- W empik go
Kolejarze Tom 1: powieść w dwóch tomach - ebook
Kolejarze Tom 1: powieść w dwóch tomach - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 298 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiosna. Jasne promienie słońca porannego rozświeciły zmęczone mury starych kamienic, skrzą się na chropowatym tynku, odsłaniają brutalnie nagą, brudnoczerwoną cegłę, spłowiałą na deszczach i śniegach, błyszczą w szybach okien, zaglądając do mieszkań ludzkich. Żwawe wróble zwołują się ćwierkaniem, sfruwają, przysiadają, plącząc się pomiędzy przechodniami.
Na rogu ulicy obszarpany, mizerny chłopak, trzymając w ręku brudny, potłuczony talerz, wykrzykuje go chwila:
– Fiijołki! Fiijołki! – ze szczególnym akcentem zachęty, a biorąc w brudne palce maleńkie bukieciki, podsuwa je lepiej ubranym przechodniom.
Z bramy kamienicy, wąskiej, wysokiej, zaniedbanej, wyszła dziewczyna, zaróżowiona szybkiem schodzeniem po stromych schodach oficyny. Uśmiechnęła się na widok rozjaśnionej ulicy, zgrabnym ruchem ręlki poprawiła obfite ciemnoblond włosy, wysuwające się z pod lekkiego słomkowego kapelusza, i podgiąwszy świeżą, perkalową sukienkę granatową w białe paski, poczęła iść szybko ulicą.
Dojrzał ją chłopak, sprzedający kwiaty i podbiegł podając bukiecik:
– Fiijołki! Świeże! Majowe!
Poczuła delikatny rapach kwiatów, które jak się jej zdawało, z brudnych rąk chłopca spoglądały na nią litośni.
Zawahała się. Szybko obliczyła pieniądze. Miała jeszcze 60 halerzy, a dziś dopiero 16 maja, jeszcze tak daleko do 1 czerwca, do pobrania pensji. Przezorność nakazywała jej powstrzymanie się od zbytkownego wydatku… ale fijołki pachły tak mile, tak słodko i wiośnianie wobec zaduchu ulicy, że szybko sięgnęła do kieszeni, pytając ile?
– Dziesięć halerzy!… Bardzo tanio…
– Dam sześć.
– Tylko dla pani – uśmiechnął się i wręczył jej bukiecik.
Wzięła i idąc dalej ulicą, rozkoszowała się zapachem, muskała ustami delikatne kwiatki i mimowolnie opanowywało ją pragnienie ujrzenia łąki, drzew, gaju, gdzie kwitną fijołki, niezapominajki, stokrocie, sasanki, gdzie lśnią w słońcu delikatne liście, śpiewają ptaki, brzęczą owady…
I ani się spostrzegła, gdy stanęła przed szerokiemi drzwiami, prowadzącemi wprost z ulicy na schody budynku dyrekcji kolei.
Przed klatką schodową, zasłoniętą szklanemi drzwiami, stał w mundurze poważny portjer, w całem poczuciu swej godności. Przelotnie spojrzał na wchodzącą manipulantkę, nie ruszając się z miejsca skinął głową protekcyjnie i znów bezmyślnie patrzał na rozświetloną ulicę, przez którą śpieszyły dorożki, ciągnęły furmanki podmiejskie, przesuwały się służące z koszykami i żydzi w długich, ciemnych chałatach.
Po szerokich, wygodnych schodach wbiegła na pierwsze piętro i w długim, jasnym kurytarzu dojrzała kilku urzędników, idących pośpiesznie do swych biur. Przemknęło jej w myśli, że może się spóźniła, przyśpieszyła więc kroku wchodząc na drugie piętro i niechcący zawadziła bucikiem o wystającą skówkę, służącą do przytrzymania nieistniejącego chodnika. Z troskliwoścą wielką spojrzała na bucik, a na jej ładnej, wrażliwej twarzy odbiła się obawa. Istotnie na skórze bucika, tuż obok małego palca lewej nogi, widniała biaława rysa. Dotknęła się jej białym, delikatnym palcem, westchnęła głęboko, nie miała jednak czasu dłużej się smucić, gdyż tuż obok zabrzmiał właśnie głos jednego z kolegów:
– Dzień dobry pani.
Szybko opuściła sukienkę, zarumieniona odpowiedziała na pozdrowienie i pobiegła w górę.
Na długi, wąski kurytarz wychodziły liczne drzwi biur poszczególnych. Otworzyła jedne z nich i weszła do pokoju niemal kwadratowego, oświetlonego jednem oknem. Owionęło ją stęchłe, duszne powietrze, przesiąknięte kwaskowatą wonią świeżych tektur, starego dymu tytuniowego i kurzu po niedawnem zamiataniu.
Pokój był umeblowany trzema stołami, stojącymi równolegle, zwróconymi krótszymi bokami ku oknu. Przy jednym z nich siedział niemłody, łysawy brunet, z twarzą żółtawą, zmęczoną. Słysząc otwierające się drzwi, spojrzał zgryźliwie w tę stronę, zmarszczył krzaczaste brwi, poprawił czarny, bufiasty rękaw, chroniący prawą rękę od powalania pyłem lub atramentem i rzekł z goryczą:
– Wiedziałem, że to pani… tamten brukotłuk zawsze się spóźnia – i zajął się pisaniem.
W odpowiedzi usłyszał uprzejme słowa:
– Dzień dobry panu – na co skinął głową obojętnie.
Ona starannie wytarła krzesło chusteczką, położyła obok na aktach bukiecik fijołków i z półki przytwierdzonej do stolika, zdjęła plik papierów.
Zaczęła wpisywać cyfry frachtów, oddanych na stacji, lecz mimo usiłowań skupienia uwagi, drażniła ją duszna atmosfera pokoju, zwłaszcza że od czasu do czasu przy nachylaniu się, zalatywał do niej zapach fijołków i złączone z tem wspomnienia słońca, łąk, świeżości. Siedzący przed nią, przy swym stoliku kolega, zapalił tanie cygaro, a duszący dym napływał ku niej. Tego było jej zanadto; wstała i otworzyła okno. Świeży powiew powietrza napełnił pokój.
Starszy kolega, Marcin Borski, na stuk otwieranego okna podniósł głowę nachyloną, spojrzał drwiąco na manipulantkę, Janinę Trawecką, wypuścił wielki kłąb dymu i zaczął z szelestem odwracać papiery, a znalazłszy poszukiwany akt zaczął pisać. Wśród ciszy pokoju słychać było przytłumiony turkot dorożek świergot jaskółek i wróbli, a na kurytarzu przyśpieszone kroki urzędników. Po dobrej chwili drzwi otwarły się z łoskotem i na progu, w kapeluszu, w szczelnie zapiętym paltocie wiosennym, stanął przełożony, Jan Remmer, naczelnik grupy.
Spojrzał surowo z poza okularów na siedzących, a widząc trzeci stół pusty, zmarszczył się i na jego zwiędłej, schorowanej twarzy zarysowało się niezadowolenie. Nie wchodząc do biura spytał zgryźliwym głosem:
– Gdzie pan Wilmański?
Wtem zwrok jego padł na otwarte okno, szybko więc przymknął drzwi za sobą i zawołał gniewnie:
– Kto otworzył? – wskazał parasolem okno – proszę zamknąć!
Trawecką zaczerwieniona, wstała szybko z krzesła, mówiąc na swe usprawiedliwienie:
– Sądziłam… taka pogoda, a tu duszno…
– Co pani sądziła nie wiem… a tu biuro… zachciewa się komu salonów, niech idzie tam…
Przypatrywał się badawczo, czy okno dobrze zamyka, rzucił okiem na jej stolik, a widząc fijołki uśmiechnął się wzgardliwie, wzruszył ramionami, cedząc przez zęby:
– Taka to robota… – i poszedł do przybocznego pokoju, do swego biura.
W pokoju tym, prócz biurka, stała szafa, kilka krzeseł i wieszadło na rzeczy. Powiesił kapelusz, a rozpiąwszy palto, rozbierał się postękując cicho, gdyż w czasie piętnastoletniej służby w ruchu, po różnych stacjach, nabawił się reumatyzmu, który mu od czasu do czasu dokuczał. Wzburzony otwarciem okna w przyległym pokoju, w przeczuciu możliwych bólów, roztarł kolana i uda. Gniewny, poprawiając opadające okulary, podszedł do okna, sprawdził zamknięcie i z westchnieniem usiadł przy biurku. Przeglądał odrobione "kawałki", a spostrzegłszy na jednym arkuszu kleks atramentowy, wstał i stając we drzwiach, rzekł surowo:
– Panie Borski… raz na zawsze mówiłem, żadnych kleksów, plam, poprawek… rozumiesz pan?
Upomniany podniósł na niego zmęczone oczy i powstrzymując uśmiech złośliwy, usprawiedliwiał się:
– Panie naczelniku, to wina atramentu, mówiłem już o tem.
– Atrament jest dobry, cała dyrekcja go używa, to nieuwaga pana.
– To zapewne we wszystkich biurach robią kleksy.
– Nic mnie nie obchodzą inne biura, tylko moje… proszę uważać.
– Dobrze… a swoją drogą atrament…
– Dość tego!… żebym panu dał złoty atrament, nic nie pomoże, bo pan masz ciężką rękę.
– Z winy kolei – odmruknął i chmurny wziął się… do roboty,
– Kolej… kolej – drwił przełożony – ale z jej łaski masz pan kawałek chleba.
– Gorzkiego – rzekł półgłosem.
Pan naczelnik miał właśnie rozpocząć naukę moralną o dobrodziejstwie kolei, gdy cicho uchyliły się drzwi od kurytarza i ukazała się twarz młodego szatyna.
– A… witam pana Wilmańskiego – zawołał z ironią przełożony – proszę bliżej… już wpół do dziesiątej – spojrzał na złoty zegarek – czy pan Wilmański nie wie, jakie są godziny urzędowe? I ja, przełożony, mam czekać na łaskawe zjawienie się pana?
Wilmański przez czas tej przemowy ustawiał swą laseczkę, wieszał kapelusz i schylając lekko głowę ze starannie rozczesanemi włosami, odpowiedział śmiało:
– Pan inspektor wezwał mnie w sprawie chóru kolejarskiego.
– Śpiewaniem nie odrobisz pan swych zaległości – spojrzał w stronę stolika pełnego papierów.
– Pan inspektor kazał, byłem posłuszny – znów skłonił głowę.
– Otóż robota – mruknął gniewnie pan naczelnik wracając do siebie.
Wilmański usiadł i z wielkim hałasem jął porządkować papiery mrucząc:
– Zawsze nawali mi tyle… wszystko na mnie… tego za wiele…
Gdy jako tako uprzątnął stół, wyjął pęk błyszczących kluczyków, jednym z nich otworzył szufladę, wyjął lusterko ręczne i starannie zaczął się przyglądać swej bladawej, trochę zlampartowanej twarzy; delikatnie przycisnął nastawione w górę wąsiki, a następnie czyścił paznokcie, co skończywszy, rozłożył papiery i niedbale, z miną znudzoną wziął się do roboty. Po chwili wyjął papierosa i poszedł po zapałki do Borskiego. Na stoliku środkowym Traweckiej dojrzał fijołki. Zbliżył się, wziął bukiecik, powąchał i robiąc słodkie oczy, rzekł przyciszonym głosem z udaną czułością:
– Co za rozkoszny kwiatuszek… zwiędnie tu w zaduchu, jakże mi go żal…
Udała, że nie słyszy pochyliwszy się, zajęła się pracą.
– Pozwoli pani, że dam im wody –. a nie czekając odpowiedzi, wrócił do swego stołu i wyszukał flakonik od perfum w szufladzie.
– Jeszcze wody… i dobrze im będzie–uśmiechnął się.
W cichym pokoju, mimo przyciszonego głosu słychać było rozmowę. Pierwszy poruszył się na krześle Borski i spojrzał zjadliwie, a po chwili odezwało się ostrzegające krząkanie pana naczelnika z przyległego pokoju. Wilmański nie zważał na to, poszedł na kurytarz i z umieszczonego tamże kranu wodociągowego, nalał wody. Wróciwszy, postawił flakonik z fijołkami na stoliku i zwracając się do siedzącej, spytał:
– Czy dobrze teraz?
– Dziękuję – odpowiedziała suchym głosem.
– Prosiłbym o zapałki – rzekł do Borskiego, który właśnie sumował.
– Przerwał mi pan – mruknął niechętnie – leżą przecież na stole.
– Nie śmiałem bez pozwolenia – uśmiechnął się ironicznie.
– Pannom zawracaj pan głowę – spojrzał na stolik Traweckiej – bierz pan…
– I idź do djabła – zaśmiał się Wilmański zapalając papierosa,
– Tego nie powiedziałem, ale „,
– Chciałem – dodał młody ze śmiechem.
– Ale przerwał mi pan i całą kolumnę muszą przerobić.
Znów krząknął pan naczelnik, a Borski mruknął niechętnie:
– Chyba reumatyzm ma w gardle.
– To wyborne – śmiał się Wilmański i poszedł do swego stołu.
W jak ś czas wyszedł ze swego pokoju przełożony w zapiętej marynarce, z nastawionym kołnierzem, w kapeluszu, trzymając w ręku szklankę i skierował się na kurytarz.
Gdy drzwi się zamknęły, odezwał się Wilmański:
– To pierwsza dawka pigułek.
– Sam się truje… ze strachu – dodał Borski – za dobrze mu jest, to wyszukuje sobie chorobę… Gdyby on był w mojej skórze – westchnął.
– A cóż panu? – spytała Trawecka.
– Mnie? – spojrzał badawczo – choruję na żołądki żony i czworga dzieci.
– O, to ciężka choroba – zaśmiał się Wilmański – ja na nią nie myślę chorować.
– A jednak zachorujesz pan… tylko lżej, bo pan ma lekkie życie.
Wrócił pan naczelnik, pióra podwładnych posuwały się szybko, on spojrzał badawczo i wzdychając, poszedł do siebie. Wszedł woźny i stukając ciężko, skierował się wprost do drugiego pokoju. Wśród ciszy odezwał się gruby, acz przyciszony głos woźnego:
– Pan nadrewident prosi o akta liczba 20.487. Po chwili zabrzmiał skrzeczący głos pana oficjała:
– Panno Trawecka! u pani jest liczba 20.487?
– Tak jest – odpowiedziała nieśmiało,
– Proszę mi dać,
Zaczerwieniona, z aktami w ręku poszła do drugiego pokoju i podała papiery przełożonemu. Ten przerzucił akta i wpatrując się w nią, rzekł zjadliwie,
– Cóż mi pani dajesz?… Nie skończony jeszcze wykaz.
– Otrzymałam dopiero wczoraj – powiedziała cicho.
– Wczoraj, czy dziś – rzekł surowo – powinno być gotowe, bo to służba – a zwracając się do woźnego, dodał – za chwilę oddam.
Gdy woźny wyszedł, wstał, oparł ręce na biurku i zaczął:
– Nie skończyła pani, chociaż jak wół napisałem niebieskim ołówkiem „dringend” i podkreśliłem. Jeśli pani nie umie po niemiecku, nie trzeba służyć… ale pani fijołki w głowie, kwiatki, ptaszki, a nie robota…
– Panie naczelniku, zaraz skończę…
– Dziękuję – uśmiechnął się drwiąco – znam to babskie zaraz… kobiety powinny dzieci, domu pilnować, a nie tu zawadzać i udawać, że niby to coś robią.
Z papierami w ręku poszedł do pierwszego pokoju, a za nim, jak skazana, kroczyła rnanipulantka. On przystanął i patrząc na zajętego pisaniem Borskiego,. rzekł:
– Niech pan skończy wykaz do liczby 20.487… pan jeden pracuje tutaj uczciwie.
– Dziękuję za uznanie – uśmiechnął się Barski – ale kto za mnie odrobi? – i oczyma wskazał na plik papierów.
– Wiem, że nie pan Wilmański – zaśmiał się złośliwie przełożony – ale pan sobie poradzi… zresztą daj pan część mniej pilnych pannie Traweckiej… może zdąży.
– Eh, z tą kobiecą robotą, wolę sam się przemęczyć – i wyciągnął rękę po akta do liczby 20.487.
– Ale panie Borski… to pilne – upomniał naczelnik.
– Wiem… wiem – i przezierał wręczone mu akta.
Istotnie bardzo niewiele brakowało do wykończenia wykazu i po niespełna kwadransie odniósł gotową robotę, a przełożony zawołał z drugiego pokoju:
– Panno Trawecka, rozumie pani teraz różnicę pomiędzy robotą kobiecą a męską – a zwracając się do Borskiego dodał ciszej – te kobiety tylko zawadzają.
Trawecka pracowała dalej, tylko wypieki na twarzy świadczyły o jej wzburzeniu i doznanej przykrości. Tak liczyła na podwyższenie pensji, a teraz, gdy przełożony da o niej złą opinję, ominie ją napewno podwyżka. Od dwóch lat pracuje w różnych biurach dyrekcji kolei i zawsze pobiera tylko sześćdziesiąt koron na miesiąc. Inne biorą więcej, a Bronka Jaktorska, która równocześnie z nią wstąpiła, ma już obecnie sto koron! Ona jedna nie może się doczekać zwiększenia pensj, a kto wie, czy jej nie wydalą?
Dreszcz obawy wstrząsnął nią. Co zrobi wówczas? Co pocznie matka i troje rodzeństwa? Lecz dlaczego mieliby ją wydalić? W myśli przeszła szczegóły swego zajęcia biurowego. Z wyjątkiem kilku dni, nie opuszczała godzin urzędowych, pracowała pilnie i uczciwie, a jednak… Zapach fijołków ją zaleciał. Spojrzała na nie zła i chmurna. Tyle wymówek posłyszała z powodu tego bukiecika i co ją skusiło kupić? Nigdy już nie kupi kwiatów.
Z pokoju naczelnika doleciał siedzących stuk kroków, szelest ubierania się. Bez spojrzenia na zegarek wiedziano, że bije dwunasta, gdy przełożony wychodzi na obiad. Przyzwyczajony do ścisłego pilnowania regulaminu służby ruchu, gdzie każde zaniedbanie grozi katastrofą, tę samą metodę wprowadzić się starał i do biurowej roboty. Wszystko miało się załatwiać w oznaczonej godzinie, a nawet minucie. Regulamin ten stosował i do siebie. Pilnował też swych godzin pracy, jedzen:a, spoczynku i leczenia się z pedantyczną ścisłością.
Zaledwie drzwi zamknęły się za nim, gdy Wilmański rzuciwszy pióro, przeciągnął się i rzekł głośno:
– Spracowałem się djabelnie.
– Pan? – spojrzał drwiąco Borski.
– A któżby? – uśmiechnął się – czy to miło siedzieć w zatęchłej budzie i słuchać zrzędzenia tej chorej małpy? Wszystko mu źle, niedokładnie, powolnie… ale nie myślę dłużej tu popasać…
– I gdzież pan bryknie? – zaśmiał się złośliwie Borski.
– Swoje wyrażenia zachowaj pan dla siebie – mówił tonem obrażonym, a po chwili dodał spokojniej – wkrótce otworzy się awans, a przynajmniej podwyżka.
– A cóż to za chór urządzacie? – spytał Borski.
– Chór? jaki? gdzie?
– No, ten z inspektorem…
– Ten? – śmiał się – to prosty wybieg, aby stary nie notował spóźnienia.
– A jeśli spyta pana inspektora – dorzuciła Trawecka.
– Cha, cha cha! – zaśmiał się głośno – czyż przypuszcza pani na chwilę, że on ośmieliłby się spytać? Nie, nigdy, ja znam ludzi.
– A jednak… gdyby…–upierała się Trawecka.
– Czy ja kobieta, ażebym się bał? – zaśmiał się ze swego konceptu – niech sobie skarży, notuje… nic mi nie zrobi, co najwyżej przeniosą mnie do innego biura z podwyżką pensji.
– Bodaj to hrabska protekcja – dodał Borski złośliwie.
– Wolę z hrabiami się wdawać, aniżeli z hołotą – odparł dumnie.
– W przedpokoju – mruknął Borski.
Wilmański spojrzał złem okiem, zrozumiał bowiem przytyk, dotyczący jego ojca, który był kamerdynerem u hrabiego i już miał odpowiedzieć, gdy drzwi szybko się otworzyły i wpadł do biura młody szatyn, łysawy, niski, z ruchami żywemi, wołając z progu:
– Wiecie, Schilling zrobił dziś awanturę staremu.
– Jaką? – pochwycił Wilmański.
– Dał mu onegdaj do zrobienia wykaz wagonów transito, dziś dał mu monitum, a Schilling składa akta, odnosi i powiada: jeśli ja robię pomału, może pan zrobi prędzej. Możecie domyśleć się, jaką minę miał stary, który natem się nie zna. Zgłupiał i zagroził dyscyplinarką. I owszem, oroszę o nią, bo kto zna się na rzeczy zrozumie, że taki wykaz, to nie żaden szablon.
– No i cóż dalej? – spytał zainteresowany Wilmański.
– Nie wiem, akta leżą.
– Nic mu nie będzie – odezwał się Borski – żydom u nas wszystko wolno… jeszcze go przeproszą.
– To prawda – rzekł przybyły – i wiecie, namyślam się, czyby nie zostać żydem, karjera pewna.
– Dobra myśl, Stachu, jak Boga kocham – śmiał się Wilmański – to tylko źle, że masz nos zadarty, uszy małe, no i pejsów nie dochowasz się przy swojej łysinie.
Zaśmiali się wszyscy, a Borski dodał z miną poważną:
– Tylko operacja jest trochę łaskotliwa w pańskim wieku.
Mężczyźni głośno się śmiali i Trawecka również, jakkolwiek nie rozumiała aluzji. Spostrzegł to Stach i udając obrażonego, spytał:
– A pani dlaczego śmieje się z mej operacji? Spojrzała na niego wesołemi oczyma i powiedziała swobodnie:
– Bo to takie zabawne.
– Ale dla mnie bolesne – mówił z powagą, co rozśmieszyło mężczyzn.
– Nie wiedziałam o tem – a spostrzegłszy drwiące i ciekawe spojrzenia kolegów, zarumieniła się wbrew woli i zaczęła porządkować papiery.
– Mniejsza z tem – rzekł Stach z uśmiechem – żydem i tak nie zostanę, nie potrzebuje się pani obawiać… ale wiecie co? Mam poważną propozycję.
_ Jaką?
– Zróbmy piknik, bo głodny jestem… daję gotówką dwadzieścia halerzy – i wyjął pieniądz,
– I ja – odezwali się obaj.
– A pani? – zwrócił się Stach do Traweckiej, I ona była głodna po lekkiej kawie z dwuhale – rzową bułką, ale wobec posiadanej gotówki pięćdziesięciu czterech halerzy, wydać sumę dwudziestu na drugie śniadanie, było dla niej niemożliwością. Rumieniąc się więc, odpowiedziała:
– Nie jestem głodna.
– Ach, jakie szczęśliwe te kobiety – westchnął Stach – nie palą, nie piją, mało jedzą…
– Nie tracą pieniędzy na mężczyzn – dorzucił Borski.
– Czemuż nie jestem kobietą? – zawołał z żalem Stach.
– Uspokój się – śmiał się Wilmański – nikt za ciebie nie dałby szeląga.
Trawecka, słuchając tych słów, wspominała z goryczą, jak ciężkie ma życie, ile kłopotów z każdą sukienką, z każdym wydatkiem, ile razy trzeba głód i chłód znosić.,.
– Panowie, śniadanie, bo za pół godziny wraca dozorca…
– Więzienia – zaśmiał się Stach – delegujmy Wilmańskiego po prowiant.
– Ani myślę – wzruszył ramionami – za wielkim jestem panem… woźny pójdzie – i zajrzawszy na kurytarz dał woźnemu polecenie. – Nie wiesz Stachu, kto wyjeżdża na linję w sprawie lipcowego awansu.
– Inspektor Lerche jako przewodniczący komisji.
– O, do tego trudno trafić – westchnął Wilmański.
– Chyba przez kobietę – zamruczał Borski.
– Co pan mówisz!? – zdziwił się Stach.
– Prawdę… znam go, byliśmy razem na stacji.
– No, no, i ktoby się spodziewał, taki świętoszek…
– Tak panie, i święci ulegają kobietom, cóż dopiero niedoszły ksiądz – skończył drwiąco Borski.
Odezwało się lekkie pukanie. Sądzono, że to nowy gość, bo w czasie nieobecności naczelnika składano sobie wizyty, wtem drzwi się otworzyły i do biura wejrzała twarz poważna, surowa inspektora Lerche.
– Czy jest pan oficjał? – spytał, wchodząc do pokoju, średniego wzrostu, lekko pochylony, ubrany w ciemną marynarkę mężczyzna i spojrzał po zebranych badawczo, a bystre oczy spoczęły na Stachu.
Ten, widząc pytający wzrok inspektora, zmieszał się i niepytany jął się usprawiedliwiać:
– Przyszedłem po akta…
– To woźny załatwia – przerwał mu surowo. – Nie było go – bąknął – i cicho wysunął się z pokoju.
– Czy jest pan naczelnik, pytam po raz drugi – powiedział szorstko.
– Wyszedł… zaraz wróci – odpowiedział Borski, podnosząc głowę pochyloną nad papierami.
– U kogo jest liczba 19.402?
Po krótkiem milczeniu odezwała się cicho Trawecka:
– U mnie, panie inspektorze – i ujęła w białą rękę plik papierów.
– Gotowe?
– Tak jest – bąknęła.
Zbliżył się do jej stołu, a nachylając się nad papierami poczuł woń fijołków, wciągnął zapach i z pewną ciekawością spojrzał na manipulantkę. Podobały mu się bujne blond włosy, świeża zarumieniona twarz, usta małe, czerwone i biust dziewczęcy. Przesunął papiery, badał, porównywał, a przeczytawszy, rzekł łaskawie:
– Porządna robota… pani ma dobre pismo… jak nazwisko?
– Janina Trawecka – podniosła na niego ciemnobłękitne oczy.
– Akta odesłać do mnie – powiedział tonem urzędowym i, skinąwszy głową ledwie dostrzegalnie, zwrócił się ku drzwiom.
W tej chwili wszedł naczelnik, a ujrzawszy niespodziewanego gościa, zgiął się wpół w ukłonie:
– Ach, panie inspektorze, co pan rozkaże?
– Już powiedziałem – skinął głową i wyszedł. Słodka i uprzejma twarz przełożonego przemieniła się W surową i chmurną. Wodząc oczyma po podwładnych, spytał ostro:
– Czego chciał pan inspektor?
– Pytał o akta 19.402 – odpowiedziała Trawecka, wskazując na papiery.
Naczelnik przystąpił do stołu, starannie przejrzał akta i spytał po chwili:
– Mówił co?
– Kazał sobie przysłać.
– I nic więcej?