- W empik go
Koleje życia: powieść - ebook
Koleje życia: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 222 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od najwcześniejszego dzieciństwa zdradzał zalety, dzięki którym za przykład go dzieciom innym dawano. Był grzeczny, posłuszny, sukienki szanował, swoją własność oddzielał, figlów nie płatał i łakomstwo w sobie powściągać umiał, słowem, cudo nie chłopaczek, a przytem, natura nie odmówiła mu tych przymiotów zewnętrznych, które, pomimo że w odniesieniu do mężczyzny podrzędne mają znaczenie, nie czynią jednakże ujmy – zanosiło się na to, że będzie człowiekiem bardzo przystojnym. Jakoż, oczekiwania, nadzieje pod żadnym nie zawiodły względem. Edwardek stał się zawczasu chlubą i pociechą zacnych opiekunów, którzy mu zastępowali miejsce rodziców, a którymi byli rodzony stryj i stryjenka. Stryj praktykował jako lekarz w Snitkach, małem miasteczku na Ukrainie. Wiodło mu się, jako tako – fortuny nie robił, ale niedostatku nie doznawał: miał, jak to powiadają, grosz na grosz, utrzymywał domek na stopie skromnej i wychowywał dzieci, które mu przybywały, a przybywały i z pomiędzy których dwaj starsi synowie kolegowali z Edwardkiem w szkołach gimnazyalnych.
Edwardka odumarli rodzice bardzo wcześnie.
Matki nie zaznał, ta bowiem zluzowała jeno syna: wydając go na świat, sama świat opuściła; ojciec zaś, który sługiwał jako ekonom kluczowy, poszedł za matką w sześć lat później. Chłopak nie wychowywał się przy ojcu. Odwieziony w pieluchach do stryja, wychodował się na rękach stryjenki, nie wyróżniany w niczem od własnych doktorstwa dzieci, jak one był pielęgnowany, żywiony, odziewany i edukowany. Doktor przyjął był do synów nauczyciela domowego, który ich zarówno jak Edwardka wyuczył czytać i pisać w przeciągu lat dwóch. Po dwóch leciech nauczyciel inny wykładał im początki rachunków, oraz języków francuzkiego i łacińskiego. Natem skończyła się edukacya domowa, ustępując miejsca publicznej. Chłopcy poszli do szkół i przebywali takowe wciąż razem: na jednej stali kwaterze, jednych mieli korrepetytorów, jednakowo byli dozorowani, razem na święta i wakacye do Snitek jeździli, razem ze Snitek do Białejcerkwi wracali. Edwardek nie czuł tego wcale, że w sposób przybrany do rodziny należy. Stryjeczni bracia i stryjeczne siostry zdawali się nie wiedzieć, że on nie rodzony ich a stryjeczny.
Gdy chłopcy do szóstej postąpili klasy, wytoczyła się sama przez się na stół ważna kwestya edukacyi dalszej, wyższej. Klasa szósta, po szóstej siódma i gimnazyum skończone. Cóż dalej? Czy uważać nauki za ukończone i oglądać się za kondycyą jakąś? czyli też, poszukiwać kondycyi w naukach? Młodym a bez fortuny ludziom kwestya ta w ten przedstawiła się sposób, wytoczona zaś w Snitkach rozstrzygnęła się na korzyść nauki, na którą doktór zapatrywał się z tego punktu, z jakiego zapatrywali się na nią Śniadeccy. Gdy chodziło o wybieranie fakultetów, takich synom i synowcowi rad udzielał:
– Idźcie za popędem duszy, który rozpoznacie po zamiłowaniu, po szczególnym do jakowejś, bądź to specyalności naukowej, bądź też funkcyi, jaką pewna specyalność naukowa nadaje, pociągu… który z was czuje pociąg do służenia cierpiącej ludzkości, ten niech idzie na medycynę; który skłania się zamiłowaniem ku tajemnicom przestrzeni, natury, czasu, temu odpowiedniemi są matematyka i nauki przyrodnicze; którego zajmują dzieła człowieczego ducha i człowieczej myśli, przed tym otworem stoją filozofia, prawoznawstwo, historya, literatura… Pożytek z nauki odnoście najprzód do nauki samej, a potem dopiero do siebie… Nauka jest świętością, cząstką wchodzącego w duszę ludzką ducha bożego: należy ją, jako taką, szanować i jej raczej przez siebie, aniżeli sobie przez nią służyć… Przed wybraniem przeto fakultetu, niech każdy z was zastanowi się dobrze i zbada się, do czego powołanie czuje…
Idąc za radą powyższą, badali się synowie doktora, badał się i Edwardek nasz; rozmyślali nad programami uniwersytetów i liceów i dyskutowali w materyi tej z kolegami. Wahali się długo, wahali się mocno, w końcu jednak zdecydowali się – wybrali: jeden matematykę drugi medycynę, Edwardek nic.
Jemu bo powzięcie decyzyi przychodziło z nadzwyczajną trudnością, a to z tego powodu, że kiedy sam siebie o zamiłowanie pewnej jakiejś nauki zapytywał, to nie umiał na zapytanie to odpowiedzi znaleść. Miłował, nie nauki jednak, pomimo że ani wstrętu, ani nienawiści do onych nie czuł i uczył się w gimnazyum wcale dobrze, szczególnie zaś odznaczał się porządkiem, regularnością i akuratnością, jakie do uczenia się wnosił. Porządniejszego nie bywało i zapewne nie będzie w białocerkiewskiem gimnazyum. Zadania odrabiał na mi – nutę oznaczoną, lekcyi wyuczał się zawsze w porę, – a jak utrzymywał kajety! jak utrzymywał książki! – mądrym by był, ktoby na takowych znalazł zagięcie, plamkę, kropkę zbyteczną. Za wzór pod względem tym służyły ale – ponieważ medal każdy dwie ma strony – za wzór służyć nie mógł pod względem usłużności koleżeńskiej. Co się tego tyczy, o! – porządny nasz Edwardek okazywał się jak skała. Nie odmawiał, bo odmawiać nie potrzebował. Natura obdarzyła go takim oblicza wyrazem, na którym czytała się następująca wielkiemi głoskami wypisana maksyma:
– "Cudzego nie bierz, swego nie daj…" Tej maksymy trzymał się i szanowano ją w nim, a to w ten sposób, że uważano go za istotę, nie istniejącą we względzie koleżeńskich usług. Jego książek i kajetów nikt się nie dotykał, o pożyczenie scyzoryka ołówka lub pióra nikt nie poprosił, udziału z łakoci nikt nie żądał. W innym względzie do zarzucenia nie było mu nic – owszem: uważano go za dobrego chłopca, tajemnic nie zdradzał, kolegów nie skarżył i uczył się nie świetnie, ale dobrze, nie posiadał zdolności nadzwyczajnych, nie upośledziła go jednak natura tak dalece, ażeby podołać nie mógł lekcyom, zadaniom i egzaminom. Przechodził z klasy do klasy, dostawał nawet nagrody, ale szczególnie zyskiwał pochwały za porządek, który go cechował, a którego dowody składał od klasy pierwszej do ostatniej.
Przeszedł gimnazyum całe i jak rzekliśmy wyżej, nie wiedział jeszcze co pocznie ze sobą. Bracia jego stryjeczni już się… byli wygadali, zawczasu uważał siebie jeden: za matematyka, drugi za medyka i o postanowieniach swoich rodziców zawiadomili.
– A cóż Edwardek?… – zagabnęła razu pewnego doktorowa doktora – cóż on ze sobą myśli?… Doktor ramionami ścisnął.
– Nie zdecydował się jeszcze – ciągnęła. Coś ma to opornie idzie… trzeba by mu chyba dopomódz.
– E… nie zaginie on… – odrzekł doktor – pomówię z nim jednak, gdy na wakacye przyjedzie… Młody jeszcze… nauki rozpoczął, warto żeby je skończył, mimo że, jak się zdaje, orzeł z niego nie będzie…
– Ale będzie człowiek porządny… – wtrąciła.
– Właśnie też i dla tego to warto, ażeby porządek nauką podszył…
Przyjechali chłopcy na wakacye i, ile razy okazya się po temu zdarzyła, jeden prawił o matematyce, drugi o medycynie, Edward zaś… milczał. Stryj obserwował go przez czas jakiś z boku, wreszcie zapytał:
– Cóż ty?… namyśliłeś się?…
– Tak… hm – stryjaszku… odbąknął.
– Nie jedziesz z chłopcami do Kijowa? – Nie… – odpowiedział.
Odpowiedział przecząco, dla tego że przeczącym sposobem zapytanym został.
– Nie?… i czemuż to?… – zapytał doktor łagodnie.
– Dla tego, stryjaszku… – odrzekł z namysłem, którego powód odnosił się do "nie," co mu się z ust niechcący wyrwało – dla tego, że chciałbym, pragnąłbym… pojechać… do Odessy…
– Do tamtejszego liceum?…
– Tak jest, stryjaszku…
– Hm… i to dobre… tam ponoć wykładają wschodnie języki… Czy masz ochotę uczyć się po persku, po arabsku, po turecku?…
Zaskoczony w ten sposób, gotów już był przyznać się do zamiłowania do języków i literatur wschodnich, o których pojęcia nie miał, gdy z kłopotu wyprowadził go jeden z braci stryjecznych.
– Edwardek zapewne, ma ochotę do nauk kameralnych, których nie wykładają nigdzie, tylko w Dorpacie i w Odessie…
– Chciałbym słuchać nauk kameralnych… – potwierdził Edward.
Tą drogą przyszło mu postanowienie, we względzie wyboru fakultetu. Wyrodziło się ono, z niechcący wymówionego "nie" i z na chybił trafił podsuniętego domysłu. Ani spodziewał się, że tak się stanie. Stało się jednak. Ślepy traf podsunął mu Odessę i fakultet kameralny i on się do Odessy wybierać począł.
Na dni parę przed wyjazdem, który się miał odbyć żydowską bryką, doktór wezwał go do kancelaryi i w następujący do niego przemówił sposób:
– Nie mówiłem z tobą nigdy o twojem majątkowem położeniu, byłeś dzieckiem i nie uważałem za stosowne zaprzątać ci tem głowy… Obecnie jednak, kiedyś skończył lat siedemnaście, możesz już wiedzieć o tem, co jest na rozporządzenie twoje, gdy dojdziesz do pełnoletności, to jest, gdy ukończysz lat dwadzieścia jeden… Ojciec twój, umierając, zamianował mnie opiekunem twoim. Majątku nie zostawił innego, jak legat na imię twoje, na mocy którego pobierasz przez lat szesnaście po złotych polskich tysiąc trzy i groszy dziesięć rocznie… Legat ten przeznaczonym jest na edukacyą twoją… Lat szesnaście upłynęło rok temu, obecnie przeto nie pobierasz już nic, ale z lat początkowych uzbierały się pozostałości, pozwalające wydatkować na utrzymanie twoje przez lat kilka jeszcze, pod warunkiem jednak, jeżeli się będziesz szanował i grosz każdy, nim raz wydasz, dwa razy oglądał…
– O stryjaszku… – wtrącił Edward.
– Wiem ja, żeś porządny… – podchwycił doktor – i jeżeli ci mówię o szanowaniu grosza, to jedynie przez obowiązek, nie zaś z poczucia potrzeby… Zdaje mi się – dodał – że w Odessie utrzymasz się za tysiąc trzy złotych i groszy dziesięć…
– I mnie się tak zdaje… – odparł młody człowiek – Zresztą… gdyby się to okazało za mało, to postaraj się dopełnić brak korepetycyami… Ja w Wilnie dostawałem z domu złotych dwieście… no… i przecież uniwersytet skończyłem… Trzeba sobie umieć w życiu radzić… Tysiąc trzy złotych i groszy dziesięć to piękny grosik… w Wilnie na stu jeden zaledwie pochwalić się mógł dochodem podobnym…
Przemowa stryja jak najzupełniej trafiła do przekonania Edwarda. Tysiąc trzy złotych i groszy dziesięć reprezentowały rubli 150 1/2. Na czasy owe, jakkolwiek ceny artykułów do życia potrzebnych podskoczyły w porównaniu z cenami, jakie się praktykowały za czasów młodości doktora, była to kwota prawie dostateczna na utrzymanie się w Odessie. W każdym razie zapewniała le strict nécessaire – nadawała się na to, ażeby było o co ręce zaczepić. Pierwszy jeno rok przedstawiał się do przebycia trudnym, ze względu na to, że studenci obowiązani byli chodzić w odzieży mundurowej i ponosić, na sprawienie sobie takowej, wydatek znaczny. Mundur, surdut mundurowy, płaszcz wedle formy przepisanej, kapelusz stosowany, szpada, były to przedmioty bardzo na studencką kieszeń kosztowne. Dodajmy do tego wydatki na podróż, a pokaże się, że 150 1/2 rubli przepołowić się musiały na samym wstępie w Odessie.
Edward obrachował – należał bowiem do tych, co rachują – i trochę mu się straszno zrobiło. Chciał ze stryjem pomówić o tem, lecz – pomyślał – i nie mówił. Pomyślenie jego następującej było osnowy:
– Poproszę stryja o pięćdziesiąt rubli więcej… stryj da… Cóż jednak?… Nie są mi one potrzebne natychmiast, ale dopiero potrzebnemi być mogą przy końcu roku… Bezpieczniej im w szkatule stryja, aniżeli w kieszeni mojej… a przytem procenta…
To jedno, ten wyraz "procenta" charakteryzuje Edwarda lepiej, aniżeli by to uczynić zdołały najbardziej szczegółowe opisy. Pomyślał o procencie od pięćdziesięciu rubli. Na jego miejscu i w jego położeniu żaden młody człowiek nie zdobyłby się na coś podobnego. Nie śmiał jednakże stryjowi powiedzieć tego.
– To się samo przez się rozumi… – mówił do siebie. Gdy dojdę do pełnoletności, zażądam kalkulacyi i… w ówczas.
Ze stu pięćdziesięciu rublami w kieszeni i z dobrą w sercu otuchą, wybrał się nasz Edwardek do Odessy. Z braćmi stryjecznymi rozjechał się, w Snitkach jeszcze, w dwie przeciwne strony: oni zwrócili się ku północy, on skierował się ku południowi, powierzając losy swoje żydowskiej bryce, ciągnionej przez trzy konie, które – traf osobliwy – wszystkie były ślepe. Stryjowstwo żegnali go, a na drogę i na życie jak rodzonego syna błogosławili. Siostry stryjeczne opłakały odjazd jego łzami rzewnemi. Jemu jednak rzewno nie było wcale. Wlazł do bryki, usadowił się jak można było najwygodniej i w myślach się pogrążył.
W myślach się pogrążył, ale wątku onych pochwycić nie mógł. Nie jestto nic dziwnego: w podobnych sytuacyach mózg zazwyczaj opanowuje dziwny jakiś roztrój, który to ognisko ruchu myśli paraliżuje niejako. Bohater nasz przenosił się w świat nieznany a zagadkowy, do którego czuł pociąg, który go jednak trwogą lekką przejmował. Ten pociąg i ta trwoga nie dawały mu myśli skupić i na dobrą drogę wyprowadzić. Ażeby dokazać tego, potrzebował na razie pomocy jakiejś zewnętrznej.
Pomoc znalazła się niebawem.
O milę od Snitek żyd zatrzymał się przy studni, celem napojenia koni. Edward wylazł z bryczki celem wyprostowania kości. Żyd konie poił; Edward się tej operacyi przyglądał i ku niemałemu zdziwieniu swemu, dostrzegł ślepotę ostrokościstych rumaków.
– Ach!… a!… a to co!… – zawołał.
– Ny?… – odparł furman, zdziwiony zdziwieniem passażera.
– Toż te konie wszystkie ślepe!…
– Nu… co to im wadzi?…
– Im to może nie zawadza nic, ale tobie…
– Mnie?… a… – odparł żyd. Ja wolę konia ślepego, aniżeli widzącego, bo koń ślepy akuratniej słucha mego batoga…
Po eksplikacyi tej, której filozoficzną doniosłość łatwo ocenić pod postacią figury retorycznej, wsiadł Edward do bryczki napowrót i zaledwie usiadł, wnet w myśli sobie następujące zrobił zestawienie:
– Koń ślepy… los ślepy… Wiozą mnie konie ślepe, prowadzą losy ślepe… Czy losy ślepe słuchają akuratnie batoga?…
Z punktu zapytania tego wysnuwał myśli, jak z wnętrza swego pająk nitkę wysnuwa i tkał na kształt pająka. Rzecz prosta, warsztatem, na którym się tkanie odbywało, była Odessa, do której młodzieniec nasz podążał. Podążał na oślep. Na kameralny wydział?… –
Tak – zapewne; wydział ten atoli przyplątał się do niego niewiedzieć zkąd i niewiedzieć jak. Nauki, jakie na nim wykładano, technologia, polityczna ekonomia, gospodarstwo, prawo, nauki naturalne, nie przedstawiały mu się tak ponętnie, żeby się do nich dusza jego rwać miała. Obojętnie myślał o nich. Nie obchodziły go one zbytecznie. Co go jednak żywo obchodziło, to – osoba jego własna. Ku tej z wielką zwracał się miłością i powiadał sobie: – Kto wie, czy ślepe losy, do rydwanu mego zaprzężone, nie wyniosą mnie pewniej i lepiej, aniżeli, gdybym się był, wzorem stryjecznych braci moich, na losy nie spuszczał…II.
Odessa bardzo zajęła młodziana naszego. Przez dni kilka początkowych pobytu swego w metropolii handlu czarnomorskiego nie mógł się dosyć nagapić i nagawronić; przedstawił się władzy licealnej, został przyjęty i zaliczony w poczet studentów i przeistoczył się ostatecznie z ucznia na studenta, gdy wdział na grzbiet ciemnozielony mundur z szafirowym kołnierzem i srebrnemi naszywkami. Sprawiło mu to zadowolnienie wielkie. Obejrzał się w zwierciadle raz i drugi, przybierał pozy takie i inne i znajdował że mu do zarzucenia pod względem prezencyi, nie ma nic. Przemawiała w nim miłość własna. Odsunąwszy jednakże miłość jego własną na stronę, wyznać należy, iż nie wielu z młodych ludzi wytrzymaćby mogło porównanie z nim, jako z młodym osobnikiem płci męzkiej. Postawą przypominał nieco jesion znajdujący się w pierwszej dobie wyrostu. Zbudowany był silnie i kształtnie. W postaci melancholicznego nie miał nic, nic co by romansowością trąciło, ale za to wszystko znamionowało zdrowie czerstwe, które szczególnie malowało się na obliczu, zabarwionem krwią w samą miarę i nacechowanym wyrazem, który by nazwać można świadectwem plastyki uczuć. Wyraz podobny spotykać się daje na posągach, pozostałych z czasów starogreckich. Znamionuje on skłonność do uciech realnych, używanych z umiarkowaniem a od niechcenia, ale z gustem. Przymioty te odnoszą się do strony cielesnej, posiadają jednak tę właściwość, że każą podejrzywać duszę, ukrywającą się gdzieś w głębi na kształt zagadki nigdy nierozwiązanej. O ludziach tego rodzaju powiadać się zwykło:
– Głupi… to prawda; nieużyty… i na to zgoda; ale… co to za człowiek!… Jest w nim dusza!….
– Gdzież ona?… Gdzie?… – tu sęk.
Edward głupim nie był; nieużytość jego kompensowała się tem, że rozmyślnie nikomu krzywdy by nie wyrządził najmniejszej. Zresztą był takim, jak się przedstawiał – żywym plastyki obrazem, zwracającym na siebie uwagę, zwłaszcza płci niewieściej. Mundur akademicki podnosił i uwydatniał zalety jego. Na przechadzkach, na bulwarach, albo w tak zwanym Palais-royal, gdzie muzyki pułkowe grywały, nie jedna z dam odesskich długie na postaci jego zawieszała spojrzenie, okiem po nim od góry do dołu powodziła i poszeptem sama do siebie mówiła:
– Oh! qu'il est beau ce jeune-homme…
Tak się przedstawiał bohater nasz na oko. Co się tyczy zalet jego wewnętrznych, te w Odessie rozwijały się i kształtowały. Pod względem porządku, o! wyporządniał do nec plus ultra; stał się porządnym człowiekiem najdoskonalszym. Urządził sobie życie, jak zegarmistrz urządza zegarek i trzymał się ściśle godzin i minut. Szczęściło mu się przytem. Z wykazu jego majątkowego wiemy, iż zagrażał mu niedostatek, który mógł go zniewolić do czerpania ze szczupłego kapitaliku, znajdującego się w rękach stryja. Los niedoprowadził go do tej ostateczności. Znalazł kilka korzystnych korrepetycyi i za ich pomocą ściągał koniec do końca, pomimo że nie odmawiał sobie niekiedy niewinnych przyjemnostek. Te ostatnie zanim się uregulowały, przeszły pierwej przez próby poszukiwania, przez epokę doświadczeń. Opera, koncerty, bale, zabawy różne i rozrywki, jakich miasto dostarcza, były prób jego przedmiotem, tego atoli doznały losu, że je kolejno na stronę usuwał. Znajdował je czczemi, co zapewne ztąd pochodziło, że natura nie rozwinęła w nim dostatecznie tych zmysłów, które zaspokojenie w rozrywkach tego rodzaju szukają i znajdują. On szukał, znajdował jednak, że jeden tylko z pomiędzy pięciu jego zmysłów posiada czułość o zaspokojenie się upominającą. Zmysłem tym był smak. Lubił od czasu do czasu dać mu coś na pastwę: filiżankę czekolady z biszkopcikami u Kieraty, ciastko u Wysoczańskiego, cukierków parę u kogoś tam innego, lody, wreszcie kompletny obiadek w jednej z najpierwszych restauracyi. Czekolady atoli, ciastka, cukierki pochłaniały dochody jego szczupłe. Nie posiadał tyle, ażeby na zbytki pozwalać sobie. Musiał się oszczędzać i oszczędzał się, a czynił to w sposób następujący. Szedł, dajmy na to, mimo Wysoczańskiego, poczuł pociąg nieprzeparty do ciasteczek, zatrzymywał się przede drzwiami i namyślał się.
– Wejść czy nie wejść?…. Gdybym wszedł, zjadłbym pasztecików tey, ciastko z konfiturami, ciastko kruche, dwa obwarzanki, wypiłbym kieliszek madery… za wszystko to zapłaciłbym złotych dwa… Wejść czy nie wejść?… Jeżeli nie wejdę dwa złote zostanie…
Nie wchodził. Dwa złote z kieszonki od kamizelki prawej przekładał do kieszonki kamizelki lewej i zaciągał je na rachunek oszczędności. Oszczędności tego rodzaju gromadziły się w ciągu tygodnia sporo, często bowiem zatrzymywał się przed cukierniami i pasztetniami, niekiedy razy kilka w ciągu dnia jednego, gromadziło się też w jego oszczędnościowej kieszonce troche grosza, który obracał na coś bardziej grandioso, aniżeli filiżanka czekolady lub kieliszek lodów. Zrazu odbywało się to nieporządnie, z czasem atoli uregulowało się. Wybrał sobie dwa dni w tygodniu, czwartek i niedzielę: we czwartek szedł na obiad, do Ottona, który w czasie owym najpierwsze pomiędzy jadłodawcami miejsce zajmował, w niedzielę zaś obiadował u tegoż Ottona i pozwalał sobie jeszcze powieczerzać w hotelu paryskim. I w tem przeto porządność jego znalazła odpowiedni dla siebie wyraz. Zaniechał opery, koncertów, balów i wszelkich innych rozrywek, a pilnował jeno czwartków i niedzieli, w które święcie dotrzymywał sobie postanowienia, jadając z takim akcentem nabożeństwa, że miło było patrzeć, jak wypróżniał talerz zupy rakowej lub obchodził się z kotletem w papilotach.
Co do nauk, we względzie tym nie było wśród studentów lyceum Riszeliewskiego ani jednego, który by mu w porządku dorównał. Z tej racyi wielkie pomiędzy professorami uzyskał poważanie. Znali go, zajmował bowiem miejsce zawsze jedno i toż samo w pierwszej ławce, naprzeciw katedry, i notował pilnie. Dawali go też nieraz za przykład, nie innym studentom, co obraziłoby słuchaczy i jego stosunek do kolegów drażliwym uczyniło, ale w wywodach naukowych. Naprzykład: professor filozofii, wykładając o pamięci i mówiąc jak się takowa za pomocą uwagi urabia, odwołał się do Edwarda; professor zaś ekonomii politycznej dał go za przykład siły produktywnej zawartej w ciągłości pracy, wziętej w znaczeniu kapitału.
Takie wystawianie go za przykład nie czyniło mu ujmy w oczach kolegów – owszem, urabiało dla niego poważanie, we względzie którego stał jednakowo w opinii całego grona nauczającego i uczącego się. Przedmioty naukowe, gdyby i one opinią swoją wyrażać mogły, także by się o nim z jednakowem wyrażać musiały poważaniem, albowiem żadnego z nich nie zaszczycał preferencją szczególną, obejmując wszystkie jednem i temże samem miłowaniem. Fizyka i ekonomia polityczna, psychologia i sposób robienia octu z opiłek bukowych zajmowały go zupełnie jednakowo. Za wskazówkę w tej mierze służył mu program, który zgromadził na fakultecie kameralnym przedmioty, przystające jeden do drugiego, jak pięść do nosa. Mieszanina ta nie zrażała go wcale; uczył się wszystkiego co było przepisanem i był zarówno dobrym psychologiem, jak technologiem, jak ekonomistą politycznym, jak botanikiem. Professorowie poważali go wielce, z wyjątkiem chyba jednego, professora fizyki, pana Lewteropuło, który nie miał mu do zarzucenia nic, a jednakże krzywił się na niego. Krzywił się dla kontrastu może, jaki zachodził pomiędzy porządkiem wcielonym w postać młodego człowieka, trzymającego na wodzy każdy ruch, każdy giest swój, a nieporządkiem jaki przedstawiała mała, szczupła i ruchliwa figurka professora. Pan L. nie umiał na wodzy utrzymać nie tylko żadnego z członków swoich, ale żadnej z mięśni, obdarzonych ruchem jakimkolwiek. Czy to szedł, czy stał lub siedział, mianowicie zaś gdy lekcyą wykładał, co czynił zawsze stojący, ustawicznie ruszało się na nim wszystko: i nogi, i ręce, i głowa, i ramiona, i policzki, i brwi, i wargi, i nos, i uszy, obracał się, na jednej nodze się wykręcał, wstrząsał się i podrygiwał – słowem, postać jego była żywem wcieleniem chaotyzmu ruchów podniesionego do stopnia naj – wyższego. Być więc może, że ten kontrast, być może że inna jaka racya była powodem krzywienia się dość, że pan Lewteropuło jeden nie cenił naszego Edwarda tak wysoko, jak wszyscy inni professorowie – nazywał go cymbałem.
Dziwna jednak rzecz – dziwna z tej racyi, że pokazuje, jak to nieraz układają się koleje życia człowieczego – professor Lewteropuło stał się czynnikiem, który wpływ stanowczy wywarł na życie bohatera naszego.
Professorowie liceum Riszeliewskiego miewali wykłady popularne dla wyborowego towarzystwa odesskiego. Wykłady te odbywały się w gmachu muzeum strarożytności, gdzie obszerna sala nadawała się na ten cel. Uczęszczał na nie cały Ie beau monde, zwożony karetami, które szykowały się na placu, poprzedzającym frontową ścianę gmachu, jednego z piękniejszych w Odessie. Panie lubiły posłuchać odczytów z dziedziny literatury, historyi, sztuk pięknych, niekiedy z chemii, niekiedy z fizyki. Za wstęp płaciło się dosyć drogo, co oddalało motłoch uliczny, wykłady zaś miały charakter rozrywkowy, co je ponętnemi czyniło. Zdarzało się, że sala napełnioną bywała po brzegi, jak się mówi, a plac zajmowało karet tyle, co przed teatrem, gdy pojawiała się w Odesie jedna z europejskiej sławy gwiazd scenicznych. Zdarzało się to na odczycie professora Lewteropuło, ze strony którego spodziewano się – zapewne – zabawienia publiczności jakąś sztuką fizyczną.
Nasz Edward nie uczęszczał na wykłady popularne; nie był na żadnym przez cały czas pobytu swego w Odessie, aż do momentu w którym pozostawało mu już tylko miesięcy parę do ukończenia liceum. Na wykład pana Lewteropuło zaszedł przypadkiem. Przechodził przez plac przed muzeum, wracając z korrepetycyi, której z powodu choroby ucznia odbyć nie mógł i zafrapowany został mnogością zjeżdżających się ekwipażów. Godzina była trzecia po południu. Czas miał wolny. Zapytał więc sam siebie:
– A gdybym i ja tam zaszedł?… Wprawdzie… rubla szkoda… ale…
I na podstawie tego tu "ale," zamiast przejść mimo, zwrócił się prawem ramieniem naprzód i wkroczył na schody, prowadzące do wnętrza muzeum. U wnijścia otarł się o damę jakąś w jedwabiach, która na widok jego, oczami zamigotała. Nie zwróciło to uwagi jego; lecz nie zwrócić uwagi nie mogły następujące do niego wystósowane wyrazy:
– Przepraszam pana… czy to tu professor Lewteropuło wykładać będzie?… – zapytała dama.
– Tu pani… odpowiedział.
Z zapytania nieznajomej dowiedział się dopiero do jakiego przedmiotu wykład się odnosi. Wszedł, puszczając damę przodem, która, zanim miejsce zajęła, na niego się oglądała i ulokowała się tak, że go miała na oku: Siedziała vis a vis. Spojrzenie jej często na nim spoczywało, błądząc po aparatach fizycznych na środku sali ustawionych.