Koko - ebook
Koko - ebook
Koko Petera Strauba to wciągający thriller psychologiczny, w którym horror i paranoja są nie do odróżnienia od rzeczywistości.
Koko. Tylko czterech mężczyzn wie co to znaczy. Teraz muszą to powstrzymać. Byli wietnamscy weterani - lekarz, prawnik, robotnik i właściciel restauracji.
Bardzo różnią się od siebie, łączy ich jednak wspólna historia i jedna przygniatająca tajemnica. Teraz połączyli się ponownie i wkrótce wyruszą na wyprawę, która poprowadzi ich z Waszyngtonu, przez cmentarze i zaułki Dalekiego Wschodu, do ludzkiej dżungli Nowego Jorku, gdzie zapolują na kogoś z przeszłości, kto powstał z mroku, aby zabijać, zabijać, zabijać.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67353-88-5 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Waszyngton
1
O trzeciej po południu w szary wietrzny listopadowy dzień lekarz pediatra Michael Poole spojrzał przez okno na parking hotelu Sheraton. Furgonetka VW, pomalowana sprayem w rozmyte symbole pokoju i prowadzona przez pijaka albo wariata, skręcała między pierwszym rzędem zaparkowanych aut a wjazdem, zatrzymując trąbiące samochody na pojedynczym pasie. Zakończyła manewr, uderzając przednim zderzakiem w kratę chłodnicy i reflektory zakurzonego małego camaro. Cały przód camaro złożył się w harmonijkę. Ryknęły klaksony. Furgonetka miała przed sobą zablokowane, sfrustrowane pojazdy wroga. Kierowca wycofał i Michael myślał, że ucieknie, pojedzie na wstecznym wzdłuż rzędu aut do wyjazdu na Woodley Road, ale auto wcisnęło się na wolne miejsce dwa samochody dalej.
– Cóż, cholera – mruknął Michael. – Facet poświęcił camaro dla miejsca parkingowego.
Dwa razy dzwonił do recepcji z pytaniem o wiadomości, ale żaden z trzech mężczyzn jeszcze się nie zameldował. O ile Conor Linklater nie wpadł na pomysł, żeby jechać z Norwalk motocyklem, prawie na pewno wsiadł do wahadła z Nowego Jorku, ale podobała mu się fantazja, że zobaczy ich wszystkich wysiadających z furgonetki, jedynych ocalałych z ich plutonu: Harry’ego „Beansa” Beeversa, Zagubionego Szefa, najgorszego porucznika świata; Tinę Puma, Pumo Pumę, zwanego przez Underhilla „Lady” Pumo; dzikiego małego Conora Linklatera. Oczywiście podjadą przed hotel osobno, taksówkami, ale chciał, żeby wysiedli z furgonetki. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo pragnął, żeby do niego dołączyli – wprawdzie zamierzał najpierw sam zobaczyć pomnik, ale jeszcze bardziej chciał zobaczyć go później z nimi.
Michael Poole patrzył, jak otwierają się drzwi furgonetki. Najpierw ukazała się dłoń zaciśnięta na szyjce butelki, którą natychmiast rozpoznał – był to jack daniel’s sour mash.
Za jackiem danielsem powoli wysunęła się gruba ręka, a potem głowa nakryta oklapłym kapeluszem wojskowym. Mężczyzna, który teraz zatrzaskiwał drzwi po stronie kierowcy, miał ponad sześć stóp wzrostu i ważył co najmniej dwieście trzydzieści funtów. Nosił maskujący mundur polowy w tygrysie pręgi. Dwóch niższych mężczyzn w podobnych strojach wysiadło przez przesuwane drzwi z boku furgonetki. Rosły brodacz w podniszczonej kamizelce kuloodpornej zatrzasnął drzwi pasażera i obszedł przód furgonetki, żeby wziąć butelkę. Roześmiał się, potrząsnął głową, pociągnął solidny łyk i przekazał flaszkę jednemu z pozostałych. Poole uznał, że indywidualnie i zbiorowo są podobni do dziesiątków żołnierzy, których znał. Pochylił się i patrzył z czołem przyciśniętym do szyby.
Oczywiście nie znał żadnego z nich. Podobieństwo miało charakter ogólny. Wielkolud nie był Underhillem i pozostali nie byli jego kolegami.
Chciał zobaczyć tam znajomych, tak wyglądała prawda. Marzyło mu się wielkie doniosłe spotkanie po latach ze wszystkimi, których znał w Wietnamie, żywych lub martwych. I chciał zobaczyć pomnik – co więcej, chciał go pokochać. Niemal bał się iść do miejsca upamiętniającego poległych w Wietnamie. Na zdjęciach wyglądało pięknie, mocne, surowe i posępne. Warte kochania. Jedynym pomnikiem, jakiego kiedykolwiek spodziewał się dla siebie, był pomnik odrębności, ale przecież mógł na niego liczyć również każdy z tych kowbojów na parkingu, ponieważ zawsze byli niepodobni do innych, tak jak niepodobni są zmarli. Wszyscy razem odróżniali się tak bardzo, że równie dobrze mogliby należeć do odrębnego plemienia. Chciał znaleźć na pomniku nazwiska, które zastąpiły jego nazwisko.
Wielki kowboj wyjął z kieszeni koszuli kawałek papieru i pisał zgięty wpół nad maską furgonetki. Pozostali wyładowali worki marynarskie. Butelka jacka danielsa przechodziła z rąk do rąk, aż kierowca wziął ostatni łyk i wsunął ją do worka.
Michael chciał być na zewnątrz, działać. Zgodnie z harmonogramem, który odebrał w recepcji na dole, parada na Constitution Avenue już się rozpoczęła. Zanim po raz pierwszy spojrzy na pomnik i wróci, pozostali już będą zameldowani.
Chyba że Harry Beevers pije w barze restauracji Tiny Puma i prosi o jeszcze jedno martini z wódką, o jeszcze jedno malutkie martooni. Wtedy złapiemy wahadło o piątej zamiast o czwartej, albo o szóstej, a może o siódmej. Tina Pumo, jedyny ze starej grupy, z którą Poole widywał się mniej więcej regularnie, powiedział mu, że Beevers czasami spędza u niego całe popołudnia. Sam od czterech czy pięciu lat tylko raz rozmawiał z Beeversem, trzy miesiące temu, kiedy Beevers zadzwonił do niego, żeby przeczytać na głos przysłany mu przez brata artykuł ze „Stars and Stripes”, o serii przypadkowych morderstw, które na Dalekim Wschodzie popełnił ktoś, kto podpisał się Koko.
Poole cofnął się od okna. Nie był to czas na rozmyślanie o Koko. Wielkolud w tygrysich paskach i kapeluszu wojskowym wsunął kartkę pod wycieraczkę na przedniej szybie camaro. Co napisał? „Wybacz, że rozwaliłem ci auto, stary, zapraszam na szklaneczkę jacka…”.
Poole usiadł na skraju łóżka, podniósł słuchawkę i po chwili wahania wykręcił numer Judy, która o tej porze pracowała w szkole.
– Jestem na miejscu, ale inni jeszcze się nie zjawili – powiadomił ją, gdy odebrała.
– Co mam powiedzieć? „Biedny Michael”?
– Nie, uznałem, że chciałabyś wiedzieć, co się dzieje.
– Posłuchaj, Michael, masz jakąś konkretną sprawę? Ta rozmowa nie ma sensu. Spędzisz kilka dni na piciu i rozrzewnianiu się ze swoimi starymi kumplami z wojska. Czy jest w tym jakaś rola dla mnie? Przeze mnie poczułbyś się winny, to wszystko.
– Nadal żałuję, że nie pojechałaś ze mną.
– Moim zdaniem przeszłość należy do przeszłości, bo tam jest jej miejsce. Czy to ci coś mówi?
– Chyba tak – mruknął.
Zapadła cisza, która trwała zbyt długo. Judy nie odezwie się, dopóki on tego nie zrobi.
– Dobrze – powiedział w końcu. – Pewnie dziś wieczorem zobaczę się z Beeversem, Tiną Pumem i Conorem, a jutro chciałbym wziąć udział w obchodach. Przypuszczam, że wrócę do domu w niedzielę około piątej lub szóstej.
– Pańscy pacjenci są nadzwyczaj wyrozumiali.
– Wysypka od pieluchy rzadko kończy się śmiercią – stwierdził, a Judy przeciągle wypuściła powietrze. – Zadzwonić jutro?
– Nie trudź się. To miłe, ale nie zawracaj sobie głowy, naprawdę.
– Naprawdę – powiedział i odłożył słuchawkę.
2
Michael szedł powoli przez hol Sheratona, patrząc na mężczyzn stojących w kolejce do recepcji, wśród nich wielkiego kowboja w mundurze w tygrysie paski i jego trzech kumpli, oraz na grupy ludzi siedzących na wyściełanych ciemnozielonych krzesłach i ławkach. Sheraton należał do tych hoteli, w których nie ma prawdziwego baru. Kobiety w obcisłych, prawie przejrzystych sukienkach nosiły drinki do dwudziestu czy trzydziestu stolików w holu. Wydawało się, że wszystkie pochodzą z tej samej wysokiej, leniwej, przystojnej rodziny. Zwykle te księżniczki serwowały gin z tonikiem i wodę perrier z limonką modnie ostrzyżonym biznesmenom w ciemnych garniturach – jak jego sąsiedzi w hrabstwie Westchester – a teraz stawiały kieliszki tequili i butelki piwa przed dzikusami w kurtkach bojowych i kapeluszach, w bajeranckich mundurach polowych i jeszcze bardziej odlotowych czapkach khaki z daszkiem.
Cierpka rozmowa z żoną sprawiła, że Michael miał ochotę usiąść wśród tych dzikich ludzi i zamówić drinka. Ale wiedział, że jeśli usiądzie, da się wciągnąć w różne rzeczy. Ktoś go zagada. Wtedy postawi drinka facetowi, który był w niektórych tych samych miejscach co on, albo w pobliżu, albo miał przyjaciela, który był w pobliżu tych miejsc. Wtedy facet postawi mu drinka. Doprowadzi to do opowieści, wspomnień, teorii, rzewnych obietnic, ślubów braterstwa. W końcu dołączy do parady jako członek bandy nieznajomych i będzie oglądać pomnik przez gęsty kojący filtr alkoholu. Dlatego szedł dalej.
– Kawaleria powietrzna do samego końca! – krzyknął ktoś za jego plecami głosem przesiąkniętym whisky.
Wyszedł bocznymi drzwiami na parking. Było trochę za zimno na tweedową marynarkę i sweter, postanowił jednak nie wracać na górę po płaszcz. Ciężkie kłębiące się chmury groziły deszczem, ale uznał, że będzie mu wszystko jedno, jeśli się rozpada.
Podjazdem z ulicy wjeżdżały samochody: tablice rejestracyjne z Florydy, Teksasu, Iowa, Kansas i Alabamy, marki wszelkiego rodzaju, od hardcorowych pickupów GM po maleńkie japońskie importy. Furgonetka kowboja i jego kumpli przybyła do Waszyngtonu z New Jersey, stanu ogrodów. Pod wycieraczką camaro tkwiła notatka: „Stałeś mi na drodze, więc pierdol się!!!”.
Michael zatrzymał taksówkę i poprosił kierowcę, żeby zawiózł go na Constitution Avenue.
– Idzie pan w paradzie? – zapytał od razu taryfiarz.
– Zgadza się.
– Jest pan weteranem? Był pan tam?
– Zgadza się.
Michael spojrzał w lusterko wsteczne. Taksówkarz mógł być jednym z tych gorliwych, zdesperowanych, lekko szalonych studentów skazanych na wyrzucenie z uczelni medycznej: bezbarwne plastikowe okulary, włosy koloru pomyj, blada, młodzieńcza skóra. Plakietka informowała, że nazywa się Thomas Strack. Krew z ogromnego pryszcza zaschła na kołnierzyku jego koszuli.
– Walczył pan? W wymianie ognia?
– Od czasu do czasu.
– Zawsze chciałem o coś spytać… mam nadzieję, że się pan nie obrazi.
Michael wiedział, co zaraz usłyszy.
– Jeśli nie chcesz, żebym się obraził, nie zadawaj obraźliwych pytań.
– W porządku. – Taryfiarz odwrócił głowę, by na niego spojrzeć, po czym znów skierował wzrok prosto przed siebie. – No dobra, nie ma potrzeby być nieprzyjemnym.
– Nie mogę ci powiedzieć, jak to jest kogoś zabić.
– To znaczy, że nikogo pan nie zabił.
– Nie, to znaczy nie mogę ci powiedzieć.
Taksówkarz przejechał resztę drogi w pełnym wściekłości milczeniu. Mogłeś mi coś powiedzieć. Pokazać krwawą jatkę, czemu nie? Pokaż mi to stare dobre poczucie winy, pokaż tę piękną starą ekstazę. Przeszłość należy do przeszłości, bo tam jest jej miejsce. Nie trudź się, naprawdę. Stałeś mi na drodze, więc pierdol się.
Wezmę potrójne martini z finlandią i lodem, zatrzymaj oliwki, proszę, zatrzymaj wermut, proszę, zatrzymaj lód, proszę, i to samo dla moich czterystu kumpli, proszę. Może wyglądają trochę śmiesznie, ale to moje plemię.
– W porządku? – zapytał taryfiarz.
Obok samochodu stał mur ludzi. Michael widział flagi i transparenty. Zapłacił i wysiadł.
Mógł spoglądać ponad głowami większości osób na chodnikach. Tutaj zebrało się plemię, zgadza się. Mężczyźni, którzy kiedyś byli żołnierzami, ubrani tak, jakby nadal służyli, zajmowali całą szerokość Constitution Avenue. Maszerowali nierówno w grupach wielkości plutonu, przeplatanych orkiestrami ze szkół średnich. Inni stali na chodniku i tylko patrzyli, ponieważ pogodzili się z tym, kim byli i kim się stali z powodu tego, co robili. Gapie klaskali. Michael zdał sobie sprawę, że do tej pory nie do końca wierzył w realność tej parady.
Nie ma serpentyn ani limuzyn jak na Piątej Alei po uwolnieniu przetrzymywanych w Teheranie zakładników, ale pod wieloma względami tak jest lepiej, bardziej kameralnie, mniej euforycznie, za to bardziej emocjonalnie. Michael przecisnął się przez tłum na chodniku. Zszedł z krawężnika i ruszył za najbliższą liczną nieregularną grupą. Niespodziewanie łzy zasnuły mu oczy.
Trzy czwarte mężczyzn przed nim było wojownikami z dżungli wyposażonymi we wszystko poza claymore’ami i M-16. Jedną czwartą stanowili tędzy weterani drugiej wojny światowej, przywodzący na myśl byłych bokserów. Wyszło słońce, on jednak spostrzegł to dopiero wtedy, gdy zobaczył długie cienie pełznące ku niemu po ulicy.
Widział Tima Underhilla, kolejny długi cień kroczący z wypiętym brzuchem i dryfującym dymem z cygara. Underhill mamrotał w myślach nieprzyzwoite zabawne uwagi na temat wszystkich w zasięgu wzroku, ubrany w letnią bluzę z bandaną i workowate spodnie khaki. Na lewym ramieniu miał rozsmarowaną krew komara.
Na przekór wszystkiemu Michael żałował, że Underhilla nie ma teraz przy nim. Zdał sobie sprawę, że brał go pod uwagę – nie rozmyślał o nim ani się nad nim nie zastanawiał, tylko brał pod uwagę – odkąd Harry Beevers zadzwonił do niego pod koniec października, by opowiedzieć o artykułach prasowych, które brat przysłał mu z Okinawy.
W dwóch odrębnych zdarzeniach trzy osoby, angielski turysta po czterdziestce i dwoje starszych Amerykanów, zostały zamordowane w Singapurze mniej więcej w czasie, gdy zakładnicy wrócili z Iranu do Stanów Zjednoczonych. Uważano, że morderstwa popełniono w odstępie od tygodnia do dziesięciu dni. Anglika znaleziono na terenie hotelu Goodwood Park, amerykańską parę w pustym bungalowie w dzielnicy Orchard Road. Wszystkie trzy ciała były okaleczone, a przy dwóch leżały karty do gry z niezwykłym i zagadkowym napisem: „Koko”. Sześć miesięcy później, latem 1981 roku, w pokoju hotelowym w Bangkoku znaleziono podobnie okaleczonych dwóch francuskich dziennikarzy. Na zwłokach leżały karty do gry z tą samą nazwą. Jedyna różnica między tymi zabójstwami a tamtymi, które miały miejsce po Ia Thuc półtorej dekady wcześniej, polegała na tym, że karty nie były pułkowe – pochodziły ze zwykłych komercyjnych talii.
Michael pomyślał, że Underhill mieszka w Singapurze, a przynajmniej zawsze twierdził, że zamierza tam osiąść po zakończeniu służby. Nie mógł jednak wykonać mentalnego skoku, który był niezbędny, żeby skazać Tima Underhilla za morderstwa.
W Wietnamie poznał dwóch niezwykłych ludzi, którzy wyróżniali się jako wyjątkowo godni szacunku i podziwu w tym na wpół cyrku, na wpół laboratorium ludzkich zachowań, jakim staje się istniejąca od dawna jednostka bojowa. Jednym był Tim Underhill, a drugim chłopak z Milwaukee, M.O. Dengler. Najodważniejsi ludzie, jakich kiedykolwiek znał, Underhill i mały Dengler, czuli się w Wietnamie jak ryby w wodzie.
Po wojnie Tim Underhill wrócił na Daleki Wschód tak szybko, jak tylko się dało, i został odnoszącym umiarkowane sukcesy pisarzem kryminałów. M.O. Dengler zginął w dziwacznym zdarzeniu w Bangkoku, gdzie przebywał na urlopie wraz z innym żołnierzem, Victorem Spitalnym, i nigdy nie wrócił z Azji.
Och, Michael Poole tęsknił za Underhillem. Tęsknił za obydwoma, Underhillem i Denglerem.
Grupa weteranów za nim, równie rozproszona i zróżnicowana jak ta z przodu, stopniowo go doganiała. Uświadomił sobie, że nie maszeruje już sam; szedł szpalerem tłumów na chodnikach z dwójką wąsatych piechurów wzrostu Denglera i gromadą weteranów różnych wojen w garniturach z poliestru.
Jakby czytając w jego myślach, jeden z idących obok niego denglerowatych piechurów przysunął się i coś szepnął. Michael pochylił się i osłonił dłonią ucho.
– Byłem cholernie dobrym wojownikiem, człowieku – szepnął trochę głośniej niski były żołnierz. Łzy błyszczały mu w oczach.
– Prawdę mówiąc, przypominasz mi jednego z najlepszych żołnierzy, jakich kiedykolwiek znałem – odparł Michael.
– Bez jaj. – Mężczyzna energicznie skinął głową. – W jakiej byłeś jednostce?
Poole podał mu nazwę dywizji i batalionu.
– Który rok? – Mężczyzna przechylił głowę, żeby przyjrzeć się jego twarzy.
– Sześćdziesiąty ósmy, sześćdziesiąty dziewiąty.
– Ia Thuc – powiedział natychmiast piechur. – Pamiętam. To wy, prawda? „Time” i cały ten szajs?
Poole skinął głową.
– Racja, kurwa. Powinni dać temu porucznikowi Beeversowi pierdolony Medal Honoru za to, co zrobił, a potem mu go odebrać za chlapanie ozorem przed pierdolonymi dziennikarzami – stwierdził piechur i odsunął się płynnym ruchem, który byłby bezgłośny, gdyby szli po kruchych gałązkach.
Dwie grubaski z krótkimi puszystymi włosami, w pastelowych spodniach i o spokojnych kościelno-piknikowych twarzach, rytmicznie machały czerwonym transparentem z surowymi czarnymi literami pow-mia¹. Kilka kroków dalej dwóch młodych byłych żołnierzy maszerowało z innym transparentem: odszkodowanie za agent oranage.
Agent orange, czynnik pomarańczowy. Victor Spitalny przekrzywił głowę, wysunął język i stwierdził, że smakuje nieźle. Skurwysyny, pijcie to! To gówno boo-koo dobre dla flaków! Washington, Spanky Burrage i Trotman, czarni żołnierze w jednostce, wybuchli śmiechem i wpadli w gęste poszycie dżungli przy szlaku, wzajemnie klepiąc się po plecach i bokach, powtarzając „boo-koo dobre dla flaków”. Rozzłościli Spitalny’ego, który, jak wiedzieli, na swój głupi sposób próbował być zabawny. Zapach ni to benzyny, ni rozpuszczalnika przemysłowego przywierał do nich wszystkich, dopóki nie zamaskował go albo nie zmył pot, środek odstraszający owady i brud.
Poole przyłapał się na wycieraniu dłoni, ale było za późno, żeby pozbyć się czynnika pomarańczowego. Jakie to uczucie zabić kogoś? Nie mogę ci powiedzieć, bo nie mogę ci powiedzieć. Sądzę, że może sam się zabiłem, ale nie wcześniej, niż zabiłem mojego syna. Sraj w gacie, człowieku, ze śmiechu.
3
Gdy Michael Poole dotarł do parku, parada roztopiła się w tłum złożony z uczestników przemarszu i gapiów, którzy teraz razem szli po trawie. Luźne grupy sunęły jak okiem sięgnąć, wędrowały między rzadkimi drzewami, zapełniały całą scenerię. Chociaż jeszcze nie widział pomnika, wiedział, gdzie jest. Jakieś sto jardów przed nim tłumy schodziły do naturalnej niecki, z której płynął psychiczny blask zbyt wielu ludzi. Na samym dole stał monument. Michael czuł, jak mrowi go skóra na głowie.
Falanga mężczyzn na wózkach inwalidzkich jechała po długim pasie trawy przed niecką. Jeden wózek przechylił się i wypadł z niego wychudzony, czarnowłosy, beznogi mężczyzna o szokująco znajomej twarzy. Serce mu zamarło – to Harry Beevers. Rzucił się z pomocą. Nagle wyhamował. Przyjaciele już otaczali leżącego mężczyznę, który, tak czy inaczej, nie mógł być jego dawnym porucznikiem. Dwóch postawiło fotel. Trzymali go nieruchomo, gdy mężczyzna dźwignął się na kikutach na metalowe podnóżki. Złapał się za podłokietniki i zwinnie wciągnął na fotel.
Tłum stopniowo wyprzedzał inwalidów. Michael rozejrzał się. Otaczały go znajome twarze, które po drugim rzucie oka zmieniły się w twarze obcych. Do trawiastej niecki zmierzały różne rosłe brodate wersje Tima Underhilla, a także kilku szczupłych, umięśnionych Denglerów i Spitalnych. Rozpromieniony pyzaty Spanky Burrage trzepnął dłoń czarnoskórego mężczyzny w kapeluszu Sił Specjalnych. Poole zastanawiał się, co się stało z dapem, skomplikowaną serią uścisków dłoni, którymi zwykli witać się czarni w Wietnamie. Dapy były cudowną mieszaniną powagi i wesołości ukrytej za twarzą pokerzysty.
Ludzie spływali do niecki. Starsze kobiety i małe dzieci trzymały chorągiewki. Po prawej stronie, za dwoma młodymi mężczyznami o kulach, dreptał staruszek z łysiną w kolorze fabrycznej bieli, z rzędem medali nad lewą kieszenią kraciastej koszuli. Obok niego rumiany siedemdziesięciolatek w czapce garnizonowej VFW zmagał się ze lśniącym chodzikiem. Poole spoglądał w twarz każdemu mężczyźnie mniej więcej w swoim wieku i zauważył, że większość odpowiada mu spojrzeniem – krzyżowy ogień sfrustrowanego rozpoznania. Zrobił jeszcze jeden krok po zdeptanej trawie i spojrzał prosto przed siebie.
Monument był długą linią czystej czerni, przerywaną przez sylwetki ludzi. Ludzie stali wzdłuż szczytu albo chodzili po przystrzyżonej na jeża trawie, jakby mierzyli ją krokami. Inni kucali lub pochylali się, żeby odszukać nazwiska wyryte w polerowanym kamieniu. Poole przeszedł kawałek dalej, zatłoczona niecka rozszerzyła się i opadła, i teraz miał przed sobą całą scenę.
Ludzie stali przed ogromnym, złamanym czarnym skrzydłem monumentu, ale go nie przytłaczali. Przypuszczał, że pochłonięcie go wymagałoby znacznie liczniejszych tłumów. Zdjęcia nie do końca oddawały jego skalę. Siła pomnika wyrastała z jego ogromu. Na zwężających się krańcach miał tylko kilka cali wysokości, ale w załamanym środku ponad dwukrotnie przewyższał mężczyznę średniego wzrostu. Wzdłuż niego, oddzielona szerokim na stopę pasem ziemi, już pełnym chorągiewek, liter przypiętych do patyków, wieńców i fotografii zmarłych, biegła pochyła ścieżka z granitowych płyt.
Ludzie powoli szli przed tą wyrazistą blizną w ziemi i coraz wyższymi granitowymi tablicami. Od czasu do czasu przystawali, żeby pochylić się i dotknąć jakiegoś nazwiska. Michael widział wiele uścisków. Chudsza wersja nielubianego sierżanta z unitarki wsuwała małe czerwone maki jeden po drugim w szczeliny między panelami. Tłum w kształcie klina, ze szpicem naprzeciwko centralnej części pomnika, rozkładał się niczym wachlarz na łagodnym trawiastym zboczu niecki. Biła od niego gęsta, zbita fala emocji.
Oto co zostało z wojny. Wojna wietnamska składała się z nazwisk wyrytych na pomniku, a ludzie albo przechodzili tam i z powrotem przed nimi, albo stali i się w nie wpatrywali. Dla Poole’a rzeczywisty Wietnam był teraz tylko kolejnym krajem – odległym o wiele tysięcy mil, z historią pełną wojen i specyficzną niedostępną kulturą. Jego historia i kultura przez krótki katastrofalny czas przecinała się z tą amerykańską. Ale rzeczywisty kraj Wietnam nie był jego Wietnamem; jego Wietnam był tutaj, w tych amerykańskich imionach i twarzach.
Obok niego znów zjawił się duch Underhilla, ugniatając muskularne ramię zakrwawionymi palcami – jasne smugi owadziej krwi na opalonej skórze. Ach, lady Michael, oni wszyscy są dobrymi ludźmi, po prostu dali się zepsuć wojnie, to wszystko. Ironiczny chichot. Nas to nie dotknęło, prawda, lady Michael? Mamy w zwyczaju być ponad tym wszystkim, prawda? Powiedz mi, że tak.
Chyba widziałem, jak rozbijasz samochód, żeby wjechać na miejsce parkingowe – powiedział Poole do wyimaginowanego Tima Underhilla.
Rozbijam samochody tylko na papierze.
Underhill, zabiłeś tych ludzi w Singapurze i Bangkoku? Czy położyłeś karty Koko na ich ciałach?
Nie sądzę, że zdołasz mi to udowodnić, lady Michael.
– Powietrznodesantowy! – krzyknął ktoś.
– Do samego końca! – odkrzyknął ktoś inny.
Poole zbliżał się do pomnika przez w większości nieruchomy tłum. Sierżant, który wyglądał jak jego stary sierżant z Fort Sill, wsuwał teraz malutkie czerwone maki w szczelinę między dwoma środkowymi wysokimi panelami. Maki wystające spomiędzy pionowych płyt odbijały się dwukrotnie, za każdą czerwoną strzałką leżały dwa czarne cienie. Potężny rozczochrany mężczyzna trzymał obszytą frędzlami flagę wielkości Teksasu. Poole stanął obok meksykańskiej rodziny tuż przy granitowym chodniku i po raz pierwszy zobaczył odbicie w wysokim czarnym panelu. Lustrzani ludzie płynęli przed nim. Lustrzana meksykańska rodzina – mężczyzna i kobieta, dwie nastolatki i mały chłopiec z flagą – wpatrywała się w to samo miejsce na ścianie. Rodzice trzymali oprawioną w ramkę fotografię młodego żołnierza piechoty morskiej. Pool, z zadartą głową, podobnie jak inni, szukał konkretnego nazwiska. Nagle jakby w złudzeniu optycznym, prawdziwy Poole zobaczył imiona wyskakujące z czarnej ściany. Donald Z. Pavel, Melvin O. Elvan, Dwight T. Pouncefoot. Spojrzał na następny panel. Art A. McCartney, Cyril P. Downtain, Masters J. Robinson, Billy Lee Barnhart, Paul P.J. Bedrock. Howard X. Hoppe. Bruce G. Hyzop. Wszystkie nazwiska wydawały się w równym stopniu obce i znajome.
Ktoś za nim powiedział: „Alfa Papa Charlie”. Michael odwrócił głowę, czując mrowienie w uszach. Teraz ludzie zapełniali już całą płytką nieckę. Zasłaniali wzniesienie. Alfa Papa Charlie. Bez rozpytywania nie sposób było powiedzieć, który z mężczyzn, siwych, łysych, z kucykiem, o twarzach gładkich i dziobatych, ze szwami i bliznami, przemówił naelektryzowany uczuciem. Z grupy czterech czy pięciu mężczyzn w dżunglowych kapeluszach i zielonych kurtkach doszedł inny, bardziej szorstki głos: „…straciłem go pod Da Nang”.
Da Nang. Na terytorium I Korpusu, w jego Wietnamie. Przez dłuższą chwilę nie mógł poruszać rękami ani nogami. Napływały do niego nazwy miejsc, których nie pamiętał przez czternaście lat – Chu Lai, Tarn Ky. Zobaczył wąską ścieżkę za rzędem chat; czuł zapach pęków marihuany suszącej się pod sufitem przybudówki, w której mieszkała i prosperowała mamasan Si Van Vo. I Smocza Dolina, o Boże. Phu Bai, strefa lądowania Sue, Hue, Quang Tri. Alfa Papa Charlie. Po drugiej stronie zbiorowiska krytych strzechą chat rząd bawołów sunął przez błotnistą równinę w kierunku górskiego szlaku. Miliony owadów zaciemniały wilgotne powietrze. Marmurowa Góra. Wszystkie te urocze miejsca pomiędzy Kordylierą Annamską a Morzem Południowochińskim, gdzie martwy specjalista Cotton, zabity przez snajpera Elvisa, leniwie wirował w spienionej różowej wodzie. Dolina A Shau: tak, chociażbym chodził…
Tak, chociażbym chodził ciemną doliną A Shau, zła się nie ulęknę. Michael widział M.O. Denglera podskakującego na wysokiej, wąskiej ścieżce, uśmiechającego się do niego przez ramię, z klamotami i amunicją na plecach. W tle radosnej twarzy Denglera rozciągał się falisty krajobraz o niewiarygodnej głębi i delikatności, zanurzający się na setki metrów we mgle, pomalowany dziesiątkami różnych tonów zieleni i toczący się ku zielonej niebiańskiej nieskończoności. Byłeś niegrzeczny? – zapytał go Dengler. Jeśli nie, nie masz się o co martwić. Tak, chociażbym kroczył doliną A Shau…
Poole w końcu zdał sobie sprawę, że płacze.
– Tak, Polacy po obu stronach. – Usłyszał w pobliżu głos starszej kobiety. Otarł oczy, ale znów się zapełniły, tak szybko, że nie widział niczego poza kolorowymi plamami. – Cała okolica była polska, z obu stron, w górę i w dół. Ojciec Toma walczył w drugiej wojnie światowej, ale rozedma płuc zatrzymała go dzisiaj w domu.
Wyjął z kieszeni chusteczkę i przycisnął ją do oczu, próbując zapanować nad łzami.
– Powiedziałam, staruszku, możesz robić, co chcesz, ale mnie nic nie powstrzyma od wyjazdu do Waszyngtonu na Dzień Weterana. Nie martw się, synu, nikt tutaj nie ma nic przeciwko, jeśli wypłakujesz oczy.
Powoli zdał sobie sprawę, że ta ostatnia uwaga była skierowany do niego. Opuścił rękę z chusteczką. Otyła, siwowłosa kobieta po sześćdziesiątce patrzyła na niego z babciną troską. Obok niej stał czarnoskóry mężczyzna w wyblakłej kurtce Sił Specjalnych, w kapeluszu Korpusu Wojskowego Australii i Nowej Zelandii na niesfornym afro.
– Dzięki – mruknął. – To coś… – wskazał za siebie, na pomnik – …w końcu mnie dopadło.
Czarny były żołnierz skinął głową.
– Właśnie słyszałem, jak ktoś coś powiedział, już nawet nie pamiętam, co takiego…
– Tak, ja też – powiedział czarny mężczyzna. – Słyszałem, jak ktoś powiedział „jakieś dwadzieścia kilosów od An Khe” i… cholera, zniknął mi żołądek.
– Pierwszy Korpus. Byłeś trochę na południe ode mnie. Jestem Michael Poole, miło cię poznać.
– Bill Pierce. – Uścisnęli sobie dłonie. – Ta pani tutaj to Florence Majeski. Jej syn był w moim oddziale.
Poole nagle zapragnął zamknąć staruszkę w ramionach, ale wiedział, że jeśli to zrobi, znowu się rozklei. Zadał pierwsze pytanie, jakie wpadło mu do głowy:
– Śmignąłeś ten kapelusz Wietnamcowi z południa? Kangurowi? ARVN-owi?
Pierce uśmiechnął się.
– Zerwałem go, jadąc dżipem. Biedaczysko.
Wtedy już wiedział, o co naprawdę chciał zapytać Pierce’a.
– Jak można w całej tej gęstwie znaleźć nazwiska, których się szuka?
– Na obu krańcach pomnika są żołnierze piechoty morskiej. Mają książki ze wszystkimi nazwiskami i numerami tablic, na których się znajdują. Możesz też zapytać jedną z żółtych czapek. Po to tu są, ze względu na tych wszystkich dodatkowych ludzi. – Pierce zerknął na panią Majeski.
– Mieli Toma w księdze – powiedziała starsza pani.
– Tam widzę jednego. – Pierce wskazał na prawo od Michaela. – On znajdzie dla ciebie, co trzeba.
W niewielkiej grupie ludzi wysoki, brodaty, młody, biały mężczyzna w żółtym kaszkiecie przeglądał kartki w segregatorze i wskazywał konkretne panele.
– Niech cię Bóg błogosławi, synu – powiedziała pani Majeski. – Jeśli kiedyś będziesz w Ironton w Pensylwanii, wpadnij z wizytą.
– Powodzenia – rzucił Pierce.
– Wzajemnie, wam obojgu. – Pool uśmiechnął się i odwrócił.
– Mówiłam poważnie! – krzyknęła pani Majeski. – Zajrzyj do nas!
Michael pokiwał ręką i podszedł do mężczyzny w żółtej czapce. Otaczało go co najmniej dwadzieścia osób i wszystkie pochylały się w jego stronę.
– Po kolei, inaczej nie dam rady – powiedział mężczyzna płaskim głosem mieszkańca Środkowego Zachodu. – Proszę, dobrze?
Reszta powinna już być w hotelu, pomyślał Poole. To niedorzeczny gest.
Młody człowiek w żółtej czapce przejrzał kartki, wskazał panele, otarł wilgoć z czoła. Michael wkrótce stanął przed nim. Wolontariusz miał na sobie niebieskie dżinsy i rozpiętą do połowy dżinsową koszulę na wilgotnym szarym T-shircie. Jego broda błyszczała od potu.
– Nazwisko.
– M.O. Dengler.
Mężczyzna przerzucił kartki, znalazł literę D i przesunął palcem w dół kolumny.
– Jest. Jedynym Denglerem jest Dengler, Manuel Orosco, z Wisconsin. Akurat to mój stan rodzinny. Panel czternasty na zachód, linijka pięćdziesiąta druga. Tam. – Wskazał w prawo.
Małe maki jak czerwone łebki szpilek cętkowały krawędzie płyty, przed którą stała liczna nieruchoma gromada ludzi. nigdy więcej wietnamu, głosił jasnoniebieski transparent.
Manuel Orosco Dengler? Hiszpańskie imiona były niespodzianką. Nagła myśl zatrzymała Michaela, gdy szedł przez tłum w stronę niebieskiego sztandaru: przewodnik wskazał mu niewłaściwego Denglera. Potem przypomniał sobie, że przecież powiedział, że to jedyny Dengler. I inicjały się zgadzały. Manuel Orosco musi być jego Denglerem.
Ponownie znalazł się przed monumentem. Jego ramię dotykało ramienia kudłatego łkającego weterana z podkręconymi wąsami. Obok niego kobieta o platynowych włosach, długich do paska niebieskich dżinsów, trzymała za rękę dziewczynkę, również blondynkę. Dziecko bez ojca, podczas gdy on już zawsze będzie ojcem bez dziecka. Po drugiej stronie pasa darni, obsadzonego chorągiewkami, wieńcami i przypiętymi do patyków fotografiami młodych żołnierzy, wznosił się przed nim czternasty panel, zachodni. Poole liczył, aż dotarł do pięćdziesiątej drugiej linii. Skoczyło ku niemu pełne nazwisko M.O. Denglera, manuel orosco dengler, wyryte w czarnym wypolerowanym granicie. Podziwiał chirurgiczną precyzję grawerunku, nieupiększoną klarowność liter. Wiedział, że nigdy nie miał innego wyboru, jak stanąć przed tym nazwiskiem.
Denglerowi podobały się nawet racje żywnościowe, którymi pogardzali inni. Twierdził, że mięso z indyka o smaku psiej karmy, puszkowane w 1945 roku, jest lepsze niż wszystko, co kiedykolwiek przyrządziła jego matka. Dengler lubił patrole. (Hej, jako dzieciak przez cały czas byłem na patrolu). Upał, zimno i wilgoć nie robiły na nim większego wrażenia. Według niego, podczas burz lodowych w Milwaukee tęcze zamarzały do samej ziemi i dzieciaki wybiegały z domów, odłupywały kawałki swoich ulubionych kolorów i lizały je, aż stawały się białe. Jeśli chodzi o brutalność i strach przed śmiercią, Dengler mówił, że na zewnątrz zwyczajnej knajpy w Milwaukee widzi się co najmniej tyle przemocy, co podczas przeciętnej wymiany ognia; w środku, twierdził, widzi się trochę więcej.
W Smoczej Dolinie Dengler nie dbał o ostrzał, targając rannego Trotmana do sanitariusza Petersa, przez cały czas gadając spokojnie i z humorem. Dengler wiedział, że nic go tam nie zabije.
Poole zrobił krok do przodu, uważając, żeby nie zdeptać fotografii albo wieńca, i przesunął palcami po ostrych krawędziach wyrytego w zimnym kamieniu nazwiska Denglera.
Mignęła mu szybka, nieszczęsna, znajoma wizja Spitalny’ego i Denglera biegnących razem przez kłęby dymu w kierunku wejścia do jaskini w Ia Thuc.
Odwrócił się od granitowej ściany. Jego twarz wydawała się zbyt ściągnięta. Blondynka posłała mu współczujący, ostrożny półuśmiech i pociągnęła córeczkę do tyłu.
Poole chciał zobaczyć swoich wojowników. Spowijało go dojmujące uczucie samotności i izolacji.2. Wiadomość
2
Wiadomość
1
Michael był tak bardzo pewien, że w hotelu będzie na niego czekać wiadomość od przyjaciół, że prosto od drzwi obrotowych pomaszerował do recepcji. Harry Beevers zapewnił go, że będą „mniej więcej po południu”. Była za dziesięć piąta.
Zaczął przeglądać przegródki za biurkiem, gdy tylko mógł odczytać numery pokoi pod nimi. Mając za sobą trzy czwarte drogi przez hol, zobaczył biały hotelowy formularz w swojej prostokątnej przegródce. Od razu poczuł się znacznie mniej zmęczony. Beevers i pozostali dwaj już są.
Podszedł do biurka i przyciągnął uwagę recepcjonisty.
– Jest dla mnie wiadomość. Pool, pokój dwieście cztery.
Wyjął z kieszeni marynarki duży klucz i pokazał go mężczyźnie, który z niemal irytującym brakiem pośpiechu zaczął wodzić wzrokiem po przegródkach. W końcu znalazł właściwą i wyjął formularz. Zerknął na wiadomość, podając kartkę, po czym się uśmiechnął.
– Proszę.
Michael wziął kartkę, spojrzał na nazwisko i stanął plecami do recepcjonisty, żeby przeczytać wiadomość. „Próbowałam oddzwonić. Naprawdę odłożyłeś słuchawkę? Judy”. Godzina 15.55 została wybita fioletowym tuszem – zadzwoniła tuż po tym, jak wyszedł z pokoju.
Odwrócił się i zobaczył, że recepcjonista patrzy na niego tępym wzrokiem.
– Chciałbym wiedzieć, czy pewne osoby, które powinny tu być, już się zameldowały.
Przeliterował nazwiska.
Mężczyzna powoli wystukał je na klawiaturze terminala komputerowego, zmarszczył brwi, przekrzywił głowę, znowu zmarszczył brwi. Ani trochę nie zmieniając postawy, spojrzał na niego z ukosa i powiedział:
– Pan Beevers i pan Pumo jeszcze nie przybyli. Nie mamy rezerwacji dla pana Linklatera.
Conor prawdopodobnie chciał zaoszczędzić i waletować w pokoju Puma.
Poole odwrócił się, włożył wiadomość Judy do kieszeni marynarki i po raz pierwszy od powrotu do hotelu rozejrzał się po holu.
Mężczyźni w ciemnych garniturach i pasiastych krawatach siedzieli na ławkach i przy stolikach. Większość z nich nie miała zarostu i nosiła gęsto zadrukowane białe plakietki. Rozmawiali ściszonymi głosami, wertowali notatniki, wbijali liczby do komputerów kieszonkowych. Podczas pierwszych surrealistycznych osiemnastu miesięcy po powrocie z Wietnamu Michael Poole bezbłędnie rozpoznawał tych, którzy też tam byli. Z czasem instynkt pozwalający odróżniać weteranów od cywilów osłabł, ale wiedział, że co do tej grupy nie może się mylić.
– Dzień dobry panu – odezwał się ktoś tuż przy nim.
Spojrzał na promiennie uśmiechniętą młodą kobietę o okolonej chmurką blond włosów twarzy fanatyczki. Trzymała tacę ze szklankami czarnego płynu.
– Mogę zapytać, czy jest pan weteranem konfliktu w Wietnamie?
– Byłem w Wietnamie.
– Koncern Coca-Cola Company wraz z resztą Ameryki dziękuje panu osobiście za wysiłki podczas konfliktu wietnamskiego. Korzystając z okazji, pragniemy wyrazić naszą wdzięczność i przedstawić nasz najnowszy produkt, Diet Coke, w nadziei, że panu zasmakuje i podzieli się pan wrażeniem z przyjaciółmi i innymi weteranami.
Poole spojrzał w górę i zobaczył, że wysoko pod sufitem holu wisi jasnoczerwony transparent z materiału podobnego do jedwabiu spadochronowego. Biały napis głosił: korporacja coca-cola i diet coke wita weteranów wietnamu! Spojrzał na dziewczynę.
– Chyba sobie daruję.
Dziewczyna zwiększyła moc uśmiechu. Zdumiewająco przypominała stewardesy z jego lotu z San Francisco do Wietnamu. Oderwała od niego wzrok i odeszła.
– Miejsca spotkań są na dole, proszę pana – odezwał się recepcjonista. – Może tam czekają pańscy przyjaciele.
2
Należący do kadry kierowniczej mężczyźni w niebieskich garniturach popijali drinki, udając, że nie wodzą wzrokiem za dziewczętami, które krążyły po holu z nieludzkimi uśmiechami i tacami dietetycznej coli. Michael dotknął wiadomości od Judy w kieszeni marynarki. Albo kartka była gorąca, albo miał rozpalone czubki palców. Jeśli usiądzie w barze w holu i będzie przyglądać się wchodzącym przez drzwi przybyszom, w ciągu kilku minut ktoś go zapyta, czy jest weteranem konfliktu w Wietnamie. Podszedł do wind i czekał, aż z kabiny wyjdzie dziwna mieszanina weteranów i dyrektorów Coca-Coli, wzajemnie traktujących się jak powietrze. Poza nim do windy wsiadła tylko jedna osoba, pijany wielkolud w mundurze w tygrysie pręgi. Mężczyzna przyjrzał się przyciskom i ze cztery albo pięć razy nacisnął szesnaście, po czym potknął się i zatoczył na poręcz z tyłu kabiny. Wydał mgliste beknięcie o zapachu bourbona. Poole w końcu rozpoznał kierowcę furgonetki, który staranował camaro.
– Znasz to, prawda? – zapytał go wielkolud. Wyprostował się i zaczął wywrzaskiwać piosenkę, którą Poole i każdy inny weteran znał na pamięć. – W drodze do domu, chciałbym być w drodze do domu…
Poole dołączył do niego w drugim wersie, śpiewając cicho i monotonnie, a później kabina znieruchomiała i drzwi się otworzyły. Olbrzym nadal śpiewał, z zamkniętymi oczami, gdy Poole przeszedł z brązowej wykładziny windy na zieloną wykładzinę w holu. Drzwi się zamknęły. Winda pojechała w górę i Poole słyszał tłukące się w szybie echo głosu mężczyzny.6. Beevers w spoczynku
6
Beevers w spoczynku
1
– Maggie tu nie przychodzi, Maggie miała dość – powiedział Jimmy Lah w odpowiedzi na pytanie Harry’ego, lejąc srebrzystą wstęgę wermutu na lód i płyn w szklance. Przeciągnął skórkę cytryny wokół krawędzi, po czym wsunął ją do kostek lodu.
– Dość życia czy dość Tiny? – zapytał Beevers.
Jimmy Lah położył na barze świeżą papierową serwetkę ze słowem „Sajgon” wypisanym ukośnymi czerwonymi literami nad sylwetką mężczyzny ciągnącego rikszę. Postawił drinka na serwetce i szybkim ruchem dłoni zgarnął z blatu tę już wilgotną i podartą.
– Tina jest dla niej zbyt normalny.
Barman mrugnął do Harry’ego, po czym się cofnął. Harry z zaskoczeniem zobaczył przyklejone taśmą do lustra złośliwe, zawistne, wydłużone twarze demonów z kocimi wąsikami. Nie widział ich, dopóki Jimmy Lah stał przed nim. Wyglądały zaskakująco znajomo. Wiedział, że gdzieś w I Korpusie widział takie mściwe twarze, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie.
Dochodziła szesnasta i zabijał czas przed zatelefonowaniem do swojej eks. Jimmy Lah nalewał jakąś mydlaną miksturę z blendera jedynemu poza nim klientowi baru, świrowi z żółtym irokezem i wielkimi różowymi okularami.
Harry obrócił się na stołku, żeby spojrzeć na dużą prostokątną jadalnię restauracji Puma. Zobaczył bambusowe stoły ze szklanymi blatami otoczone przez bambusowe krzesła. Obracające się powoli wentylatory sufitowe z łopatami jak wypolerowane brązowe wiosła. Ogromne pierzaste liście palm na białych ścianach. Wnętrze wyglądało tak, jakby lada chwila miał tam wejść Sidney Greenstreet.
Za ladą w drugim końcu restauracji otworzyły się drzwi, odsłaniając dwóch siekających warzywa Wietnamczyków w białych fartuchach. Za nimi garnki bulgotały na kuchni gazowej. Harry dostrzegł mignięcie, niespodziewane jak miraż, przejrzystej zasłony falującej za piecem. Pochylił się, żeby lepiej widzieć, i poczuł znajome wewnętrzny wzdrygnięcie, gdy zobaczył Vinha, szefa kuchni Puma, skaczącego w stronę otwartych drzwi. Vinh pochodził z An Lat, wioski I Korpusu leżącej zaledwie kilka kilometrów od Ia Thuc.
Potem zobaczył, kto otworzył drzwi.
Tuż poniżej jego zwykłego pola widzenia do restauracji wchodziła szybko, ale ostrożnie, uśmiechnięta wietnamska dziewczynka. Prawie dotarła do lady, gdy Vinhowi udało się złapać ją za ramię. Usta dziecka ułożyły się w O zdumienia, a on zaciągnął ją z powrotem do kuchni. Drzwi zamknęły się, ucinając wietnamskie krzyki.
W niesamowicie idealnej halucynacji słuchowej Harry Beevers usłyszał sapanie M.O. Denglera tuż za prawym ramieniem, wraz z odgłosami dalekich pożarów i wrzasku. Blade twarze połyskiwały w środku ogromnej ciemności. Przypomniał sobie, gdzie wcześniej widział twarze demonów – miały je niskie czarnowłose kobiety podbiegające z uniesionymi pięściami. „Ty numee zjesjec²! Ty numee zjesjec!”.
Przed Harrym Beeversem rozdziawiła się otchłań. Przez chwilę czuł paniczny strach przed nieistnieniem, przyprawiające o mdłości uczucie, że nigdy nie istniał w taki sposób, w jaki istnieli prostsi, zdrowsi ludzie.
Usłyszał samego siebie, jak pyta, co dzieciak robi w kuchni.
Jimmy podszedł bliżej.
– To córka Vinha, Helen. Oboje tymczasowo tu mieszkają. Pewnie Helen szukała Maggie, to stare kumpelki.
– Tina musi mieć urwanie głowy – powiedział, odzyskując panowanie nad sobą.
– Widzisz gdzieś „Village Voice”?
Pokręcił głową. Zdał sobie sprawę, że nieświadomie wsunął ręce do kieszeni, żeby ukryć ich drżenie. Jimmy rozglądał się za barem, aż znalazł gazetę w stercie kart dań obok kasy. Przesunął ją po blacie, ostatnią stroną na wierzchu. ogłoszenia voice, informował nagłówek nad trzema gęstymi kolumnami drobnych ogłoszeń różnej wielkości. Harry zauważył, że dwa są zakreślone.
Pierwsza wiadomość brzmiała: „Papukocie. Cholernie za tobą tęsknię. Bądź Pokój Mike’a Todda 10 śr. Wędrowiec”. Druga wiadomość była wydrukowana dużymi literami. właśnie zdecydowałam, że nie jestem w stanie podjąć decyzji. może mike’a todda, może nie. la-la.
– Rozumiesz, o co mi chodzi? – zapytał Jimmy. Wyjmował szklanki spod baru i energicznie płukał je w zlewie.
– Twoja siostra zamieściła te ogłoszenia?
– Jasne. Cała rodzina jest stuknięta.
– Współczuję Tinie.
Jimmy uśmiechnął się i uniósł wzrok znad zlewu.
– Co u doktora? Jakaś zmiana?
– Przecież go znasz. Po śmierci syna spotkania z nim są mało zabawne. Totalmente.
– Wybiera się z wami na polowanie? – zapytał Jimmy po chwili.
– Wolałbym, żebyś nazywał to misją – warknął. – Słuchaj, Tina ma zamiar się tu zjawić?
– Może później – powiedział Jimmy, odwracając wzrok.
Pumo miał dwoje Wietnamczyków mieszkających w restauracji, rozwalał kuchnię na kawałki, żeby zatłuc kilka robaków, i z powodu Maggie zachowywał się jak nastolatek. „La-La”, akurat. Stary towarzysz Beansa Beeversa stał się po prostu kolejnym… Przez sekundę szukał słowa, jakiego używał Dengler, i je znalazł: dwuwymiarowym.
– Przekaż mu, że powinien stawić się w Pokoju Mike’a Todda z pieprzonym nożem za pasem.
– Maggie będzie miała z tego wielką frajdę.
Harry spojrzał na zegarek.
– Planujesz podczas tej misji zajrzeć do Tajpej, Harry? – zapytał Jimmy, po raz pierwszy okazując ślad szczerego zainteresowania.
Beevers poczuł ostrzegawcze mrowienie.
– Czy ty i Maggie nie jesteście z Tajpej? – Nerw pulsował mu w skroni.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki