Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Koleje życia: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Koleje życia: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 222 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Od naj­wcze­śniej­sze­go dzie­ciń­stwa zdra­dzał za­le­ty, dzię­ki któ­rym za przy­kład go dzie­ciom in­nym da­wa­no. Był grzecz­ny, po­słusz­ny, su­kien­ki sza­no­wał, swo­ją wła­sność od­dzie­lał, fi­glów nie pła­tał i ła­kom­stwo w so­bie po­wścią­gać umiał, sło­wem, cudo nie chło­pa­czek, a przy­tem, na­tu­ra nie od­mó­wi­ła mu tych przy­mio­tów ze­wnętrz­nych, któ­re, po­mi­mo że w od­nie­sie­niu do męż­czy­zny pod­rzęd­ne mają zna­cze­nie, nie czy­nią jed­nak­że ujmy – za­no­si­ło się na to, że bę­dzie czło­wie­kiem bar­dzo przy­stoj­nym. Ja­koż, ocze­ki­wa­nia, na­dzie­je pod żad­nym nie za­wio­dły wzglę­dem. Edwar­dek stał się za­wcza­su chlu­bą i po­cie­chą za­cnych opie­ku­nów, któ­rzy mu za­stę­po­wa­li miej­sce ro­dzi­ców, a któ­ry­mi byli ro­dzo­ny stryj i stry­jen­ka. Stryj prak­ty­ko­wał jako le­karz w Snit­kach, ma­łem mia­stecz­ku na Ukra­inie. Wio­dło mu się, jako tako – for­tu­ny nie ro­bił, ale nie­do­stat­ku nie do­zna­wał: miał, jak to po­wia­da­ją, grosz na grosz, utrzy­my­wał do­mek na sto­pie skrom­nej i wy­cho­wy­wał dzie­ci, któ­re mu przy­by­wa­ły, a przy­by­wa­ły i z po­mię­dzy któ­rych dwaj star­si sy­no­wie ko­le­go­wa­li z Edward­kiem w szko­łach gim­na­zy­al­nych.

Edward­ka od­umar­li ro­dzi­ce bar­dzo wcze­śnie.

Mat­ki nie za­znał, ta bo­wiem zlu­zo­wa­ła jeno syna: wy­da­jąc go na świat, sama świat opu­ści­ła; oj­ciec zaś, któ­ry słu­gi­wał jako eko­nom klu­czo­wy, po­szedł za mat­ką w sześć lat póź­niej. Chło­pak nie wy­cho­wy­wał się przy ojcu. Od­wie­zio­ny w pie­lu­chach do stry­ja, wy­cho­do­wał się na rę­kach stry­jen­ki, nie wy­róż­nia­ny w ni­czem od wła­snych dok­tor­stwa dzie­ci, jak one był pie­lę­gno­wa­ny, ży­wio­ny, odzie­wa­ny i edu­ko­wa­ny. Dok­tor przy­jął był do sy­nów na­uczy­cie­la do­mo­we­go, któ­ry ich za­rów­no jak Edward­ka wy­uczył czy­tać i pi­sać w prze­cią­gu lat dwóch. Po dwóch le­ciech na­uczy­ciel inny wy­kła­dał im po­cząt­ki ra­chun­ków, oraz ję­zy­ków fran­cuz­kie­go i ła­ciń­skie­go. Na­tem skoń­czy­ła się edu­ka­cya do­mo­wa, ustę­pu­jąc miej­sca pu­blicz­nej. Chłop­cy po­szli do szkół i prze­by­wa­li ta­ko­we wciąż ra­zem: na jed­nej sta­li kwa­te­rze, jed­nych mie­li kor­re­pe­ty­to­rów, jed­na­ko­wo byli do­zo­ro­wa­ni, ra­zem na świę­ta i wa­ka­cye do Sni­tek jeź­dzi­li, ra­zem ze Sni­tek do Bia­łej­cer­kwi wra­ca­li. Edwar­dek nie czuł tego wca­le, że w spo­sób przy­bra­ny do ro­dzi­ny na­le­ży. Stry­jecz­ni bra­cia i stry­jecz­ne sio­stry zda­wa­li się nie wie­dzieć, że on nie ro­dzo­ny ich a stry­jecz­ny.

Gdy chłop­cy do szó­stej po­stą­pi­li kla­sy, wy­to­czy­ła się sama przez się na stół waż­na kwe­stya edu­ka­cyi dal­szej, wyż­szej. Kla­sa szó­sta, po szó­stej siód­ma i gim­na­zy­um skoń­czo­ne. Cóż da­lej? Czy uwa­żać na­uki za ukoń­czo­ne i oglą­dać się za kon­dy­cyą ja­kąś? czy­li też, po­szu­ki­wać kon­dy­cyi w na­ukach? Mło­dym a bez for­tu­ny lu­dziom kwe­stya ta w ten przed­sta­wi­ła się spo­sób, wy­to­czo­na zaś w Snit­kach roz­strzy­gnę­ła się na ko­rzyść na­uki, na któ­rą dok­tór za­pa­try­wał się z tego punk­tu, z ja­kie­go za­pa­try­wa­li się na nią Śnia­dec­cy. Gdy cho­dzi­ło o wy­bie­ra­nie fa­kul­te­tów, ta­kich sy­nom i sy­now­co­wi rad udzie­lał:

– Idź­cie za po­pę­dem du­szy, któ­ry roz­po­zna­cie po za­mi­ło­wa­niu, po szcze­gól­nym do ja­ko­wejś, bądź to spe­cy­al­no­ści na­uko­wej, bądź też funk­cyi, jaką pew­na spe­cy­al­ność na­uko­wa na­da­je, po­cią­gu… któ­ry z was czu­je po­ciąg do słu­że­nia cier­pią­cej ludz­ko­ści, ten niech idzie na me­dy­cy­nę; któ­ry skła­nia się za­mi­ło­wa­niem ku ta­jem­ni­com prze­strze­ni, na­tu­ry, cza­su, temu od­po­wied­nie­mi są ma­te­ma­ty­ka i na­uki przy­rod­ni­cze; któ­re­go zaj­mu­ją dzie­ła czło­wie­cze­go du­cha i czło­wie­czej my­śli, przed tym otwo­rem sto­ją fi­lo­zo­fia, pra­wo­znaw­stwo, hi­sto­rya, li­te­ra­tu­ra… Po­ży­tek z na­uki od­no­ście naj­przód do na­uki sa­mej, a po­tem do­pie­ro do sie­bie… Na­uka jest świę­to­ścią, cząst­ką wcho­dzą­ce­go w du­szę ludz­ką du­cha bo­że­go: na­le­ży ją, jako taką, sza­no­wać i jej ra­czej przez sie­bie, ani­że­li so­bie przez nią słu­żyć… Przed wy­bra­niem prze­to fa­kul­te­tu, niech każ­dy z was za­sta­no­wi się do­brze i zba­da się, do cze­go po­wo­ła­nie czu­je…

Idąc za radą po­wyż­szą, ba­da­li się sy­no­wie dok­to­ra, ba­dał się i Edwar­dek nasz; roz­my­śla­li nad pro­gra­ma­mi uni­wer­sy­te­tów i li­ce­ów i dys­ku­to­wa­li w ma­te­ryi tej z ko­le­ga­mi. Wa­ha­li się dłu­go, wa­ha­li się moc­no, w koń­cu jed­nak zde­cy­do­wa­li się – wy­bra­li: je­den ma­te­ma­ty­kę dru­gi me­dy­cy­nę, Edwar­dek nic.

Jemu bo po­wzię­cie de­cy­zyi przy­cho­dzi­ło z nad­zwy­czaj­ną trud­no­ścią, a to z tego po­wo­du, że kie­dy sam sie­bie o za­mi­ło­wa­nie pew­nej ja­kiejś na­uki za­py­ty­wał, to nie umiał na za­py­ta­nie to od­po­wie­dzi zna­leść. Mi­ło­wał, nie na­uki jed­nak, po­mi­mo że ani wstrę­tu, ani nie­na­wi­ści do onych nie czuł i uczył się w gim­na­zy­um wca­le do­brze, szcze­gól­nie zaś od­zna­czał się po­rząd­kiem, re­gu­lar­no­ścią i aku­rat­no­ścią, ja­kie do ucze­nia się wno­sił. Po­rząd­niej­sze­go nie by­wa­ło i za­pew­ne nie bę­dzie w bia­ło­cer­kiew­skiem gim­na­zy­um. Za­da­nia od­ra­biał na mi – nutę ozna­czo­ną, lek­cyi wy­uczał się za­wsze w porę, – a jak utrzy­my­wał ka­je­ty! jak utrzy­my­wał książ­ki! – mą­drym by był, kto­by na ta­ko­wych zna­lazł za­gię­cie, plam­kę, krop­kę zby­tecz­ną. Za wzór pod wzglę­dem tym słu­ży­ły ale – po­nie­waż me­dal każ­dy dwie ma stro­ny – za wzór słu­żyć nie mógł pod wzglę­dem usłuż­no­ści ko­le­żeń­skiej. Co się tego ty­czy, o! – po­rząd­ny nasz Edwar­dek oka­zy­wał się jak ska­ła. Nie od­ma­wiał, bo od­ma­wiać nie po­trze­bo­wał. Na­tu­ra ob­da­rzy­ła go ta­kim ob­li­cza wy­ra­zem, na któ­rym czy­ta­ła się na­stę­pu­ją­ca wiel­kie­mi gło­ska­mi wy­pi­sa­na mak­sy­ma:

– "Cu­dze­go nie bierz, swe­go nie daj…" Tej mak­sy­my trzy­mał się i sza­no­wa­no ją w nim, a to w ten spo­sób, że uwa­ża­no go za isto­tę, nie ist­nie­ją­cą we wzglę­dzie ko­le­żeń­skich usług. Jego ksią­żek i ka­je­tów nikt się nie do­ty­kał, o po­ży­cze­nie scy­zo­ry­ka ołów­ka lub pió­ra nikt nie po­pro­sił, udzia­łu z ła­ko­ci nikt nie żą­dał. W in­nym wzglę­dzie do za­rzu­ce­nia nie było mu nic – owszem: uwa­ża­no go za do­bre­go chłop­ca, ta­jem­nic nie zdra­dzał, ko­le­gów nie skar­żył i uczył się nie świet­nie, ale do­brze, nie po­sia­dał zdol­no­ści nad­zwy­czaj­nych, nie upo­śle­dzi­ła go jed­nak na­tu­ra tak da­le­ce, aże­by po­do­łać nie mógł lek­cy­om, za­da­niom i eg­za­mi­nom. Prze­cho­dził z kla­sy do kla­sy, do­sta­wał na­wet na­gro­dy, ale szcze­gól­nie zy­ski­wał po­chwa­ły za po­rzą­dek, któ­ry go ce­cho­wał, a któ­re­go do­wo­dy skła­dał od kla­sy pierw­szej do ostat­niej.

Prze­szedł gim­na­zy­um całe i jak rze­kli­śmy wy­żej, nie wie­dział jesz­cze co po­cznie ze sobą. Bra­cia jego stry­jecz­ni już się… byli wy­ga­da­li, za­wcza­su uwa­żał sie­bie je­den: za ma­te­ma­ty­ka, dru­gi za me­dy­ka i o po­sta­no­wie­niach swo­ich ro­dzi­ców za­wia­do­mi­li.

– A cóż Edwar­dek?… – za­gab­nę­ła razu pew­ne­go dok­to­ro­wa dok­to­ra – cóż on ze sobą my­śli?… Dok­tor ra­mio­na­mi ści­snął.

– Nie zde­cy­do­wał się jesz­cze – cią­gnę­ła. Coś ma to opor­nie idzie… trze­ba by mu chy­ba do­po­módz.

– E… nie za­gi­nie on… – od­rzekł dok­tor – po­mó­wię z nim jed­nak, gdy na wa­ka­cye przy­je­dzie… Mło­dy jesz­cze… na­uki roz­po­czął, war­to żeby je skoń­czył, mimo że, jak się zda­je, orzeł z nie­go nie bę­dzie…

– Ale bę­dzie czło­wiek po­rząd­ny… – wtrą­ci­ła.

– Wła­śnie też i dla tego to war­to, aże­by po­rzą­dek na­uką pod­szył…

Przy­je­cha­li chłop­cy na wa­ka­cye i, ile razy oka­zya się po temu zda­rzy­ła, je­den pra­wił o ma­te­ma­ty­ce, dru­gi o me­dy­cy­nie, Edward zaś… mil­czał. Stryj ob­ser­wo­wał go przez czas ja­kiś z boku, wresz­cie za­py­tał:

– Cóż ty?… na­my­śli­łeś się?…

– Tak… hm – stry­jasz­ku… od­bąk­nął.

– Nie je­dziesz z chłop­ca­mi do Ki­jo­wa? – Nie… – od­po­wie­dział.

Od­po­wie­dział prze­czą­co, dla tego że prze­czą­cym spo­so­bem za­py­ta­nym zo­stał.

– Nie?… i cze­muż to?… – za­py­tał dok­tor ła­god­nie.

– Dla tego, stry­jasz­ku… – od­rzekł z na­my­słem, któ­re­go po­wód od­no­sił się do "nie," co mu się z ust nie­chcą­cy wy­rwa­ło – dla tego, że chciał­bym, pra­gnął­bym… po­je­chać… do Ode­ssy…

– Do tam­tej­sze­go li­ceum?…

– Tak jest, stry­jasz­ku…

– Hm… i to do­bre… tam po­noć wy­kła­da­ją wschod­nie ję­zy­ki… Czy masz ocho­tę uczyć się po per­sku, po arab­sku, po tu­rec­ku?…

Za­sko­czo­ny w ten spo­sób, go­tów już był przy­znać się do za­mi­ło­wa­nia do ję­zy­ków i li­te­ra­tur wschod­nich, o któ­rych po­ję­cia nie miał, gdy z kło­po­tu wy­pro­wa­dził go je­den z bra­ci stry­jecz­nych.

– Edwar­dek za­pew­ne, ma ocho­tę do nauk ka­me­ral­nych, któ­rych nie wy­kła­da­ją nig­dzie, tyl­ko w Do­rpa­cie i w Ode­ssie…

– Chciał­bym słu­chać nauk ka­me­ral­nych… – po­twier­dził Edward.

Tą dro­gą przy­szło mu po­sta­no­wie­nie, we wzglę­dzie wy­bo­ru fa­kul­te­tu. Wy­ro­dzi­ło się ono, z nie­chcą­cy wy­mó­wio­ne­go "nie" i z na chy­bił tra­fił pod­su­nię­te­go do­my­słu. Ani spo­dzie­wał się, że tak się sta­nie. Sta­ło się jed­nak. Śle­py traf pod­su­nął mu Ode­ssę i fa­kul­tet ka­me­ral­ny i on się do Ode­ssy wy­bie­rać po­czął.

Na dni parę przed wy­jaz­dem, któ­ry się miał od­być ży­dow­ską bry­ką, dok­tór we­zwał go do kan­ce­la­ryi i w na­stę­pu­ją­cy do nie­go prze­mó­wił spo­sób:

– Nie mó­wi­łem z tobą nig­dy o two­jem ma­jąt­ko­wem po­ło­że­niu, by­łeś dziec­kiem i nie uwa­ża­łem za sto­sow­ne za­przą­tać ci tem gło­wy… Obec­nie jed­nak, kie­dyś skoń­czył lat sie­dem­na­ście, mo­żesz już wie­dzieć o tem, co jest na roz­po­rzą­dze­nie two­je, gdy doj­dziesz do peł­no­let­no­ści, to jest, gdy ukoń­czysz lat dwa­dzie­ścia je­den… Oj­ciec twój, umie­ra­jąc, za­mia­no­wał mnie opie­ku­nem two­im. Ma­jąt­ku nie zo­sta­wił in­ne­go, jak le­gat na imię two­je, na mocy któ­re­go po­bie­rasz przez lat szes­na­ście po zło­tych pol­skich ty­siąc trzy i gro­szy dzie­sięć rocz­nie… Le­gat ten prze­zna­czo­nym jest na edu­ka­cyą two­ją… Lat szes­na­ście upły­nę­ło rok temu, obec­nie prze­to nie po­bie­rasz już nic, ale z lat po­cząt­ko­wych uzbie­ra­ły się po­zo­sta­ło­ści, po­zwa­la­ją­ce wy­dat­ko­wać na utrzy­ma­nie two­je przez lat kil­ka jesz­cze, pod wa­run­kiem jed­nak, je­że­li się bę­dziesz sza­no­wał i grosz każ­dy, nim raz wy­dasz, dwa razy oglą­dał…

– O stry­jasz­ku… – wtrą­cił Edward.

– Wiem ja, żeś po­rząd­ny… – pod­chwy­cił dok­tor – i je­że­li ci mó­wię o sza­no­wa­niu gro­sza, to je­dy­nie przez obo­wią­zek, nie zaś z po­czu­cia po­trze­by… Zda­je mi się – do­dał – że w Ode­ssie utrzy­masz się za ty­siąc trzy zło­tych i gro­szy dzie­sięć…

– I mnie się tak zda­je… – od­parł mło­dy czło­wiek – Zresz­tą… gdy­by się to oka­za­ło za mało, to po­sta­raj się do­peł­nić brak ko­re­pe­ty­cy­ami… Ja w Wil­nie do­sta­wa­łem z domu zło­tych dwie­ście… no… i prze­cież uni­wer­sy­tet skoń­czy­łem… Trze­ba so­bie umieć w ży­ciu ra­dzić… Ty­siąc trzy zło­tych i gro­szy dzie­sięć to pięk­ny gro­sik… w Wil­nie na stu je­den za­le­d­wie po­chwa­lić się mógł do­cho­dem po­dob­nym…

Prze­mo­wa stry­ja jak naj­zu­peł­niej tra­fi­ła do prze­ko­na­nia Edwar­da. Ty­siąc trzy zło­tych i gro­szy dzie­sięć re­pre­zen­to­wa­ły ru­bli 150 1/2. Na cza­sy owe, jak­kol­wiek ceny ar­ty­ku­łów do ży­cia po­trzeb­nych pod­sko­czy­ły w po­rów­na­niu z ce­na­mi, ja­kie się prak­ty­ko­wa­ły za cza­sów mło­do­ści dok­to­ra, była to kwo­ta pra­wie do­sta­tecz­na na utrzy­ma­nie się w Ode­ssie. W każ­dym ra­zie za­pew­nia­ła le strict néces­sa­ire – nada­wa­ła się na to, aże­by było o co ręce za­cze­pić. Pierw­szy jeno rok przed­sta­wiał się do prze­by­cia trud­nym, ze wzglę­du na to, że stu­den­ci obo­wią­za­ni byli cho­dzić w odzie­ży mun­du­ro­wej i po­no­sić, na spra­wie­nie so­bie ta­ko­wej, wy­da­tek znacz­ny. Mun­dur, sur­dut mun­du­ro­wy, płaszcz we­dle for­my prze­pi­sa­nej, ka­pe­lusz sto­so­wa­ny, szpa­da, były to przed­mio­ty bar­dzo na stu­denc­ką kie­szeń kosz­tow­ne. Do­daj­my do tego wy­dat­ki na po­dróż, a po­ka­że się, że 150 1/2 ru­bli prze­po­ło­wić się mu­sia­ły na sa­mym wstę­pie w Ode­ssie.

Edward ob­ra­cho­wał – na­le­żał bo­wiem do tych, co ra­chu­ją – i tro­chę mu się strasz­no zro­bi­ło. Chciał ze stry­jem po­mó­wić o tem, lecz – po­my­ślał – i nie mó­wił. Po­my­śle­nie jego na­stę­pu­ją­cej było osno­wy:

– Po­pro­szę stry­ja o pięć­dzie­siąt ru­bli wię­cej… stryj da… Cóż jed­nak?… Nie są mi one po­trzeb­ne na­tych­miast, ale do­pie­ro po­trzeb­ne­mi być mogą przy koń­cu roku… Bez­piecz­niej im w szka­tu­le stry­ja, ani­że­li w kie­sze­ni mo­jej… a przy­tem pro­cen­ta…

To jed­no, ten wy­raz "pro­cen­ta" cha­rak­te­ry­zu­je Edwar­da le­piej, ani­że­li by to uczy­nić zdo­ła­ły naj­bar­dziej szcze­gó­ło­we opi­sy. Po­my­ślał o pro­cen­cie od pięć­dzie­się­ciu ru­bli. Na jego miej­scu i w jego po­ło­że­niu ża­den mło­dy czło­wiek nie zdo­był­by się na coś po­dob­ne­go. Nie śmiał jed­nak­że stry­jo­wi po­wie­dzieć tego.

– To się samo przez się ro­zu­mi… – mó­wił do sie­bie. Gdy doj­dę do peł­no­let­no­ści, za­żą­dam kal­ku­la­cyi i… w ów­czas.

Ze stu pięć­dzie­się­ciu ru­bla­mi w kie­sze­ni i z do­brą w ser­cu otu­chą, wy­brał się nasz Edwar­dek do Ode­ssy. Z brać­mi stry­jecz­ny­mi roz­je­chał się, w Snit­kach jesz­cze, w dwie prze­ciw­ne stro­ny: oni zwró­ci­li się ku pół­no­cy, on skie­ro­wał się ku po­łu­dnio­wi, po­wie­rza­jąc losy swo­je ży­dow­skiej bry­ce, cią­gnio­nej przez trzy ko­nie, któ­re – traf oso­bli­wy – wszyst­kie były śle­pe. Stry­jow­stwo że­gna­li go, a na dro­gę i na ży­cie jak ro­dzo­ne­go syna bło­go­sła­wi­li. Sio­stry stry­jecz­ne opła­ka­ły od­jazd jego łza­mi rzew­ne­mi. Jemu jed­nak rzew­no nie było wca­le. Wlazł do bry­ki, usa­do­wił się jak moż­na było naj­wy­god­niej i w my­ślach się po­grą­żył.

W my­ślach się po­grą­żył, ale wąt­ku onych po­chwy­cić nie mógł. Nie je­st­to nic dziw­ne­go: w po­dob­nych sy­tu­acy­ach mózg za­zwy­czaj opa­no­wu­je dziw­ny ja­kiś roz­trój, któ­ry to ogni­sko ru­chu my­śli pa­ra­li­żu­je nie­ja­ko. Bo­ha­ter nasz prze­no­sił się w świat nie­zna­ny a za­gad­ko­wy, do któ­re­go czuł po­ciąg, któ­ry go jed­nak trwo­gą lek­ką przej­mo­wał. Ten po­ciąg i ta trwo­ga nie da­wa­ły mu my­śli sku­pić i na do­brą dro­gę wy­pro­wa­dzić. Aże­by do­ka­zać tego, po­trze­bo­wał na ra­zie po­mo­cy ja­kiejś ze­wnętrz­nej.

Po­moc zna­la­zła się nie­ba­wem.

O milę od Sni­tek żyd za­trzy­mał się przy stud­ni, ce­lem na­po­je­nia koni. Edward wy­lazł z brycz­ki ce­lem wy­pro­sto­wa­nia ko­ści. Żyd ko­nie poił; Edward się tej ope­ra­cyi przy­glą­dał i ku nie­ma­łe­mu zdzi­wie­niu swe­mu, do­strzegł śle­po­tę ostro­ko­ści­stych ru­ma­ków.

– Ach!… a!… a to co!… – za­wo­łał.

– Ny?… – od­parł fur­man, zdzi­wio­ny zdzi­wie­niem pas­sa­że­ra.

– Toż te ko­nie wszyst­kie śle­pe!…

– Nu… co to im wa­dzi?…

– Im to może nie za­wa­dza nic, ale to­bie…

– Mnie?… a… – od­parł żyd. Ja wolę ko­nia śle­pe­go, ani­że­li wi­dzą­ce­go, bo koń śle­py aku­rat­niej słu­cha mego ba­to­ga…

Po eks­pli­ka­cyi tej, któ­rej fi­lo­zo­ficz­ną do­nio­słość ła­two oce­nić pod po­sta­cią fi­gu­ry re­to­rycz­nej, wsiadł Edward do brycz­ki na­po­wrót i za­le­d­wie usiadł, wnet w my­śli so­bie na­stę­pu­ją­ce zro­bił ze­sta­wie­nie:

– Koń śle­py… los śle­py… Wio­zą mnie ko­nie śle­pe, pro­wa­dzą losy śle­pe… Czy losy śle­pe słu­cha­ją aku­rat­nie ba­to­ga?…

Z punk­tu za­py­ta­nia tego wy­snu­wał my­śli, jak z wnę­trza swe­go pa­jąk nit­kę wy­snu­wa i tkał na kształt pa­ją­ka. Rzecz pro­sta, warsz­ta­tem, na któ­rym się tka­nie od­by­wa­ło, była Ode­ssa, do któ­rej mło­dzie­niec nasz po­dą­żał. Po­dą­żał na oślep. Na ka­me­ral­ny wy­dział?… –

Tak – za­pew­ne; wy­dział ten ato­li przy­plą­tał się do nie­go nie­wie­dzieć zkąd i nie­wie­dzieć jak. Na­uki, ja­kie na nim wy­kła­da­no, tech­no­lo­gia, po­li­tycz­na eko­no­mia, go­spo­dar­stwo, pra­wo, na­uki na­tu­ral­ne, nie przed­sta­wia­ły mu się tak po­nęt­nie, żeby się do nich du­sza jego rwać mia­ła. Obo­jęt­nie my­ślał o nich. Nie ob­cho­dzi­ły go one zby­tecz­nie. Co go jed­nak żywo ob­cho­dzi­ło, to – oso­ba jego wła­sna. Ku tej z wiel­ką zwra­cał się mi­ło­ścią i po­wia­dał so­bie: – Kto wie, czy śle­pe losy, do ry­dwa­nu mego za­przę­żo­ne, nie wy­nio­są mnie pew­niej i le­piej, ani­że­li, gdy­bym się był, wzo­rem stry­jecz­nych bra­ci mo­ich, na losy nie spusz­czał…II.

Ode­ssa bar­dzo za­ję­ła mło­dzia­na na­sze­go. Przez dni kil­ka po­cząt­ko­wych po­by­tu swe­go w me­tro­po­lii han­dlu czar­no­mor­skie­go nie mógł się do­syć na­ga­pić i na­gaw­ro­nić; przed­sta­wił się wła­dzy li­ce­al­nej, zo­stał przy­ję­ty i za­li­czo­ny w po­czet stu­den­tów i prze­isto­czył się osta­tecz­nie z ucznia na stu­den­ta, gdy wdział na grzbiet ciem­no­zie­lo­ny mun­dur z sza­fi­ro­wym koł­nie­rzem i srebr­ne­mi na­szyw­ka­mi. Spra­wi­ło mu to za­do­wol­nie­nie wiel­kie. Obej­rzał się w zwier­cia­dle raz i dru­gi, przy­bie­rał pozy ta­kie i inne i znaj­do­wał że mu do za­rzu­ce­nia pod wzglę­dem pre­zen­cyi, nie ma nic. Prze­ma­wia­ła w nim mi­łość wła­sna. Od­su­nąw­szy jed­nak­że mi­łość jego wła­sną na stro­nę, wy­znać na­le­ży, iż nie wie­lu z mło­dych lu­dzi wy­trzy­mać­by mo­gło po­rów­na­nie z nim, jako z mło­dym osob­ni­kiem płci męz­kiej. Po­sta­wą przy­po­mi­nał nie­co je­sion znaj­du­ją­cy się w pierw­szej do­bie wy­ro­stu. Zbu­do­wa­ny był sil­nie i kształt­nie. W po­sta­ci me­lan­cho­licz­ne­go nie miał nic, nic co by ro­man­so­wo­ścią trą­ci­ło, ale za to wszyst­ko zna­mio­no­wa­ło zdro­wie czer­stwe, któ­re szcze­gól­nie ma­lo­wa­ło się na ob­li­czu, za­bar­wio­nem krwią w samą mia­rę i na­ce­cho­wa­nym wy­ra­zem, któ­ry by na­zwać moż­na świa­dec­twem pla­sty­ki uczuć. Wy­raz po­dob­ny spo­ty­kać się daje na po­są­gach, po­zo­sta­łych z cza­sów sta­ro­grec­kich. Zna­mio­nu­je on skłon­ność do uciech re­al­nych, uży­wa­nych z umiar­ko­wa­niem a od nie­chce­nia, ale z gu­stem. Przy­mio­ty te od­no­szą się do stro­ny cie­le­snej, po­sia­da­ją jed­nak tę wła­ści­wość, że każą po­dej­rzy­wać du­szę, ukry­wa­ją­cą się gdzieś w głę­bi na kształt za­gad­ki nig­dy nie­roz­wią­za­nej. O lu­dziach tego ro­dza­ju po­wia­dać się zwy­kło:

– Głu­pi… to praw­da; nie­uży­ty… i na to zgo­da; ale… co to za czło­wiek!… Jest w nim du­sza!….

– Gdzież ona?… Gdzie?… – tu sęk.

Edward głu­pim nie był; nie­uży­tość jego kom­pen­so­wa­ła się tem, że roz­myśl­nie ni­ko­mu krzyw­dy by nie wy­rzą­dził naj­mniej­szej. Zresz­tą był ta­kim, jak się przed­sta­wiał – ży­wym pla­sty­ki ob­ra­zem, zwra­ca­ją­cym na sie­bie uwa­gę, zwłasz­cza płci nie­wie­ściej. Mun­dur aka­de­mic­ki pod­no­sił i uwy­dat­niał za­le­ty jego. Na prze­chadz­kach, na bul­wa­rach, albo w tak zwa­nym Pa­la­is-roy­al, gdzie mu­zy­ki puł­ko­we gry­wa­ły, nie jed­na z dam ode­sskich dłu­gie na po­sta­ci jego za­wie­sza­ła spoj­rze­nie, okiem po nim od góry do dołu po­wo­dzi­ła i po­szep­tem sama do sie­bie mó­wi­ła:

– Oh! qu'il est beau ce jeu­ne-hom­me…

Tak się przed­sta­wiał bo­ha­ter nasz na oko. Co się ty­czy za­let jego we­wnętrz­nych, te w Ode­ssie roz­wi­ja­ły się i kształ­to­wa­ły. Pod wzglę­dem po­rząd­ku, o! wy­po­rząd­niał do nec plus ul­tra; stał się po­rząd­nym czło­wie­kiem naj­do­sko­nal­szym. Urzą­dził so­bie ży­cie, jak ze­gar­mistrz urzą­dza ze­ga­rek i trzy­mał się ści­śle go­dzin i mi­nut. Szczę­ści­ło mu się przy­tem. Z wy­ka­zu jego ma­jąt­ko­we­go wie­my, iż za­gra­żał mu nie­do­sta­tek, któ­ry mógł go znie­wo­lić do czer­pa­nia ze szczu­płe­go ka­pi­ta­li­ku, znaj­du­ją­ce­go się w rę­kach stry­ja. Los nie­do­pro­wa­dził go do tej osta­tecz­no­ści. Zna­lazł kil­ka ko­rzyst­nych kor­re­pe­ty­cyi i za ich po­mo­cą ścią­gał ko­niec do koń­ca, po­mi­mo że nie od­ma­wiał so­bie nie­kie­dy nie­win­nych przy­jem­no­stek. Te ostat­nie za­nim się ure­gu­lo­wa­ły, prze­szły pier­wej przez pró­by po­szu­ki­wa­nia, przez epo­kę do­świad­czeń. Ope­ra, kon­cer­ty, bale, za­ba­wy róż­ne i roz­ryw­ki, ja­kich mia­sto do­star­cza, były prób jego przed­mio­tem, tego ato­li do­zna­ły losu, że je ko­lej­no na stro­nę usu­wał. Znaj­do­wał je czcze­mi, co za­pew­ne ztąd po­cho­dzi­ło, że na­tu­ra nie roz­wi­nę­ła w nim do­sta­tecz­nie tych zmy­słów, któ­re za­spo­ko­je­nie w roz­ryw­kach tego ro­dza­ju szu­ka­ją i znaj­du­ją. On szu­kał, znaj­do­wał jed­nak, że je­den tyl­ko z po­mię­dzy pię­ciu jego zmy­słów po­sia­da czu­łość o za­spo­ko­je­nie się upo­mi­na­ją­cą. Zmy­słem tym był smak. Lu­bił od cza­su do cza­su dać mu coś na pa­stwę: fi­li­żan­kę cze­ko­la­dy z bisz­kop­ci­ka­mi u Kie­ra­ty, ciast­ko u Wy­so­czań­skie­go, cu­kier­ków parę u ko­goś tam in­ne­go, lody, wresz­cie kom­plet­ny obia­dek w jed­nej z naj­pierw­szych re­stau­ra­cyi. Cze­ko­la­dy ato­li, ciast­ka, cu­kier­ki po­chła­nia­ły do­cho­dy jego szczu­płe. Nie po­sia­dał tyle, aże­by na zbyt­ki po­zwa­lać so­bie. Mu­siał się oszczę­dzać i oszczę­dzał się, a czy­nił to w spo­sób na­stę­pu­ją­cy. Szedł, daj­my na to, mimo Wy­so­czań­skie­go, po­czuł po­ciąg nie­prze­par­ty do cia­ste­czek, za­trzy­my­wał się przede drzwia­mi i na­my­ślał się.

– Wejść czy nie wejść?…. Gdy­bym wszedł, zjadł­bym pasz­te­ci­ków tey, ciast­ko z kon­fi­tu­ra­mi, ciast­ko kru­che, dwa ob­wa­rzan­ki, wy­pił­bym kie­li­szek ma­de­ry… za wszyst­ko to za­pła­cił­bym zło­tych dwa… Wejść czy nie wejść?… Je­że­li nie wej­dę dwa zło­te zo­sta­nie…

Nie wcho­dził. Dwa zło­te z kie­szon­ki od ka­mi­zel­ki pra­wej prze­kła­dał do kie­szon­ki ka­mi­zel­ki le­wej i za­cią­gał je na ra­chu­nek oszczęd­no­ści. Oszczęd­no­ści tego ro­dza­ju gro­ma­dzi­ły się w cią­gu ty­go­dnia spo­ro, czę­sto bo­wiem za­trzy­my­wał się przed cu­kier­nia­mi i pasz­tet­nia­mi, nie­kie­dy razy kil­ka w cią­gu dnia jed­ne­go, gro­ma­dzi­ło się też w jego oszczęd­no­ścio­wej kie­szon­ce tro­che gro­sza, któ­ry ob­ra­cał na coś bar­dziej gran­dio­so, ani­że­li fi­li­żan­ka cze­ko­la­dy lub kie­li­szek lo­dów. Zra­zu od­by­wa­ło się to nie­po­rząd­nie, z cza­sem ato­li ure­gu­lo­wa­ło się. Wy­brał so­bie dwa dni w ty­go­dniu, czwar­tek i nie­dzie­lę: we czwar­tek szedł na obiad, do Ot­to­na, któ­ry w cza­sie owym naj­pierw­sze po­mię­dzy ja­dło­daw­ca­mi miej­sce zaj­mo­wał, w nie­dzie­lę zaś obia­do­wał u te­goż Ot­to­na i po­zwa­lał so­bie jesz­cze po­wie­cze­rzać w ho­te­lu pa­ry­skim. I w tem prze­to po­rząd­ność jego zna­la­zła od­po­wied­ni dla sie­bie wy­raz. Za­nie­chał ope­ry, kon­cer­tów, ba­lów i wszel­kich in­nych roz­ry­wek, a pil­no­wał jeno czwart­ków i nie­dzie­li, w któ­re świę­cie do­trzy­my­wał so­bie po­sta­no­wie­nia, ja­da­jąc z ta­kim ak­cen­tem na­bo­żeń­stwa, że miło było pa­trzeć, jak wy­próż­niał ta­lerz zupy ra­ko­wej lub ob­cho­dził się z ko­tle­tem w pa­pi­lo­tach.

Co do nauk, we wzglę­dzie tym nie było wśród stu­den­tów ly­ceum Ri­sze­liew­skie­go ani jed­ne­go, któ­ry by mu w po­rząd­ku do­rów­nał. Z tej ra­cyi wiel­kie po­mię­dzy pro­fes­so­ra­mi uzy­skał po­wa­ża­nie. Zna­li go, zaj­mo­wał bo­wiem miej­sce za­wsze jed­no i toż samo w pierw­szej ław­ce, na­prze­ciw ka­te­dry, i no­to­wał pil­nie. Da­wa­li go też nie­raz za przy­kład, nie in­nym stu­den­tom, co ob­ra­zi­ło­by słu­cha­czy i jego sto­su­nek do ko­le­gów draż­li­wym uczy­ni­ło, ale w wy­wo­dach na­uko­wych. Na­przy­kład: pro­fes­sor fi­lo­zo­fii, wy­kła­da­jąc o pa­mię­ci i mó­wiąc jak się ta­ko­wa za po­mo­cą uwa­gi ura­bia, od­wo­łał się do Edwar­da; pro­fes­sor zaś eko­no­mii po­li­tycz­nej dał go za przy­kład siły pro­duk­tyw­nej za­war­tej w cią­gło­ści pra­cy, wzię­tej w zna­cze­niu ka­pi­ta­łu.

Ta­kie wy­sta­wia­nie go za przy­kład nie czy­ni­ło mu ujmy w oczach ko­le­gów – owszem, ura­bia­ło dla nie­go po­wa­ża­nie, we wzglę­dzie któ­re­go stał jed­na­ko­wo w opi­nii ca­łe­go gro­na na­ucza­ją­ce­go i uczą­ce­go się. Przed­mio­ty na­uko­we, gdy­by i one opi­nią swo­ją wy­ra­żać mo­gły, tak­że by się o nim z jed­na­ko­wem wy­ra­żać mu­sia­ły po­wa­ża­niem, al­bo­wiem żad­ne­go z nich nie za­szczy­cał pre­fe­ren­cją szcze­gól­ną, obej­mu­jąc wszyst­kie jed­nem i tem­że sa­mem mi­ło­wa­niem. Fi­zy­ka i eko­no­mia po­li­tycz­na, psy­cho­lo­gia i spo­sób ro­bie­nia octu z opi­łek bu­ko­wych zaj­mo­wa­ły go zu­peł­nie jed­na­ko­wo. Za wska­zów­kę w tej mie­rze słu­żył mu pro­gram, któ­ry zgro­ma­dził na fa­kul­te­cie ka­me­ral­nym przed­mio­ty, przy­sta­ją­ce je­den do dru­gie­go, jak pięść do nosa. Mie­sza­ni­na ta nie zra­ża­ła go wca­le; uczył się wszyst­kie­go co było prze­pi­sa­nem i był za­rów­no do­brym psy­cho­lo­giem, jak tech­no­lo­giem, jak eko­no­mi­stą po­li­tycz­nym, jak bo­ta­ni­kiem. Pro­fes­so­ro­wie po­wa­ża­li go wiel­ce, z wy­jąt­kiem chy­ba jed­ne­go, pro­fes­so­ra fi­zy­ki, pana Lew­te­ro­pu­ło, któ­ry nie miał mu do za­rzu­ce­nia nic, a jed­nak­że krzy­wił się na nie­go. Krzy­wił się dla kon­tra­stu może, jaki za­cho­dził po­mię­dzy po­rząd­kiem wcie­lo­nym w po­stać mło­de­go czło­wie­ka, trzy­ma­ją­ce­go na wo­dzy każ­dy ruch, każ­dy giest swój, a nie­po­rząd­kiem jaki przed­sta­wia­ła mała, szczu­pła i ru­chli­wa fi­gur­ka pro­fes­so­ra. Pan L. nie umiał na wo­dzy utrzy­mać nie tyl­ko żad­ne­go z człon­ków swo­ich, ale żad­nej z mię­śni, ob­da­rzo­nych ru­chem ja­kim­kol­wiek. Czy to szedł, czy stał lub sie­dział, mia­no­wi­cie zaś gdy lek­cyą wy­kła­dał, co czy­nił za­wsze sto­ją­cy, usta­wicz­nie ru­sza­ło się na nim wszyst­ko: i nogi, i ręce, i gło­wa, i ra­mio­na, i po­licz­ki, i brwi, i war­gi, i nos, i uszy, ob­ra­cał się, na jed­nej no­dze się wy­krę­cał, wstrzą­sał się i po­dry­gi­wał – sło­wem, po­stać jego była ży­wem wcie­le­niem cha­oty­zmu ru­chów pod­nie­sio­ne­go do stop­nia naj – wyż­sze­go. Być więc może, że ten kon­trast, być może że inna jaka ra­cya była po­wo­dem krzy­wie­nia się dość, że pan Lew­te­ro­pu­ło je­den nie ce­nił na­sze­go Edwar­da tak wy­so­ko, jak wszy­scy inni pro­fes­so­ro­wie – na­zy­wał go cym­ba­łem.

Dziw­na jed­nak rzecz – dziw­na z tej ra­cyi, że po­ka­zu­je, jak to nie­raz ukła­da­ją się ko­le­je ży­cia czło­wie­cze­go – pro­fes­sor Lew­te­ro­pu­ło stał się czyn­ni­kiem, któ­ry wpływ sta­now­czy wy­warł na ży­cie bo­ha­te­ra na­sze­go.

Pro­fes­so­ro­wie li­ceum Ri­sze­liew­skie­go mie­wa­li wy­kła­dy po­pu­lar­ne dla wy­bo­ro­we­go to­wa­rzy­stwa ode­sskie­go. Wy­kła­dy te od­by­wa­ły się w gma­chu mu­zeum stra­ro­żyt­no­ści, gdzie ob­szer­na sala nada­wa­ła się na ten cel. Uczęsz­czał na nie cały Ie beau mon­de, zwo­żo­ny ka­re­ta­mi, któ­re szy­ko­wa­ły się na pla­cu, po­prze­dza­ją­cym fron­to­wą ścia­nę gma­chu, jed­ne­go z pięk­niej­szych w Ode­ssie. Pa­nie lu­bi­ły po­słu­chać od­czy­tów z dzie­dzi­ny li­te­ra­tu­ry, hi­sto­ryi, sztuk pięk­nych, nie­kie­dy z che­mii, nie­kie­dy z fi­zy­ki. Za wstęp pła­ci­ło się do­syć dro­go, co od­da­la­ło mo­tłoch ulicz­ny, wy­kła­dy zaś mia­ły cha­rak­ter roz­ryw­ko­wy, co je po­nęt­ne­mi czy­ni­ło. Zda­rza­ło się, że sala na­peł­nio­ną by­wa­ła po brze­gi, jak się mówi, a plac zaj­mo­wa­ło ka­ret tyle, co przed te­atrem, gdy po­ja­wia­ła się w Ode­sie jed­na z eu­ro­pej­skiej sła­wy gwiazd sce­nicz­nych. Zda­rza­ło się to na od­czy­cie pro­fes­so­ra Lew­te­ro­pu­ło, ze stro­ny któ­re­go spo­dzie­wa­no się – za­pew­ne – za­ba­wie­nia pu­blicz­no­ści ja­kąś sztu­ką fi­zycz­ną.

Nasz Edward nie uczęsz­czał na wy­kła­dy po­pu­lar­ne; nie był na żad­nym przez cały czas po­by­tu swe­go w Ode­ssie, aż do mo­men­tu w któ­rym po­zo­sta­wa­ło mu już tyl­ko mie­się­cy parę do ukoń­cze­nia li­ceum. Na wy­kład pana Lew­te­ro­pu­ło za­szedł przy­pad­kiem. Prze­cho­dził przez plac przed mu­zeum, wra­ca­jąc z kor­re­pe­ty­cyi, któ­rej z po­wo­du cho­ro­by ucznia od­być nie mógł i za­fra­po­wa­ny zo­stał mno­go­ścią zjeż­dża­ją­cych się ekwi­pa­żów. Go­dzi­na była trze­cia po po­łu­dniu. Czas miał wol­ny. Za­py­tał więc sam sie­bie:

– A gdy­bym i ja tam za­szedł?… Wpraw­dzie… ru­bla szko­da… ale…

I na pod­sta­wie tego tu "ale," za­miast przejść mimo, zwró­cił się pra­wem ra­mie­niem na­przód i wkro­czył na scho­dy, pro­wa­dzą­ce do wnę­trza mu­zeum. U wnij­ścia otarł się o damę ja­kąś w je­dwa­biach, któ­ra na wi­dok jego, ocza­mi za­mi­go­ta­ła. Nie zwró­ci­ło to uwa­gi jego; lecz nie zwró­cić uwa­gi nie mo­gły na­stę­pu­ją­ce do nie­go wy­stó­so­wa­ne wy­ra­zy:

– Prze­pra­szam pana… czy to tu pro­fes­sor Lew­te­ro­pu­ło wy­kła­dać bę­dzie?… – za­py­ta­ła dama.

– Tu pani… od­po­wie­dział.

Z za­py­ta­nia nie­zna­jo­mej do­wie­dział się do­pie­ro do ja­kie­go przed­mio­tu wy­kład się od­no­si. Wszedł, pusz­cza­jąc damę przo­dem, któ­ra, za­nim miej­sce za­ję­ła, na nie­go się oglą­da­ła i ulo­ko­wa­ła się tak, że go mia­ła na oku: Sie­dzia­ła vis a vis. Spoj­rze­nie jej czę­sto na nim spo­czy­wa­ło, błą­dząc po apa­ra­tach fi­zycz­nych na środ­ku sali usta­wio­nych.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: