety z którą od pewnego czasu się spotykał. Sytuacja zupełnie go przerosła. Nigdy wcześniej oprócz filmów i fleszów telewizyjnych nic podobnego nie widział. Bezradnie siedział na piachu, nie wiedząc, co dalej robić. Jeżeli zgłoszę się na policję, to oskarżą mnie o podwójne morderstwo pierwszego stopnia i dostanę karę śmierci – pomyślał, analizując swoje trudne położenie. – Jeżeli zaś zacznę uciekać, to i tak mnie znajdą, bo przecież moją twarz zna cała Ameryka. Kątem oka spojrzał na odłamany obcas buta kobiety i wystający z niego jakiś srebrny przedmiot. Pomimo wrodzonego wstrętu do osób już zmarłych, ciekawość pisarza wzięła górę. Zerwał jej z nogi but i ukręcił obcas, w którym znajdował się mały schowek, a w nim sześciocentymetrowy srebrny kluczyk z wyrytym na boku numerem 333. Wspaniały pomysł na książkę, gdyby to nie działo się naprawdę – pomyślał. Schował kluczyk do kieszeni i plażą poszedł do państwa Mitchemów pożyczyć samochód. Pół godziny później wsiadł w starą półciężarówkę sąsiadów i jak oszalały zaczął gnać przed siebie. – Muszę dostać się do swojego mieszkania w Los Angeles, zanim w tym wszystkim połapie się policja. Wezmę z domowego sejfu karty bankowe, obligacje, wyciągnę wszystkie pieniądze i gdzieś na chwilę się ukryję.
Po trzech godzinach zajechał na podjazd tuż przed swoim garażem. Wyskoczył z samochodu, szybko sforsował drzwi i otworzył sejf. W czarną dyplomatkę, w której zawsze trzymał każdą swoją nową książkę wydrukowaną na drukarce laserowej, włożył wszystkie potrzebne mu papiery wraz z paszportem. Rozejrzał się po domu i zamykając za sobą drzwi, ponownie wskoczył za kierownicę samochodu. Wyjechał na autostradę i skierował się w stronę Meksyku. Po drodze skręcił do śródmieścia, podjechał pod bank i szybkim krokiem wszedł do środka. Pobrał dwa miliony dolarów, a całą resztę pieniędzy przelał na swoje prywatne konto w Szwajcarii. Kiedy minął granicę Los Angeles, napięcie nerwowe trochę ustąpiło.
Muszę jak najszybciej przedostać się do Meksyku i tam poczekać na dalszy rozwój wypadków – pomyślał, pędząc za dużą czerwoną ciężarówką na meksykańskich numerach. Po paru godzinach znalazł się na granicy amerykańsko-meksykańskiej. Podjechał do celników i udając zadowolonego, uśmiechniętego turystę, podał paszport. Celnik wziął do ręki dokument, przeczytał nazwisko, spojrzał na właściciela i krzyknął do swoich kolegów:
– Chłopaki to Jerry Jones, ten pisarz.
Natychmiast zlecieli się celnicy, prosząc go o autograf dla swoich żon. Jerry, udając pełen luz, rozdał autografy do osobistych notesów celników.
– Panie Jones, ale jedzie pan tam, gdzie nie jest zbyt bezpiecznie – powiedział z troską w głosie jeden z nich.
– Taki mój zawód – odparł pewnym głosem i dodał – a myśli pan, że ja te wszystkie książki piszę za biurkiem?
– Nie zawracaj panu Jonesowi głowy, tylko podnoś szlaban – zakomenderował najstarszy stopniem celnik.
Kiedy minął białą linię wyznaczającą granicę Stanów Zjednoczonych i Meksyku, oparł się mocno w fotelu i prawie opadł z sił. Teraz jechał już dużo wolniej. Po mniej więcej pięćdziesięciu kilometrach zauważył, iż na kontrolce poziomu paliwa kończy mu się właśnie benzyna. Przejechał jeszcze parę kilometrów i z daleka zobaczył motel wraz ze stacją benzynową. Podjechał pod nią, zaparkował samochód i wszedł do środka.
Już na pierwszy rzut oka lokal bardzo odstawał od Hiltona – niewielka knajpa na dole, a na górze pokoje gościnne. W lokalu panował półmrok wymieszany z dymem cygar i papierosów. Przy ośmiu stolikach siedzieli mężczyźni niewyglądający na wielbicieli teatru, opery czy też literatury. Jerry rzucił okiem po sali, podszedł do barmana i po hiszpańsku zapytał, czy może zatankować benzynę. Ten spojrzał na niego i nic nie odpowiedział. Zerknął tylko kątem oka na niskiego Meksykanina w kapeluszu i leżącą na barze obok niego strzelbę.
– Zatankować? – powtórzył za Jerrym niski Meksykanin.
– Tak – odparł Jones i zaniepokojony leżącą na blacie bronią dodał – dobrze zapłacę.
– Słyszeliście chłopaki, ten białas mówi, że dobrze zapłaci.
Wszyscy koledzy Meksykanina wybuchnęli złowrogim jak w przedsionku śmierci śmiechem, a z tyłu sali usłyszał:
– Po co masz się fatygować, my sami ci wszystko zabierzemy.
Ponownie rozległ się śmiech. Jerry spojrzał na barmana, który nagle zaczął nerwowo przecierać blat kontuaru, i wszystko nagle zrozumiał. Obrócił się, zrobił dwa kroki ku wyjściu, ale zza pleców usłyszał dźwięk przeładowywanych strzelb. Momentalnie stanął, pomimo upalnego lipca oblał go zimny pot; nie wiedział, co zrobić. Przez chwilę czekał chyba na strzał, ale kiedy ponownie wybuchł śmiech, obrócił się i bacznie obserwując niskiego Meksykanina, wolno do niego podszedł. Stanął tuż przed nim i patrząc mu prosto w oczy, powiedział:
– To nie musi się dla mnie aż tak źle skończyć. Przecież możemy się jakoś dogadać.
Meksykanin postawił na ladę kufel piwa, którego za darmo nalał mu przerażony barman, i bardzo spokojnie powiedział:
– Dobrze kombinujesz białasie, tylko musiałbyś mieć dla mnie jakąś interesującą ofertę. – Wyjął z kieszeni meksykańskiego papierosa, zapalił i dym wypuścił Jerremu prosto w twarz.
Przerażony Jones, widząc że trafił do samego piekła, szarżował pewnym głosem:
– Mam coś, co na pewno cię zainteresuje.
Ponownie wybuchł śmiech na sali, a kiedy wszyscy już zamilkli, Meksykanin spokojnie odpowiedział:
– Masz tylko jedną dla mnie wartościową rzecz – i ponownie zaciągając się papierosem, wypuścił mu dym w twarz.
– Jaką? – zapytał zdenerwowany Jerry.
– Twoje życie – oznajmił bardzo poważnie Meksykanin.
– Przepraszam, ale cię nie rozumiem.
Meksykanin spojrzał na swojego olbrzymiego kolegę, którego uroda nie przypominała żadnego z czołowych aktorów hollywoodzkich, i spokojnie powiedział:
– Zmień już barmana.
Ten wyjął zza pasa rewolwer i strzelił barmanowi prosto pomiędzy oczy. Schował pistolet za spodnie, wszedł za kontuar, przerzucił barmana przez ramię i tylnymi drzwiami wyrzucił go do stojącego obok motelu śmietnika. Wrócił, otrzepał ręce i z zadowoleniem krzyknął na cały lokal:
– Panowie, bar został właśnie otwarty.
Jerry bardzo chciał, aby go ktoś uszczypnął i obudził z tego traumatycznego snu. Stał sparaliżowany blisko lady przy niskim ogorzałym od słońca Meksykaninie i czekał z duszą na ramieniu na swoją kolej.
– Widzisz to wiadro z wodą?
– Taak – wydukał z przerażenia Jones.
– A tę szmatę na ladzie?
– Taak – raz jeszcze powtórzył Jones.
– A widzisz, że ściana się pobrudziła?
Jerry tylko kiwnął głową i spojrzał na ociekającą krew z fragmentami mózgu barmana.
– Więc na co czekasz? – rzucił niski Meksykanin, kierując wylot lufy wprost w twarz Jerrego.
Jones wziął wiadro z wodą, w drugą rękę szmatę, przeszedł za kontuar i zaczął ścierać ociekający mózg nieszczęśnika ze ściany. Kiedy skończył, zwymiotował do wiadra i stanął tuż przed Meksykaninem.
– No to co mi masz takiego do zaoferowania? – nadal bardzo spokojnie pytał Meksykanin.
Jerry na chwilę zebrał się w sobie i błagalnym tonem powiedział:
– Dwa miliony dolarów w gotówce i obligacje państwowe na około milion.
– A co za to chcesz? – dopytał wciąż bardzo spokojny Meksykanin.
Jerry wyprostował się.
– Chcę żyć, bak benzyny i spokojnie stąd odjechać.
Meksykanin uśmiechnął się złowrogo, poprawił kapelusz i rzucił:
– Te drobne dwa miliony i obligacje i tak są już moje, a ty, żeby przeżyć, musisz dziś w nocy przejechać ciężarówką przez granicę do Kalifornii. Rozumiesz białasie?
– Ale ja nie potrafię jeździć ciężarówką.
– Barman też nie potrafił, my jako dobrzy ludzie chcieliśmy go nauczyć, ale on się wahał i sam widziałeś jak skończył. Popełnił błąd – powiedział, patrząc Jerremu prosto w oczy.
– Mówisz o tej srebrnej cysternie, która stoi obok motelu?
Meksykanin potwierdzająco skinął głową.
– A co w niej jest? – zapytał postawiony pod murem pisarz.
– Mleko – odparł z drwiącym uśmiechem na twarzy.
– Mleko? – ironicznie powtórzył za nim Jerry.
– Dokładnie, białe, wysokiej jakości sproszkowane mleko. Bo widzisz białasie, tuż za granicą jest szkoła, o której twój rząd zupełnie zapomniał, a my jako miłosierni Samarytanie dożywiamy tam biedne, głodne dzieci.
Ponownie w lokalu rozległ się złowrogi śmiech. Meksykanin raz jeszcze spojrzał na Jonesa i czekał na odpowiedź.
– Rozumiem, że nie mam wyjścia – zaczął z rezygnacją w głosie Jerry. – Tylko że po tamtej stronie granicy jestem prawdopodobnie już poszukiwany za podwójne zabójstwo.
– Za podwójne! – zaśmiał się ironicznie Meksykanin. – To ty wśród nas jesteś prawdziwy święty, prawda chłopaki?
Ponownie parsknęli śmiechem.
– To już nic z tego nie rozumiem. Oczywiście pojadę, ale proszę chociaż trochę mnie oświeć.
Meksykanin podniósł do góry palec.
– Pamiętaj, powiedziałeś, że jedziesz, a po tej stronie granicy oznacza to tylko jedno – albo jedziesz, albo zmieniamy kierowcę tak jak przed chwilą barmana.
Jerry pokiwał głową, iż wszystko jest dla niego jasne, i czekał na dalszy rozwój wypadków. Drzwi od lokalu otworzyły się i wszedł wysoki Latynos w mundurze policjanta. Jerry na chwilę odetchnął, myśląc, iż szeryf wyciągnie go z tej opresji.
– Witaj Pedro – uradował się widokiem niskiego Meksykanina szeryf.
– No witam szeryfie.
– Co to za białas? – zapytał przedstawiciel tutejszej władzy.
– To nasz nowy kierowca – przedstawił Jerrego Pedro.
– A co z Diego? – zapytał zaciekawiony szeryf.
– Przeniósł się na tamten świat – swobodnie powiedział Pedro.
– Zapewne wypadek samochodowy? – ironicznie niby domyślał się szeryf.
– Nie, Rodriguez przed chwilą odstrzelił mu łeb, bo ostatnio w swoim życiu miał za dużo wątpliwości.
Szeryf spojrzał na Meksykanina i z przekonaniem stwierdził:
– Z tobą Pedro robić interesy to prawdziwa przyjemność, bo przynajmniej masz nosa do doboru właściwych ludzi.
Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie, a szeryf, wychodząc, rzucił do Pedra:
– No to zobaczymy się o drugiej w nocy tam gdzie zawsze.
Meksykanin tylko poprawił swój bardzo sfatygowany kapelusz.
– Jest tylko mały problem – odważył się w końcu odezwać Jerry.
Rodriguez roześmiał się na całą salę głosem psychopatycznego mordercy.
– Jak masz problem, to bardzo dobrze trafiłeś. My tu jesteśmy specjalistami od ich rozwiązywania – i ponownie zarżał jak koń.
Pedro, zaciekawiony tym, co usłyszał, skarcił kumpla:
– Zamknij mordę, Rodriguez, a ty, jankesie, mów, o co chodzi.
Jones nabrał powietrza w płuca i niepewnym głosem wydukał:
– Po tamtej stronie granicy już pewnie wysłali za mną listy gończe. Jeżeli wjadę tylko pod szlaban, to mnie zaraz aresztują, a waszą ciężarówkę zarekwirują. Ja do końca życia będę siedział w pace, a wy stracicie swój cenny towar. W Stanach jestem bardzo znanym pisarzem i każdy policjant mnie rozpozna. Wiem, że jak nie pojadę, to zginę, ale kiedy pojadę, wy stracicie całą cysternę.
– Czyli chcesz mi powiedzieć, że mamy pata? – zapytał dziwnie zadowolony Pedro.
– Na to wygląda – odparł z niewyraźną miną Jones.
Meksykanin poklepał Jerrego otwartą ręką po twarzy i oznajmił:
– Jestem człowiekiem, który poradzi sobie z każdym, jak to nazwałeś, patem. Jak widzisz białasie, lepiej trafić nie mogłeś. – W jego głosie Jerry usłyszał zdecydowanie, ale też determinację. Robił wrażenie człowieka, który nieprzypadkowo kieruje tą bandą rzezimieszków, człowieka, którego spojrzenie paraliżuje rozmówców.
– Lubię ludzi mówiących prawdę, bo przynajmniej dłużej żyją, a i nam ołowiu zawsze trochę więcej zostaje. Idź teraz z Rodriguezem na górę do pokoju i dobrze się wyśpij, bo w nocy czeka cię nie lada robota. Zrozumiałeś?
Oczy Pedra mówiły, iż dalsza rozmowa pozbawiona była wszelkiego sensu, a sprawa nie podlegała absolutnie żadnym negocjacjom. Jerry przytaknął głową i udał się za obleśnym, muskularnym typem, który strzela do ludzi jak myśliwy na polowaniu do kaczek. Dla Jerrego podążanie za tym śmierdzielem o imieniu Rodriguez do przyjemności nie należało, gdyż unoszący się od niego odór i sam jego obrzydliwy wygląd odstraszyłyby nawet stado świń.IV
Jerry Jones leżał na starym, wygniecionym łożu, na którym draby Pedra obracały miejscowe prostytutki i czekał jak skazaniec na wyrok śmierci, nie mogąc w żaden logiczny sposób wyrwać się z tej beznadziejnej sytuacji. Za często otwieranymi kopniakiem drzwiami słyszał głośne chrapanie Rodrigueza. Pod oknem w dwóch steranych bezdrożami terenówkach siedziało dziesięciu uzbrojonych po zęby „kolesi” Pedra. Co chwilę wybuchali złowrogim śmiechem, smacznie popijając puszkowe piwo i co jakiś czas wciągając do nosa biały proszek. Zachodzące na horyzoncie słońce coraz bardziej przypominało Jerremu, że czas jego prawdopodobnego końca nieubłagalnie nadchodzi. Dotychczasowe jego życie tak różniło się od pułapki, w jakiej obecnie się znalazł, jak koszmarny sen od wakacji spędzonych ze swoją żoną Elizabeth w Wenecji. Wolny, powszechnie szanowany i podziwiany człowiek przez sumę niezrozumiałych dla niego splotów wydarzeń stał się zakładnikiem ohydnych bandziorów, jakich wcześniej widział jedynie w kinie na dobrych gangsterskich filmach. Tylko że tamto było fikcją scenarzysty, a to dzieje się niestety naprawdę – pomyślał gorzko, nie widząc żadnego sposobu wybrnięcia z tej klaustrofobicznej sytuacji.
– Zabieraj, chamie, te śmierdzące buty – usłyszał za drzwiami zdecydowany, ale nieodrażający głos kobiecy.
Klucz w zamku zgrzytnął i do pokoju weszła latynoska kobieta, piękna niczym Afrodyta wyłaniająca się z błękitnych wód oceanu. Ubrana w drogą bordową suknię do połowy łydek z niewielkim dekoltem pod szyją. Z rozpuszczonymi kruczoczarnymi włosami, grubymi brwiami koloru włosów i lekko śniadą cerą wyglądała, jakby właśnie po raz pierwszy wyszła z solarium. Urody mogłyby jej pozazdrościć największe gwiazdy filmowe popularnego kina światowego. A przy jej figurze, choć przy wzroście metr siedemdziesiąt, krępowałyby się wyjść na wybieg najlepsze modelki naszego globu. W rękach trzymała dużą przykrytą srebrną tacę. Bardzo seksownym lekkim ruchem prawej nogi zatrzasnęła za sobą drzwi. Jonesowi na jej widok zupełnie odebrało mowę. Zerwał się z łóżka i stanął jak uczniak przed profesorem olśniony jej urodą, jakby zobaczył tuż nad głową przelatujący spodek UFO. Był zdezorientowany, bo kobieta pasowała do tej speluny jak słoń do składu porcelany.
– Witaj, Jerry – odezwała się tak słodko, jakby od lat byli przynajmniej dobrymi przyjaciółmi. Na małym stojącym pośrodku pokoju stoliku postawiła tacę z jedzeniem.
Jerry tylko kiwnął głową na znak przywitania, nadal z wrażenia nic nie mówiąc.
– Przyniosłam ci podwieczorek – powiedziała, wskazując ręką na stół, i usiadła obok na starym sfatygowanym krześle.
– Ty mnie znasz? – zdobył się na odwagę Jones.
Kobieta uśmiechnęła się, wyraźnie go kokietując, i powtórzyła za nim:
– Czy cię znam? Przecież jesteś jednym z moich ulubionych pisarzy.
– Wybacz, ale nic z tego nie rozumiem – nie krył zdziwienia Jerry.
– W ogóle ci się nie dziwię – oznajmiła smutno i po chwili dodała – wiem, jak to wygląda, jak perła wśród wieprzy, tylko że ja z nimi nie mam nic wspólnego.
Jones pokiwał kpiąco głową.
– To co ta „perła” tu robi?
Kobieta wyciągnęła swą delikatną dłoń do Jerrego.
– Wybacz, nie przedstawiłam się. Mam na imię Gloria i, niestety, jestem córką chrzestną Pedra.
Jones przeczesał ręką włosy, pogardliwie się uśmiechnął i już bez wielkiej kurtuazji powiedział:
– To wujcio przysłał cię na przeszpiegi, czy czegoś nie kombinuję? Czy tak?
– Wiem, że to wygląda dziwnie, ale albo mi uwierzysz, albo zginiesz, a ja za miesiąc będę musiała wyjść za mąż za jednego z tych wieprzy Pedra.
Zza drzwi nagle dobiegł ironiczny głos Rodrigueza:
– Gloria, ty mu miałaś dać obiad, a nie to, co masz najlepszego. – Zaczął się głośno śmiać swoim chrypliwym głosem.
Kobieta wstała z krzesła, podeszła do okna, otworzyła je i kategorycznym głosem nakazała jednemu z typów siedzących w terenówkach, aby poprosił na górę do pokoju jej wuja. Ten zerwał się z miejsca i biegiem poleciał na dół do lokalu, gdzie w swym zakurzonym mocno sfatygowanym kapeluszu wolno delektował się piwem jej wuj.
Po chwili drzwi w mało elegancki sposób otworzyły się i ze strzelbą w prawej ręce wszedł niewielki człowiek z twarzą ogorzałą od słońca, który w swoich rękach trzymał prawie cały przemyt kokainy z Ameryki Południowej do USA i Kanady.
– Pedro zrób coś, bo ten wieprz znowu mnie zaczepia – poskarżyła się kobieta, udając zbulwersowaną.
– Rodriguez – spokojnie powiedział Pedro i obrócił się w kierunku oprycha ze strzelbą wycelowaną w jego głowę. – Dzisiaj to jeszcze przeżyjesz, bo masz z tym białasem za chwilę jechać, ale jeżeli jeszcze raz powiesz mojej chrześnicy chociażby dzień dobry, to własnoręcznie obetnę ci jaja. Dotarło? – zapytał bardzo spokojnie, patrząc mu prosto w oczy.
Rodriguez, milcząc, zszedł na dół do lokalu.
– Chodź, Gloria – rzekł Pedro i gdy zwrócił się ku wyjściu, usłyszał:
– Dziękuję.
– Nie ma za co, przecież jesteś dla mnie jak córka.
– A mogę wuju trochę porozmawiać z panem Jonesem – poprosiła.
Pedro uśmiechnął się pod nosem.
– Możesz, ale niech to będzie tylko rozmowa.
– A ty białasie miej się lepiej na baczności – zakończył rozmowę i trzasnął za sobą drzwiami.
– Teraz mnie uważnie słuchaj – oznajmiła podekscytowana kobieta. – Jesteś mądrym człowiekiem i widzisz, że jesteśmy w piekle. Mamy dzisiaj jedyną niepowtarzalną szansę stąd uciec. Wiem, że mi nie wierzysz, ale jak tylko tuż za granicą rozładują kokainę, zastrzelą cię, a ja do końca życia będę musiała tu już żyć.
Jerry podrapał się po głowie i smutno powiedział:
– Ja już nie żyję. W Stanach szukają mnie za podwójne morderstwo, a tutaj i tak czeka mnie kula w łeb.
– Nieprawda – zaprzeczyła stanowczo. – W Stanach jesteś osobą, która w obronie własnej zabiła dwóch groźnych bandziorów, od lat szukanych listem gończym za wielokrotne morderstwa, którzy na twoich oczach zabili na plaży niewinną kobietę.
– A skąd ty to wiesz? – zapytał zdziwiony Jones.
– Z telewizji. Mam tutaj satelitę i wszystkie stacje w USA o tym trąbią. Trzeba się tylko przedostać na drugą stronę.
– Ale jak?
– Słuchaj, dzisiaj wszyscy strażnicy na granicy z jednej i drugiej strony są na usługach Pedra. Zaufaj mi, wsiądź w tę ciężarówkę z Rodriguezem i o nic się nie martw.
– A może ty mnie, Gloria, nabierasz?
– A po co miałabym to robić, czy tu, czy na granicy i tak zginiesz. Ja też się chcę stąd wyrwać. Jesteś moją jedyną szansą, aby się z tego piekła wydostać. Błagam, nie pytaj o nic więcej i zaufaj mi.
Wstała, spojrzała na niego jak na święty obraz, który w cudowny sposób ma uratować jej podłe dotychczasowe życie, i wyszła. Przez chwilę słyszał jej równy tupot butów na schodach.
Jerry zaczął nerwowo rozglądać się po pokoju, szukając czegoś ostrego, aby po drodze mógł unieszkodliwić Rodrigueza i zbiec. Podniósł nawet metalowe przykrycie i plastikowym widelcem szukał w jedzeniu, czy aby tam Gloria mu czegoś nie podrzuciła. Zupełnie nie wiedział, co ma o jej słowach myśleć. A może z każdym tak robią – pomyślał. – Przychodzi piękna kobieta, aby uśpić czujność potencjalnej ofiary, a później i tak zdarzenia potoczą się swoim torem. Dziwne. Chrześnica narkotykowego przemytnika chce stąd uciec. Ale po co? Przecież przy swoim wuju ma, co chce, a żaden z tych neandertalczyków nawet nie może się do niej zbliżyć. W Stanach czeka ją może nawet dożywocie. A więc po co chce tam jechać? Rozważania Jonesa brutalnie zostały przerwane potężnym kopniakiem otwierającym drzwi Rodriguezowi.
– No zbieraj te swoje plugawe jankeskie zwłoki i jedziemy – zacharczał swoim „subtelnym” głosem śmierdzący, obrzydliwy olbrzym.
Jerrego słowo „zwłoki” zupełnie sparaliżowało. Pobladł, jego ciało zesztywniało i stanął w bezruchu pośrodku pokoju jak wypchany trocinami eksponat muzealny. Rodriguez w swojej pustej głowie, wypełnionej jedynie piwem i kokainą, zupełnie nie rozumiał, dlaczego Jerry jeszcze stoi, więc chwycił go ręką za włosy, wywlókł na korytarz i zepchnął po starych, drewnianych schodach na parter. Jones zebrał się szybko z podłogi i wybiegł przed motel. Tam czekała już na niego cała świta na czele z Pedrem.
Wzburzony pisarz bez ogródek zwrócił się ostro do ich szefa:
– Jak ten bydlak będzie mną tak dalej rzucał i cały czas mi groził, to prędzej rozbiję się tą ciężarówką niż gdziekolwiek dojadę.
– Co się stało? – zapytał spokojnie Pedro.
– Wywlókł mnie za włosy z pokoju i zrzucił po schodach, a wcześniej groził mi śmiercią. Przecież prowadząc w takim stanie samochód po bezdrożach z tym kretynem, prędzej to auto rozwalę, aniżeli gdziekolwiek dojadę – odparł mocno zdenerwowany Jerry.
Z drzwi motelu ze strzelbą w ręku wyszedł wolno uśmiechnięty Rodriguez i tryumfalnie oznajmił:
– No szefie, kierowca jest już gotowy do drogi. Pedro skinął na niego głową.
– Zadam ci pytanie: Jedziesz z nim jako pilot i obstawa. Jeżeli ta ciężarówka za dwie godziny nie będzie na miejscu, bo na przykład wpadnie do rowu, to jak myślisz komu spadnie głowa?
– No jemu, bo to przecież on prowadzi – zaśmiał się dumny ze swej bystrości olbrzym.
Pedro przecząco pokręcił głową. Przez chwilę zapanowało złowrogie milczenie.
– Mnie? – zapytał mocno zdziwiony Rodriguez.
– Słuchaj idioto. Strzelbę położysz na podłodze pomiędzy nogami. Do białasa będziesz mówił tylko, gdzie ma jechać i skręcać i ani jednego słowa więcej. Za sześć godzin widzę tu samochód, ciebie i jankesa całego i zdrowego. Czy to dla ciebie jasne? – zapytał Pedro i, nie czekając na odpowiedź, dodał – bo jeżeli nie, to zmienię pilota.
Rodriguez jak nakręcana zabawka tylko kiwał głową, gdyż po słowach Pedra odjęło mu zupełnie mowę.
– Pytam raz jeszcze, czy to jasne?
Rodriguez, przerażony możliwością niechybnej śmierci z ręki swego chlebodawcy, w końcu wycedził:
– Tak, szefie.
Pedro raz jeszcze wejrzał mu głęboko w oczy i jak zwykle spokojnie oznajmił:
– No to w drogę.
Poklepał Jonesa po ramieniu i ruszył w stronę drzwi motelu. Rodriguez pierwszy raz w życiu bardzo grzecznie powiedział:
– Bardzo proszę, niech pan siada za kierownicę, a ja pana spokojnie do celu poprowadzę.
Pedro obrócił się, uśmiechnął ironicznie i z satysfakcją powiedział:
– Widzisz, tępy łbie, jak chcesz, to i ty możesz mówić normalnie jak człowiek. Pokiwał z aprobatą głową i wszedł do środka budynku.
Jerry spojrzał na ogromną srebrną cysternę wypełnioną po brzegi kokainą i przerażony wolno ruszył ku kabinie kierowcy. Zasiadł za kierownicą samochodu, wziął głęboki oddech i zaczął rozglądać się po wnętrzu szoferki. Przyjrzał się wszystkim kontrolkom i po swojej prawej stronie zobaczył dwa duże, okrągłe guziki. Zielony z napisem „START” i czerwony z napisem „STOP”.
– A to co takiego? – zapytał zdziwiony Jones.
– O tych guzikach zapomnij, kieruj samochodem i nie zwracaj na nie uwagi, po prostu jakby ich tu nie było, rozumiesz, białasie? – na nowo zaczął swoją starą śpiewkę Rodriguez.
Jerry wyjął kluczyki ze stacyjki i wyrzucił je przez otwarte okno, śmiejąc się bezczelnie olbrzymowi w twarz.
– Ciekawe czy Pedro zainteresuje się, dlaczego jeszcze nie odjeżdżamy. Jak myślisz, świniopasie?
Rodriguez zacisnął zęby, jednak mając w pamięci słowa swojego szefa, powiedział:
– Zielony guzik jest od opróżniania cysterny pod ciśnieniem, a czerwony zatrzymuje wyładowywanie. Coś jeszcze? – spytał, bojąc się, iż Pedro naprawdę za chwilę zainteresuje się ich postojem.
– Nie – odparł spokojnie Jerry i dorzucił – no to aportuj te kluczyki, śmierdzielu, i otwórz okno z twojej strony, bo strasznie oborą zalatuje.
Rodriguez zrobił się czerwony jak rosyjska flaga, ale posłusznie wykonał polecenie Jonesa. Za Jerrym wisiała ciemnobordowa kotara, zasłaniająca prowizoryczne łóżko, na którym spali kierowcy jadący w daleką trasę. Olbrzym wskoczył do auta, podał Jonesowi kluczyki, a ten włożył je do stacyjki, poczekał chwilę, aż zgasną wszystkie kontrolki, i wolno ruszył przed siebie. Ubita piaszczysta droga wysypana drobnymi kamieniami, którą jechali, nie pozwalała rozwinąć dużej prędkości, więc Jerry w głowie wyobrażał sobie, co takiego stanie się, kiedy dojadą już na miejsce. Czy Pedro mówił prawdę,
że wrócę cały i zdrowy, czy też Gloria, niestety, miała rację? Ale cóż taka jedna drobna kobieta może pośród takich bezwzględnych typów?
Tak medytując, zobaczył duży znak informacyjny: „Granica 25 kilometrów”. Z każdym przejechanym kilometrem zaczynał bać się coraz bardziej. Przed oczyma stanęli mu jego już dawno zmarli rodzice i jego dzielnica w Chicago, w której się wychował. Nagle kotara z tyłu wisząca na żabkach od firanek gwałtownie odsłoniła się po stronie olbrzyma i usłyszał dobrze znany już głos:
– Jones zwolnij.
Gloria trzymając pistolet przytknięty do głowy Rodrigueza, krzyknęła:
– Wyskakujesz, albo twój mózg będę musiała zbierać z przedniej szyby.
Olbrzym otworzył w popłochu drzwi i wypadł z auta. Gloria w czapce bejsbolówce i w ubraniu pracownika stacji benzynowej motelu, do którego trafił Jerry, przeskoczyła na przednie siedzenie.
– Witaj, Jerry. Zdziwiony? Mówiłam ci przecież, abyś mi zaufał.
Pisarza dosłownie zatkało. A kiedy doszedł już do siebie, zapytał:
– I co teraz dalej?
Gloria nieśmiało uśmiechnęła się i stanowczo powiedziała:
– Musisz mi dać słowo, że od teraz bez żadnego sprzeciwu będziesz wypełniał moje polecenia.
Jerry przytaknął głową, patrząc na coraz gorszą drogę, po której jechali.
– I pamiętaj, jeżeli nie zrobisz tak, jak ci powiem, obydwoje zginiemy. Rozumiesz? – zapytała raz jeszcze, aby upewnić się, iż są po tej samej stronie.
– Rozumiem – odparł zupełnie zdezorientowany Jones, ale po tym, co przed chwilą zobaczył, poczuł, iż ona dokładnie wie, co robi i miała zaplanowane to od dawna.
– Popatrz, radiowóz! – krzyknął po chwili milczenia Jerry.
Gloria bez emocji oznajmiła:
– To szeryf, ten sługus Pedra.
– Więc co mam robić? – zapytał roztrzęsiony Jones.
– Nic, jechać dalej.
– A jak każe mi się zatrzymać?
Gloria spojrzała wymownie na Jerrego.
– Przed chwilą dałeś mi słowo, czy masz go zamiar dotrzymać?
– Tak – odparł już zupełnie ogłupiały.
– To rób od teraz to, co mówię, i więcej już o nic nie pytaj.
Szeryf stał z przodu przy masce samochodu i kiedy zobaczył Glorię, krzyknął: – A gdzie Rodriguez?
Kobieta pokazała mu środkowy palec i ponownie spojrzała na Jonesa. Z daleka Jerry zobaczył niski parterowy budynek wielkości niewielkiego sklepu i zamknięty szlaban. Po stronie meksykańskiej stały dwa radiowozy, a po amerykańskiej trzy. Jonesa dosłownie sparaliżowało, jednak teraz nie miał już wyjścia i musiał się zdać na plan Glorii.
– Zwolnisz tuż przed szlabanem, a kiedy będziesz od niego jakieś dziesięć metrów, przyspieszysz i po prostu go staranujesz.
– W porządku – oznajmił Jerry, o nic już nie pytając.
Zbliżył się do szlabanu na umówioną odległość, a Gloria krzyknęła:
– Teraz.
Jones zmienił bieg i mocno wcisnął pedał gazu. Po paru metrach szlaban chrupnął tylko, jak przełamywana zapałka, i znaleźli się już po stronie amerykańskiej.
– Teraz ostro gazu – rzuciła władczym głosem kobieta.
– Ale oni zaraz będą do nas strzelać.
Gloria z udawaną swobodą i powiedziała:
– Z tej i z tamtej strony są skorumpowani od lat ludzie Pedra, a my wieziemy tyle kokainy, że wystarczy na parę miesięcy dla całego Los Angeles.
Jerry spojrzał we wsteczne lusterko i zobaczył, jak pięć radiowozów na sygnałach świetlnych rusza za nimi.
– No bliżej chłopcy – powiedziała do siebie Gloria.
Kiedy policjanci dogonili ich na odległość trzydziestu metrów, kobieta nacisnęła zielony guzik z napisem „START” i przez dłuższą chwilę trzymała. Za cysterną we wstecznych lusterkach widać było tylko biały tuman pyłu wydobywającej się z ich ciężarówki kokainy, która ulatywała przez okrągły otwór specjalnie przygotowany tak jak w beczkowozie wywożącym z szamb fekalia na pole. Położyła palec na czerwonym przycisku z napisem „STOP” i z satysfakcją stwierdziła:
– Za dziesięć kilometrów masz skręt na autostradę do Los Angeles.
– A co z tymi, co nas gonią? – zapytał zdziwiony pisarz.
– Głowę daję, że po takiej dawce kokainy to oni przynajmniej do jutra nie dojdą do siebie.
Gloria wyjęła z kiszeni roboczego ubrania telefon komórkowy i wystukała jakiś numer. Po chwili uzyskała połączenie.
– Witaj Johny, z tej strony Gloria Juarez. Za chwilę będę na autostradzie. Jadę w kierunku Los Angeles srebrną cysterną mackiem na meksykańskich numerach. Tylko nie spóźnij się, bo nas te przekupione „psy” rozwalą, zanim coś zdążymy powiedzieć. Bywaj.
Jones wjechał na autostradę, „przykleił” się do jadącej przed nim dość szybko ciężarówki przewożącej konie i o nic już nie pytał. Gładka nawierzchnia autostrady pozwalała mu jechać bezproblemowo. Dwa pasy w jedną i dwa w drugą stronę oraz niezbyt wielki ruch na każdym przejechanym kilometrze podpowiadały mu, iż szczęśliwie dotrą do obranego przez Glorię celu. Kobieta zdjęła z głowy bejsbolówkę, dłońmi zaczesała swoje czarne, gęste włosy i wygodnie rozsiadła się w fotelu samochodu. W miarę spokojną jazdę zakłóciły syreny policyjnych samochodów. Gloria spokojnie spojrzała w lusterko.
– Jak zbliżą się do nas na 50 metrów, wjedź na lewy pas, zrównaj się z ciężarówką i jedź tą samą prędkością co ona, aby nie przepuścić radiowozów.
– Ale my jesteśmy w Stanach i tutaj musimy się na ich polecenie zatrzymać, bo inaczej będą do nas strzelać.
Gloria kątem oka spojrzała na Jerrego.
– Dałeś mi słowo honoru, że będziesz robił to, co ci każę.
– Tak, ale to już Ameryka.
– Myślałam, że jesteś mądrzejszy. Blokuj ich cały czas, a wkrótce się przekonasz, że miałam rację.
Jones nic z tego nie rozumiał, ale nadal jechał obok ciężarówki tak, aby policja nie mogła ich wyprzedzić. Nagle ciężarówka zaczęła hamować.
– Dodaj gazu i jedź teraz środkiem drogi – zakomenderowała kobieta.
Jones zaczął jechać środkiem drogi, kręcąc wężykiem raz w lewo raz w prawo.
– O cholera – powiedziała głośno Gloria.
Jakieś 500 metrów przed nimi na obydwóch pasach ruchu czekała na nich blokada policyjna z rozciągniętymi na jezdni kolczatkami. Jerry zmniejszył szybkość i zaczął gwałtownie hamować, aż w końcu stanął.
– Wykonuj dokładnie ich polecenia, jeżeli chcesz żyć. Przeczytają ci twoje prawa, więc z nich skorzystaj i milcz – prawie krzyknęła na przerażonego Jonesa, aby postawić go psychicznie na nogi.
Jerry, jakby zupełnie nieobecny, nie odpowiedział. Do ciężarówki podbiegła gromada policjantów trzymających w rękach pistolety wymierzone wprost w Jerrego. Przez otwarte okno Gloria usłyszała odgłos dwóch nisko nadlatujących helikopterów. Na jej twarzy pojawił dziwny uśmiech zadowolenia. Policjanci otworzyli drzwi ciężarówki i kazali im wolno z rękami lekko uniesionymi do góry wyjść. Bardzo brutalnie rzucili ich na asfalt, a ręce zakuli kajdankami. Przeszukali leżących i wsadzili do odrębnych radiowozów. Dokładnie w tym samym momencie na drodze tuż obok ciężarówki wylądowały dwa helikoptery. Wyskoczyło z nich ośmiu mężczyzn w ciemnych garniturach, trzymając w rękach rozłożone legitymacje.
– Kapitan John Bery, FBI, przejmujemy zatrzymanych.
Na twarzy policjantów pojawił się grymas niezadowolenia.
– Dziękujemy za zatrzymanie zbiegów, odpowiednie papiery przekażę waszemu szefowi. Policjanci schowali broń i jak niemieccy żołnierze pobici pod Stalingradem zaczęli zwijać kolczatki z autostrady. Bery podszedł do radiowozu, w którym siedziała Gloria, otworzył drzwi i rzucił do jednego z policjantów:
– Proszę ich rozkuć.
Policjant niechętnie zdjął kobiecie kajdanki, a ta rzuciła się funkcjonariuszowi FBI na szyję i powiedziała:
– Dzięki Bogu, zdążyłeś.
Bery mocno przytulił Glorię i sucho zakomenderował:
– Wskakujcie do śmigłowca, bo już sędzia stanowy na was czeka.
Wsiedli do kabiny, zapięli się pasami, a Gloria cała rozpromieniona oznajmiła:
– Nie wiem, jak ci mam dziękować?
Bery uśmiechnął się.
– Ja tam wiem, ale twój przyjaciel mógłby to wziąć dosłownie, nie uszanować legitymacji FBI i niewątpliwie dostałbym w mordę.
Po czym odwrócił się przyjaźnie do Jonesa i podał mu rękę, mówiąc:
– John jestem. To zaszczyt dla mnie pana poznać.
Jones wydukał tylko Jerry i zupełnie zdezorientowany tą sytuacją zaczął wyglądać przez okno helikoptera. Po chwili dotarły do niego słowa wypowiedziane przez kapitana Berego „dostałbym w mordę”. Kątem oka spojrzał na Glorię i uzmysłowił sobie, że chyba się w niej z wzajemnością zakochał i ten kapitan coś o tym wie. To są chyba starzy przyjaciele – pomyślał. – Tylko jakim sposobem chrześnica największego przemytnika narkotyków może być w tak zażyłych kontaktach z wysokim funkcjonariuszem FBI?
Kiedy wylądowali na lądowisku na tyłach sądu stanowego, ogarnął go przeraźliwy strach. Weszli tylnym wejściem do wielkiego gmachu i schodami udali się na drugie piętro do sali rozpraw. Gloria została z innym funkcjonariuszem na ławce przed salą. Wewnątrz sali rozpraw, za dużym biurkiem, w sędziowskiej todze siedział siedemdziesięcioletni mężczyzna, obok niego skromnie ubrana młoda kobieta, zaś po prawej stronie naprzeciwko przy prostokątnym dębowym stole dwóch lalusiowatych facetów w ciemnych garniturach.
– Proszę bliżej, panie Jones – mocnym głosem powiedział sędzia.
Jerry podszedł drobnym truchtem jak uczeń do tablicy i stanął jakieś trzy metry przed sędzią.
– Odczytam panu raport policji sporządzony na miejscu, w którym stał pana dom przy plaży. Może pan go potwierdzić lub zaprzeczyć, albo mieć do niego uwagi, jeśli coś pana zdaniem nie jest zgodne z prawdą. Pro forma muszę pana zapytać, czy pan mnie zrozumiał?
– Tak, Wysoki Sądzie.
Sędziwy staruszek zaczął czytać raport. Kiedy skończył, położył kartki papieru na biurku.
– Panie Jones, czy zdarzenia opisane w tym raporcie są zgodne z prawdą?
– Tak, Wysoki Sądzie.
– Proszę pana prokuratora o wypowiedzenie się.
Starszy z lalusiowatych facetów wstał i bezpardonowo zaatakował:
– Wysoki Sądzie, mamy tutaj do czynienia z zabójstwem pierwszego stopnia, a więc wnoszę o bezzwłoczne zatrzymanie pana Jerrego Jonesa, gdyż za ten czyn, czyli podwójne morderstwo, w stanie Kalifornia grozi kara śmierci.
Jerremu na te słowa ugięły się nogi. Przed oczyma zrobiło mu się ciemno, a świat zawirował jak na dużej łańcuchowej karuzeli.
– I wnoszę o rozpatrywanie tej sprawy zgodnie prawem stanu Kalifornia w obecności ławy przysięgłych.
Sędzia prawą ręką poruszał bez celu zegarkiem na lewej ręce i po chwili powiedział:
– Kapitanie Bery, wszyscy, oprócz prokuratora i jego asesora, natychmiast opuszczą salę.
Po chwili sędzia, patrząc drwiącym wzrokiem na prokuratora, zapytał:
– Ile ma pan lat?
– Niedawno skończyłem czterdzieści – odparł mocno zdziwiony pytaniem sędziego.
– A myślał pan, gdzie po tej sprawie znajdzie pan pracę?
Prokurator jeszcze bardziej zdziwiony zareagował nietypowo:
– Wysoki Sąd wybaczy, ale nie zrozumiałem pytania.
– Jest pan młody, ambitny i doprowadzenie do kary śmierci Jerrego Jonesa, jednego z najlepszych pisarzy w USA, dałoby panu kopniaka w górę, czyż nie tak – ironizował sędzia. – Przecież obydwaj wiemy, że to była obrona konieczna. Jones nigdy nie posiadał broni, a ludzi, którzy zabili tę kobietę, pan osobiście wypuścił z tej sali, źle przygotowując akt oskarżenia. Żaden, nawet najmniej inteligentny Amerykanin, nie uwierzy w to, że pisarz Jerry Jones z premedytacją zabił dla przyjemności dwóch płatnych zabójców, którzy od lat pracowali dla mafii. Przeciwko sobie będziesz miał wszystkich Amerykanów. Tego nie wygrasz. A tak na marginesie to powinien być mu pan wdzięczny, że tych typów nasza kochana amerykańska ziemia już nie nosi. Oni sami nie wiedzieli, ilu ludzi w swoim podłym życiu zabili.
Mina prokuratora mówiła teraz wszystko, szukał tylko w głowie odpowiednich słów, aby wyjść z twarzą z tej niezręcznej sytuacji.
– To gdzie pan tej pracy wraz ze swoim asesorem będzie teraz szukał? – ponowił pytanie sędzia.
W końcu prokurator zebrał się w sobie i powiedział:
– Widocznie nie dość dokładnie w tym całym natłoku spraw przygotowałem się do tego przesłuchania. Bardzo proszę o wybaczenie mojego uchybienia i niepowiadamianie o przebiegu tego, co tu miało miejsce, mojego szefa.
Sędzia litościwie pokiwał tylko głową i spokojnie powiedział:
– Te twoje chore ambicje zawiodą cię kiedyś do tego,
że, aby wygrać sprawę, sam złamiesz prawo. Uważaj na to, chłopcze, bo to już twój nie pierwszy raz.
Prokurator zwiesił głowę i milczał.
– No to zawołaj Jonesa i złóż oficjalne zawiadomienie o wszczęciu jego sprawy, a wydam nakaz jego aresztowania.
Prokurator obrócił się na pięcie i z korytarza zawołał Jonesa wraz z funkcjonariuszami FBI. Jerry ponownie stanął przed sędzią i sino-blady czekał na to, co teraz się wydarzy.
– Prokurator ma głos – orzekł surowo, bardzo spokojnie staruszek.
Prokurator wstał i udając, iż szuka odpowiedniej kartki, niemrawo zaczął:
– Panie Jones, wobec dowodów zebranych na miejscu zdarzenia przez policję z trzeciego wydziału kryminalnego Los Angeles po jeszcze bardziej dokładnej analizie faktów uznaję, iż działał pan zgodnie z prawem, choć w specyficzny sposób, w obronie własnej i na tej podstawie wnoszę tak jak wyżej. Proszę teraz o ustosunkowanie się Wysokiego Sądu do mojego wniosku.
Sędzia potarł ręką brodę i oznajmił:
– Nie będę się długo rozwodził nad wnioskiem prokuratora. Całkowicie przychylam się do wniosku pana prokuratora.
Wziął do ręki drewniany młotek, podniósł go do góry i powiedział:
– Od tej pory jest pan wolnym obywatelem USA – a następnie z całej siły uderzył w drewnianą deseczkę. Wstał, złowrogo spojrzał na prokuratora i wyszedł na zaplecze.
Bery poklepał Jonesa po ramieniu i z lekkim uśmiechem powiedział:
– Chodź, Jerry, bo ktoś tam bardzo zniecierpliwiony na ciebie czeka.
Kiedy wyszli na korytarz, Gloria rzuciła mu się na szyję i dała soczystego buziaka.
– Teraz muszę jechać, ale wkrótce się spotkamy – i w asyście sześciu mężczyzn z FBI zbiegła po schodach. Kiedy była już przy drzwiach, zatrzymała się, od wewnętrznej strony pocałowała swoją dłoń i mocno w nią chuchnęła w kierunku Jerrego. Jej oczy rozbłysły jak gwiazdy na niebie i za chwilę całkowicie zniknęła z jego pola widzenia.
– Ale jak ja ją teraz znajdę? – zapytał Johna Berego.
– Nic się nie martw, zakochani nigdy się nie zgubią – odrzekł z zazdrosnym uśmiechem na twarzy. – Chciałbym mieć takie szczęście jak ty, no ale widocznie nie każdy rodzi się pod tak szczęśliwą gwiazdą.
Podał Jerremu rękę na pożegnanie i również po chwili znikł za szerokimi wejściowymi drzwiami sądu w Los Angeles.