- W empik go
Kolekcja - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
7 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Kolekcja - ebook
Kolekcja to nie tylko zbiór dzieł – to opowieść o podróży przez życie i sztukę. Borysław Czyżak z wrażliwością i głębią wprowadza nas w świat ośmiu wybitnych postaci: Magdaleny Abakanowicz, Marii Anto, Zuzanny Janin, Kojego Kamojego, Jarosława Modzelewskiego, Erny Rosenstein, Henryka Stażewskiego i Wacława Taranczewskiego. Choć minimalistyczną twórczość Kamojego od surrealistycznych wizji Rosenstein zdaje się dzielić niemal wszystko, bohaterki i bohaterowie książki tworzyli w tych samych czasach. Nie potrzebowali jednolitego programu – łączyły ich wspólnota doświadczeń i więzy przyjaźni.
W tej wciągającej biografii pokolenia Czyżak odmalowuje nie tylko sylwetki twórców i twórczyń, ale także kontekst, w którym funkcjonowali, i przemiany zachodzące w artystycznym świecie – i poza nim. Jednocześnie w duchu slow art zachęca do niespiesznego obcowania ze sztuką i wielokrotnego powracania do tych samych dzieł, odkrywania ich ciągle na nowo.
Kolekcja to hołd dla osobistego odbioru sztuki, dla tego, jak dzieło oddziałuje na nasze zmysły i emocje. To książka dla tych, którzy pragną zrozumieć sztukę współczesną i są otwarci na poszukiwanie własnej drogi do niej – także przez pryzmat własnych doświadczeń i refleksji.
„Borysław Czyżak zabiera nas ze sobą w podróż, która nie ma jednego celu. Jednych porwie opowieść o sztuce i życiu Marii Anto, drugich odkrycie zapomnianego nieco malarstwa kolorysty Wacława Taranczewskiego, a jeszcze innych uwiedzie historia Gruppy i Jarosława Modzelewskiego. Autor zaraża pasją i imponuje dociekliwością, a przede wszystkim darem przenikliwego spojrzenia. To, co i jak widzi, to efekt wieloletnich wojaży, odwiedzin, rozmów i lektur. Jego pasja to nie tylko podziw dla wybitnych dzieł. Odrębne spojrzenie autora stoi na równi z jego wątpliwościami, próbami zrozumienia i przedstawienia czytelnikom i czytelniczkom własnej ścieżki, którą podążał, odkrywając poszczególnych artystów i artystki. Kolekcja to książka o patrzeniu na sztukę jak na proces, w trakcie którego poznajemy nie tylko prace i ich twórców, ale również samych siebie”.
– Agnieszka Rayzacher
„Książka [Czyżaka] jest kolekcją wyobraźni, to autobiografia życia ze sztuką: od pierwszych naiwnych zachwytów po wkroczenie na ścieżkę badacza zgłębiającego sekrety swoich bohaterów i bohaterek”.
– ze wstępu Marty Czyż
„Żeby widzieć, trzeba wiedzieć. Taką naukę wyniosłam ze studiów historii sztuki. Prawda, jednak niewystarczająca. Opowieści o doświadczaniu dzieł sztuki, którymi dzieli się z nami Borysław Czyżak, uświadomiły mi, że żeby widzieć, trzeba chcieć patrzeć i odczuwać. Poznanie przychodzi w miarę patrzenia. Dzisiaj, w dobie pospiesznego scrollowania, pochwała koncepcji slow art oraz przytoczone przez autora słowa profesora Mieczysława Porębskiego «Do zobaczenia obrazu potrzebne jest krzesło» nabierają szczególnej mocy. W zbiorze subiektywnych esejów Borysława Czyżaka dostajemy przekrojowy obraz sztuki polskiej XX wieku, erudycyjnie pogłębiony o tło historyczne, społeczne, polityczne, towarzyskie, z odwołaniami do dokonań artystów ze świata. Bo sztuka nie dzieje się w próżni”.
– Małgorzata Czyńska
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68121-67-4 |
Rozmiar pliku: | 9,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PRZEDMOWA
Do zobaczenia obrazu potrzebne jest krzesło.
MIECZYSŁAW PORĘBSKI
Jest jedna, zasadnicza cecha twórczości w Polsce w drugiej połowie XX wieku: wielka różnorodność. Ograniczenie wolności, trudności w podróżowaniu, brak prywatnego rynku sztuki i przepaść finansowa w stosunku do Zachodu sprawiły, że dłużej zachowywały żywotność kierunki, które w innych częściach świata już dawno przebrzmiały; tak było choćby z koloryzmem wywodzącym się bezpośrednio z postimpresjonizmu, podobnie działo się z niektórymi twórcami nawiązującymi do surrealizmu czy z geometryczną abstrakcją, które w Polsce były żywe jeszcze w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a nawet stanowiły wówczas coś w rodzaju kanonu. Z drugiej strony żelazna kurtyna oddzielająca nas przez pięćdziesiąt lat od Zachodu nie była na szczęście stuprocentowo szczelna, wiadomości ze świata przenikały przez nią w sposób wystarczający, żeby oddziaływać na nasz świat artystyczny – ludzie wyjeżdżali na stypendia, byli zapraszani przez rodziny i przyjaciół, wiadomości o nowych kierunkach – abstrakcyjnym ekspresjonizmie, op-arcie czy konceptualizmie – bywały ziarnem kiełkującym niezwykle dynamicznie. W ten sposób opóźnienie przemian w jednych obszarach, przy równoczesnym rozwoju w kierunkach zupełnie nowych, prowadziło do wielkiej różnorodności współistniejących nurtów, i to mimo dominacji państwowych instytucji kultury i prawie nieistniejącego prywatnego rynku sztuki.
I ta właśnie różnorodność jest warta opowieści.
Jest ona subiektywna – każdy odbiera sztukę przez filtr własnych doświadczeń. Należę do pokolenia stanu wojennego, a więc w latach osiemdziesiątych poznawałem ekspresyjne, buntownicze malarstwo spod znaku Gruppy. Choć muszę przyznać, że zainteresowanie budził przede wszystkim bunt, z którym się utożsamiałem, w mniejszym stopniu wciągała mnie wówczas strona plastyczna tej sztuki. Ja przynajmniej nie byłem na nią przygotowany. Wiadomości o wystawach organizowanych pod koniec lat osiemdziesiątych przez Andrzeja Bonarskiego docierały do nas jako ciekawostki raczej, niż stawały się częścią naszego życia. Dopiero teraz, po latach, zaczynam sztukę Gruppy w pełni doceniać.
Początek systematycznego rozwoju moich zainteresowań przypada na lata dziewięćdziesiąte – czas, kiedy wielką pracę komercyjną, ale również edukacyjną, robił Andrzej Starmach, z Krakowa oddziałujący na nas wszystkich. Mieszkałem już wtedy w Warszawie. Pamiętam, że po drodze do Zakopanego zajrzałem pierwszy raz do jego Galerii przy ulicy Węgierskiej – zdaje się, że niewiele wcześniej przeniósł się tam z Rynku Głównego. Kto zna charyzmę Starmacha, ten wie, że nie można się jej oprzeć. Do dzisiaj fascynuje mnie, jak cierpliwie i przyjaźnie mnie przyjął, jak spokojnie pokazywał Galerię, jak wynosił z jej przepastnych magazynów kolejne prace klasy muzealnej, mimo iż wiedział, że niewiele będzie w stanie mi sprzedać. Bardzo go podziwiam. Zobaczyć wówczas – dostępne do zakupu – wielkiej klasy obrazy z cyklu Villa dei Misteri Jerzego Nowosielskiego, znane na świecie rzeźby Magdaleny Abakanowicz, instalacje Tadeusza Kantora – to był zawrót głowy.
W ten sposób na początku mojego zainteresowania sztuką wpakowałem się w środek Galerii z dziełami światowej klasy. Pamiętam też, jak chciałem się popisać swoim nowoczesnym gustem i wygłosiłem zdanie: „Ja nie rozumiem, jak ludzie mogą kupować takiego Siemiradzkiego” – było to tuż po aukcji, na której akademicki, dość tradycyjny obraz Henryka Siemiradzkiego osiągnął astronomiczną wówczas cenę ponad miliona złotych. Starmach, autorytet w dziedzinie sztuki nowoczesnej i jej wielki kolekcjoner, spojrzał na mnie z lekkim rozbawieniem i mruknął: „No wie pan, to był genialny warsztatowo malarz. To jest przyzwoite malarstwo”.
Przy różnych okazjach spędzałem czas w muzeach. Wspominam wrażenie, jakie zrobił na mnie obraz Po drugiej stronie ciszy Erny Rosenstein, z orbity Grupy Krakowskiej, widziany po raz pierwszy w połowie lat dziewięćdziesiątych w Muzeum Narodowym w Warszawie. Szersza publiczność niewiele się wówczas interesowała jej twórczością, a ta praca otworzyła przede mną świat psychodelicznych, surrealistycznych przestrzeni, budziła swobodnie płynące, nieoczekiwane skojarzenia. Wtedy też chyba po raz pierwszy poczułem, że oprócz szkolnego zastanawiania się, co autorka chciała przekazać, wartość przynosi sama refleksja nad tym, co obraz wywołuje we mnie. W ten sposób jako początkujący widz czułem, że staję się pewnego rodzaju współtwórcą odbieranych wrażeń. Obrazy Erny Rosenstein nadają się do tego wyjątkowo dobrze.
W moich wędrówkach po muzeach i galeriach wypatrywałem też malarstwa abstrakcyjnego spoza Grupy Krakowskiej. Zawsze na pierwszym miejscu stawiałem Henryka Stażewskiego, z abstrakcją geometryczną sięgającą korzeniami Kazimierza Malewicza i Pieta Mondriana. Potem z pomocą naszej córki, przez jej kolegów z ASP poznałem Kōjiego Kamojiego, którego otwartość i gościnność są niezmierzone. On sam co prawda uważa, że nie jest abstrakcjonistą, ale przynajmniej pod względem stylistycznym możemy zaliczyć go do tego nurtu; jego wieloletnia znajomość ze Stażewskim utwierdza mnie w wyborze kierunków zainteresowań.
Zainteresowania sztuką figuratywną inspirował Konrad Januszewski, który jako pierwszy zwrócił mi uwagę na obrazy Marii Anto. W jego restauracji Rubikon przy ulicy Książęcej w Warszawie przez pewien czas wisiała jej praca Spacer wieczorem z 1972 roku. Na obrazie grupa postaci, odwrócona do widza tyłem, idzie w stronę horyzontu. Czerwone niebo i dziwne, fantastyczne drzewa nadają scenie psychodeliczną atmosferę. Obraz działał na mnie uzależniająco, a był zupełnie inny od tego, co wówczas naiwnie uważałem za nowoczesną sztukę. Obecnie znajduje się w kolekcji Zachęty.
Dotarłem na Żoliborzu do córki artystki, Zuzanny Janin, rzeźbiarki i performerki znaczącego formatu. Otwartość, cierpliwość i jednocześnie troska, jaką otacza spuściznę Anto, robią wrażenie. Jej matka przyjaźniła się ze starszą od siebie Erną Rosenstein. W żoliborskim domu Anto w stanie wojennym swoją prywatną wystawę miał Jarosław Modzelewski, którego twórczość zawsze mnie przejmowała swoją tajemniczością. Z czasem coraz wnikliwiej przyglądałem się obrazom ważnej w sztuce lat osiemdziesiątych Gruppy z Modzelewskim na czele, ale ich surowe i ekspresyjne prace z okresu stanu wojennego często mnie drażnią, trudno się z nimi obcuje, mimo że po latach wysoko je cenię pod względem plastycznym. Wolę chyba późniejszy okres Modzelewskiego, choć krytycy chwalą ten pierwszy. Kolejny wielki obszar to sztuka konceptualna, ważne miejsce zajmuje w nim Zuzanna Janin, której prace uznaję za wyjątkowe i w pełni zasługujące na funkcjonowanie w międzynarodowym obiegu sztuki, tak jak to się zresztą dzieje już od wielu lat. Jej Found Footage, mimo skromnych rozmiarów, godnie reprezentuje sztukę konceptualną w mojej kolekcji wyobraźni.
Żeby docenić dobry obraz, potrzeba czasu. Jeden z malarzy abstrakcjonistów, profesor krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, opowiadał mojej żonie, że dopiero w dojrzałym wieku zaczął doceniać prace Wacława Taranczewskiego – za każdym razem, gdy po raz kolejny w ciągu trzydziestu lat odwiedza Muzeum Narodowe w Krakowie, obraz Taranczewskiego wypada na tle innych coraz lepiej. Wyrobił w sobie przekonanie, że Taranczewski nocami poprawia swoją pracę.
W 2017 roku ukazała się książka Ardena Reeda Slow Art. The Experience of Looking, Sacred Images to James Turrell, w której autor propaguje koncepcję slow-art – nieśpiesznego obcowania ze sztuką, pozwalającego nam uwolnić się od nadmiaru doznań i szybko migających obrazów otaczających nas w codziennym życiu. O tym, że nie da się docenić sztuki w pośpiechu, mówił również Mieczysław Porębski – na sesji Instytutu Historii Sztuki UJ w 1996 roku powiedział: „Do zobaczenia obrazu potrzebne jest krzesło”.
Gdy przebywamy dłużej z dziełem sztuki, zmienia się nasze spojrzenie, odkrywamy zmiany, jakie zachodzą w oświetleniu, czasem zagłębiamy się w szczegóły, czasem patrzymy na całość, dużo zależy od naszego nastroju. Czasem odkrywamy opowieść – niektóre prace mają charakter narracyjny, a czasem sztuka oddziałuje na nas na poziomie instynktów i przeczuć, jakby z wyłączeniem intelektualnej opowieści. Tadeusz Kantor kiedyś wspominał, że na przedstawienie jego Umarłej klasy przyszła pani, która była pierwszy raz w teatrze, nie mówiąc już o teatrze awangardowym. Zapytana, jak jej się podobało, odparła: „Nic nie rozumiałam, ale co się napłakałam, to się napłakałam”. Wielki artysta wzruszał się jeszcze po latach, gdy o tym opowiadał; uważał, że to była dla niego największa nagroda.
W moich subiektywnych szkicach, budując w wyobraźni kolekcję, chciałbym opowiedzieć o związkach polskich artystów ze światem, często pomijanych w opracowaniach „polskocentrycznych” i w podręcznikach pisanych przez autorów francuskich czy anglosaskich – a to przecież w Warszawie w latach dwudziestych swoją jedyną wystawę poza Rosją, oprócz krótkiej wizyty w Niemczech, miał urodzony w Kijowie w polsko-ukraińskiej rodzinie Kazimierz Malewicz; kilka lat później w Paryżu Henryk Stażewski był współtwórcą grup abstrakcjonistów Cercle et Carré oraz Abstraction-Création razem z Jeanem Arpem i Pietem Mondrianem; Henryk Berlewi dobrze znał się z El Lissitzkim i Michelem Seuphorem, a jego prace zostały docenione na wystawie The Responsive Eye w Museum of Modern Art w Nowym Jorku w 1965 roku jako prekursorskie dla op-artu; Marię Anto wspierał Max Ernst; nie wspominając o naturalnych związkach Kōjiego Kamojiego ze sztuką japońską. Również klasyczny polski koloryzm, któremu czasem zarzuca się konserwatyzm, rodził się w latach dwudziestych w Paryżu i przez długie lata prowadził dialog ze sztuką europejską.
Zwracam w moich esejach uwagę na związki sztuki z nauką i wzajemne inspiracje. W pracach polskich artystów widać wpływy, które oddziaływały na cały świat artystyczny – kubiści interesowali się teorią względności, futuryści i konstruktywiści fascynowali się techniką i przemysłem, surrealiści wspomagali swoje prace odkryciami Sigmunda Freuda, a abstrakcyjni ekspresjoniści studiowali osiągnięcia fizyki kwantowej. Bez tych wątków nie da się zrozumieć i w pełni docenić obrazów tworzonych w ramach tych nurtów w Polsce i o tym również chcę – w sposób wybiórczy i subiektywny – opowiedzieć.
Od początku wieku nowe nurty artystyczne były pod silnym wpływem dramatycznych wydarzeń. Nie sposób pominąć oddziaływania, jakie na sztukę konstruktywistów miała rewolucja bolszewicka, nie dostrzec odzwierciedlenia traumy I wojny światowej i hiszpańskiej wojny domowej u surrealistów oraz głębokiego przewartościowania w sztuce, które nastąpiło po tragedii II wojny światowej i Holocaustu. Fascynacje i postawy artystów oraz artystek odznaczały się ideową różnorodnością – Malewicz to komunista, Picasso aktywnie komunizm wspierał, ale z drugiej strony Salvador Dalí był mocno związany z reżimem generała Franco, a Giorgio de Chirico pisał wiernopoddańcze listy do Mussoliniego i malował portret jego córki Eddy Ciano. W Polsce jeszcze przed wojną komunistami byli Władysław Strzemiński, Katarzyna Kobro i większość Grupy Krakowskiej, zachowali swoje lewicowe sympatie po wojnie, a niezwiązany z lewicą Jerzy Tchórzewski, w czasie okupacji członek Armii Krajowej, po wojnie stronił od oficjalnego ruchu artystycznego, często nie mając z czego żyć i czym malować. Paradoks polegał na tym, że nie miał z czego żyć również przedwojenny komunista Strzemiński. Wszyscy mocno ucierpieli w stalinowskich latach socrealizmu, odizolowani od świata. Echa Zagłady rezonowały w twórczości wielu – Henryk Streng, Erna Rosenstein i Jonasz Stern cudem uratowali się z Holocaustu, Maria Anto z matką w ostatniej chwili uciekły z pruszkowskiego transportu do Auschwitz po upadku powstania warszawskiego.
Historia sztuki to nie tylko wpływy polityki i spraw społecznych – to również, a może przede wszystkim, historia buntu artystycznego. Koloryści buntowali się przeciwko Młodej Polsce i szkole monachijskiej, surrealiści przeciwko elitom i porządkowi, który doprowadził do hekatomby I wojny, Grupa Krakowska przeciwko kolorystom, malarze Gruppy przeciwko abstrakcji i całemu światu.
Co jeszcze łączy artystów, o których piszę? Czas i miejsce. Wszyscy mogli się spotkać w jednym miejscu w tym samym czasie. Przenieśmy się w wyobraźni na otwarcie monograficznej wystawy prac jednego z prekursorów powojennej awangardy, Mariana Bogusza, która odbyła się w Zachęcie w czerwcu 1983 roku, tuż po zawieszeniu stanu wojennego. Mogli ją odwiedzić urodzony w 1894 roku Henryk Stażewski, przybyły do Polski w 1965 roku Kōji Kamoji, Erna Rosenstein, Maria Anto, Magdalena Abakanowicz, będący krótko po studiach Jarosław Modzelewski i studentka Zuzanna Janin. Mógł dołączyć również Wacław Taranczewski.
Proponuję opowieść przekraczającą umowne bariery. Może – i to jest moja teza – podziały obowiązujące w świecie sztuki są zbyt uproszczone i trzeba głębiej sięgnąć do źródeł oraz okoliczności powstawania prac, nie skupiać się zaś nadmiernie na umownych klasyfikacjach? Jedno jest dla mnie ważne – żeby nie zawężać spojrzenia do jednego języka lub jednej estetyki. Przecież ograniczyć się do mojej ulubionej abstrakcji pod pretekstem jej nowoczesności (co jest dosyć naiwne, biorąc pod uwagę, że abstrakcja ma już ponad sto lat) to jak zadeklarować, że czyta się książki napisane tylko krótkimi zdaniami. Warto dołożyć do abstrakcji nowoczesne malarstwo figuratywne, przynajmniej chwilę się nad nim zastanowić. A także sztukę konceptualną, trudną w odbiorze i wymagającą głębszej refleksji, czasem przebijania się przez zawiłe teksty artystów.
Artystki i artyści współcześni korzystają z różnych form wypowiedzi, rozmaitych stylów, często zmieniają estetykę swoich prac, nierzadko nas drażnią i wytrącają z naszych przyzwyczajeń. Nasza potrzeba szukania odpowiedzi na pytania egzystencjalne, nasze lęki związane z presją otoczenia i wydarzeniami historycznymi – ale również potrzeba piękna – wszystko to znajduje odzwierciedlenie w naszym obcowaniu ze światem artystycznym. Podróż po obszarach sztuki nigdy się nie kończy. Nie warto jej przyspieszać, niech trwa.Wacław Taranczewski, Martwa natura ze świątkiem, 1947–1948
.
NIEUSTANNE POSZUKIWANIE
WACŁAW TARANCZEWSKI
Powiedz mi, który okres Taranczewskiego cenisz najbardziej, a powiem ci, kim jesteś.
ZBIGNIEW HERBERT
Przed dworem w Rudkach wokół klombu galopuje jeździec w błękitnym turbanie, obserwowany przez ciągle zdenerwowanego malarza, który znad sztalug pokrzykuje: „Nie zwalniaj! Nie możesz kłusem! Jak ja mam malować – czy ty wiesz, jak wygląda koń w kłusie? Tylko galop!”. Jest początek lat trzydziestych, majątek w Rudkach należy do żony Piotra Potworowskiego, to on jest tym zmęczonym jeźdźcem. Malarz to starszy od niego Tytus Czyżewski, a całą scenę obserwuje najmłodszy z trójki przyjaciół – Wacław Taranczewski, bohater tej opowieści. Poznali się rok czy dwa lata wcześniej, gdy Czyżewski i Potworowski odwiedzili Taranczewskiego w Poznaniu w pracowni przy ulicy Rybaki.
Taranczewski urodził się w 1903 roku. Studiował w Poznaniu, Krakowie i Warszawie. Po powrocie do Wielkopolski pod koniec lat dwudziestych wystawiał sporo swoich prac i zyskiwał rozpoznawalność. Czyżewski był jednym z założycieli pierwszej polskiej awangardy lat dwudziestych – ugrupowania formistów – z czasem coraz większą wagę zaczął przywiązywać do koloru i stał się jednym z czołowych kolorystów starszego pokolenia. Potworowski urodził się w roku 1898, był osiemnaście lat młodszy od Czyżewskiego. Należał do grupy młodzieży, która uformowała słynny Klub Paryski; wyjechała z Krakowa do Paryża w 1924 roku, żeby pod kierunkiem Józefa Pankiewicza kontynuować studia malarskie w ówczesnej stolicy sztuki – ta grupa po powrocie do Polski przez wiele lat mocno wpływała na rozważania dotyczące koloru w malarstwie.
W Poznaniu spotykają się zatem trzej malarze pochodzący z różnych pokoleń, zaprzyjaźniają się, sporo razem podróżują, wspólnie wystawiają swoje prace.
Twórczość Wacława Taranczewskiego będzie się ciągle rozwijać, ale nie zerwie z inspiracjami z tamtych lat. Przede wszystkim artysta będzie nieustannie poszukiwał rozwiązań w odniesieniu do barw, ale również dążył do równowagi w geometrii i konstrukcji obrazu. Spróbujmy te artystyczne eksploracje prześledzić.
MARTWA NATURA ZE ŚWIĄTKIEM
– ARCHITEKTURA OBRAZU
Początek to barwy. Natura wyposażyła nas w najbardziej pierwotne instynkty – najpierw reagujemy na ruch i kolor, potem dopiero rozpoznajemy kształty. Barwy odbieramy w sposób najbardziej podstawowy, wrażenia są czyste i natychmiastowe, wprost przekładają się na nasze emocje. Struktura, bryły, wzajemne relacje przedmiotów to już kolejny poziom, racjonalny.
Martwa natura ze świątkiem Taranczewskiego wciąga nas w zielonkawą przestrzeń. Znajdujemy się wśród oliwkowych, szmaragdowych, miejscami zaostrzonych turkusem płaszczyzn, to jest zdecydowanie dominująca tonacja, lekko przełamana szarością, delikatnie wsparta fioletem. I mamy mistrzowski kontrast barwny w centrum – cynobry i oranże skupiające naszą uwagę, gdy tylko oswoimy się z pierwszym wrażeniem otaczającej nas zieloności. Odcienie czerwieni pochodzące z dokładnie przeciwnego do zieleni bieguna barw. Tym bardziej przesunięte w stronę oranżu i żółci, im bardziej zieloność tła jest zbliżona do koloru niebieskiego. Doskonały przykład kontrastu barwnego – gdy nasze oko przyzwyczai się do dużych zielonkawych płaszczyzn, uderza niewielka przecież powierzchnia czerwieni. Mamy też płaszczyzny równoważące te kontrasty dość zimnych barw, wprowadzające pewne ocieplenie, czy przynajmniej neutralność – szerokie struktury o barwach ziemistych, beżowych i delikatnie brązowych, po których oko się prześlizguje bez specjalnej uwagi, ale które wprowadzają równowagę i subtelność do całości. Dopełnieniem są jasne kolory grupy przedmiotów w centrum – oprócz kontrastujących z zielenią cynobrów mamy czysty kobalt wazonu, ciepłą żółć dzbana, turkus drugiego, węższego dzbanka, biel imbryka.
Gdy mija pierwsze wrażenie barwne, zaczynamy rozpoznawać kształty. Martwa natura ze świątkiem – w centrum stolik z kilkoma przedmiotami, niebieskim wazonem wyraźnie odcinającym się od tła, cynobrowym dzbanem, pomarańczową bryłą trudną do odczytania – może chleba. W wazonie gałązka z białymi wiosennymi baziami. Za wazonem waga z dwiema szalkami zawieszonymi na łańcuchach czy linkach. Po lewej stronie za stołem figura z podniesionym prawym ramieniem, na pierwszy rzut oka bardzo kobieca, z delikatną, eterycznie zaznaczoną głową. W tle kilim o geometrycznych wzorach. Scena jest ograniczona z prawej i lewej strony przez długie pionowe kształty – obrazy ustawione obok siebie. Jesteśmy w pracowni malarza.
Zdzisław Kępiński, dyrektor Muzeum Narodowego w Poznaniu, znawca i przyjaciel Taranczewskiego, w katalogu wystawy z 1958 roku, odnosząc się do tytułowej figury świątka, pisze, że mamy do czynienia „z jakąś prymitywną barokową rzeźbą”. Z dzisiejszej perspektywy musimy pamiętać, że wówczas używano pojęcia prymitywizmu na określenie sztuki naiwnej i ludowej, tworzonej przez artystów bez przygotowania akademickiego. To o tyle istotne, że spotykamy się tu z wątkiem bardzo istotnym w sztuce nowoczesnej – przecież fascynacja artystów profesjonalnych tym, co ludowe, pierwotne, silne w swojej prostocie, była jednym z najważniejszych zagadnień od końca XIX i początku XX wieku. Paul Gauguin wprowadził na swoich płótnach postacie wzorowane na ludowej sztuce Polinezji, w tym bożka Oviri, później Picasso mocno inspirował się maskami afrykańskimi – przykładów tych fascynacji jest mnóstwo. Możemy się tylko domyślać, jak rzeźba świątka wyglądała, ale określenie Kępińskiego wskazuje właśnie na ludowy rodowód, który byłby jeszcze jednym intelektualnym nawiązaniem do historii nowoczesności u Taranczewskiego. Profesor Paweł Taranczewski, syn artysty, świetny malarz, pisze w naszej korespondencji, że „była to figura św. Sebastiana, która stała pośród wielu innych przez lata w pracowni, Ojciec wspominał, że malował kościół w Lubomirzu, tak wymawiał nazwę Lubomierz, i jako zapłatę przyjął m.in. rzeźbę św. Sebastiana, którą znalazł wyrzuconą z kościoła na strych kościelny. Wolno powiedzieć, że był to ludowy barok”.
Równocześnie odnosimy nieodparte wrażenie, że czymkolwiek figura była w oryginale, to została przetworzona na potrzeby obrazu i była traktowana jako inspiracja, a nie jako obiekt do odwzorowania. Ja widzę wyraźnie dziewczęcą, czy androgyniczną, lekkość głowy i niemal erotyczny w wyrazie gest uniesienia ramienia. Ta wieloznaczność może być nawiązaniem do wcześniejszej tradycji przedstawiania świętego Sebastiana z rysami niemal dziewczęcymi – jak choćby u Rafaela (1501, Accademia Carrara w Bergamo), Jusepego de Ribery (1621, Muzeum Guggenheima w Bilbao) czy Nicolasa Régniera (1620, Ermitaż w Sankt Petersburgu). Często święty ten, rzymski męczennik, jest przedstawiany z uniesionym ramieniem, jak świątek Taranczewskiego.
Androgyniczność postaci świątka w pierwszych wersjach Martwej natury przynosi jeszcze jedno skojarzenie – przecież podobny wątek pojawia się u Gauguina. Malowane przez niego postacie przyjaciół, kochanek i żon często mają w sobie właśnie taką wieloznaczność, jakby były tahitańskimi māhū – przedstawicielami i przedstawicielkami trzeciej płci. Swoją drogą u Taranczewskiego figura w późniejszych wersjach obrazu nie jest już tak dziewczęca, tylko znacznie uproszczona, ma wyraźnie cięższą, przysadzistą sylwetkę, mocny, grubo ciosany zarys głowy.
Detal – delikatna sylwetka świątka
Jedna rzecz zwraca szczególną uwagę w Martwej naturze ze świątkiem – kompozycja. Paweł Taranczewski wspomina: „Ojciec powtarzał maksymę znad wejścia do Akademii Platońskiej: «Niech nie wchodzi tu nikt, kto nie zna geometrii». Chodziło mu o znajomość swoistej logiki malarstwa, jakiejś «geometrii malarstwa»”.
Przyjrzyjmy się architekturze obrazu. Napięcie i dynamikę wprowadzają ukośne linie stolika, linie unoszące się skośnie u dołu z lewej strony. Ciągną nasz wzrok w górę po prawej. Napięcie rośnie. Nagle szara tkanina po prawej stronie stolika opada. Napięcie gaśnie. Atmosferę dociążają ukos szalek wagi i pionowe obrazy oparte z prawej strony poniżej, połączone mistrzowsko z tkaniną – nie kształtem i bliskością w przestrzeni, ale barwą o prawie identycznym odcieniu szarości. Napięcie ukośnych linii stolika jest wzmocnione wznoszącym się w tym samym kierunku łukiem kilimu – tutaj odejście od linii prostej wprowadza dodatkowy wymiar w przestrzeni, w której się znajdujemy.
Kompozycja jest tak zrównoważona, że nasz wzrok, gdy opadnie wzdłuż tkaniny i obrazów z prawej strony, natychmiast powraca na stronę lewą, gdzie piętrzą się trzy kolejne obrazy oparte o siebie. Jak mówią architekci – dwie kolumny to para, ale trzy to już rytm, zapowiedź czegoś więcej. Nie widzimy wszystkich ustawionych po lewej stronie płócien, obraz się urywa, ale kompozycja pozostaje otwarta. Otrzymujemy wyraźną sugestię, że jest ich więcej poza kadrem. Zwróćmy uwagę, że pionowo oparte o siebie obrazy z prawej strony są dwa, z lewej trzy. Co by się stało, gdyby były po dwa albo po trzy z każdej strony? Mielibyśmy rozwiązanie trywialnie symetryczne, a do tego zaburzenie balansu – to właśnie trzy pionowe kształty równoważą ciężar kompozycji, opadający z tkaniną z prawej strony.
Gdy nasz wzrok już rozpozna kształty i zinterpretujemy relacje pomiędzy bryłami, wracamy do centrum; zaczynamy dostrzegać perspektywę, będącą rozwinięciem technik wprowadzonych przez Cézanne’a. Płaszczyzna stolika została przedstawiona jakby z góry, z pozycji nazywanej często ptasią, tymczasem na przedmioty znajdujące się na stoliku patrzymy raczej z boku niż z góry. Z wyjątkiem żółtego dzbana, ale do tego jeszcze wrócę.
Artysta rozwiązuje perspektywę z różnych kierunków spojrzenia. Każdy z nas może wykonać takie ćwiczenie. Ustawmy na stole kilka przedmiotów. Spójrzmy najpierw na bliższą nam płaszczyznę stołu – wydaje się ustawiona dość nisko, patrzymy na nią z góry, a przedmioty majaczą gdzieś na horyzoncie, niewielkie, spłaszczone i oddalone. Przenieśmy teraz wzrok na grupę przedmiotów – zbliżają się do nas, rosną, płaszczyzna stołu zdaje się mniej znaczyć i się wypłaszcza, tak jakbyśmy obniżyli punkt widzenia. To podobne do wrażeń z gór – gdy jesteśmy w Dolinie Pięciu Stawów w Tatrach i patrzymy na Kozi Wierch spod wejścia na Szpiglasową Przełęcz, to wydaje się ogromny, przytłacza nas swoimi pionowymi ścianami. Jeśli zrobimy zdjęcie, szczyt wygląda jak mocno oddalona, niewielka góra, zagubiona gdzieś w przestrzeni. Nasz wzrok i umysł to nie soczewka dająca liniowe odwzorowanie perspektywy – każde przeniesienie wzroku, nie mówiąc już o ruchu obserwatora, zmienia nasze wrażenia.
Dotykamy tutaj jednej z największych tajemnic malarstwa – jak przenieść trójwymiarową przestrzeń na płaszczyznę. Po perspektywie używanej w czasach antycznych średniowiecze na setki lat wprowadziło prymat duchowości, symboliki i hierarchii nad postrzeganiem przestrzeni. W późnym średniowieczu i na początku renesansu we Florencji podjęto kolejny raz próbę, by oddać trójwymiarową przestrzeń na płaszczyźnie obrazu. Uporządkował to Filippo Brunelleschi w serii szkiców baptysterium florenckiej bazyliki Santa Maria del Fiore, przedstawiając perspektywę linearną. Później kontynuował te poszukiwania w swoich obrazach Masaccio (Święta Trójca we florenckim kościele Santa Maria Novella). Kropkę nad „i” postawił genialny Piero della Francesca. I do XIX wieku obowiązywała mniej lub bardziej rygorystycznie stosowana metoda odwzorowania trzech wymiarów poprzez rzutowanie na płaszczyznę za pomocą perspektywy zbieżnej, linearnej. Często wspierano się camerą obscurą – skrzynką z otworem, przez który wpadało światło i odwzorowywało trójwymiarową przestrzeń na tylnej ściance. Ale przecież obserwator nie patrzy przez dziurkę od klucza, nie jest pozbawiony możliwości ruchu gałki ocznej, ruchu głowy czy zmiany pozycji.
Dopiero Cézanne uporał się z zagadnieniami związanymi z ruchem obserwatora i zmianą jego spojrzenia, stąd zastosowana przez niego perspektywa – tak jak w Martwej naturze z brzoskwiniami i gruszkami (Muzeum Sztuk Pięknych im. Puszkina w Moskwie) czy w Martwej naturze z jabłkami i pomarańczami z roku 1899 (Musée d’Orsay w Paryżu). W trakcie malowania zmieniał pozycję i kąt widzenia, starając się oddać zmieniające się wówczas relacje między przedmiotami, ich kształtami i wymiarami. I takie właśnie odwzorowanie zastosował Taranczewski. Kolejne nawiązanie do Cézanne’a to sprowadzenie kształtów do podstawowych brył geometrycznych – przecież to on był prekursorem spojrzenia geometrycznego, gdy dążył do odwzorowania rzeczywistości za pomocą kuli, stożka i walca.
Co się stanie, gdy obejdziemy dzbanek dokoła albo spojrzymy na niego najpierw z boku, a potem podniesiemy się i zajrzymy do rodka? Tym już zajmowali się Georges Braque i Picasso, formułując tezy kubizmu, który zresztą nie jest tylko kolejną zmianą perspektywy i wynikającą z tego deformacją, ale również dalej jeszcze idącą geometryzacją. Taranczewski świetnie posługuje się językiem wypracowanym przez poprzedników – spójrzmy na żółty dzbanek z wyraźnie kubistycznym odwzorowaniem. Najpierw patrzymy na niego z boku, potem zaglądamy do środka.
Poza ruchomą perspektywą Cézanne’a i klarownym nawiązaniem do rozwiązań kubistycznych Taranczewski sięga po dziedzictwo formizmu. Spójrzmy na sposób budowania przestrzeni poprzez plany, głębię uzyskaną przez relacje pomiędzy formami podkreślone kolorem.
Popatrzmy, w jaki sposób centralna grupa przedmiotów – wazon, dzbanki, waga, imbryk, tkanina – wyróżnia się swoimi kolorami z tła, niejako wychodzi naprzeciw obserwatorowi. Im dłużej patrzymy na obraz jako całość, im bardziej wzrok się przyzwyczaja do spokojnej tonacji tła, tym bardziej wybijają się na pierwszy plan rekwizyty ustawione na stoliku. Pomiędzy bryłami przedmiotów zachodzą jasno określone relacje – centralną grupę stanowią dwa dzbanki i biały imbryk, podczas gdy kobaltowy wazon stoi z boku, wyraźnie oddzielony, jednocześnie swoją smukłością i wysokością dodaje lekkości całej kompozycji. Gdybyśmy spróbowali przesunąć go trochę w lewo lub w prawo, kompozycja straciłaby swoje wyrafinowanie, stałaby się po prostu grupą czterech stojących blisko siebie przedmiotów lub zestawieniem trzech dzbanków z wazonem, który przypadkowo znalazł się w kadrze.
Kubistyczna deformacja dzbana
Mistrzowsko posługuje się Taranczewski środkami wyrazu wypracowanymi w pierwszej połowie XX wieku, dążąc do pewnej syntezy języka malarskiego, a jednocześnie wypracowując własne rozwiązania – bo przecież kompozycja, relacje między bryłami i barwnymi płaszczyznami są jego i tylko jego.
Spójrzmy na światło. Koloryści – a był przecież Taranczewski jednym z czołowych kolorystów – od czasu programowych deklaracji Jana Cybisa i pierwszych wspólnych wystaw Klubu Paryskiego konsekwentnie odchodzą od tradycyjnego przedstawiania oświetlenia brył za pomocą waloru. Zastępują to kontrastem barwnym, w którym zacienione obszary są odwzorowywane najczęściej w chłodniejszych barwach (choć nie jest to regułą). Przez wieki zmiany oświetlenia przedmiotów spowodowane określonym kątem padania światła odzwierciedlano za pomocą zmiany waloru – często po prostu przez domieszkę czerni w cieniu i rozbielenie farby w płaszczyznach jasno oświetlonych. Odchodzą od tego stopniowo impresjoniści, a nasi kapiści i szerzej rozumiany ruch kolorystów – całkowicie z tego rezygnują, konsekwentnie dążąc do oddania gry światła samą tylko barwą. Przyjmuje to różne formy – od rozbielonych, rozmigotanych obrazów Cybisa, do konsekwentnie modelowanych płaszczyzn Józefa Czapskiego i niemal abstrakcyjnych pejzaży Potworowskiego.
Światło u Taranczewskiego wyraźnie zaznacza się na kobaltowym wazonie – biały odblask podkreśla wypukłość i gładkość ceramiki. Już wiemy, że źródło światła jest z prawej strony gdzieś za nami. Oświetla krawędź i część nogi stolika, zamieniając je w roziskrzone turkusy, podkreśla zgniecenia tkaniny, wyraźnie zaznacza kształt dzbanków. Zacieniona część dzbana nie jest żółcią przybrudzoną czernią, tak jak byłoby to jeszcze u przedstawicieli szkoły monachijskiej. To zupełnie odmienna, pełnoprawna barwa, wpadająca w zielonkawą szarość. Mamy również wyraźny kontrast świetlny wewnątrz żółtego dzbana, wyraźny cień w głębi i jasno oświetloną przeciwległą ściankę. Ponadto: rozbłyski światła na krawędziach stołu i tkaniny po prawej stronie, piękny efekt uzyskany przez pozostawienie wąskiej szczeliny między zamalowanymi płaszczyznami, prześwitywanie gruntu i lekkie podkreślenie tego zjawiska przez dodanie bieli na wierzchu.
Podobną metodę wcześniej zastosował Maurice Denis w obrazie Plama słońca na tarasie (1888), w którym dochodzi do gry niemal abstrakcyjnych barwnych plam, delikatnie rozdzielonych białymi rozbłyskami. Ale jak mówi Anda Rottenberg, zawsze ciekawsze jest postrzeganie indywidualności i różnic niż podobieństw. Taranczewski idzie dalej, w swoim obrazie nie stosuje konturów poszczególnych brył, nie zaznacza ich ani czernią, ani mocniejszym walorem danej barwy, po prostu zostawia pewne niedopowiedzenie, separuje niejako płaszczyzny barwne. Z punktu widzenia sztuki abstrakcyjnej moglibyśmy powiedzieć, że poszczególne płaszczyzny zyskują niezależność, ich wzajemne relacje się rozluźniają. Z perspektywy figuratywnej powiedzielibyśmy, że mamy piękne rozbłyski światła na krawędzi przedmiotów, szczególnie tych najbardziej wystawionych na jego promienie.
Maurice Denis, Plama słońca na tarasie, 1888
Na uwagę zasługuje też sposób, w jaki Taranczewski tworzy barwne plamy. W Martwej naturze ze świątkiem mamy klasyczną grę koloru – ciepłe odcienie z lewej strony, tam gdzie opierają się o siebie ramy obrazów, przechodzą w zdecydowanie chłodną zieleń kilimu za równie zimnym, kobaltowym wazonem w części prawej. Obrazy oparte pionowo z lewej strony to przenikanie się ciepłych ugrów i sjen, delikatnie tylko schłodzonych szarością i różem. Gdy spojrzymy z bliska, widzimy, w jaki sposób malarz uzyskał wibrację barwy, ile tam przemieszanych odcieni. Taranczewski chłodzi barwy stopniowo – powierzchnia kilimu za żółtym wazonem jest malowana szerokim pędzlem, którym naniesiono zdecydowane, szerokie pasy wiosennej, delikatnej zieleni na przemian z dość ciepłą szarością, co daje piękny efekt mozaiki barwnej i przenikania się odcieni. Zachowują owe odcienie swoją autonomiczność, nie zlewają się w naszym oku w jedną szarą plamę, wręcz przeciwnie – pobudzają oko swoimi wibracjami. I wreszcie zdecydowana, ciemna i chłodna zieleń za wazonem niebieskim. Wyraźne nasycenie. Artysta nie boi się cięższej wagi koloru. Podobnie jak nie stroni od malowanych zdecydowanymi impastami brył dzbanków i wazonu – kobaltowa plama z wyraźnie zaznaczonym białym odbłyskiem światła jest chyba najbardziej jednorodną, zdecydowanie i grubo nałożoną warstwą koloru w całym obrazie. Dla odmiany najbardziej eteryczną, delikatną postacią wydaje się figura świątka – głowa zaznaczona cieniutką warstwą, z wyraźnie prześwitującym gruntem, daje efekt eteryczności. Czy to duch? A może anioł?
Subtelności tych artysta nie uzyskałby bez doskonałego warsztatu. Ciekawie opowiada o tym syn Paweł, mówiąc o stosowanych przez ojca klasycznych metodach gruntowania płótna:
W Poznaniu jakiś konserwator opowiedział mu o sposobie gruntowania Velázqueza, który Ojciec przyjął i stosował do końca. Na rozpięte na blejtramie płótno lniane, przeklejone już siedmioprocentowym klejem kostnym, nakładał szpachelką chudy, dość rzadki podkład olejny, to znaczy olejną farbę rozrzedzoną terpentyną lub benzyną, i odstawiał płótno do czasu, aż farba przestawała się mazać, nie wysychając jednak zupełnie . Na podeschnięty podkład nakładał jedną, najwyżej dwie warstwy białej tłustej tempery jajowej.
Rzemiosło artystyczne starych mistrzów.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
Do zobaczenia obrazu potrzebne jest krzesło.
MIECZYSŁAW PORĘBSKI
Jest jedna, zasadnicza cecha twórczości w Polsce w drugiej połowie XX wieku: wielka różnorodność. Ograniczenie wolności, trudności w podróżowaniu, brak prywatnego rynku sztuki i przepaść finansowa w stosunku do Zachodu sprawiły, że dłużej zachowywały żywotność kierunki, które w innych częściach świata już dawno przebrzmiały; tak było choćby z koloryzmem wywodzącym się bezpośrednio z postimpresjonizmu, podobnie działo się z niektórymi twórcami nawiązującymi do surrealizmu czy z geometryczną abstrakcją, które w Polsce były żywe jeszcze w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a nawet stanowiły wówczas coś w rodzaju kanonu. Z drugiej strony żelazna kurtyna oddzielająca nas przez pięćdziesiąt lat od Zachodu nie była na szczęście stuprocentowo szczelna, wiadomości ze świata przenikały przez nią w sposób wystarczający, żeby oddziaływać na nasz świat artystyczny – ludzie wyjeżdżali na stypendia, byli zapraszani przez rodziny i przyjaciół, wiadomości o nowych kierunkach – abstrakcyjnym ekspresjonizmie, op-arcie czy konceptualizmie – bywały ziarnem kiełkującym niezwykle dynamicznie. W ten sposób opóźnienie przemian w jednych obszarach, przy równoczesnym rozwoju w kierunkach zupełnie nowych, prowadziło do wielkiej różnorodności współistniejących nurtów, i to mimo dominacji państwowych instytucji kultury i prawie nieistniejącego prywatnego rynku sztuki.
I ta właśnie różnorodność jest warta opowieści.
Jest ona subiektywna – każdy odbiera sztukę przez filtr własnych doświadczeń. Należę do pokolenia stanu wojennego, a więc w latach osiemdziesiątych poznawałem ekspresyjne, buntownicze malarstwo spod znaku Gruppy. Choć muszę przyznać, że zainteresowanie budził przede wszystkim bunt, z którym się utożsamiałem, w mniejszym stopniu wciągała mnie wówczas strona plastyczna tej sztuki. Ja przynajmniej nie byłem na nią przygotowany. Wiadomości o wystawach organizowanych pod koniec lat osiemdziesiątych przez Andrzeja Bonarskiego docierały do nas jako ciekawostki raczej, niż stawały się częścią naszego życia. Dopiero teraz, po latach, zaczynam sztukę Gruppy w pełni doceniać.
Początek systematycznego rozwoju moich zainteresowań przypada na lata dziewięćdziesiąte – czas, kiedy wielką pracę komercyjną, ale również edukacyjną, robił Andrzej Starmach, z Krakowa oddziałujący na nas wszystkich. Mieszkałem już wtedy w Warszawie. Pamiętam, że po drodze do Zakopanego zajrzałem pierwszy raz do jego Galerii przy ulicy Węgierskiej – zdaje się, że niewiele wcześniej przeniósł się tam z Rynku Głównego. Kto zna charyzmę Starmacha, ten wie, że nie można się jej oprzeć. Do dzisiaj fascynuje mnie, jak cierpliwie i przyjaźnie mnie przyjął, jak spokojnie pokazywał Galerię, jak wynosił z jej przepastnych magazynów kolejne prace klasy muzealnej, mimo iż wiedział, że niewiele będzie w stanie mi sprzedać. Bardzo go podziwiam. Zobaczyć wówczas – dostępne do zakupu – wielkiej klasy obrazy z cyklu Villa dei Misteri Jerzego Nowosielskiego, znane na świecie rzeźby Magdaleny Abakanowicz, instalacje Tadeusza Kantora – to był zawrót głowy.
W ten sposób na początku mojego zainteresowania sztuką wpakowałem się w środek Galerii z dziełami światowej klasy. Pamiętam też, jak chciałem się popisać swoim nowoczesnym gustem i wygłosiłem zdanie: „Ja nie rozumiem, jak ludzie mogą kupować takiego Siemiradzkiego” – było to tuż po aukcji, na której akademicki, dość tradycyjny obraz Henryka Siemiradzkiego osiągnął astronomiczną wówczas cenę ponad miliona złotych. Starmach, autorytet w dziedzinie sztuki nowoczesnej i jej wielki kolekcjoner, spojrzał na mnie z lekkim rozbawieniem i mruknął: „No wie pan, to był genialny warsztatowo malarz. To jest przyzwoite malarstwo”.
Przy różnych okazjach spędzałem czas w muzeach. Wspominam wrażenie, jakie zrobił na mnie obraz Po drugiej stronie ciszy Erny Rosenstein, z orbity Grupy Krakowskiej, widziany po raz pierwszy w połowie lat dziewięćdziesiątych w Muzeum Narodowym w Warszawie. Szersza publiczność niewiele się wówczas interesowała jej twórczością, a ta praca otworzyła przede mną świat psychodelicznych, surrealistycznych przestrzeni, budziła swobodnie płynące, nieoczekiwane skojarzenia. Wtedy też chyba po raz pierwszy poczułem, że oprócz szkolnego zastanawiania się, co autorka chciała przekazać, wartość przynosi sama refleksja nad tym, co obraz wywołuje we mnie. W ten sposób jako początkujący widz czułem, że staję się pewnego rodzaju współtwórcą odbieranych wrażeń. Obrazy Erny Rosenstein nadają się do tego wyjątkowo dobrze.
W moich wędrówkach po muzeach i galeriach wypatrywałem też malarstwa abstrakcyjnego spoza Grupy Krakowskiej. Zawsze na pierwszym miejscu stawiałem Henryka Stażewskiego, z abstrakcją geometryczną sięgającą korzeniami Kazimierza Malewicza i Pieta Mondriana. Potem z pomocą naszej córki, przez jej kolegów z ASP poznałem Kōjiego Kamojiego, którego otwartość i gościnność są niezmierzone. On sam co prawda uważa, że nie jest abstrakcjonistą, ale przynajmniej pod względem stylistycznym możemy zaliczyć go do tego nurtu; jego wieloletnia znajomość ze Stażewskim utwierdza mnie w wyborze kierunków zainteresowań.
Zainteresowania sztuką figuratywną inspirował Konrad Januszewski, który jako pierwszy zwrócił mi uwagę na obrazy Marii Anto. W jego restauracji Rubikon przy ulicy Książęcej w Warszawie przez pewien czas wisiała jej praca Spacer wieczorem z 1972 roku. Na obrazie grupa postaci, odwrócona do widza tyłem, idzie w stronę horyzontu. Czerwone niebo i dziwne, fantastyczne drzewa nadają scenie psychodeliczną atmosferę. Obraz działał na mnie uzależniająco, a był zupełnie inny od tego, co wówczas naiwnie uważałem za nowoczesną sztukę. Obecnie znajduje się w kolekcji Zachęty.
Dotarłem na Żoliborzu do córki artystki, Zuzanny Janin, rzeźbiarki i performerki znaczącego formatu. Otwartość, cierpliwość i jednocześnie troska, jaką otacza spuściznę Anto, robią wrażenie. Jej matka przyjaźniła się ze starszą od siebie Erną Rosenstein. W żoliborskim domu Anto w stanie wojennym swoją prywatną wystawę miał Jarosław Modzelewski, którego twórczość zawsze mnie przejmowała swoją tajemniczością. Z czasem coraz wnikliwiej przyglądałem się obrazom ważnej w sztuce lat osiemdziesiątych Gruppy z Modzelewskim na czele, ale ich surowe i ekspresyjne prace z okresu stanu wojennego często mnie drażnią, trudno się z nimi obcuje, mimo że po latach wysoko je cenię pod względem plastycznym. Wolę chyba późniejszy okres Modzelewskiego, choć krytycy chwalą ten pierwszy. Kolejny wielki obszar to sztuka konceptualna, ważne miejsce zajmuje w nim Zuzanna Janin, której prace uznaję za wyjątkowe i w pełni zasługujące na funkcjonowanie w międzynarodowym obiegu sztuki, tak jak to się zresztą dzieje już od wielu lat. Jej Found Footage, mimo skromnych rozmiarów, godnie reprezentuje sztukę konceptualną w mojej kolekcji wyobraźni.
Żeby docenić dobry obraz, potrzeba czasu. Jeden z malarzy abstrakcjonistów, profesor krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, opowiadał mojej żonie, że dopiero w dojrzałym wieku zaczął doceniać prace Wacława Taranczewskiego – za każdym razem, gdy po raz kolejny w ciągu trzydziestu lat odwiedza Muzeum Narodowe w Krakowie, obraz Taranczewskiego wypada na tle innych coraz lepiej. Wyrobił w sobie przekonanie, że Taranczewski nocami poprawia swoją pracę.
W 2017 roku ukazała się książka Ardena Reeda Slow Art. The Experience of Looking, Sacred Images to James Turrell, w której autor propaguje koncepcję slow-art – nieśpiesznego obcowania ze sztuką, pozwalającego nam uwolnić się od nadmiaru doznań i szybko migających obrazów otaczających nas w codziennym życiu. O tym, że nie da się docenić sztuki w pośpiechu, mówił również Mieczysław Porębski – na sesji Instytutu Historii Sztuki UJ w 1996 roku powiedział: „Do zobaczenia obrazu potrzebne jest krzesło”.
Gdy przebywamy dłużej z dziełem sztuki, zmienia się nasze spojrzenie, odkrywamy zmiany, jakie zachodzą w oświetleniu, czasem zagłębiamy się w szczegóły, czasem patrzymy na całość, dużo zależy od naszego nastroju. Czasem odkrywamy opowieść – niektóre prace mają charakter narracyjny, a czasem sztuka oddziałuje na nas na poziomie instynktów i przeczuć, jakby z wyłączeniem intelektualnej opowieści. Tadeusz Kantor kiedyś wspominał, że na przedstawienie jego Umarłej klasy przyszła pani, która była pierwszy raz w teatrze, nie mówiąc już o teatrze awangardowym. Zapytana, jak jej się podobało, odparła: „Nic nie rozumiałam, ale co się napłakałam, to się napłakałam”. Wielki artysta wzruszał się jeszcze po latach, gdy o tym opowiadał; uważał, że to była dla niego największa nagroda.
W moich subiektywnych szkicach, budując w wyobraźni kolekcję, chciałbym opowiedzieć o związkach polskich artystów ze światem, często pomijanych w opracowaniach „polskocentrycznych” i w podręcznikach pisanych przez autorów francuskich czy anglosaskich – a to przecież w Warszawie w latach dwudziestych swoją jedyną wystawę poza Rosją, oprócz krótkiej wizyty w Niemczech, miał urodzony w Kijowie w polsko-ukraińskiej rodzinie Kazimierz Malewicz; kilka lat później w Paryżu Henryk Stażewski był współtwórcą grup abstrakcjonistów Cercle et Carré oraz Abstraction-Création razem z Jeanem Arpem i Pietem Mondrianem; Henryk Berlewi dobrze znał się z El Lissitzkim i Michelem Seuphorem, a jego prace zostały docenione na wystawie The Responsive Eye w Museum of Modern Art w Nowym Jorku w 1965 roku jako prekursorskie dla op-artu; Marię Anto wspierał Max Ernst; nie wspominając o naturalnych związkach Kōjiego Kamojiego ze sztuką japońską. Również klasyczny polski koloryzm, któremu czasem zarzuca się konserwatyzm, rodził się w latach dwudziestych w Paryżu i przez długie lata prowadził dialog ze sztuką europejską.
Zwracam w moich esejach uwagę na związki sztuki z nauką i wzajemne inspiracje. W pracach polskich artystów widać wpływy, które oddziaływały na cały świat artystyczny – kubiści interesowali się teorią względności, futuryści i konstruktywiści fascynowali się techniką i przemysłem, surrealiści wspomagali swoje prace odkryciami Sigmunda Freuda, a abstrakcyjni ekspresjoniści studiowali osiągnięcia fizyki kwantowej. Bez tych wątków nie da się zrozumieć i w pełni docenić obrazów tworzonych w ramach tych nurtów w Polsce i o tym również chcę – w sposób wybiórczy i subiektywny – opowiedzieć.
Od początku wieku nowe nurty artystyczne były pod silnym wpływem dramatycznych wydarzeń. Nie sposób pominąć oddziaływania, jakie na sztukę konstruktywistów miała rewolucja bolszewicka, nie dostrzec odzwierciedlenia traumy I wojny światowej i hiszpańskiej wojny domowej u surrealistów oraz głębokiego przewartościowania w sztuce, które nastąpiło po tragedii II wojny światowej i Holocaustu. Fascynacje i postawy artystów oraz artystek odznaczały się ideową różnorodnością – Malewicz to komunista, Picasso aktywnie komunizm wspierał, ale z drugiej strony Salvador Dalí był mocno związany z reżimem generała Franco, a Giorgio de Chirico pisał wiernopoddańcze listy do Mussoliniego i malował portret jego córki Eddy Ciano. W Polsce jeszcze przed wojną komunistami byli Władysław Strzemiński, Katarzyna Kobro i większość Grupy Krakowskiej, zachowali swoje lewicowe sympatie po wojnie, a niezwiązany z lewicą Jerzy Tchórzewski, w czasie okupacji członek Armii Krajowej, po wojnie stronił od oficjalnego ruchu artystycznego, często nie mając z czego żyć i czym malować. Paradoks polegał na tym, że nie miał z czego żyć również przedwojenny komunista Strzemiński. Wszyscy mocno ucierpieli w stalinowskich latach socrealizmu, odizolowani od świata. Echa Zagłady rezonowały w twórczości wielu – Henryk Streng, Erna Rosenstein i Jonasz Stern cudem uratowali się z Holocaustu, Maria Anto z matką w ostatniej chwili uciekły z pruszkowskiego transportu do Auschwitz po upadku powstania warszawskiego.
Historia sztuki to nie tylko wpływy polityki i spraw społecznych – to również, a może przede wszystkim, historia buntu artystycznego. Koloryści buntowali się przeciwko Młodej Polsce i szkole monachijskiej, surrealiści przeciwko elitom i porządkowi, który doprowadził do hekatomby I wojny, Grupa Krakowska przeciwko kolorystom, malarze Gruppy przeciwko abstrakcji i całemu światu.
Co jeszcze łączy artystów, o których piszę? Czas i miejsce. Wszyscy mogli się spotkać w jednym miejscu w tym samym czasie. Przenieśmy się w wyobraźni na otwarcie monograficznej wystawy prac jednego z prekursorów powojennej awangardy, Mariana Bogusza, która odbyła się w Zachęcie w czerwcu 1983 roku, tuż po zawieszeniu stanu wojennego. Mogli ją odwiedzić urodzony w 1894 roku Henryk Stażewski, przybyły do Polski w 1965 roku Kōji Kamoji, Erna Rosenstein, Maria Anto, Magdalena Abakanowicz, będący krótko po studiach Jarosław Modzelewski i studentka Zuzanna Janin. Mógł dołączyć również Wacław Taranczewski.
Proponuję opowieść przekraczającą umowne bariery. Może – i to jest moja teza – podziały obowiązujące w świecie sztuki są zbyt uproszczone i trzeba głębiej sięgnąć do źródeł oraz okoliczności powstawania prac, nie skupiać się zaś nadmiernie na umownych klasyfikacjach? Jedno jest dla mnie ważne – żeby nie zawężać spojrzenia do jednego języka lub jednej estetyki. Przecież ograniczyć się do mojej ulubionej abstrakcji pod pretekstem jej nowoczesności (co jest dosyć naiwne, biorąc pod uwagę, że abstrakcja ma już ponad sto lat) to jak zadeklarować, że czyta się książki napisane tylko krótkimi zdaniami. Warto dołożyć do abstrakcji nowoczesne malarstwo figuratywne, przynajmniej chwilę się nad nim zastanowić. A także sztukę konceptualną, trudną w odbiorze i wymagającą głębszej refleksji, czasem przebijania się przez zawiłe teksty artystów.
Artystki i artyści współcześni korzystają z różnych form wypowiedzi, rozmaitych stylów, często zmieniają estetykę swoich prac, nierzadko nas drażnią i wytrącają z naszych przyzwyczajeń. Nasza potrzeba szukania odpowiedzi na pytania egzystencjalne, nasze lęki związane z presją otoczenia i wydarzeniami historycznymi – ale również potrzeba piękna – wszystko to znajduje odzwierciedlenie w naszym obcowaniu ze światem artystycznym. Podróż po obszarach sztuki nigdy się nie kończy. Nie warto jej przyspieszać, niech trwa.Wacław Taranczewski, Martwa natura ze świątkiem, 1947–1948
.
NIEUSTANNE POSZUKIWANIE
WACŁAW TARANCZEWSKI
Powiedz mi, który okres Taranczewskiego cenisz najbardziej, a powiem ci, kim jesteś.
ZBIGNIEW HERBERT
Przed dworem w Rudkach wokół klombu galopuje jeździec w błękitnym turbanie, obserwowany przez ciągle zdenerwowanego malarza, który znad sztalug pokrzykuje: „Nie zwalniaj! Nie możesz kłusem! Jak ja mam malować – czy ty wiesz, jak wygląda koń w kłusie? Tylko galop!”. Jest początek lat trzydziestych, majątek w Rudkach należy do żony Piotra Potworowskiego, to on jest tym zmęczonym jeźdźcem. Malarz to starszy od niego Tytus Czyżewski, a całą scenę obserwuje najmłodszy z trójki przyjaciół – Wacław Taranczewski, bohater tej opowieści. Poznali się rok czy dwa lata wcześniej, gdy Czyżewski i Potworowski odwiedzili Taranczewskiego w Poznaniu w pracowni przy ulicy Rybaki.
Taranczewski urodził się w 1903 roku. Studiował w Poznaniu, Krakowie i Warszawie. Po powrocie do Wielkopolski pod koniec lat dwudziestych wystawiał sporo swoich prac i zyskiwał rozpoznawalność. Czyżewski był jednym z założycieli pierwszej polskiej awangardy lat dwudziestych – ugrupowania formistów – z czasem coraz większą wagę zaczął przywiązywać do koloru i stał się jednym z czołowych kolorystów starszego pokolenia. Potworowski urodził się w roku 1898, był osiemnaście lat młodszy od Czyżewskiego. Należał do grupy młodzieży, która uformowała słynny Klub Paryski; wyjechała z Krakowa do Paryża w 1924 roku, żeby pod kierunkiem Józefa Pankiewicza kontynuować studia malarskie w ówczesnej stolicy sztuki – ta grupa po powrocie do Polski przez wiele lat mocno wpływała na rozważania dotyczące koloru w malarstwie.
W Poznaniu spotykają się zatem trzej malarze pochodzący z różnych pokoleń, zaprzyjaźniają się, sporo razem podróżują, wspólnie wystawiają swoje prace.
Twórczość Wacława Taranczewskiego będzie się ciągle rozwijać, ale nie zerwie z inspiracjami z tamtych lat. Przede wszystkim artysta będzie nieustannie poszukiwał rozwiązań w odniesieniu do barw, ale również dążył do równowagi w geometrii i konstrukcji obrazu. Spróbujmy te artystyczne eksploracje prześledzić.
MARTWA NATURA ZE ŚWIĄTKIEM
– ARCHITEKTURA OBRAZU
Początek to barwy. Natura wyposażyła nas w najbardziej pierwotne instynkty – najpierw reagujemy na ruch i kolor, potem dopiero rozpoznajemy kształty. Barwy odbieramy w sposób najbardziej podstawowy, wrażenia są czyste i natychmiastowe, wprost przekładają się na nasze emocje. Struktura, bryły, wzajemne relacje przedmiotów to już kolejny poziom, racjonalny.
Martwa natura ze świątkiem Taranczewskiego wciąga nas w zielonkawą przestrzeń. Znajdujemy się wśród oliwkowych, szmaragdowych, miejscami zaostrzonych turkusem płaszczyzn, to jest zdecydowanie dominująca tonacja, lekko przełamana szarością, delikatnie wsparta fioletem. I mamy mistrzowski kontrast barwny w centrum – cynobry i oranże skupiające naszą uwagę, gdy tylko oswoimy się z pierwszym wrażeniem otaczającej nas zieloności. Odcienie czerwieni pochodzące z dokładnie przeciwnego do zieleni bieguna barw. Tym bardziej przesunięte w stronę oranżu i żółci, im bardziej zieloność tła jest zbliżona do koloru niebieskiego. Doskonały przykład kontrastu barwnego – gdy nasze oko przyzwyczai się do dużych zielonkawych płaszczyzn, uderza niewielka przecież powierzchnia czerwieni. Mamy też płaszczyzny równoważące te kontrasty dość zimnych barw, wprowadzające pewne ocieplenie, czy przynajmniej neutralność – szerokie struktury o barwach ziemistych, beżowych i delikatnie brązowych, po których oko się prześlizguje bez specjalnej uwagi, ale które wprowadzają równowagę i subtelność do całości. Dopełnieniem są jasne kolory grupy przedmiotów w centrum – oprócz kontrastujących z zielenią cynobrów mamy czysty kobalt wazonu, ciepłą żółć dzbana, turkus drugiego, węższego dzbanka, biel imbryka.
Gdy mija pierwsze wrażenie barwne, zaczynamy rozpoznawać kształty. Martwa natura ze świątkiem – w centrum stolik z kilkoma przedmiotami, niebieskim wazonem wyraźnie odcinającym się od tła, cynobrowym dzbanem, pomarańczową bryłą trudną do odczytania – może chleba. W wazonie gałązka z białymi wiosennymi baziami. Za wazonem waga z dwiema szalkami zawieszonymi na łańcuchach czy linkach. Po lewej stronie za stołem figura z podniesionym prawym ramieniem, na pierwszy rzut oka bardzo kobieca, z delikatną, eterycznie zaznaczoną głową. W tle kilim o geometrycznych wzorach. Scena jest ograniczona z prawej i lewej strony przez długie pionowe kształty – obrazy ustawione obok siebie. Jesteśmy w pracowni malarza.
Zdzisław Kępiński, dyrektor Muzeum Narodowego w Poznaniu, znawca i przyjaciel Taranczewskiego, w katalogu wystawy z 1958 roku, odnosząc się do tytułowej figury świątka, pisze, że mamy do czynienia „z jakąś prymitywną barokową rzeźbą”. Z dzisiejszej perspektywy musimy pamiętać, że wówczas używano pojęcia prymitywizmu na określenie sztuki naiwnej i ludowej, tworzonej przez artystów bez przygotowania akademickiego. To o tyle istotne, że spotykamy się tu z wątkiem bardzo istotnym w sztuce nowoczesnej – przecież fascynacja artystów profesjonalnych tym, co ludowe, pierwotne, silne w swojej prostocie, była jednym z najważniejszych zagadnień od końca XIX i początku XX wieku. Paul Gauguin wprowadził na swoich płótnach postacie wzorowane na ludowej sztuce Polinezji, w tym bożka Oviri, później Picasso mocno inspirował się maskami afrykańskimi – przykładów tych fascynacji jest mnóstwo. Możemy się tylko domyślać, jak rzeźba świątka wyglądała, ale określenie Kępińskiego wskazuje właśnie na ludowy rodowód, który byłby jeszcze jednym intelektualnym nawiązaniem do historii nowoczesności u Taranczewskiego. Profesor Paweł Taranczewski, syn artysty, świetny malarz, pisze w naszej korespondencji, że „była to figura św. Sebastiana, która stała pośród wielu innych przez lata w pracowni, Ojciec wspominał, że malował kościół w Lubomirzu, tak wymawiał nazwę Lubomierz, i jako zapłatę przyjął m.in. rzeźbę św. Sebastiana, którą znalazł wyrzuconą z kościoła na strych kościelny. Wolno powiedzieć, że był to ludowy barok”.
Równocześnie odnosimy nieodparte wrażenie, że czymkolwiek figura była w oryginale, to została przetworzona na potrzeby obrazu i była traktowana jako inspiracja, a nie jako obiekt do odwzorowania. Ja widzę wyraźnie dziewczęcą, czy androgyniczną, lekkość głowy i niemal erotyczny w wyrazie gest uniesienia ramienia. Ta wieloznaczność może być nawiązaniem do wcześniejszej tradycji przedstawiania świętego Sebastiana z rysami niemal dziewczęcymi – jak choćby u Rafaela (1501, Accademia Carrara w Bergamo), Jusepego de Ribery (1621, Muzeum Guggenheima w Bilbao) czy Nicolasa Régniera (1620, Ermitaż w Sankt Petersburgu). Często święty ten, rzymski męczennik, jest przedstawiany z uniesionym ramieniem, jak świątek Taranczewskiego.
Androgyniczność postaci świątka w pierwszych wersjach Martwej natury przynosi jeszcze jedno skojarzenie – przecież podobny wątek pojawia się u Gauguina. Malowane przez niego postacie przyjaciół, kochanek i żon często mają w sobie właśnie taką wieloznaczność, jakby były tahitańskimi māhū – przedstawicielami i przedstawicielkami trzeciej płci. Swoją drogą u Taranczewskiego figura w późniejszych wersjach obrazu nie jest już tak dziewczęca, tylko znacznie uproszczona, ma wyraźnie cięższą, przysadzistą sylwetkę, mocny, grubo ciosany zarys głowy.
Detal – delikatna sylwetka świątka
Jedna rzecz zwraca szczególną uwagę w Martwej naturze ze świątkiem – kompozycja. Paweł Taranczewski wspomina: „Ojciec powtarzał maksymę znad wejścia do Akademii Platońskiej: «Niech nie wchodzi tu nikt, kto nie zna geometrii». Chodziło mu o znajomość swoistej logiki malarstwa, jakiejś «geometrii malarstwa»”.
Przyjrzyjmy się architekturze obrazu. Napięcie i dynamikę wprowadzają ukośne linie stolika, linie unoszące się skośnie u dołu z lewej strony. Ciągną nasz wzrok w górę po prawej. Napięcie rośnie. Nagle szara tkanina po prawej stronie stolika opada. Napięcie gaśnie. Atmosferę dociążają ukos szalek wagi i pionowe obrazy oparte z prawej strony poniżej, połączone mistrzowsko z tkaniną – nie kształtem i bliskością w przestrzeni, ale barwą o prawie identycznym odcieniu szarości. Napięcie ukośnych linii stolika jest wzmocnione wznoszącym się w tym samym kierunku łukiem kilimu – tutaj odejście od linii prostej wprowadza dodatkowy wymiar w przestrzeni, w której się znajdujemy.
Kompozycja jest tak zrównoważona, że nasz wzrok, gdy opadnie wzdłuż tkaniny i obrazów z prawej strony, natychmiast powraca na stronę lewą, gdzie piętrzą się trzy kolejne obrazy oparte o siebie. Jak mówią architekci – dwie kolumny to para, ale trzy to już rytm, zapowiedź czegoś więcej. Nie widzimy wszystkich ustawionych po lewej stronie płócien, obraz się urywa, ale kompozycja pozostaje otwarta. Otrzymujemy wyraźną sugestię, że jest ich więcej poza kadrem. Zwróćmy uwagę, że pionowo oparte o siebie obrazy z prawej strony są dwa, z lewej trzy. Co by się stało, gdyby były po dwa albo po trzy z każdej strony? Mielibyśmy rozwiązanie trywialnie symetryczne, a do tego zaburzenie balansu – to właśnie trzy pionowe kształty równoważą ciężar kompozycji, opadający z tkaniną z prawej strony.
Gdy nasz wzrok już rozpozna kształty i zinterpretujemy relacje pomiędzy bryłami, wracamy do centrum; zaczynamy dostrzegać perspektywę, będącą rozwinięciem technik wprowadzonych przez Cézanne’a. Płaszczyzna stolika została przedstawiona jakby z góry, z pozycji nazywanej często ptasią, tymczasem na przedmioty znajdujące się na stoliku patrzymy raczej z boku niż z góry. Z wyjątkiem żółtego dzbana, ale do tego jeszcze wrócę.
Artysta rozwiązuje perspektywę z różnych kierunków spojrzenia. Każdy z nas może wykonać takie ćwiczenie. Ustawmy na stole kilka przedmiotów. Spójrzmy najpierw na bliższą nam płaszczyznę stołu – wydaje się ustawiona dość nisko, patrzymy na nią z góry, a przedmioty majaczą gdzieś na horyzoncie, niewielkie, spłaszczone i oddalone. Przenieśmy teraz wzrok na grupę przedmiotów – zbliżają się do nas, rosną, płaszczyzna stołu zdaje się mniej znaczyć i się wypłaszcza, tak jakbyśmy obniżyli punkt widzenia. To podobne do wrażeń z gór – gdy jesteśmy w Dolinie Pięciu Stawów w Tatrach i patrzymy na Kozi Wierch spod wejścia na Szpiglasową Przełęcz, to wydaje się ogromny, przytłacza nas swoimi pionowymi ścianami. Jeśli zrobimy zdjęcie, szczyt wygląda jak mocno oddalona, niewielka góra, zagubiona gdzieś w przestrzeni. Nasz wzrok i umysł to nie soczewka dająca liniowe odwzorowanie perspektywy – każde przeniesienie wzroku, nie mówiąc już o ruchu obserwatora, zmienia nasze wrażenia.
Dotykamy tutaj jednej z największych tajemnic malarstwa – jak przenieść trójwymiarową przestrzeń na płaszczyznę. Po perspektywie używanej w czasach antycznych średniowiecze na setki lat wprowadziło prymat duchowości, symboliki i hierarchii nad postrzeganiem przestrzeni. W późnym średniowieczu i na początku renesansu we Florencji podjęto kolejny raz próbę, by oddać trójwymiarową przestrzeń na płaszczyźnie obrazu. Uporządkował to Filippo Brunelleschi w serii szkiców baptysterium florenckiej bazyliki Santa Maria del Fiore, przedstawiając perspektywę linearną. Później kontynuował te poszukiwania w swoich obrazach Masaccio (Święta Trójca we florenckim kościele Santa Maria Novella). Kropkę nad „i” postawił genialny Piero della Francesca. I do XIX wieku obowiązywała mniej lub bardziej rygorystycznie stosowana metoda odwzorowania trzech wymiarów poprzez rzutowanie na płaszczyznę za pomocą perspektywy zbieżnej, linearnej. Często wspierano się camerą obscurą – skrzynką z otworem, przez który wpadało światło i odwzorowywało trójwymiarową przestrzeń na tylnej ściance. Ale przecież obserwator nie patrzy przez dziurkę od klucza, nie jest pozbawiony możliwości ruchu gałki ocznej, ruchu głowy czy zmiany pozycji.
Dopiero Cézanne uporał się z zagadnieniami związanymi z ruchem obserwatora i zmianą jego spojrzenia, stąd zastosowana przez niego perspektywa – tak jak w Martwej naturze z brzoskwiniami i gruszkami (Muzeum Sztuk Pięknych im. Puszkina w Moskwie) czy w Martwej naturze z jabłkami i pomarańczami z roku 1899 (Musée d’Orsay w Paryżu). W trakcie malowania zmieniał pozycję i kąt widzenia, starając się oddać zmieniające się wówczas relacje między przedmiotami, ich kształtami i wymiarami. I takie właśnie odwzorowanie zastosował Taranczewski. Kolejne nawiązanie do Cézanne’a to sprowadzenie kształtów do podstawowych brył geometrycznych – przecież to on był prekursorem spojrzenia geometrycznego, gdy dążył do odwzorowania rzeczywistości za pomocą kuli, stożka i walca.
Co się stanie, gdy obejdziemy dzbanek dokoła albo spojrzymy na niego najpierw z boku, a potem podniesiemy się i zajrzymy do rodka? Tym już zajmowali się Georges Braque i Picasso, formułując tezy kubizmu, który zresztą nie jest tylko kolejną zmianą perspektywy i wynikającą z tego deformacją, ale również dalej jeszcze idącą geometryzacją. Taranczewski świetnie posługuje się językiem wypracowanym przez poprzedników – spójrzmy na żółty dzbanek z wyraźnie kubistycznym odwzorowaniem. Najpierw patrzymy na niego z boku, potem zaglądamy do środka.
Poza ruchomą perspektywą Cézanne’a i klarownym nawiązaniem do rozwiązań kubistycznych Taranczewski sięga po dziedzictwo formizmu. Spójrzmy na sposób budowania przestrzeni poprzez plany, głębię uzyskaną przez relacje pomiędzy formami podkreślone kolorem.
Popatrzmy, w jaki sposób centralna grupa przedmiotów – wazon, dzbanki, waga, imbryk, tkanina – wyróżnia się swoimi kolorami z tła, niejako wychodzi naprzeciw obserwatorowi. Im dłużej patrzymy na obraz jako całość, im bardziej wzrok się przyzwyczaja do spokojnej tonacji tła, tym bardziej wybijają się na pierwszy plan rekwizyty ustawione na stoliku. Pomiędzy bryłami przedmiotów zachodzą jasno określone relacje – centralną grupę stanowią dwa dzbanki i biały imbryk, podczas gdy kobaltowy wazon stoi z boku, wyraźnie oddzielony, jednocześnie swoją smukłością i wysokością dodaje lekkości całej kompozycji. Gdybyśmy spróbowali przesunąć go trochę w lewo lub w prawo, kompozycja straciłaby swoje wyrafinowanie, stałaby się po prostu grupą czterech stojących blisko siebie przedmiotów lub zestawieniem trzech dzbanków z wazonem, który przypadkowo znalazł się w kadrze.
Kubistyczna deformacja dzbana
Mistrzowsko posługuje się Taranczewski środkami wyrazu wypracowanymi w pierwszej połowie XX wieku, dążąc do pewnej syntezy języka malarskiego, a jednocześnie wypracowując własne rozwiązania – bo przecież kompozycja, relacje między bryłami i barwnymi płaszczyznami są jego i tylko jego.
Spójrzmy na światło. Koloryści – a był przecież Taranczewski jednym z czołowych kolorystów – od czasu programowych deklaracji Jana Cybisa i pierwszych wspólnych wystaw Klubu Paryskiego konsekwentnie odchodzą od tradycyjnego przedstawiania oświetlenia brył za pomocą waloru. Zastępują to kontrastem barwnym, w którym zacienione obszary są odwzorowywane najczęściej w chłodniejszych barwach (choć nie jest to regułą). Przez wieki zmiany oświetlenia przedmiotów spowodowane określonym kątem padania światła odzwierciedlano za pomocą zmiany waloru – często po prostu przez domieszkę czerni w cieniu i rozbielenie farby w płaszczyznach jasno oświetlonych. Odchodzą od tego stopniowo impresjoniści, a nasi kapiści i szerzej rozumiany ruch kolorystów – całkowicie z tego rezygnują, konsekwentnie dążąc do oddania gry światła samą tylko barwą. Przyjmuje to różne formy – od rozbielonych, rozmigotanych obrazów Cybisa, do konsekwentnie modelowanych płaszczyzn Józefa Czapskiego i niemal abstrakcyjnych pejzaży Potworowskiego.
Światło u Taranczewskiego wyraźnie zaznacza się na kobaltowym wazonie – biały odblask podkreśla wypukłość i gładkość ceramiki. Już wiemy, że źródło światła jest z prawej strony gdzieś za nami. Oświetla krawędź i część nogi stolika, zamieniając je w roziskrzone turkusy, podkreśla zgniecenia tkaniny, wyraźnie zaznacza kształt dzbanków. Zacieniona część dzbana nie jest żółcią przybrudzoną czernią, tak jak byłoby to jeszcze u przedstawicieli szkoły monachijskiej. To zupełnie odmienna, pełnoprawna barwa, wpadająca w zielonkawą szarość. Mamy również wyraźny kontrast świetlny wewnątrz żółtego dzbana, wyraźny cień w głębi i jasno oświetloną przeciwległą ściankę. Ponadto: rozbłyski światła na krawędziach stołu i tkaniny po prawej stronie, piękny efekt uzyskany przez pozostawienie wąskiej szczeliny między zamalowanymi płaszczyznami, prześwitywanie gruntu i lekkie podkreślenie tego zjawiska przez dodanie bieli na wierzchu.
Podobną metodę wcześniej zastosował Maurice Denis w obrazie Plama słońca na tarasie (1888), w którym dochodzi do gry niemal abstrakcyjnych barwnych plam, delikatnie rozdzielonych białymi rozbłyskami. Ale jak mówi Anda Rottenberg, zawsze ciekawsze jest postrzeganie indywidualności i różnic niż podobieństw. Taranczewski idzie dalej, w swoim obrazie nie stosuje konturów poszczególnych brył, nie zaznacza ich ani czernią, ani mocniejszym walorem danej barwy, po prostu zostawia pewne niedopowiedzenie, separuje niejako płaszczyzny barwne. Z punktu widzenia sztuki abstrakcyjnej moglibyśmy powiedzieć, że poszczególne płaszczyzny zyskują niezależność, ich wzajemne relacje się rozluźniają. Z perspektywy figuratywnej powiedzielibyśmy, że mamy piękne rozbłyski światła na krawędzi przedmiotów, szczególnie tych najbardziej wystawionych na jego promienie.
Maurice Denis, Plama słońca na tarasie, 1888
Na uwagę zasługuje też sposób, w jaki Taranczewski tworzy barwne plamy. W Martwej naturze ze świątkiem mamy klasyczną grę koloru – ciepłe odcienie z lewej strony, tam gdzie opierają się o siebie ramy obrazów, przechodzą w zdecydowanie chłodną zieleń kilimu za równie zimnym, kobaltowym wazonem w części prawej. Obrazy oparte pionowo z lewej strony to przenikanie się ciepłych ugrów i sjen, delikatnie tylko schłodzonych szarością i różem. Gdy spojrzymy z bliska, widzimy, w jaki sposób malarz uzyskał wibrację barwy, ile tam przemieszanych odcieni. Taranczewski chłodzi barwy stopniowo – powierzchnia kilimu za żółtym wazonem jest malowana szerokim pędzlem, którym naniesiono zdecydowane, szerokie pasy wiosennej, delikatnej zieleni na przemian z dość ciepłą szarością, co daje piękny efekt mozaiki barwnej i przenikania się odcieni. Zachowują owe odcienie swoją autonomiczność, nie zlewają się w naszym oku w jedną szarą plamę, wręcz przeciwnie – pobudzają oko swoimi wibracjami. I wreszcie zdecydowana, ciemna i chłodna zieleń za wazonem niebieskim. Wyraźne nasycenie. Artysta nie boi się cięższej wagi koloru. Podobnie jak nie stroni od malowanych zdecydowanymi impastami brył dzbanków i wazonu – kobaltowa plama z wyraźnie zaznaczonym białym odbłyskiem światła jest chyba najbardziej jednorodną, zdecydowanie i grubo nałożoną warstwą koloru w całym obrazie. Dla odmiany najbardziej eteryczną, delikatną postacią wydaje się figura świątka – głowa zaznaczona cieniutką warstwą, z wyraźnie prześwitującym gruntem, daje efekt eteryczności. Czy to duch? A może anioł?
Subtelności tych artysta nie uzyskałby bez doskonałego warsztatu. Ciekawie opowiada o tym syn Paweł, mówiąc o stosowanych przez ojca klasycznych metodach gruntowania płótna:
W Poznaniu jakiś konserwator opowiedział mu o sposobie gruntowania Velázqueza, który Ojciec przyjął i stosował do końca. Na rozpięte na blejtramie płótno lniane, przeklejone już siedmioprocentowym klejem kostnym, nakładał szpachelką chudy, dość rzadki podkład olejny, to znaczy olejną farbę rozrzedzoną terpentyną lub benzyną, i odstawiał płótno do czasu, aż farba przestawała się mazać, nie wysychając jednak zupełnie . Na podeschnięty podkład nakładał jedną, najwyżej dwie warstwy białej tłustej tempery jajowej.
Rzemiosło artystyczne starych mistrzów.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
więcej..