Kółko się pani urwało - ebook
Kółko się pani urwało - ebook
Najpierw włamano się do jej mieszkania. Złodzieje nie tylko ukradli pieniądze, biżuterię czy cenne dokumenty, lecz również sprofanowali najcenniejszą pamiątkę po mężu – galowy mundur. Policja zabiera się do śledztwa jak pies do jeża, chociaż ślepy wpadłby na to, że wszystkie tropy prowadzą do sąsiada z góry, faceta bez nogi. Nie ma mowy, tego munduru mu nie przepuści. Postanawia policzyć się z nim sama. Okazuje się jednak, że facet bez nogi został zamordowany, a ona sama jest pierwszą podejrzaną. Nie pozostaje jej nic innego, jak chwycić rączkę wiernego wózka zakupowego i rozpocząć własne śledztwo.
Warszawskie bandziory, strzeżcie się! Nadchodzi Zofia Wilkońska, postrach klubów seniora!
Satyryczna komedia kryminalna napisana przez Jacka Galińskiego może budzić u czytelników różne skojarzenia i refleksje. Jest pełna humorystycznych scen, ale trzeba mieć specyficzne poczucie humoru, żeby je wszystkie zrozumieć. Ma ironiczny, trochę wręcz groteskowy charakter, ale czyta się ją bardzo dobrze. Autor postawił przy tym na pierwszoosobową narrację zrzędliwej emerytki, która chce właściwie tylko spokoju i sposobu na zabijanie nudy.
Starsza pani rusza w bój. Bo starszej pani ktoś zalazł za skórę i nawet nie wyobraża sobie, jak ogromny popełnił błąd. A starsza pani jest bardzo groźna! Tak w skrócie można by opisać babciną wendetę, którą podejmuje główna bohaterka książki „Kółko się pani urwało” Jacka Galińskiego. Zofia Wilkońska, bo takie jej miano, miła dla nikogo być nie musi i nie chce – w tym wieku o niewiele trzeba już dbać. O zdrowie tak, ale o pozory i o to, co wypada, już na pewno nie. Jest bardzo bezpośrednia i bezpardonowa w starciu z życiowymi trudnościami, a gdy ktoś staje jej na drodze... Wtedy strach się bać! Ten nieopatrzny błąd popełniają złodzieje, którzy włamują się do jej mieszkania i kradną co się da. Pieniądze czy biżuterię Zofia Wilkońska może jeszcze jakoś by zniosła. Ale nie sprofanowanie najcenniejszej pamiątki po mężu w postaci galowego munduru. Tego Zofia Wilkońska nie wybaczy, więc gdy wszystkie tropy zaczynają prowadzić do sąsiada z góry, ta przysięga, że mu nie przepuści… „Kółko się pani urwało” to dynamiczna, barwna opowieść, pełna humoru i niebanalnych rozwiązań. Charakterek emerytowanej nauczycielki w połączeniu z niemrawo toczącym się śledztwem to gwarancja doskonałej zabawy. Obśmiejemy tu wszystkie stereotypy dotyczące starości, zmierzymy ze społecznymi problemami, a potem z wypiekami na twarzy przez każdą sekundę słuchania audiobooka będziemy kibicować emerytce z kryminalnym zacięciem. Dzięki wartkiej akcji i bezkompromisowej Zofii, która trzęsie swoim półświatkiem, nie sposób nie parsknąć śmiechem nad szalonymi przygodami i nie przyznać racji piosence, wykonywanej niegdyś przez Kabaret Starszych Panów o tym, że „Wesołe jest życie staruszka…”.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-6862-9 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Życie jest jak promocja na kurczaka w markecie. Niby atrakcyjne, ale potrafi zakończyć się w najmniej oczekiwanym momencie. Tak właśnie było tego dnia. Gdy dojechałam do sklepu, nie było już śladu promocji, ale o tym to już nie byli łaskawi poinformować w gazetce reklamowej. Oszuści. Daleka wyprawa do sklepu okazała się nieudana i musiałam obejść się smakiem. Ruszyłam więc w stronę tramwaju. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko spróbować za tydzień.
– Zaraz pani kółko odpadnie – powiedział młody człowiek, spoglądając na mój wózek zakupowy.
– A odczep się pan, do cholery! – rzuciłam od niechcenia. – Nostradamus się znalazł.
Uwaga o wózku była dalece niestosowna. Co prawda miał swoje lata, ale sprawował się doskonale. Nigdzie się bez niego nie ruszałam. Jeżeli kółko miałoby odpaść, zwiastowałoby to już chyba tylko koniec świata. Poza tym co to za zwyczaje? Zaczepiać nieznajomych na ulicy i wtrącać się w nie swoje sprawy!
Tramwaj podjechał na przystanek. Chwyciłam poręcz i wciągnęłam się po schodkach. Chore biodro odezwało się po kilku dniach spokoju. W moim wieku nie można takich bólów lekceważyć. Ja o siebie dbam i dlatego zapisałam się na badania. Przez tydzień wstawałam o czwartej rano, żeby zarejestrować się do ortopedy. Aż w końcu się udało. Był to jeden z moich większych sukcesów ostatnio. Dobre dwusetne miejsce w kolejce do operacji z terminem za cztery lata.
Wagon był prawie pusty, więc nie przeszkadzając nikomu, usiadłam sobie cichutko, jak przystało na starszą panią. Tramwaj raz kołysał się łagodnie, to znowu rzucał na boki niczym rozjuszony byk na rodeo. Z łatwością można było rozbić sobie głowę na dawno nieremontowanym odcinku torów. Pogoda niby ładna, ale słońce tak świeciło w oczy, że nie można było patrzeć, co ludzie robią na ulicy.
Rozejrzałam się wśród pasażerów, ale nie znalazłam nikogo godnego uwagi. Nagle poczułam niezbyt ładny zapach męskiego potu. Odwróciłam się. Para dzieciaków koło trzydziestki.
Podkręciłam aparat słuchowy na maks. Dostałam go od syna. Z poprzedniego byłam bardziej zadowolona, ale teraz podobno elektroniki już się nie naprawia, tylko kupuje nowe urządzenia. Nawet jak na moje niewysokie wymagania ten nowy aparat sprawował się fatalnie. Znając mojego syna, postanowił na nim zaoszczędzić. Praktycznie nic nie było słychać z tego, co działo się na drugim końcu tramwaju.
– Gapiłeś się na jej cycki, widziałam – powiedziała do niego, niby to obrażając się, niby to prowokując do tego, żeby ją przepraszał.
– A nawet jak się gapiłem, to co? – burknął.
Był w miarę wysoki, ale z brzuchem. Ostrzyżony na krótko. Wymięta koszulka, krótkie spodenki i sportowe buty. Ona: wszystko na wierzchu. Za krótka koszulka, a na tyłku to nawet nie spodenki, tylko coś jakby majtki. Jednym słowem: kwiat narodu.
– Moje ci się już nie podobają?
– Są spoko.
– Dzięki.
– Przestań już gadać, bo łeb mi pęknie – uciął.
– Przepraszam.
Przysunęła się do niego. On objął ją od niechcenia. Gębę wykrzywił tak, że każdy by się domyślił, że mu na niej nie zależy.
– Kochasz mnie?
– No przecież.
– Jak bardzo?
– Tak, kurwa, bardzo, że ja pierdolę.
Szkoda, że musiałam już wstać, ale nie chciałam przegapić swojego przystanku. Dzień wcześniej tak zrobiłam i musiałam iść potworny kawał drogi po starym, rozwalonym chodniku. Przez takie właśnie chodniki ludziom psują się wózki. Niektórym nawet urywają się kółka.
Ale ty głupia jesteś, dziewczyno – pomyślałam, podchodząc do drzwi. Tyle razy spotykałam tę parę. Zawsze na kacu lub po pijaku. On obmacywał wszystkie dziewczyny, a ona udawała, że tego nie widzi.
– Głupia.
– Słucham? – spytała, spojrzawszy na mnie zaskoczona.
Niemożliwe, że to powiedziałam. Nie wiedziałam, co zrobić. Złapałam się mocniej poręczy. Chciałam zbiec po schodkach tramwaju, ale drzwi jeszcze były zamknięte. Wzięłam głębszy oddech i wyrzuciłam to z siebie:
– Jak możesz być taka głupia? Przecież on tę Marzenkę już w zeszłym tygodniu przeleciał – powiedziałam, przytrzymując się poręczy. – Szanuj się, dziewczyno. Nie możesz pozwalać się tak traktować.
– O czym ona mówi? Znacie się? – spytała tego swojego Don Juana ze złamanym nosem.
– Pierwszy raz na oczy widzę. Pierdoli od rzeczy.
– To skąd wie, jak Marzenka ma na imię?
Drzwi się otworzyły i powinnam była czym prędzej uciec, ale chciałam choć przez chwilę popatrzeć, jak głupkowaty uśmieszek znika mu z gęby. Trwało to kilka sekund. Przemyślał swoje zachowanie. Zastanowił się nad sobą głęboko.
– Spieprzaj, stara – warknął.
– Kto? Ja? – spytałam zaskoczona. – Przecież sam opowiadałeś kolegom, jak tę Marzenkę trzy razy z każdej strony pukałeś.
Dziewczyna się rozpłakała. Nie powinnam była tego mówić.
Wtedy on, wściekły, obmacał się po kieszeniach, jakby szukał czegoś. Przestraszyłam się, że wyciągnie nóż. Może nawet miał zamiar to zrobić, ale w kieszeni znalazł tylko długopis. Popatrzył na niego z niedowierzaniem, ale skoro zdecydował się mi grozić, nie wycofywał się. Wymierzył długopis w moją stronę.
– Mógłbym cię zabić – wycedził przez zęby, po czym spojrzał na swój oręż. – Tym długopisem.
– Phi – skwitowałam. – Też mi coś. Widzieliście, ludzie?
Nikt się nie obejrzał. Niepotrzebnie się narażałam. Uciekać i nigdy więcej nie popełnić podobnego błędu. Tramwaj zatrzymał się na kolejnym przystanku i drzwi się otworzyły. Na szczęście. Odwróciłam się i ruszyłam schodami do wyjścia. Już nawet zapomniałam o bolącym biodrze. Nie dla mnie takie ekscesy. Trzeba być jak mysz. Siedzieć spokojnie w kącie i nie wychylać się, aż minie zagrożenie. Muszę to sobie dobrze zapamiętać. Wszyscy tak robią i dobrze na tym wychodzą.
Drzwi zamknęły się zaraz po tym, jak stanęłam na chodniku. Odetchnęłam. Widziałam jeszcze przez chwilę, jak wracał ją przepraszać. No ale przecież ona była głupia. Przebaczy mu, a on znowu zacznie swoje.
Ruszyłam do domu. Kolejny raz miałam do przejścia dłuższą drogę. Nie uszłam jednak daleko. Stało się. Kółko mojego wózka potoczyło się po chodniku, zrobiło kilka efektownych piruetów i zatrzymało się obok krawężnika. A tak się ten wózek dobrze sprawował! Jeszcze dzisiaj go chwaliłam. Cholerny szmelc kupiony za nieduże pieniądze od pyzatego handlarza na bazarze. „Będzie pani służył wieki” – zapewniał, wykrzywiając nalaną gębę w nieznośnym uśmiechu. A ja kupiłam. Co niby innego miałam zrobić? Na plecach targać zakupy z drugiego końca miasta? Matko jedyna, jak ja teraz dojdę do domu? Jeszcze przystanek przejechałam przez tego niedomytego cyckowego Don Juana.
Przywiązałam kółko sznurkiem od rzodkiewek. Nie obracało się, ale wózek przynajmniej nie szorował po ziemi. Jak ja się umęczyłam na tym cholernym słońcu! Pot spływał mi po twarzy i nie tylko. Mimo że jak na moje lata byłam bardzo sprawna – tak przynajmniej twierdziła instruktorka aerobiku w dzielnicowym klubie seniora – to styrałam się strasznie.
Niedaleko naszej kamienicy zobaczyłam jednego z lokalnych pijaczków. Wyprowadzał swojego karykaturalnego pieska na nieduży trawnik. Przeważnie stało tam ich dwóch na tak zwanym papierosku. On i facet bez lewej nogi, który mieszka na moim piętrze. Amputowali mu ją kilka lat temu. Wśród niewtajemniczonych wzbudzał współczucie. Starszy pan bez nogi – smutny widok. Ci jednak, którzy mieli jakąkolwiek styczność z alkoholizmem, wiedzieli, że zwężenie naczyń prowadzące do całkowitego zaniku krążenia i obumierania tkanek to bezpośredni skutek choroby alkoholowej. Zasłużył sobie.
W każdym razie tego przedpołudnia byłam zmęczona do tego stopnia, że mijając człowieka, który ukłonił się nisko, mówiąc „dzień dobry”, odpowiedziałam tylko „zdawkowo”:
– No proszę. Widzi pan starszą schorowaną osobę męczącą się z zepsutym wózeczkiem i jedyne, co potrafi pan powiedzieć, to „dzień dobry”? Nie oczekuję przecież, że wniesie mi pan zakupy po schodach albo choćby otworzy drzwi, ale żeby okazał pan choć trochę współczucia i zrozumienia… – Pokręciłam głową na znak dezaprobaty. – Wstyd, proszę pana. Wstyd.
Spojrzał tylko zdziwiony, a przecież widział mnie z daleka. Powinien się zorientować, w jak trudnej byłam sytuacji. Mógł się domyślić, jak ciężko ciągnie się wózek wypełniony zakupami, w którym jedno kółko się nie obraca.
Nasza kamienica mieściła się na starej Woli. Tak mówili na tę okolicę, chociaż ze starej zabudowy została już tylko nasza ulica. Wokół powyrastały przeszklone biurowce. Mnie się te zmiany nawet podobały. Było ładniej. Nowe budynki nie były brudne i nie śmierdziały. Nie wiedziałam tylko, do czego służyły. Nie było w nich sklepów ani zakładów rzemieślniczych. Raz weszłam do jednego. Tak tylko, żeby zobaczyć, co jest w środku. Okazało się, że nic. Tylko windy. Masa ludzi szła sznurkiem jeden za drugim i upychała się w tych windach. Naprawdę bardzo dużo ludzi, a wszyscy niezwykle eleganccy.
– Tam są tylko firmy, proszę pani – powiedział jeden sympatycznie wyglądający pan w czarnym mundurze.
Dlatego właśnie na zakupy trzeba było jeździć coraz dalej i dalej, a nowych, wysokich budynków było coraz więcej i więcej.
Przez to, że nasza ulica jeszcze została taka jak dawniej, utrzymało się na niej trochę zieleni. Także szewc i szklarz. Jedne z ostatnich tak starych zakładów po tej stronie Warszawy.
Przeszłam przez cuchnącą kilkudniowym moczem bramę i ruszyłam do windy. Nasza winda też często śmierdziała: wódką, papierosami, zdarzało się także, że któryś z psów nasmrodził. Tym razem miałam szczęście. Tylko zatęchłe powietrze. Dało się wytrzymać. Winda jeździła bardzo powoli i średnio raz w miesiącu się zacinała. Potrzebowała zapewne generalnego remontu, ale nie trzeba być Balcerowiczem, żeby wiedzieć, że to wymagałoby gigantycznych pieniędzy. Tysiąca złotych albo i więcej. Może tysiąca stu. Kogo byłoby stać na takie wydatki? Póki co był jeden uczynny, choć niezbyt zdolny człowiek ze spółdzielni, który co jakiś czas naprawiał tę naszą windę, tak żeby przynajmniej jeździła.
Ucieszyłam się na myśl o domu. Wyjęłam klucze. Zamyślona chciałam włożyć klucz do zamka, ale zorientowałam się, że nie było moich drzwi. Przez chwilę pomyślałam, że koleżanka z dzielnicowego klubu seniora miała rację na temat telenowel robiących dziury w mózgu. Cofnęłam się o krok i rozejrzałam. Nie pomyliłam piętra jak tydzień temu, kiedy próbowałam otworzyć kluczem drzwi sąsiadki z drugiego. Nie było moich drzwi, a z korytarza widać było wnętrze mieszkania. Bardzo dziwny widok. Jakby zaczynało się już na klatce schodowej.
Matko jedyna, co ja teraz pocznę? Kto mógł mi to zrobić? Jak ja sobie poradzę? Zakryłam ręką usta i patrzyłam przerażona. W głowie mi się to nie mieściło. Skąd wezmę takie dobre drzwi? Solidne, z czterema zamkami i wizjerem obejmującym całą klatkę schodową.
Po chwili osłupienia ruszyłam przed siebie. Na szczęście drzwi nie zostały skradzione. Odnalazły się w mieszkaniu, oparte o ścianę.
Porozwalane rzeczy w domu mówiły wszystko. Włamanie. Zrobiło mi się gorąco. Dlaczego ja? Za co mnie to spotkało? Chciałam wrócić, wyjść z windy jeszcze raz i żeby to wszystko okazało się nieprawdą. Tyle mieszkań w naszej kamienicy, a jakiś bandyta wybrał właśnie moje.
Nie wiedziałam, czy wchodzić do środka. Złodziej mógł nadal tam być. Przyłapany na gorącym uczynku mógł zareagować nerwowo. Obrzucony najgorszymi, niechrześcijańskimi obelgami straciłby na pewno sporo animuszu. Ale nie oszukujmy się, z moim ciśnieniem i bólem w biodrze nie byłabym w stanie sprostać mu w fizycznej konfrontacji. Może jeszcze pięć lat temu...
Ruszyłam w głąb mieszkania najostrożniej, jak to tylko możliwe. Stary parkiet zaskrzypiał, zdradzając mnie już przy pierwszym kroku. Mimo to szłam dalej. Przyczajona i czujna, skanowałam otoczenie niczym dziki kot. Powłóczący dziś nieco lewą nogą. Dziki kot ze sporym nadciśnieniem, ale też z jeszcze większą determinacją do obrony własnego terytorium stanowiącego czterdzieści dwa metry kwadratowe plus piwnica.
Oparte o ścianę drzwi wejściowe były zdemolowane. Zawiasy wisiały na śrubach, zamki były wyłamane. Wszystkie cztery, mimo że takie solidne. Jedno spore pęknięcie wskazywało na dużą siłę uderzenia. Do ich sforsowania musieli użyć czołgu. Szafa i lustro nienaruszone. Szuflada toaletki rzucona na podłogę, a jej zawartość rozsypana. Klucze, paragony, śrubokręt, zapałki. Zajrzałam ostrożnie do salonu. Nikogo. Tam też bałagan. Półki, szafki i szuflady otwarte. Zawartość na podłodze. Książki, ubrania, dokumenty. Podobnie w kuchni i łazience.
Weszłam do sypialni i natychmiast przeszła mi dziwna i trochę chora fascynacja nową sytuacją. Na podłodze leżał sponiewierany – zmięty i może nawet zdeptany! – mundur galowy Henryka. Wszelkie granice zostały przekroczone. Zrobiło mi się słabo. Musiałam się podeprzeć. Jaki bydlak mógł to zrobić? Jaka bezduszna menda mogła dopuścić się sprofanowania mojej najświętszej pamiątki po mężu? Żyć mi się odechciało.
Usiadłam na łóżku. Było mi wszystko jedno. Złodziej mógł wyjść z szafy i zadźgać mnie nożem albo udusić. Przez lata ten mundur wisiał na stojaku krawieckim. Tak prezentował się najlepiej. A może zostawiłam go tak dlatego, że przechodząc przez przedpokój, przez ułamek sekundy miałam wrażenie, że to Henryk? Że wrócił i stoi, patrząc w okno, tak jak miał w zwyczaju. Często tak robił. Denerwowało mnie to wtedy, teraz dałabym wszystko, żeby móc choć przez chwilę go widzieć.
Ogarnęła mnie potworna bezradność. Coś mi zostało odebrane i nie chodziło o przedmioty. Zostało mi odebrane moje bezpieczne, intymne i własne miejsce. Dom, w którym czułam się u siebie, który należał tylko do mnie, który mieścił moje wspomnienia, uczucia i wszystko, co najcenniejsze. Ktoś do niego wtargnął. Bez mojej zgody dotykał rzeczy, których nawet ja nie zawsze mam odwagę dotykać. Zbezcześcił moje pamiątki. Sprowadził je do poziomu zwykłych, bezwartościowych przedmiotów. Kartek papieru, metalowych figurek. Obdarł mój dom z duszy. Poniżył i zgwałcił pamięć o moich bliskich, która żyła w tym domu. Odebrał mi to wszystko.
Po chwili smutek ustąpił wzburzeniu. Wstałam i wróciłam do przedpokoju. Podniosłam kółko, które ostatecznie oderwało się od wózka, i cisnęłam nim z całej siły.
– Kurwa mać! – wrzasnęłam. Trafiłam w lustro, które pękło na kilka części. Co to za świat, w którym nie ma już żadnej świętości? – Dosyć tego! Nie zgadzam się! Nie pozwalam!
Wyjęłam telefon i wybrałam numer. Nie było czasu do stracenia. Postanowiłam działać. Dorwać gada i wymierzyć sprawiedliwość. Dosyć z uległością, wycofywaniem się, siedzeniem po cichu w kącie. Koniec.
– Halo – zaczęłam rozmowę telefoniczną.
– Starszy posterunkowy Michał Sobieszczański. W czym mogę pani pomóc? – spytał jakiś młodzieniec.
Zupełnie zbił mnie z tropu tym pytaniem. Pomoc jak najbardziej była mi potrzebna.
– Hmm... A silny pan jest?
– To żart? Jeżeli tak, to proszę się natychmiast rozłączyć.
– Oczywiście, że nie, ale skoro oferuje pan pomoc, to przydałoby się wstawić z powrotem moje drzwi wejściowe. Widzi pan, te są w okropnym stanie. Ktoś musiał być silny jak zwierzę, żeby aż cztery zamki wyłamać. Wyobraża sobie pan?
– Miało miejsce włamanie?
– Oczywiście, a myśli pan, że po co dzwonię?
– Proszę powiedzieć konkretnie, co się stało. Mamy sporo pracy. Słucham.
– Przecież to pan zbacza z tematu, a potem mnie pogania. Jeżeli taki pan zajęty, to niech pan w końcu przyjmie zgłoszenie i weźmie się do roboty. Przecież mnie okradziono. Złodziej może jeszcze być blisko. Przydałoby się go złapać, prawda?
– Rozumiem, że nastąpiła kradzież?
– Matko jedyna, a co innego? Przecież nie gwałt! W moim wieku. Na Boga.
– Gdzie pani mieszka?
– Miedziana 10, mieszkania 4. Zapisał pan?
– Przyślemy kogoś.
– No to dziękuję panu bardzo. Miło z pana strony. I przepraszam, że przeszkodziłam panu w pracy, skoro taki pan zajęty.
– To wszystko?
– Tak, to wszystko. Nie mam więcej mieszkań do okradzenia. Do widzenia.
Właśnie dotarło do mnie, dlaczego miałam wrażenie, że złodziej był jeszcze w mieszkaniu. Cuchnąca woń przetrawionego dymu papierosowego. Wyraźny smród, którego w moim mieszkaniu nigdy wcześniej nie było i być nie mogło.
Pobiegłam do salonu. Pudełko po butach schowane w szafce z pościelą zostało odnalezione i splądrowane. Widać złodziej nie był taki głupi, skoro je odnalazł. Przeszukałam książki. Ani śladu pieniędzy. Niech to szlag. Odłożyłam niezłą sumkę na przyszłość mojego wnuka. Całe dwa tysiące dwieście złotych przepadło. Ileż ten rzezimieszek mógł sobie za to nakupować! Lepiej nie myśleć. Za takie pieniądze to i samochód można sobie kupić. Nie najnowszy, ale zawsze. Zniknęły też dokumenty Henryka. Niedobrze. Nie zaglądałam do nich od lat, ale miałam zamiar zrobić z nimi porządek.
Nagle usłyszałam czyjeś kroki. Zamarłam. W ułamku sekundy przed oczami przewinęły mi się te wszystkie niezbyt mądre filmy, w których ofiara jak ta głupia pcha się pod nóż swojego oprawcy.
– Coś się stało? – zapytał sąsiad z naprzeciwka.
Odetchnęłam. Na nazwisko miał Podgórski, ale nazywali go Golum. Podobno to imię postaci z jakiegoś filmu. Pewnie młodzieżowego, bo młodzieżowych to ja nie oglądałam, a filmy bardzo lubię i podobają mi się takie porównania do filmowych bohaterów. Dlatego i ja nazywałam go Golumem. Uważam, że to ładne imię. Sama jestem podobna do jednej aktorki – Danuty Szaflarskiej. Nie tylko ja tak twierdzę. Dwie albo nawet trzy osoby mi już tak mówiły. Niestety ona już nie żyje. Niestety, bo póki żyła, mogłam się za nią podawać. W klubie seniora, gdzie sporo osób słabo widzi, uchodziłam za gwiazdę. Szczerze mówiąc, jestem od niej wyższa i szczuplejsza. Głównie dlatego, że mało jem. Nie z dbałości o linię, tylko z powodu niezbyt wysokiej emerytury. Nie przyznaję się synowi. Jeszcze by się martwił.
– Od kiedy to się wchodzi bez pukania? – spytałam.
– Po pierwsze, nie wszedłem, tylko stoję w progu, a po drugie, nie ma w co zapukać.
– Nic się nie stało. Nie pańska sprawa. Remontuje się.
Wzruszył ramionami i odszedł.
Co tu zrobić? Może jednak zadzwonić do syna, ale on zawsze taki zajęty. Martwiłby się o mnie, a tyle ma na głowie: dziecko, praca. Poza tym nie ma co się oszukiwać. Taki trochę pierdołowaty ten mój syn. Jak on miałby mi pomóc choćby z tymi drzwiami, skoro nie uprawia w ogóle żadnej aktywności fizycznej? Tłusty taki się zrobił, pyzaty na twarzy, brzuch mu wisi. Oczywiście stres, nadmiar obowiązków – ja to wszystko rozumiem, ale kiedy go poprosiłam, żeby mi kran zmienił w łazience, to trzy razy przyjeżdżał, a to klucza nie miał odpowiedniego, a to uszczelkę urwał, a mnie tłumaczył, że to nie takie proste do zrobienia. Tymczasem jak w sklepie ten kran kupowałam, to wyraźnie mi powiedzieli, że każdy głupi będzie w stanie go zamontować.
Szlag mnie trafiał. Nie dosyć, że mnie jakiś bydlak okradł, to jeszcze mi mieszkanie zasmrodził. Otworzyłam okno, bo aż mi się niedobrze zrobiło, a musiałam przecież ugotować zupę. Taki miałam plan. Po to jechałam do tego cholernego sklepu. Może jakbym nie pojechała, to bydlak by mnie nie okradł. Trudno. Stało się. Nie miałam zamiaru umrzeć z głodu, a ostatni raz jadłam rano. Jedno jajko na twardo jak co dzień. Do tego niezbyt świeże pieczywo, bo takie jest i dobre, i tanie. Nie ma się co dziwić, że byłam potwornie głodna. A jak człowiek głodny, to nie myśli. Wzięłam więc ten swój cholerny wózeczek i wypakowałam w kuchni. Sporo ładnych warzywek udało mi się tanio kupić. Pomidorki trochę poobijane, ale za to w bardzo okazyjnej cenie. Jak się ugotuje, to przecież żadna różnica. Wstawiłam wodę i zaczęłam siekać.
– Nie potrzebuje pani pomocy?
– Matko! Chce mnie pan wykończyć? – Golum przestraszył mnie po raz drugi. – Co pan tu robi? Proszę natychmiast wyjść.
– Widzę, że było u pani włamanie.
– Ale pan spostrzegawczy. Do teleturnieju niech się pan zgłosi.
– Dzwoniła pani na policję?
Spojrzałam na niego, mrużąc oczy. Nóż śmigał, tnąc warzywa na kawałeczki.
– Zobaczę, czy da się coś zrobić z tymi drzwiami.
– To bierz się pan do roboty. Na cholerę pan tak stoi i gada?
– Słucham?
– Powiedziałam, że dobrze, że pan taki chętny do pomocy, albo jakoś tak...
– Cieszę się – odpowiedział, stojąc i patrząc na mnie.
– Dosyć tych uprzejmości. Samo się nie zrobi. A już na pewno nie od stania i gadania.
Poszedł. Po chwili usłyszałam głośne jęki. Przerwałam siekanie i wyjrzałam do przedpokoju. Stał rozkraczony, a drzwi, które zapewne zamierzał podnieść i zawiesić na zawiasach, przygniatały go do ściany.
– Może mi pani pomóc? – zapytał, z trudem wydobywając z siebie głos.
Stałam z ziemniakiem i nożem w rękach i patrzyłam, jak nieudolnie próbował się wydostać spod drzwi.
– Niech pan coś zrobi, bo się pan przecież udusi – stwierdziłam. – Nogą niech pan pchnie i uwolni głowę.
– Tak pani sądzi? – spytał słabnącym głosem.
– Oczywiście. Śmiało. Ja tu patrzę i powiem, jak panu idzie.
– A nie mogłaby pani też trochę… – urwał nagle, z trudem łapiąc oddech.
– Co pan mówi? Głośniej, bo nie rozumiem... Niech się pan tak nie grzebie. Przecież te drzwi pana uduszą.
Zebrał się w sobie i resztką siły pchnął drzwi nogą. Ruszyły się o dobrych kilka centymetrów. Niewiele, ale wyraźnie przestały go miażdżyć, bo odzyskał naturalny kolor twarzy i zaczął głośno oddychać.
– No, to jak już pan się wydostał, to ja wracam do swojej roboty – powiedziałam, wycofując się do kuchni. – Jakby co, to niech pan woła. Pomogę.
Co też stało się z tymi mężczyznami? Proponują pomoc, a zaraz potem sami jej potrzebują. Gdybym nie była akurat zajęta, to sama bym sobie te drzwi zawiesiła. Bez użalania się nad sobą. Wstyd.
Wróciłam do gotowania. Woda już zawrzała, więc wrzuciłam kostkę rosołową, bo przecież kurczaka nie dostałam, i kontynuowałam siekanie.
BAM! Dobiegł mnie odgłos z przedpokoju.
– Ojojoj! – zawył Golum.
– Co pan tam wyprawia? – spytałam. – Chce mi pan jeszcze bardziej drzwi rozwalić?
Nie odpowiedział, a to nieuprzejmie. Zajęłam się zupą. Wyszłam do niego dopiero, gdy usłyszałam, że z kimś gada. To był policjant. Nareszcie się pojawił.
– To ja dzwoniłam. W końcu pan przyjechał. Ile można czekać?
– Bardzo mi miło. Starszy posterunkowy Michał Sobieszczański – powiedział, podając mi rękę.
Nie był podobny do żadnego aktora, a to kłopot, bo trudno zapamiętać takie skomplikowane nazwisko. Zapomniałam je zaraz po tym, jak je usłyszałam. Mimo że ani trochę nie przypominał sprytnego i przystojnego porucznika, postanowiłam dać mu szansę i nazwałam go Borewicz.
Uścisnęłam jego rękę. Okazała się wiotka. Nie lubię takich.
– Niech się pan łaskawie bierze do roboty, bo muszę jak najszybciej odzyskać swoje rzeczy. Dobrze byłoby dorwać gagatka, zanim zamkną blaszak, bo widzi pan chyba, że będę musiała kupić nowe zamki.
– Muszę pani powiedzieć – zaczął niezbyt przekonująco Borewicz – że niestety wykrywalność w tego typu sprawach nie jest zbyt wysoka. To znaczy zrobimy, co w naszej mocy…
– Jak to niezbyt wysoka? Jaka wykrywalność? Co pan mi chce powiedzieć?
– To ja już sobie pójdę – stwierdził Golum. – Drzwi jako tako, ale się trzymają.
– Trzymają się? – spytałam, patrząc krytycznie na to, co zrobił. – Do dupy robota. Jest gorzej, niż było. I to zdecydowanie.
Złapałam go za rękaw koszuli i przytrzymałam. Spojrzał na mnie przestraszony wielkimi ślepiami.
– Nigdzie pan nie idzie. Będzie pan świadkiem – dodałam.
– Wbrew pozorom to są dosyć trudne sprawy, mamy ich dużo, ludzi mało, no i są priorytety – kontynuował policjant.
– Mnie to nie interesuje. Po co pan mi to w ogóle mówi? Ja chcę odzyskać swoje rzeczy. Proszę ściągnąć tych, jak im tam… techników, psa, prokuratora i szukać, węszyć, tropić!
– Droga pani. Niestety, ale nie mamy takich środków. Bardzo bym chciał…
– Może mnie pani już puścić? – spytał Golum, wykrzywiając twarz w grymasie bólu.
Faktycznie uścisk mam mocny. Jak każdy, kto podróżuje komunikacją miejską.
– Słuchaj pan… – mówiąc to, wepchnęłam Borewicza do mieszkania. Zaraz za nim Goluma, a następnie zamknęłam za nami licho zamontowane drzwi. – Nikogo stąd nie wypuszczę, dopóki szanowny pan policjant nie znajdzie śladów włamywacza.
– Droga pani, to tak nie działa – oponował.
– Ja mam czas. Mogę tu pana trzymać dowolnie długo. Proszę bardzo. Jest miejsce zbrodni. Niech pan pokaże, co pan potrafi. Czy ja mam panu pokazać, jak się to robi?
Policjant westchnął ciężko i przewrócił oczami. Golum nie protestował. Póki co był zadowolony, że zwolniłam uścisk i krew ponownie zaczęła docierać do jego dłoni.
– Niepotrzebnie się pani unosi. Zrobię wszystko, żeby ustalić i ująć sprawcę – stwierdził Borewicz. – Chcę tylko, żeby była pani świadoma, że bardzo trudno jest w tego rodzaju zdarzeniach odzyskać skradzione mienie, a już na pewno nie jest to możliwe w trakcie jednego dnia.
– Dobrze, dobrze, bierz się pan do roboty, bo przez to wasze gadulstwo to mi zupa wykipi – powiedziałam, wracając do kuchni. – A pan go pilnuje – nakazałam Golumowi.
Spojrzałam groźnie na obu. Zrozumieli, że to nie żarty.
Zupa zapowiadała się nieźle. Chociaż za późno wrzuciłam ziemniaczki. Musiałam teraz zdecydować, czy pozwolić, żeby były niedogotowane, czy jednak potrzymać zupę dłużej na ogniu, ryzykując z kolei rozgotowanie kapusty.
– Proszę powiedzieć, co zginęło – zaczął policjant, biorąc się w końcu do swojej pracy.
– Spora suma pieniędzy, ważne papiery i trochę biżuterii. Telewizor zostawili, bo zepsuty. Zabiję drania, jak go dorwę.
– Proszę się uspokoić. Nie wolno mówić takich rzeczy. To są groźby karalne.
Spojrzałam na niego i przemilczałam tę niegrzeczną uwagę.
– O której godzinie wyszła pani z domu? – drążył.
– Dzisiaj?
– Tak, dzisiaj. Zakładam, że wczoraj wszystko w mieszkaniu było jeszcze w porządku.
– Brawo. Zgadł pan. Wyszłam przed dziewiątą, żeby być na otwarcie tego nowego sklepu cztery przystanki stąd. Mamią ludzi bajecznymi obietnicami, a potem okazuje się, że kurczaka dawno już nie ma. Wie pan chyba, jak to jest. Gdyby chcieć robić zakupy w normalnych cenach, to wiadomo, że nikogo nie byłoby na to stać…
– O której godzinie wróciła pani do domu?
– Niedawno. Widzę, że pan jest raczej mrukiem. To znaczy nie porozmawia się z panem jak z normalnym człowiekiem.
– Która mogła być godzina?
– Koło jedenastej – wtrącił się niespodziewanie Golum.
– A pan jest mężem? – spytał go policjant.
– Ja? Nie! – zaperzył się.
– No co pan, do jasnej cholery? – zwróciłam się do Borewicza. – Ja z nim? Jak pan mógł w ogóle coś takiego pomyśleć?
Spojrzałam na tego biedaka, Goluma. Prawie żadnego włosa na głowie. Żeby chociaż był całkiem łysy, ale nie. Ta resztka włosów, która mu została, gdzieniegdzie tworzyła takie żałośnie wyglądające kępki na kształt bolesnego wspomnienia dawnej bujności. Twarz blada, świecąca, z wielkimi niebieskimi ślepiami. Pochylony w koszulinie i wiszących na chudym tyłku dresowych spodniach. Żadnych widocznych zalet, jak Boga kocham. Jak można było nazwać tego człowieka od postaci filmowej? Pewnie ten filmowy Golum to heros, przystojniak, wysoki, silny, o bujnej czuprynie. A ten nasz? Łysa pokraka z Miedzianej 10.