Koło czasu. Tom 13. Bastiony mroku - ebook
Koło czasu. Tom 13. Bastiony mroku - ebook
Porównywany do Władcy pierścieni monumentalny cykl fantasy, który pokochało ponad 40 milionówczytelników na całym świecie
Świat nieuchronnie zmierza ku Tarmon Gai'don, Ostatniej Bitwie. Na północy rozpoczyna się ofensywa armii Cienia, hordom trolloków dowodzonych przez Myrddraale przeciwstawiają się, wciąż rozproszone, siły Światłości. Choć Rand al'Thor, Smok Odrodzony, przeżył duchowy przełom, który zwiastuje nadzieję dla świata, wciąż ma przed sobą ogromną pracę do wykonania: militarną i polityczną.
Egwene al'Vere zabiega o wielki sojusz królestw, Mat Cauthon staje wreszcie twarzą w twarz z prześladującym go gholam, a armia Perrina Aybary rośnie w siłę, choć on sam musi się zmierzyć w Świecie Snów z tajemniczym mordercą wilków. Tymczasem na południu wciąż trwa ofensywa Seanchan, a ich Imperatorowa snuje własne plany. Wedle Proroctw wkrótce ma się wszystko rozstrzygnąć...
„Jedna z najlepszych książek w całym cyklu. Szybkie tempo akcji zwiastuje zbliżający się epicki finał jednej z najbardziej pasjonujących historii fantasy, jakie kiedykolwiek napisano”.
Fantasyliterature.com
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8335-378-4 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W owym nieszczęsnym czasie wystąpiłem u Wielkiego Pniaka. Z początku odmówiono mi zdecydowanie, lecz matka moja, Covril, podjęła starania na rzecz tego, aby dano mi szansę. Ostatecznie nigdy nie dowiedziałem się, co wpłynęło na zmianę jej nastawienia, ponieważ wcześniej opowiadała się zdecydowanie po stronie oponentów. W końcu wyszło na jaw, co się stało. Pamiętam, jak drżały mi ręce. Miałem być ostatnim z mówców, a skutkiem wcześniejszych przemówień większość słuchaczy zapewne podjęła już decyzję, aby przychylić się do propozycji otwarcia Księgi Tłumaczeń. Moje wystąpienie miało w ich oczach charakter wyłącznie suplementarny.
A ja z całą jasnością zdawałem sobie sprawę, że jeśli nie przemówię do ich serc, ludzkość zostanie zdana na samotną walkę z Cieniem. Uświadomiwszy to sobie, uspokoiłem się. Odnalazłem w sobie równowagę i chłodne zdecydowanie. Otworzyłem usta i zacząłem mówić.
ze Smoka Odrodzonego
pióra Loiala syna Arenta syna Halana,
ze stedding ShangtaiPROLOG
RÓŻNICE
Kopyta Mandarba wystukiwały znany rytm na spękanej ziemi — Lan Mandragoran jechał na spotkanie swojej śmierci. Suche powietrze drapało w gardle, ziemia pokryta była kryształkami soli wypoconymi z głębin. W oddali na północy majaczyły odległe formacje skalne, czerwone, skażone. Znak Ugoru — pokrywające wszystko ciemne porosty.
Trzymał się wyznaczonej marszruty: na wschód, równolegle do granicy Ugoru. Wciąż jeszcze nie opuścił obszaru Saldaei, gdzie zostawiła go żona, do ostatka naginając treść swej obietnicy, że zabierze go na Ziemie Graniczne. Takim to sposobem miał przed sobą naprawdę długą drogę. Z drogi tej zawrócił dwadzieścia lat temu, zgadzając się pójść za Moiraine. Jednak zawsze wiedział, że przyjdzie mu na nią powrócić. Świadectwem tej nieodwołalnej decyzji było to, że nosił imię ojców, miecz przy boku i hadori na czole.
Skaliste tereny północnej Saldaei, które właśnie przemierzał, nosiły nazwę Płaskowyżu Proska i stanowiły dla podróżnych prawdziwe wyzwanie. W ponurym krajobrazie nic nie rosło. Wiejący z północy wiatr niósł ze sobą wstrętny odór. Jakby tchnął z gorącego trzęsawiska pełnego trupów. Ciemne, nisko zwieszone nad głową niebo kłębiło się masą burzowych chmur.
„Och, ta kobieta” — pomyślał Lan, kręcąc głową. Jakże szybko Nynaeve nauczyła się mówić i myśleć niczym Aes Sedai. Spotkanie ze śmiercią nie robiło na nim wrażenia, jednak myśl, że tak bardzo się o niego bała… sprawiała ból. Wielki ból.
Od wielu dni nie spotkał nikogo na swej drodze. Saldaeańskie fortyfikacje położone były na południu, jednak otaczające go tereny przecinały tak liczne skalne wąwozy, że trollokom niełatwo byłoby poprowadzić przez nie zorganizowany atak; w związku z czym zazwyczaj ich szturmy szły przez okolice Maraton.
Niemniej nie był to bynajmniej dostateczny powód, aby zrezygnować z dalece posuniętej ostrożności. Tak blisko Ugoru ostrożność była koniecznością. Zauważył wzgórze, które na pierwszy rzut oka było znakomitym miejscem dla czatowników. Zatrzymał się na czas wystarczający, żeby zdobyć pewność, iż nie dostrzeże na nim nawet śladów niczyich poruszeń. Z dala ominął zagłębienie w terenie, na wypadek gdyby czekali tam w zasadzce. Nie wypuszczał łuku z dłoni. Dopiero nieco dalej na wschód będzie mógł zawrócić na terytorium Saldaei, a potem stosunkowo łatwo pokonać Kandor, korzystając z jego dobrych dróg. Później zaś…
Gdzieś na zboczu któregoś z pobliskich wzgórz zachrzęściły kamyki.
Lan wolno wydobył strzałę z kołczanu przytroczonego do siodła Mandarba. Skąd dobiegł ten odgłos?
„Z prawej” — odrzekł w myślach. Gdzieś od południa. Tam wznosiło się wzgórze. Ktoś szedł po jego przeciwległym zboczu.
Mandarb dalej szedł równym krokiem. Gdyby Lan zaczął teraz manewrować wierzchowcem, zmieniający się odgłos kopyt mógłby zaalarmować tamtych. W całkowitej ciszy uniósł łuk, czując, jak pod skórką rękawic z jelonka pocą mu się palce. Nasadził strzałę na cięciwę, naciągnął precyzyjnym ruchem, przyłożył brzechwę do policzka, wdychając jej woń. Dobre pióra, żywica.
Zza zbocza południowego wzgórza wyłoniła się jakaś postać. Na widok Lana tamten zamarł, lecz jego stary juczny koń o zwichrzonej grzywie szedł dalej, wymijając pana. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy zmusił go do tego sznur, łączący jego uzdę i trzymającą go dłoń.
Mężczyzna miał na sobie ziemistej barwy koszulę ozdobioną koronką i zakurzone spodnie. Lecz choć silnie zbudowany i z mieczem przy boku, nie sprawiał wrażenia groźnego. Po prawdzie, to wydawał się w odległy sposób znajomy.
— Lord Mandragoran! — zawołał tamten i szybko ruszył naprzód, ciągnąc za sobą konia. — Wreszcie cię odnalazłem. Wcześniej przyjąłem, że będziesz jechał drogą Kremera!
Lan opuścił łuk i zatrzymał Mandarba.
— Znam cię?
— Przywiozłem prowiant, mój panie! — Mężczyzna miał czarne włosy, jego skórę pokrywała ciemna opalenizna. Na pierwszy rzut oka typowy przedstawiciel Pograniczników. Niepomny na nic, wręcz radosny, szedł naprzód, ciągnąc mocnymi palcami za wodze uginającego się pod ciężarem jucznego konia. — Doszedłem do wniosku, że może ci zabraknąć jedzenia. Namiotów na wszelki wypadek spakowałem cztery. Wodę też mam. Paszę dla koni. I…
— Kim jesteś? — ostro rzucił Lan. — I skąd mnie znasz?
Tamten przystanął gwałtownie.
— Jestem Bulen, mój panie. Z Kandoru.
Z Kandoru…
We wspomnieniach Lana mignęła sylwetka chudego, niezgrabnego młodzieńca, natenczas łącznika. Z zaskoczeniem znalazł podobieństwo w twarzy do tamtego przed sobą.
— Bulen? Człowieku, to było dwadzieścia lat temu!
— Wiem, lordzie Mandragoranie. Lecz kiedy po pałacu rozeszło się słowo, że znowu wzniesiono sztandar Złotego Żurawia, od razu wiedziałem, że trzeba działać. Tymczasem dobrze nauczyłem się robić mieczem. Przybyłem pod twoje rozkazy i…
— Wieści o mojej wyprawie dotarły aż do samego Aesdaishar?
— Tak, mój panie. El’Nynaeve, rozumiesz, przybyła do nas. Powiedziała, cóżeś przedsięwziął. Pozostali też się zbierają, lecz ja wyjechałem pierwszy. Wiedziałem, że będziesz potrzebował zapasów.
„Żeby sczezła ta kobieta” — pomyślał Lan. I to ona najpierw kazała mu przysiąc, że nie odepchnie tych, którzy zechcą z nim pojechać. Cóż, jeśli ona mogła igrać z prawdą, on też może. Lan obiecał, że weźmie ze sobą wszystkich, którzy zechcą pojechać. A ten człowiek był pieszo. Tym samym mógł go odesłać. Kwestia nadzwyczaj subtelna, niemniej dwadzieścia lat w towarzystwie Aes Sedai nauczyło Lana, żeby zwracać uwagę na słowa.
— Wracaj do Aesdaishar — polecił tamtemu. — Powiedz im, że moja żona się myliła i wcale nie wzniosłem sztandaru Złotego Żurawia.
— Ależ…
— Nie potrzebuję cię, synu. Zmykaj. — Uściskiem kolan Lan pchnął Mandarba naprzód i spokojnie przejechał obok stojącego na drodze mężczyzny. Przez parę chwil wydawało mu się nawet, że jego rozkaz zostanie wysłuchany, choć sumienie już go gryzło z powodu potraktowania własnej przysięgi.
— Mój ojciec był Malkierczykiem — dobiegł go z tyłu głos Bulena.
Lan nie zatrzymał się.
— Zginął, kiedy miałem pięć lat! — wołał za nim Bulen. — O…żenił się z kobietą z Kandoru. Oboje zabili bandyci. Prawie ich nie pamiętam. Przypominam sobie tylko coś, co mi ojciec powiedział, a mianowicie, że któregoś dnia będziemy walczyć za Złotego Żurawia. To wszystko, co mi po nim zostało.
Lan nie potrafił się powstrzymać, żeby nie spojrzeć za siebie. Mandarb dalej szedł naprzód. W wyciągniętej ręce Bulen trzymał cienki pasek skóry: hadori, które nosili na głowach Malkierczycy, co zaprzysięgli walczyć z Cieniem.
— Nosiłbym hadori ojca — wołał dalej Bulen, coraz głośniej. — Lecz nie mam kogo spytać, czy mogę. Tak głosi tradycja, czyż nie? Ktoś musi dać ci prawo do przywdziania hadori. Cóż, ja będę walczył z Cieniem do końca moich dni. — Opuścił wzrok na trzymane w dłoni hadori, następnie uniósł je i krzyknął w głos: — Zawsze ciemność będzie mi wrogiem, al’Lanie Mandragoranie! Odbierzesz mi do tego prawo?
— Idź do Smoka Odrodzonego! — odkrzyknął Lan. — Albo do armii twojej królowej. Tam cię na pewno przyjmą.
— A ty? Chcesz przebyć całą drogę do Siedmiu Wież bez jedzenia?
— Coś zdobędę.
— Wybacz mi, mój panie, ale chyba nie masz pojęcia, jak wyglądają te ziemie w obecnych czasach. Ugór posuwa się coraz dalej na południe. Na niegdyś żyznych gruntach nic dziś nie rośnie. Zwierzyna łowna prawie wyginęła.
Lan się zawahał. Ściągnął wodze Mandarba.
— W tych dawnych latach — wołał Bulen, ruszając naprzód i ciągnąc postronek jucznego konia — nie bardzo rozumiałem, kim jesteś, choć wiedziałem, że miałeś u nas kogoś drogiego i straciłeś go! Potem przez lata przeklinałem samego siebie, że nie służyłem ci lepiej. Przysiągłem sobie, że kiedyś stanę przy twoim boku. — Podszedł do Lana siedzącego nieruchomo w siodle. — Ponieważ nie mam ojca, muszę zapytać ciebie. Mogę założyć na głowę hadori i walczyć przy twoim boku, al’Lanie Mandragoranie? Mój królu?
Lan powoli wypuścił wstrzymywany oddech, uspokajając się.
„Nynaeve, kiedy następnym razem cię zobaczę…”. — Ale wiedział, że już jej nie zobaczy. Próbował o tym nie myśleć.
Złożył przysięgę. Aes Sedai potrafiły się wykręcić z najbardziej jasnych obietnic, lecz czyż dawało mu to takie samo prawo? Nie. Mężczyzna był tyle wart, ile jego honor. Nie odeśle Bulena.
— Pojedziemy incognito — oznajmił. — Nie wzniesiemy sztandaru Złotego Żurawia. Nie zdradzisz nikomu, kim jestem.
— Tak, mój panie — zgodził się Bulen.
— W takim razie godnie noś to hadori — powiedział Lan. — Tak niewielu z nas trwa przy dawnych obyczajach. Poza tym, tak, możesz się do mnie przyłączyć.
Lan pchnął Mandarba naprzód, Bulen poszedł za nim pieszo. A jeden zmienił się w dwóch.
Perrin uderzył młotem w rozgrzaną do czerwoności sztabę żelaza. Iskry poleciały w górę chmarą świecących robaczków. Po jego twarzy spływały krople potu.
Ludzie zazwyczaj twierdzili, że łoskot uderzeń metalu o metal ich drażni. Perrin odbierał go zupełnie inaczej. Dla niego był to dźwięk uspokajający. Uniósł młot i uderzył ponownie.
Iskry. Latające odpryski światła, które odbijały się od jego skórzanej kamizelki i fartucha. Z każdym uderzeniem ściany pomieszczenia — wykonane z mocnego drewna skórzanego drzewa — rozmywały się nieznacznie, jakby ich istnienie wtórowało spotkaniom metalu z metalem. Perrin śnił, ale nie był to wilczy sen. Wiedział o tym z całą pewnością, choć nie miał pojęcia skąd.
Okna pomieszczenia były ciemne, jedyne światło dawał ogień płonący głęboką czerwienią po jego prawej ręce. W rozżarzonych węglach grzały się sztaby żelaza, czekając na wykucie. Perrin znowu uderzył młotem.
Tak wyglądał spokój. Tak wyglądał dom.
Zajmował się czymś ważnym. Bardzo ważnym. Czymś, co stanowiło część większej całości. Pierwszym krokiem do stworzenia czegoś było zrozumienie, z jakich powinno składać się części. Perrin nauczył się tego od pana Luhhana pierwszego dnia spędzonego w kuźni. Nie da się zrobić łopaty, nie wiedząc, jak stylisko ma pasować do metalu. Nie da się zrobić zawiasu, nie wiedząc, jak jego dwa skrzydła mają się poruszać na bolcu. Nie da się nawet gwoździa zrobić, nie znając jego części: łebek, trzonek, czubek.
„Zrozum, z czego się to składa, Perrin”.
W kącie pomieszczenia leżał wilk. Wielki, posiwiały, umaszczony barwą bladoszarego rzecznego kamienia, pobliźniony życiem spędzonym na walkach i polowaniach. Łeb wilka spoczywał na jego przednich łapach, przyglądał się Perrinowi. W widoku tym Perrin nie znalazł nic osobliwego. Wilk w kącie — całkiem naturalne. Dlaczego nie miałoby go tu być? Przecież to Skoczek.
Perrin pracował, pławiąc się we wszechogarniającym żarze paleniska kuźni, strumieniach potu ściekających po ramionach, zapachu ognia. Kształtował żelazną sztabę, uderzając miarowo — jedno uderzenie na każde dwa uderzenia serca. Metal nie stygł, cały czas zachowując kowalną czerwonożółtą barwę.
„Co ja robię?” — Wziął w szczypce kawałek żarzącego się żelaza.
„Bij, bij, bij” — przekazał mu Skoczek za pomocą obrazów i woni. „Jak szczeniak skaczący za motylami”.
Skoczek nie rozumiał, po co nadawać metalowi inny kształt, niż ma, i śmieszyło go, że ludzie zajmują się takimi rzeczami. Dla wilka każda rzecz była tym, czym była. Po co zadawać sobie tyle trudu, żeby zmieniać ją w coś innego?
Perrin odłożył sztabę żelaza na bok. Natychmiast ostygła, a jej barwa przeszła od żółci do pomarańczy, a potem szkarłatu, żeby wreszcie stać się szarą czernią. Perrinowi udało się wykuć z niej niekształtną bryłę, rozmiarów może dwóch pięści złożonych razem. Pan Luhhan oburzyłby się na taką nędzną robotę. Lecz zanim mistrz wróci, Perrin musi się przynajmniej zorientować, co właściwie robi.
Nie. Coś tu jest nie tak. I wtedy pejzaż snu zadrżał, a ściany stały się mgliste.
„Nie jestem czeladnikiem”. — Perrin podniósł do czoła dłoń w grubej rękawicy. „Nie mieszkam już w Dwu Rzekach. Jestem mężczyzną, żonatym mężczyzną”.
Schwycił szczypcami bryłę nieukształtowanego żelaza, cisnął na kowadło. Powróciła do życia, rozsiewając wokół tchnienie żaru.
„Wciąż wszystko jest nie tak”. — Perrin z całą siłą opuścił młot. „Powinno być wszystko lepiej. A nie jest. Jakimś sposobem wydaje się, że jest gorzej”.
Uderzał miarowo. Nienawidził tych plotek, które na jego temat rozsiewali ludzie w obozie. Był chory, a Berelain się nim opiekowała. I tyle. Jednak szepty wciąż krążyły.
Uderzał młotem raz za razem. Iskry tryskały w powietrze niczym bryzgi wody, zbyt wiele, aby mogły pochodzić z pojedynczej sztaby żelaza. Wreszcie uderzył po raz ostatni, a potem zastygł, ciężko dysząc.
Bryła żelaza była taka sama jak przedtem. Perrin warknął i chwycił za szczypce; odłożył bryłę na bok, z ognia wziął świeżą sztabę. Musiał skończyć ten fragment. To było nadzwyczaj ważne. Ale co właściwie robił?
Zaczął kuć.
„Muszę spędzać więcej czasu z Faile, żeby coś zrozumieć, aby zniknęło to zażenowanie, które odczuwamy, gdy jesteśmy blisko siebie. Ale nie mam czasu!” Ci oślepieni Światłością głupcy, którzy go otaczali, nie potrafili sami o siebie zadbać. Nikt w Dwu Rzekach nigdy wcześniej nie potrzebował żadnego pana.
Pracował czas jakiś, potem podniósł z kowadła drugą sztabę żelaza. Ostygła, zmieniając się w nieszczęsną płaską listwę, długą jak jego przedramię. Kolejna zmarnowana robota. Odłożył ją na bok.
„Jeżeli czujesz się nieszczęśliwy — przekazał mu Skoczek — weź swoją panią i wyjedźcie. Jeżeli nie chcesz przewodzić stadu, znajdzie się ktoś inny”. — Przesłanie wilka pojawiło się w jego umyśle jako seria obrazów: wilk biegnie przez otwarte pola, źdźbła zboża muskają jego pysk. Otwarte niebo, chłodny wietrzyk, grające emocje i żądza przygód. Wonie niedawno spadłego deszczu, dzikich łąk.
Perrin sięgnął szczypcami w węgle po ostatnią sztabę żelaza. Lśniła chłodną, niebezpieczną żółcią.
— Nie mogę odejść. — Machnął w stronę wilka trzymaną w szczypcach sztabą. — Oznaczałoby to rezygnację z tego, co we mnie ludzkie, i ulegnięcie wilkowi. Oznaczałoby utratę samego siebie. Nie zrobię tego.
W powietrzu między nimi kołysała się prawie płynna stal. Skoczek przyglądał się jej poruszeniom, w wilczych oczach odbijały się żółte ogniki. Ten sen był naprawdę dziwny. Kiedyś normalne sny Perrina i wilcze sny były czymś całkiem różnym. Jak należało rozumieć fakt, że teraz się ze sobą zlały?
Perrin się bał. Udało mu się osiągnąć kruchy rozejm z wilkiem w sobie. Nadmierne zbliżenie się do wilków mogło być niebezpieczne, choć zagrożenie to było niczym, gdy szukał Faile. Wszystko gotów był dla niej zrobić. A w trakcie omalże nie oszalał i nawet próbował zabić Skoczka.
Nie panował nad sobą w takim stopniu, jak mu się wydawało. Wilk w jego wnętrzu mógł jeszcze objąć rządy.
Skoczek ziewnął, wywalając jęzor. Pachniał słodkim rozbawieniem.
— To nie jest śmieszne. — Odłożył ostatnią sztabę, nie uderzywszy w nią ani razu. Ostygła, przybierając kształt cienkiego prostokąta, coś jakby zaczątek zawiasu.
„Kłopoty nie są zabawne, Młody Byku” — zgodził się Skoczek. „Lecz ty wciąż wspinasz się i złazisz po tej samej ścianie. Chodź. Pobiegamy”.
Wilki żyły chwilą, choć pamiętały przeszłość i w dziwny sposób potrafiły wyczuwać przyszłość, żadną z nich jednak szczególnie się nie przejmowały. Zupełnie inaczej niż ludzie. Wilki gnały wolne, ścigając wiatry. Żeby do nich dołączyć, trzeba było odrzucić na bok ból, smutek i zmartwienia. Uwolnić się…
Ta wolność kosztowałaby Perrina zbyt wiele. Straciłby Faile, straciłby samego siebie. Nie chciał być wilkiem. Chciał być człowiekiem.
— Czy jest jakiś sposób, żeby odwrócić to, co się ze mną stało?
„Odwrócić?”. — Skoczek przekrzywił łeb. Wilki nie zawracały.
— Czy nie mógłbym… — Perrin miał kłopoty z wyłożeniem całej sprawy umysłowi wilka. — Czy nie mógłbym odbiec tak daleko, aby mnie wilki nie słyszały?
Skoczek sprawiał wrażenie zmieszanego. Nie. „Zmieszany” to nie było słowo, które w pełni oddawało tchnące od niego pełne bólu przesłanie. Nic, woń gnijącego mięsa, wilki wyjące w agonii. Oderwanie nie było rzeczą, którą Skoczek byłby w stanie pojąć.
Perrinowi zakręciło się w głowie. Dlaczego przestał kuć? Musiał skończyć robotę. Pan Luhhan będzie zawiedziony! Te bryły żelaza były straszne. Trzeba będzie je gdzieś schować. Zrobić coś innego, pokazać, że potrafi. Że umie kuć. Bo przecież umie, prawda?
Z tyłu dobiegł go jakiś syk. Perrin odwrócił się i ze zdumieniem stwierdził, że w jednej z beczek służących do hartowania stali woda wrze.
„Oczywiście” — pomyślał. „Te pierwsze sztaby, które wykułem. Tu je wrzuciłem”.
Znienacka zaniepokojony, złapał szczypce i sięgnął nimi do kotłującej się wody. Para buchnęła mu w twarz. W końcu wygrzebał coś na dnie i uniósł do góry — kawałek rozgrzanego do białości metalu.
W jednej chwili żar zgasł. Kawałek metalu okazał się małą stalową figurką przedstawiającą wysokiego, szczupłego mężczyznę z mieczem przepasanym przez plecy. Każdy szczegół figurki odrobiony był z najwyższą precyzją: fałdy koszuli, skórzana plecionka na rękojeści miecza. Tylko twarz była zniekształcona, a usta rozwarte w wykrzywiającym ją wrzasku.
„Aram” — pomyślał Perrin. „Miał na imię Aram”.
Czegoś takiego nie można pokazać panu Luhhanowi! Po co zrobił ten posążek?
Usta figurki rozwarły się szerzej, wydając z siebie niemy krzyk. Perrin wrzasnął i odskoczył, figurka wysunęła się z uchwytu szczypiec. Upadła na podłogę i roztrzaskała się na kawałki.
„Dlaczego tyle o nim myślisz?” — Skoczek ziewnął szeroko, wilczym ziewem, przy którym język wygina się ku górze. „To normalna sprawa, że młody szczeniak rzuca wyzwanie basiorowi. Był głupi, a ty go pokonałeś”.
— Nie — szepnął Perrin. — U ludzi to nie jest normalne. A przynajmniej nie wśród przyjaciół.
Ściany kuźni znienacka stały się płynne, zmieniły się w dym. Perrina jakoś to nie zdziwiło. Za nimi zobaczył biegnącą w dal, zalaną światłem słońca ulicę. Miasto z powybijanymi oknami witryn.
— Malden — szepnął Perrin.
Na zewnątrz kuźni widział mglisty, przezroczysty obraz samego siebie. Nie miał kaftana, a jego nagie ramiona opinały wydatne mięśnie. Broda, jak to miał w zwyczaju, przystrzyżona była krótko, ale nadawało mu to wygląd starszego, niż był, bardziej gwałtownego. Zastanawiał się, czy naprawdę wyglądał aż tak imponująco. Nie mężczyzna, ale taran bojowy, na dodatek te połyskujące żółcią oczy, a w ręku lśniący topór z ostrzem w kształcie półksiężyca wielkim jak głowa mężczyzny.
Z tym toporem też było coś nie tak. Perrin wyszedł z kuźni, po drodze przenikając przez widmową wersję samego siebie. Kiedy to nastąpiło, stał się tamtym sobą — topór zaciążył w dłoni, zniknęło gdzieś robocze ubranie, a zastąpił je strój bitewny.
Ruszył biegiem. Tak, to było Malden. Aielowie na ulicach. Brał już udział w tej bitwie, więc teraz był znacznie spokojniejszy. Poprzednim razem dał się porwać podnieceniu bojem i szukaniem Faile. Nagle stanął jak wryty.
— Z tym też jest coś nie tak. Do Malden zabrałem w bój młot. Topór wyrzuciłem.
„Róg czy kopyto, Młody Byku, jakie to ma znaczenie, za pomocą którego polujesz?” — Skoczek siedział obok niego na zalanej słońcem ulicy.
— Ma. Ma znaczenie. Dla mnie ma.
„A jednak używasz ich w ten sam sposób”.
Zza rogu wyłoniło się dwóch Shaido. Wzrok mieli wbity w coś po swojej lewej stronie, coś, czego Perrin nie mógł dostrzec z miejsca, gdzie się znajdował. Ruszył biegiem w ich stronę.
Jednemu rozciął twarz ostrzem, drugiemu wbił kolec topora w pierś. Jego atak był brutalny i straszny, ostatecznie wszyscy trzej padli na ziemię. Potrzebował jeszcze kilku ciosów kolcem, żeby dobić drugiego Shaido.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki