Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kolejarze Tom 1: powieść w dwóch tomach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kolejarze Tom 1: powieść w dwóch tomach - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 298 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Wio­sna. Ja­sne pro­mie­nie słoń­ca po­ran­ne­go roz­świe­ci­ły zmę­czo­ne mury sta­rych ka­mie­nic, skrzą się na chro­po­wa­tym tyn­ku, od­sła­nia­ją bru­tal­nie nagą, brud­no­czer­wo­ną ce­głę, spło­wia­łą na desz­czach i śnie­gach, błysz­czą w szy­bach okien, za­glą­da­jąc do miesz­kań ludz­kich. Żwa­we wró­ble zwo­łu­ją się ćwier­ka­niem, sfru­wa­ją, przy­sia­da­ją, plą­cząc się po­mię­dzy prze­chod­nia­mi.

Na rogu uli­cy ob­szar­pa­ny, mi­zer­ny chło­pak, trzy­ma­jąc w ręku brud­ny, po­tłu­czo­ny ta­lerz, wy­krzy­ku­je go chwi­la:

– Fii­joł­ki! Fii­joł­ki! – ze szcze­gól­nym ak­cen­tem za­chę­ty, a bio­rąc w brud­ne pal­ce ma­leń­kie bu­kie­ci­ki, pod­su­wa je le­piej ubra­nym prze­chod­niom.

Z bra­my ka­mie­ni­cy, wą­skiej, wy­so­kiej, za­nie­dba­nej, wy­szła dziew­czy­na, za­ró­żo­wio­na szyb­kiem scho­dze­niem po stro­mych scho­dach ofi­cy­ny. Uśmiech­nę­ła się na wi­dok roz­ja­śnio­nej uli­cy, zgrab­nym ru­chem ręl­ki po­pra­wi­ła ob­fi­te ciem­no­blond wło­sy, wy­su­wa­ją­ce się z pod lek­kie­go słom­ko­we­go ka­pe­lu­sza, i pod­giąw­szy świe­żą, per­ka­lo­wą su­kien­kę gra­na­to­wą w bia­łe pa­ski, po­czę­ła iść szyb­ko uli­cą.

Doj­rzał ją chło­pak, sprze­da­ją­cy kwia­ty i pod­biegł po­da­jąc bu­kie­cik:

– Fii­joł­ki! Świe­że! Ma­jo­we!

Po­czu­ła de­li­kat­ny ra­pach kwia­tów, któ­re jak się jej zda­wa­ło, z brud­nych rąk chłop­ca spo­glą­da­ły na nią li­to­śni.

Za­wa­ha­ła się. Szyb­ko ob­li­czy­ła pie­nią­dze. Mia­ła jesz­cze 60 ha­le­rzy, a dziś do­pie­ro 16 maja, jesz­cze tak da­le­ko do 1 czerw­ca, do po­bra­nia pen­sji. Prze­zor­ność na­ka­zy­wa­ła jej po­wstrzy­ma­nie się od zbyt­kow­ne­go wy­dat­ku… ale fi­joł­ki pa­chły tak mile, tak słod­ko i wio­śnia­nie wo­bec za­du­chu uli­cy, że szyb­ko się­gnę­ła do kie­sze­ni, py­ta­jąc ile?

– Dzie­sięć ha­le­rzy!… Bar­dzo ta­nio…

– Dam sześć.

– Tyl­ko dla pani – uśmiech­nął się i wrę­czył jej bu­kie­cik.

Wzię­ła i idąc da­lej uli­cą, roz­ko­szo­wa­ła się za­pa­chem, mu­ska­ła usta­mi de­li­kat­ne kwiat­ki i mi­mo­wol­nie opa­no­wy­wa­ło ją pra­gnie­nie uj­rze­nia łąki, drzew, gaju, gdzie kwit­ną fi­joł­ki, nie­za­po­mi­naj­ki, sto­kro­cie, sa­san­ki, gdzie lśnią w słoń­cu de­li­kat­ne li­ście, śpie­wa­ją pta­ki, brzę­czą owa­dy…

I ani się spo­strze­gła, gdy sta­nę­ła przed sze­ro­kie­mi drzwia­mi, pro­wa­dzą­ce­mi wprost z uli­cy na scho­dy bu­dyn­ku dy­rek­cji ko­lei.

Przed klat­ką scho­do­wą, za­sło­nię­tą szkla­ne­mi drzwia­mi, stał w mun­du­rze po­waż­ny por­tjer, w ca­łem po­czu­ciu swej god­no­ści. Prze­lot­nie spoj­rzał na wcho­dzą­cą ma­ni­pu­lant­kę, nie ru­sza­jąc się z miej­sca ski­nął gło­wą pro­tek­cyj­nie i znów bez­myśl­nie pa­trzał na roz­świe­tlo­ną uli­cę, przez któ­rą śpie­szy­ły do­roż­ki, cią­gnę­ły fur­man­ki pod­miej­skie, prze­su­wa­ły się słu­żą­ce z ko­szy­ka­mi i ży­dzi w dłu­gich, ciem­nych cha­ła­tach.

Po sze­ro­kich, wy­god­nych scho­dach wbie­gła na pierw­sze pię­tro i w dłu­gim, ja­snym ku­ry­ta­rzu doj­rza­ła kil­ku urzęd­ni­ków, idą­cych po­śpiesz­nie do swych biur. Prze­mknę­ło jej w my­śli, że może się spóź­ni­ła, przy­śpie­szy­ła więc kro­ku wcho­dząc na dru­gie pię­tro i nie­chcą­cy za­wa­dzi­ła bu­ci­kiem o wy­sta­ją­cą sków­kę, słu­żą­cą do przy­trzy­ma­nia nie­ist­nie­ją­ce­go chod­ni­ka. Z tro­skli­wo­ś­cą wiel­ką spoj­rza­ła na bu­cik, a na jej ład­nej, wraż­li­wej twa­rzy od­bi­ła się oba­wa. Istot­nie na skó­rze bu­ci­ka, tuż obok ma­łe­go pal­ca le­wej nogi, wid­nia­ła bia­ła­wa rysa. Do­tknę­ła się jej bia­łym, de­li­kat­nym pal­cem, wes­tchnę­ła głę­bo­ko, nie mia­ła jed­nak cza­su dłu­żej się smu­cić, gdyż tuż obok za­brzmiał wła­śnie głos jed­ne­go z ko­le­gów:

– Dzień do­bry pani.

Szyb­ko opu­ści­ła su­kien­kę, za­ru­mie­nio­na od­po­wie­dzia­ła na po­zdro­wie­nie i po­bie­gła w górę.

Na dłu­gi, wą­ski ku­ry­tarz wy­cho­dzi­ły licz­ne drzwi biur po­szcze­gól­nych. Otwo­rzy­ła jed­ne z nich i we­szła do po­ko­ju nie­mal kwa­dra­to­we­go, oświe­tlo­ne­go jed­nem oknem. Owio­nę­ło ją stę­chłe, dusz­ne po­wie­trze, prze­siąk­nię­te kwa­sko­wa­tą wo­nią świe­żych tek­tur, sta­re­go dymu ty­tu­nio­we­go i ku­rzu po nie­daw­nem za­mia­ta­niu.

Po­kój był ume­blo­wa­ny trze­ma sto­ła­mi, sto­ją­cy­mi rów­no­le­gle, zwró­co­ny­mi krót­szy­mi bo­ka­mi ku oknu. Przy jed­nym z nich sie­dział nie­mło­dy, ły­sa­wy bru­net, z twa­rzą żół­ta­wą, zmę­czo­ną. Sły­sząc otwie­ra­ją­ce się drzwi, spoj­rzał zgryź­li­wie w tę stro­nę, zmarsz­czył krza­cza­ste brwi, po­pra­wił czar­ny, bu­fia­sty rę­kaw, chro­nią­cy pra­wą rękę od po­wa­la­nia py­łem lub atra­men­tem i rzekł z go­ry­czą:

– Wie­dzia­łem, że to pani… tam­ten bru­ko­tłuk za­wsze się spóź­nia – i za­jął się pi­sa­niem.

W od­po­wie­dzi usły­szał uprzej­me sło­wa:

– Dzień do­bry panu – na co ski­nął gło­wą obo­jęt­nie.

Ona sta­ran­nie wy­tar­ła krze­sło chu­s­tecz­ką, po­ło­ży­ła obok na ak­tach bu­kie­cik fi­joł­ków i z pół­ki przy­twier­dzo­nej do sto­li­ka, zdję­ła plik pa­pie­rów.

Za­czę­ła wpi­sy­wać cy­fry frach­tów, od­da­nych na sta­cji, lecz mimo usi­ło­wań sku­pie­nia uwa­gi, draż­ni­ła ją dusz­na at­mos­fe­ra po­ko­ju, zwłasz­cza że od cza­su do cza­su przy na­chy­la­niu się, za­la­ty­wał do niej za­pach fi­joł­ków i złą­czo­ne z tem wspo­mnie­nia słoń­ca, łąk, świe­żo­ści. Sie­dzą­cy przed nią, przy swym sto­li­ku ko­le­ga, za­pa­lił ta­nie cy­ga­ro, a du­szą­cy dym na­pły­wał ku niej. Tego było jej za­nad­to; wsta­ła i otwo­rzy­ła okno. Świe­ży po­wiew po­wie­trza na­peł­nił po­kój.

Star­szy ko­le­ga, Mar­cin Bor­ski, na stuk otwie­ra­ne­go okna pod­niósł gło­wę na­chy­lo­ną, spoj­rzał drwią­co na ma­ni­pu­lant­kę, Ja­ni­nę Tra­wec­ką, wy­pu­ścił wiel­ki kłąb dymu i za­czął z sze­le­stem od­wra­cać pa­pie­ry, a zna­la­zł­szy po­szu­ki­wa­ny akt za­czął pi­sać. Wśród ci­szy po­ko­ju sły­chać było przy­tłu­mio­ny tur­kot do­ro­żek świer­got ja­skó­łek i wró­bli, a na ku­ry­ta­rzu przy­śpie­szo­ne kro­ki urzęd­ni­ków. Po do­brej chwi­li drzwi otwar­ły się z ło­sko­tem i na pro­gu, w ka­pe­lu­szu, w szczel­nie za­pię­tym pal­to­cie wio­sen­nym, sta­nął prze­ło­żo­ny, Jan Rem­mer, na­czel­nik gru­py.

Spoj­rzał su­ro­wo z poza oku­la­rów na sie­dzą­cych, a wi­dząc trze­ci stół pu­sty, zmarsz­czył się i na jego zwię­dłej, scho­ro­wa­nej twa­rzy za­ry­so­wa­ło się nie­za­do­wo­le­nie. Nie wcho­dząc do biu­ra spy­tał zgryź­li­wym gło­sem:

– Gdzie pan Wil­mań­ski?

Wtem zwrok jego padł na otwar­te okno, szyb­ko więc przy­mknął drzwi za sobą i za­wo­łał gniew­nie:

– Kto otwo­rzył? – wska­zał pa­ra­so­lem okno – pro­szę za­mknąć!

Tra­wec­ką za­czer­wie­nio­na, wsta­ła szyb­ko z krze­sła, mó­wiąc na swe uspra­wie­dli­wie­nie:

– Są­dzi­łam… taka po­go­da, a tu dusz­no…

– Co pani są­dzi­ła nie wiem… a tu biu­ro… za­chcie­wa się komu sa­lo­nów, niech idzie tam…

Przy­pa­try­wał się ba­daw­czo, czy okno do­brze za­my­ka, rzu­cił okiem na jej sto­lik, a wi­dząc fi­joł­ki uśmiech­nął się wzgar­dli­wie, wzru­szył ra­mio­na­mi, ce­dząc przez zęby:

– Taka to ro­bo­ta… – i po­szedł do przy­bocz­ne­go po­ko­ju, do swe­go biu­ra.

W po­ko­ju tym, prócz biur­ka, sta­ła sza­fa, kil­ka krze­seł i wie­sza­dło na rze­czy. Po­wie­sił ka­pe­lusz, a roz­piąw­szy pal­to, roz­bie­rał się po­stę­ku­jąc ci­cho, gdyż w cza­sie pięt­na­sto­let­niej służ­by w ru­chu, po róż­nych sta­cjach, na­ba­wił się reu­ma­ty­zmu, któ­ry mu od cza­su do cza­su do­ku­czał. Wzbu­rzo­ny otwar­ciem okna w przy­le­głym po­ko­ju, w prze­czu­ciu moż­li­wych bó­lów, roz­tarł ko­la­na i uda. Gniew­ny, po­pra­wia­jąc opa­da­ją­ce oku­la­ry, pod­szedł do okna, spraw­dził za­mknię­cie i z wes­tchnie­niem usiadł przy biur­ku. Prze­glą­dał od­ro­bio­ne "ka­wał­ki", a spo­strze­gł­szy na jed­nym ar­ku­szu kleks atra­men­to­wy, wstał i sta­jąc we drzwiach, rzekł su­ro­wo:

– Pa­nie Bor­ski… raz na za­wsze mó­wi­łem, żad­nych klek­sów, plam, po­pra­wek… ro­zu­miesz pan?

Upo­mnia­ny pod­niósł na nie­go zmę­czo­ne oczy i po­wstrzy­mu­jąc uśmiech zło­śli­wy, uspra­wie­dli­wiał się:

– Pa­nie na­czel­ni­ku, to wina atra­men­tu, mó­wi­łem już o tem.

– Atra­ment jest do­bry, cała dy­rek­cja go uży­wa, to nie­uwa­ga pana.

– To za­pew­ne we wszyst­kich biu­rach ro­bią klek­sy.

– Nic mnie nie ob­cho­dzą inne biu­ra, tyl­ko moje… pro­szę uwa­żać.

– Do­brze… a swo­ją dro­gą atra­ment…

– Dość tego!… że­bym panu dał zło­ty atra­ment, nic nie po­mo­że, bo pan masz cięż­ką rękę.

– Z winy ko­lei – od­mruk­nął i chmur­ny wziął się… do ro­bo­ty,

– Ko­lej… ko­lej – drwił prze­ło­żo­ny – ale z jej ła­ski masz pan ka­wa­łek chle­ba.

– Gorz­kie­go – rzekł pół­gło­sem.

Pan na­czel­nik miał wła­śnie roz­po­cząć na­ukę mo­ral­ną o do­bro­dziej­stwie ko­lei, gdy ci­cho uchy­li­ły się drzwi od ku­ry­ta­rza i uka­za­ła się twarz mło­de­go sza­ty­na.

– A… wi­tam pana Wil­mań­skie­go – za­wo­łał z iro­nią prze­ło­żo­ny – pro­szę bli­żej… już wpół do dzie­sią­tej – spoj­rzał na zło­ty ze­ga­rek – czy pan Wil­mań­ski nie wie, ja­kie są go­dzi­ny urzę­do­we? I ja, prze­ło­żo­ny, mam cze­kać na ła­ska­we zja­wie­nie się pana?

Wil­mań­ski przez czas tej prze­mo­wy usta­wiał swą la­secz­kę, wie­szał ka­pe­lusz i schy­la­jąc lek­ko gło­wę ze sta­ran­nie roz­cze­sa­ne­mi wło­sa­mi, od­po­wie­dział śmia­ło:

– Pan in­spek­tor we­zwał mnie w spra­wie chó­ru ko­le­jar­skie­go.

– Śpie­wa­niem nie od­ro­bisz pan swych za­le­gło­ści – spoj­rzał w stro­nę sto­li­ka peł­ne­go pa­pie­rów.

– Pan in­spek­tor ka­zał, by­łem po­słusz­ny – znów skło­nił gło­wę.

– Otóż ro­bo­ta – mruk­nął gniew­nie pan na­czel­nik wra­ca­jąc do sie­bie.

Wil­mań­ski usiadł i z wiel­kim ha­ła­sem jął po­rząd­ko­wać pa­pie­ry mru­cząc:

– Za­wsze na­wa­li mi tyle… wszyst­ko na mnie… tego za wie­le…

Gdy jako tako uprząt­nął stół, wy­jął pęk błysz­czą­cych klu­czy­ków, jed­nym z nich otwo­rzył szu­fla­dę, wy­jął lu­ster­ko ręcz­ne i sta­ran­nie za­czął się przy­glą­dać swej bla­da­wej, tro­chę zlam­par­to­wa­nej twa­rzy; de­li­kat­nie przy­ci­snął na­sta­wio­ne w górę wą­si­ki, a na­stęp­nie czy­ścił pa­znok­cie, co skoń­czyw­szy, roz­ło­żył pa­pie­ry i nie­dba­le, z miną znu­dzo­ną wziął się do ro­bo­ty. Po chwi­li wy­jął pa­pie­ro­sa i po­szedł po za­pał­ki do Bor­skie­go. Na sto­li­ku środ­ko­wym Tra­wec­kiej doj­rzał fi­joł­ki. Zbli­żył się, wziął bu­kie­cik, po­wą­chał i ro­biąc słod­kie oczy, rzekł przy­ci­szo­nym gło­sem z uda­ną czu­ło­ścią:

– Co za roz­kosz­ny kwia­tu­szek… zwięd­nie tu w za­du­chu, jak­że mi go żal…

Uda­ła, że nie sły­szy po­chy­liw­szy się, za­ję­ła się pra­cą.

– Po­zwo­li pani, że dam im wody –. a nie cze­ka­jąc od­po­wie­dzi, wró­cił do swe­go sto­łu i wy­szu­kał fla­ko­nik od per­fum w szu­fla­dzie.

– Jesz­cze wody… i do­brze im bę­dzie–uśmiech­nął się.

W ci­chym po­ko­ju, mimo przy­ci­szo­ne­go gło­su sły­chać było roz­mo­wę. Pierw­szy po­ru­szył się na krze­śle Bor­ski i spoj­rzał zja­dli­wie, a po chwi­li ode­zwa­ło się ostrze­ga­ją­ce krzą­ka­nie pana na­czel­ni­ka z przy­le­głe­go po­ko­ju. Wil­mań­ski nie zwa­żał na to, po­szedł na ku­ry­tarz i z umiesz­czo­ne­go tam­że kra­nu wo­do­cią­go­we­go, na­lał wody. Wró­ciw­szy, po­sta­wił fla­ko­nik z fi­joł­ka­mi na sto­li­ku i zwra­ca­jąc się do sie­dzą­cej, spy­tał:

– Czy do­brze te­raz?

– Dzię­ku­ję – od­po­wie­dzia­ła su­chym gło­sem.

– Pro­sił­bym o za­pał­ki – rzekł do Bor­skie­go, któ­ry wła­śnie su­mo­wał.

– Prze­rwał mi pan – mruk­nął nie­chęt­nie – leżą prze­cież na sto­le.

– Nie śmia­łem bez po­zwo­le­nia – uśmiech­nął się iro­nicz­nie.

– Pan­nom za­wra­caj pan gło­wę – spoj­rzał na sto­lik Tra­wec­kiej – bierz pan…

– I idź do dja­bła – za­śmiał się Wil­mań­ski za­pa­la­jąc pa­pie­ro­sa,

– Tego nie po­wie­dzia­łem, ale „,

– Chcia­łem – do­dał mło­dy ze śmie­chem.

– Ale prze­rwał mi pan i całą ko­lum­nę mu­szą prze­ro­bić.

Znów krząk­nął pan na­czel­nik, a Bor­ski mruk­nął nie­chęt­nie:

– Chy­ba reu­ma­tyzm ma w gar­dle.

– To wy­bor­ne – śmiał się Wil­mań­ski i po­szedł do swe­go sto­łu.

W jak ś czas wy­szedł ze swe­go po­ko­ju prze­ło­żo­ny w za­pię­tej ma­ry­nar­ce, z na­sta­wio­nym koł­nie­rzem, w ka­pe­lu­szu, trzy­ma­jąc w ręku szklan­kę i skie­ro­wał się na ku­ry­tarz.

Gdy drzwi się za­mknę­ły, ode­zwał się Wil­mań­ski:

– To pierw­sza daw­ka pi­gu­łek.

– Sam się tru­je… ze stra­chu – do­dał Bor­ski – za do­brze mu jest, to wy­szu­ku­je so­bie cho­ro­bę… Gdy­by on był w mo­jej skó­rze – wes­tchnął.

– A cóż panu? – spy­ta­ła Tra­wec­ka.

– Mnie? – spoj­rzał ba­daw­czo – cho­ru­ję na żo­łąd­ki żony i czwor­ga dzie­ci.

– O, to cięż­ka cho­ro­ba – za­śmiał się Wil­mań­ski – ja na nią nie my­ślę cho­ro­wać.

– A jed­nak za­cho­ru­jesz pan… tyl­ko lżej, bo pan ma lek­kie ży­cie.

Wró­cił pan na­czel­nik, pió­ra pod­wład­nych po­su­wa­ły się szyb­ko, on spoj­rzał ba­daw­czo i wzdy­cha­jąc, po­szedł do sie­bie. Wszedł woź­ny i stu­ka­jąc cięż­ko, skie­ro­wał się wprost do dru­gie­go po­ko­ju. Wśród ci­szy ode­zwał się gru­by, acz przy­ci­szo­ny głos woź­ne­go:

– Pan nad­re­wi­dent pro­si o akta licz­ba 20.487. Po chwi­li za­brzmiał skrze­czą­cy głos pana ofi­cja­ła:

– Pan­no Tra­wec­ka! u pani jest licz­ba 20.487?

– Tak jest – od­po­wie­dzia­ła nie­śmia­ło,

– Pro­szę mi dać,

Za­czer­wie­nio­na, z ak­ta­mi w ręku po­szła do dru­gie­go po­ko­ju i po­da­ła pa­pie­ry prze­ło­żo­ne­mu. Ten prze­rzu­cił akta i wpa­tru­jąc się w nią, rzekł zja­dli­wie,

– Cóż mi pani da­jesz?… Nie skoń­czo­ny jesz­cze wy­kaz.

– Otrzy­ma­łam do­pie­ro wczo­raj – po­wie­dzia­ła ci­cho.

– Wczo­raj, czy dziś – rzekł su­ro­wo – po­win­no być go­to­we, bo to służ­ba – a zwra­ca­jąc się do woź­ne­go, do­dał – za chwi­lę od­dam.

Gdy woź­ny wy­szedł, wstał, oparł ręce na biur­ku i za­czął:

– Nie skoń­czy­ła pani, cho­ciaż jak wół na­pi­sa­łem nie­bie­skim ołów­kiem „drin­gend” i pod­kre­śli­łem. Je­śli pani nie umie po nie­miec­ku, nie trze­ba słu­żyć… ale pani fi­joł­ki w gło­wie, kwiat­ki, ptasz­ki, a nie ro­bo­ta…

– Pa­nie na­czel­ni­ku, za­raz skoń­czę…

– Dzię­ku­ję – uśmiech­nął się drwią­co – znam to bab­skie za­raz… ko­bie­ty po­win­ny dzie­ci, domu pil­no­wać, a nie tu za­wa­dzać i uda­wać, że niby to coś ro­bią.

Z pa­pie­ra­mi w ręku po­szedł do pierw­sze­go po­ko­ju, a za nim, jak ska­za­na, kro­czy­ła rna­ni­pu­lant­ka. On przy­sta­nął i pa­trząc na za­ję­te­go pi­sa­niem Bor­skie­go,. rzekł:

– Niech pan skoń­czy wy­kaz do licz­by 20.487… pan je­den pra­cu­je tu­taj uczci­wie.

– Dzię­ku­ję za uzna­nie – uśmiech­nął się Bar­ski – ale kto za mnie od­ro­bi? – i oczy­ma wska­zał na plik pa­pie­rów.

– Wiem, że nie pan Wil­mań­ski – za­śmiał się zło­śli­wie prze­ło­żo­ny – ale pan so­bie po­ra­dzi… zresz­tą daj pan część mniej pil­nych pan­nie Tra­wec­kiej… może zdą­ży.

– Eh, z tą ko­bie­cą ro­bo­tą, wolę sam się prze­mę­czyć – i wy­cią­gnął rękę po akta do licz­by 20.487.

– Ale pa­nie Bor­ski… to pil­ne – upo­mniał na­czel­nik.

– Wiem… wiem – i prze­zie­rał wrę­czo­ne mu akta.

Istot­nie bar­dzo nie­wie­le bra­ko­wa­ło do wy­koń­cze­nia wy­ka­zu i po nie­speł­na kwa­dran­sie od­niósł go­to­wą ro­bo­tę, a prze­ło­żo­ny za­wo­łał z dru­gie­go po­ko­ju:

– Pan­no Tra­wec­ka, ro­zu­mie pani te­raz róż­ni­cę po­mię­dzy ro­bo­tą ko­bie­cą a mę­ską – a zwra­ca­jąc się do Bor­skie­go do­dał ci­szej – te ko­bie­ty tyl­ko za­wa­dza­ją.

Tra­wec­ka pra­co­wa­ła da­lej, tyl­ko wy­pie­ki na twa­rzy świad­czy­ły o jej wzbu­rze­niu i do­zna­nej przy­kro­ści. Tak li­czy­ła na pod­wyż­sze­nie pen­sji, a te­raz, gdy prze­ło­żo­ny da o niej złą opin­ję, omi­nie ją na­pew­no pod­wyż­ka. Od dwóch lat pra­cu­je w róż­nych biu­rach dy­rek­cji ko­lei i za­wsze po­bie­ra tyl­ko sześć­dzie­siąt ko­ron na mie­siąc. Inne bio­rą wię­cej, a Bron­ka Jak­tor­ska, któ­ra rów­no­cze­śnie z nią wstą­pi­ła, ma już obec­nie sto ko­ron! Ona jed­na nie może się do­cze­kać zwięk­sze­nia pensj, a kto wie, czy jej nie wy­da­lą?

Dreszcz oba­wy wstrzą­snął nią. Co zro­bi wów­czas? Co po­cznie mat­ka i tro­je ro­dzeń­stwa? Lecz dla­cze­go mie­li­by ją wy­da­lić? W my­śli prze­szła szcze­gó­ły swe­go za­ję­cia biu­ro­we­go. Z wy­jąt­kiem kil­ku dni, nie opusz­cza­ła go­dzin urzę­do­wych, pra­co­wa­ła pil­nie i uczci­wie, a jed­nak… Za­pach fi­joł­ków ją za­le­ciał. Spoj­rza­ła na nie zła i chmur­na. Tyle wy­mó­wek po­sły­sza­ła z po­wo­du tego bu­kie­ci­ka i co ją sku­si­ło ku­pić? Nig­dy już nie kupi kwia­tów.

Z po­ko­ju na­czel­ni­ka do­le­ciał sie­dzą­cych stuk kro­ków, sze­lest ubie­ra­nia się. Bez spoj­rze­nia na ze­ga­rek wie­dzia­no, że bije dwu­na­sta, gdy prze­ło­żo­ny wy­cho­dzi na obiad. Przy­zwy­cza­jo­ny do ści­słe­go pil­no­wa­nia re­gu­la­mi­nu służ­by ru­chu, gdzie każ­de za­nie­dba­nie gro­zi ka­ta­stro­fą, tę samą me­to­dę wpro­wa­dzić się sta­rał i do biu­ro­wej ro­bo­ty. Wszyst­ko mia­ło się za­ła­twiać w ozna­czo­nej go­dzi­nie, a na­wet mi­nu­cie. Re­gu­la­min ten sto­so­wał i do sie­bie. Pil­no­wał też swych go­dzin pra­cy, je­dzen:a, spo­czyn­ku i le­cze­nia się z pe­dan­tycz­ną ści­sło­ścią.

Za­le­d­wie drzwi za­mknę­ły się za nim, gdy Wil­mań­ski rzu­ciw­szy pió­ro, prze­cią­gnął się i rzekł gło­śno:

– Spra­co­wa­łem się dja­bel­nie.

– Pan? – spoj­rzał drwią­co Bor­ski.

– A któż­by? – uśmiech­nął się – czy to miło sie­dzieć w za­tę­chłej bu­dzie i słu­chać zrzę­dze­nia tej cho­rej mał­py? Wszyst­ko mu źle, nie­do­kład­nie, po­wol­nie… ale nie my­ślę dłu­żej tu po­pa­sać…

– I gdzież pan bryk­nie? – za­śmiał się zło­śli­wie Bor­ski.

– Swo­je wy­ra­że­nia za­cho­waj pan dla sie­bie – mó­wił to­nem ob­ra­żo­nym, a po chwi­li do­dał spo­koj­niej – wkrót­ce otwo­rzy się awans, a przy­najm­niej pod­wyż­ka.

– A cóż to za chór urzą­dza­cie? – spy­tał Bor­ski.

– Chór? jaki? gdzie?

– No, ten z in­spek­to­rem…

– Ten? – śmiał się – to pro­sty wy­bieg, aby sta­ry nie no­to­wał spóź­nie­nia.

– A je­śli spy­ta pana in­spek­to­ra – do­rzu­ci­ła Tra­wec­ka.

– Cha, cha cha! – za­śmiał się gło­śno – czyż przy­pusz­cza pani na chwi­lę, że on ośmie­lił­by się spy­tać? Nie, nig­dy, ja znam lu­dzi.

– A jed­nak… gdy­by…–upie­ra­ła się Tra­wec­ka.

– Czy ja ko­bie­ta, aże­bym się bał? – za­śmiał się ze swe­go kon­cep­tu – niech so­bie skar­ży, no­tu­je… nic mi nie zro­bi, co naj­wy­żej prze­nio­są mnie do in­ne­go biu­ra z pod­wyż­ką pen­sji.

– Bo­daj to hrab­ska pro­tek­cja – do­dał Bor­ski zło­śli­wie.

– Wolę z hra­bia­mi się wda­wać, ani­że­li z ho­ło­tą – od­parł dum­nie.

– W przed­po­ko­ju – mruk­nął Bor­ski.

Wil­mań­ski spoj­rzał złem okiem, zro­zu­miał bo­wiem przy­tyk, do­ty­czą­cy jego ojca, któ­ry był ka­mer­dy­ne­rem u hra­bie­go i już miał od­po­wie­dzieć, gdy drzwi szyb­ko się otwo­rzy­ły i wpadł do biu­ra mło­dy sza­tyn, ły­sa­wy, ni­ski, z ru­cha­mi ży­we­mi, wo­ła­jąc z pro­gu:

– Wie­cie, Schil­ling zro­bił dziś awan­tu­rę sta­re­mu.

– Jaką? – po­chwy­cił Wil­mań­ski.

– Dał mu oneg­daj do zro­bie­nia wy­kaz wa­go­nów trans­i­to, dziś dał mu mo­ni­tum, a Schil­ling skła­da akta, od­no­si i po­wia­da: je­śli ja ro­bię po­ma­łu, może pan zro­bi prę­dzej. Mo­że­cie do­my­śleć się, jaką minę miał sta­ry, któ­ry na­tem się nie zna. Zgłu­piał i za­gro­ził dys­cy­pli­nar­ką. I owszem, oro­szę o nią, bo kto zna się na rze­czy zro­zu­mie, że taki wy­kaz, to nie ża­den sza­blon.

– No i cóż da­lej? – spy­tał za­in­te­re­so­wa­ny Wil­mań­ski.

– Nie wiem, akta leżą.

– Nic mu nie bę­dzie – ode­zwał się Bor­ski – ży­dom u nas wszyst­ko wol­no… jesz­cze go prze­pro­szą.

– To praw­da – rzekł przy­by­ły – i wie­cie, na­my­ślam się, czy­by nie zo­stać ży­dem, kar­je­ra pew­na.

– Do­bra myśl, Sta­chu, jak Boga ko­cham – śmiał się Wil­mań­ski – to tyl­ko źle, że masz nos za­dar­ty, uszy małe, no i pej­sów nie do­cho­wasz się przy swo­jej ły­si­nie.

Za­śmia­li się wszy­scy, a Bor­ski do­dał z miną po­waż­ną:

– Tyl­ko ope­ra­cja jest tro­chę ła­sko­tli­wa w pań­skim wie­ku.

Męż­czyź­ni gło­śno się śmia­li i Tra­wec­ka rów­nież, jak­kol­wiek nie ro­zu­mia­ła alu­zji. Spo­strzegł to Stach i uda­jąc ob­ra­żo­ne­go, spy­tał:

– A pani dla­cze­go śmie­je się z mej ope­ra­cji? Spoj­rza­ła na nie­go we­so­łe­mi oczy­ma i po­wie­dzia­ła swo­bod­nie:

– Bo to ta­kie za­baw­ne.

– Ale dla mnie bo­le­sne – mó­wił z po­wa­gą, co roz­śmie­szy­ło męż­czyzn.

– Nie wie­dzia­łam o tem – a spo­strze­gł­szy drwią­ce i cie­ka­we spoj­rze­nia ko­le­gów, za­ru­mie­ni­ła się wbrew woli i za­czę­ła po­rząd­ko­wać pa­pie­ry.

– Mniej­sza z tem – rzekł Stach z uśmie­chem – ży­dem i tak nie zo­sta­nę, nie po­trze­bu­je się pani oba­wiać… ale wie­cie co? Mam po­waż­ną pro­po­zy­cję.

_ Jaką?

– Zrób­my pik­nik, bo głod­ny je­stem… daję go­tów­ką dwa­dzie­ścia ha­le­rzy – i wy­jął pie­niądz,

– I ja – ode­zwa­li się obaj.

– A pani? – zwró­cił się Stach do Tra­wec­kiej, I ona była głod­na po lek­kiej ka­wie z dwu­ha­le – rzo­wą buł­ką, ale wo­bec po­sia­da­nej go­tów­ki pięć­dzie­się­ciu czte­rech ha­le­rzy, wy­dać sumę dwu­dzie­stu na dru­gie śnia­da­nie, było dla niej nie­moż­li­wo­ścią. Ru­mie­niąc się więc, od­po­wie­dzia­ła:

– Nie je­stem głod­na.

– Ach, ja­kie szczę­śli­we te ko­bie­ty – wes­tchnął Stach – nie palą, nie piją, mało je­dzą…

– Nie tra­cą pie­nię­dzy na męż­czyzn – do­rzu­cił Bor­ski.

– Cze­muż nie je­stem ko­bie­tą? – za­wo­łał z ża­lem Stach.

– Uspo­kój się – śmiał się Wil­mań­ski – nikt za cie­bie nie dał­by sze­lą­ga.

Tra­wec­ka, słu­cha­jąc tych słów, wspo­mi­na­ła z go­ry­czą, jak cięż­kie ma ży­cie, ile kło­po­tów z każ­dą su­kien­ką, z każ­dym wy­dat­kiem, ile razy trze­ba głód i chłód zno­sić.,.

– Pa­no­wie, śnia­da­nie, bo za pół go­dzi­ny wra­ca do­zor­ca…

– Wię­zie­nia – za­śmiał się Stach – de­le­guj­my Wil­mań­skie­go po pro­wiant.

– Ani my­ślę – wzru­szył ra­mio­na­mi – za wiel­kim je­stem pa­nem… woź­ny pój­dzie – i zaj­rzaw­szy na ku­ry­tarz dał woź­ne­mu po­le­ce­nie. – Nie wiesz Sta­chu, kto wy­jeż­dża na lin­ję w spra­wie lip­co­we­go awan­su.

– In­spek­tor Ler­che jako prze­wod­ni­czą­cy ko­mi­sji.

– O, do tego trud­no tra­fić – wes­tchnął Wil­mań­ski.

– Chy­ba przez ko­bie­tę – za­mru­czał Bor­ski.

– Co pan mó­wisz!? – zdzi­wił się Stach.

– Praw­dę… znam go, by­li­śmy ra­zem na sta­cji.

– No, no, i kto­by się spo­dzie­wał, taki świę­to­szek…

– Tak pa­nie, i świę­ci ule­ga­ją ko­bie­tom, cóż do­pie­ro nie­do­szły ksiądz – skoń­czył drwią­co Bor­ski.

Ode­zwa­ło się lek­kie pu­ka­nie. Są­dzo­no, że to nowy gość, bo w cza­sie nie­obec­no­ści na­czel­ni­ka skła­da­no so­bie wi­zy­ty, wtem drzwi się otwo­rzy­ły i do biu­ra wej­rza­ła twarz po­waż­na, su­ro­wa in­spek­to­ra Ler­che.

– Czy jest pan ofi­cjał? – spy­tał, wcho­dząc do po­ko­ju, śred­nie­go wzro­stu, lek­ko po­chy­lo­ny, ubra­ny w ciem­ną ma­ry­nar­kę męż­czy­zna i spoj­rzał po ze­bra­nych ba­daw­czo, a by­stre oczy spo­czę­ły na Sta­chu.

Ten, wi­dząc py­ta­ją­cy wzrok in­spek­to­ra, zmie­szał się i nie­py­ta­ny jął się uspra­wie­dli­wiać:

– Przy­sze­dłem po akta…

– To woź­ny za­ła­twia – prze­rwał mu su­ro­wo. – Nie było go – bąk­nął – i ci­cho wy­su­nął się z po­ko­ju.

– Czy jest pan na­czel­nik, py­tam po raz dru­gi – po­wie­dział szorst­ko.

– Wy­szedł… za­raz wró­ci – od­po­wie­dział Bor­ski, pod­no­sząc gło­wę po­chy­lo­ną nad pa­pie­ra­mi.

– U kogo jest licz­ba 19.402?

Po krót­kiem mil­cze­niu ode­zwa­ła się ci­cho Tra­wec­ka:

– U mnie, pa­nie in­spek­to­rze – i uję­ła w bia­łą rękę plik pa­pie­rów.

– Go­to­we?

– Tak jest – bąk­nę­ła.

Zbli­żył się do jej sto­łu, a na­chy­la­jąc się nad pa­pie­ra­mi po­czuł woń fi­joł­ków, wcią­gnął za­pach i z pew­ną cie­ka­wo­ścią spoj­rzał na ma­ni­pu­lant­kę. Po­do­ba­ły mu się buj­ne blond wło­sy, świe­ża za­ru­mie­nio­na twarz, usta małe, czer­wo­ne i biust dziew­czę­cy. Prze­su­nął pa­pie­ry, ba­dał, po­rów­ny­wał, a prze­czy­taw­szy, rzekł ła­ska­wie:

– Po­rząd­na ro­bo­ta… pani ma do­bre pi­smo… jak na­zwi­sko?

– Ja­ni­na Tra­wec­ka – pod­nio­sła na nie­go ciem­no­błę­kit­ne oczy.

– Akta ode­słać do mnie – po­wie­dział to­nem urzę­do­wym i, ski­nąw­szy gło­wą le­d­wie do­strze­gal­nie, zwró­cił się ku drzwiom.

W tej chwi­li wszedł na­czel­nik, a uj­rzaw­szy nie­spo­dzie­wa­ne­go go­ścia, zgiął się wpół w ukło­nie:

– Ach, pa­nie in­spek­to­rze, co pan roz­ka­że?

– Już po­wie­dzia­łem – ski­nął gło­wą i wy­szedł. Słod­ka i uprzej­ma twarz prze­ło­żo­ne­go prze­mie­ni­ła się W su­ro­wą i chmur­ną. Wo­dząc oczy­ma po pod­wład­nych, spy­tał ostro:

– Cze­go chciał pan in­spek­tor?

– Py­tał o akta 19.402 – od­po­wie­dzia­ła Tra­wec­ka, wska­zu­jąc na pa­pie­ry.

Na­czel­nik przy­stą­pił do sto­łu, sta­ran­nie przej­rzał akta i spy­tał po chwi­li:

– Mó­wił co?

– Ka­zał so­bie przy­słać.

– I nic wię­cej?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: