Kolonia - ebook
Kolonia - ebook
Carl Butler był niegdyś szanowanym, odznaczonym oficerem. Teraz jest zhańbionym odludkiem, pragnącym jedynie przeżyć resztę życia na zadupiu, gdzie nikogo nie obchodzą jego „zbrodnie” i gdzie wszyscy zostawiają go w spokoju. Ale łatwo już było. Zaginęła córka wysoko postawionego dyrektora, a ten uważa, że tylko Butler zdoła ją odnaleźć. Sam Butler nie jest zbyt przekonany, wie jednak, jakie cierpienie wiąże się z utratą córki, więc z wahaniem przyjmuje zlecenie. Wkrótce trafia na wojskowy okręt kierujący się do niedawno utworzonej kolonii, gdzie tuż za kopułami, pod którymi żyją osadnicy, czai się śmiercionośna dżungla.
W towarzystwie Maka, Fanos oraz Fadera, przydzielonego przez władze adiutanta, Butler skacze na główkę w sprawę, która wydaje się prosta. I właśnie wtedy ktoś próbuje wysadzić go w powietrze. Postawiony w obliczu niekompetentnego miejscowego gubernatora, wojskowych o związanych rękach i korporacji dość swobodnie podchodzących do kwestii przepisów pułkownik ląduje w znanym sobie środowisku. Nie może ufać nikomu oprócz siebie, ale właśnie w takich sytuacjach radzi sobie najlepiej. Będzie walczył, żeby rozwikłać zagadkę, ale tym razem naprawdę może nie dożyć momentu jej wyjaśnienia.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-733-0 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To się chyba rozumie samo przez się, ale sprawa długo nie wydawała się wcale taka oczywista. Omicron, firma, z którą szarpałem się kilka lat temu... nieszczególnie za mną przepadał. Zwisało mi to. Mogą ustawić się w kolejce za sporą częścią Galaktyki. Dupki.
Spędziłem niemal dziewięć miesięcy w stazie. Nikt tak naprawdę nie wiedział, co zrobić z gościem, który po raz drugi odpalił broń masowej zagłady, więc władze chyba uznały, że najlepiej będzie trzymać mnie pod narkozą, dopóki nie wpadną na jakiś pomysł. Przypuszczalnie ocaliło mnie to, że władze były bardziej wkurzone na VPC i Omicrona niż na mnie. Może nawet ożywili mnie tylko po to, żeby zrobić tym korporacjom na złość. Nie mam nic przeciwko temu. Zwycięstwo to zwycięstwo, nieważne jak osiągnięte.
A rzeczywiście zwyciężyłem. Kappanie przetrwali i choć nie wiedziałem, gdzie teraz przebywali, zostałem poinformowany, że mają się dobrze. Poza tym dostałem od Omicrona gigantyczne odszkodowanie, o którym nie wolno mi rozmawiać, ponieważ towarzyszyła mu równie gigantyczna ugoda opatrzona klauzulą poufności. Dość powiedzieć, że już nigdy nie będę musiał martwić się o pieniądze.
Zatem teraz zajmuję się poniekąd ogrodnictwem. Obsadziłem już niemal pół hektara, a mam dziesięć, zostało mi więc mnóstwo miejsca na dalszą ekspansję, gdy tylko oczyszczę teren. Tam, gdzie mieszkałem, na Ridii Dwa, wszyscy mieli miejsce na ekspansję. Najbliższe miasto leżało w odległości trzystu kilometrów, co w pełni mi odpowiadało. Otaczała mnie cisza, a cisza jest dobra.
To nie tak, że się ukrywałem. Próbowałem przez kilka miesięcy, ale to nie miało sensu. Galaktyka jest nazbyt dobrze połączona ze sobą i zawsze znajdzie się ktoś, kto zacznie gadać. Moi sąsiedzi wiedzą, kim jestem, lecz nie robią z tego większej sprawy. Dla nich jestem po prostu Carl. I dobrze, bo serio nie chcę o tym dyskutować. O niczym. Skończyłem już z wojnami, z korporacjami i w zasadzie ze wszystkim, co leżało poza granicą mojej posiadłości. Nie jestem jeszcze zbyt dobry w ogrodnictwie, ale pracuję nad tym. Uprawiam zdecydowanie za dużo pomidorów i trochę za dużo kabaczków. Jednak są też zalety – opracowałem zabójczy przepis na wegetariańskie chili. Jak już wspominałem, zwycięstwo to zwycięstwo.
I naprawdę chciałem, żeby Galaktyka zostawiła mnie w spokoju.
Nie zostawiła.
Zmierzałem właśnie z powrotem do ogrodu po lunchu, gdy coś uruchomiło mój alarm obwodowy. Owszem, mieszkałem na odludziu, ale to nie oznaczało, że nie powziąłem środków ostrożności. Właściwie to stałem się nawet bardziej czujny. Lepiej dmuchać na zimne. Wślizgnąłem się znów do chaty i wziąłem karabin. To kolejny aspekt życia na Ridii, który mi się podobał: żadne przepisy nie zakazywały posiadania broni. Chwyciłem trzy magazynki i pospieszyłem do monitora systemu bezpieczeństwa, żeby zerknąć na obraz z kamer. Ktokolwiek to był, zaparkował na ubitej drodze służącej mi za podjazd i szedł w moim kierunku. Mógł to być jeden z sąsiadów, lecz wątpiłem w to. Nigdy nie wpadali z wizytą. Gdyby jednak nieznany gość stanowił zagrożenie, zapewne nie maszerowałby tak przez otwarty teren, skoro obok znajdowało się mnóstwo drzew mogących zamaskować jego podejście.
Z takiej odległości nie mogłem ustawić kamery pod odpowiednim kątem – musiałem to naprawić – złapałem więc karabin i wyszedłem na ganek. Wciąż nie dostrzegałem twarzy, jako że idący znajdował się sto metrów ode mnie. Ale zdecydowanie był to facet. I to duży. Popatrzyłem przez celownik i podkręciłem powiększenie.
No nie.
Pieprzony Serata.
Roześmiałem się. Nie mogłem się powstrzymać. Na moim podjeździe na zadupiu mógłbym spodziewać się wielu rzeczy, ale na pewno nie należał do nich generał Serata. Opuściłem broń i czekałem.
Gdy podszedł wystarczająco blisko, wskazał mój karabin.
– Spodziewasz się towarzystwa? – spytał.
– Nie całkiem. – Uniosłem broń, żeby podkreślić swoje słowa.
Przebył pół Galaktyki, by się ze mną zobaczyć, i zastanawiałem się, po co to zrobił, lecz uznałem, że zaraz przejdzie do rzeczy. Wątpiłem, czy czekają mnie dobre wieści – nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy ostatnim razem Serata przekazywał mi takowe – więc równie dobrze mogłem odkładać tę chwilę, jak tylko się dało.
– Jak mnie pan znalazł?
– Daj spokój, Carl. Myślisz, że siły wyższe zgubiłyby z radaru kogoś takiego jak ty?
– Nie – odparłem – ale miejscowi podchodzą do mnie dość opiekuńczo. Już parę razy przeganiali dziennikarzy i korporacyjnych werbowników, którzy mnie szukali. Nawet stróże prawa zachowują czujność.
– Ale jak się okazuje, nie jesteś jedynym sławnym weteranem w Galaktyce.
Roześmiałem się. Choć wiedziałem, że nie zjawiłby się tu bez powodu – który niemal na pewno był paskudny – to musiałem przyznać, że ucieszyłem się na jego widok. Tkwiłem na tej planecie już od jakichś dwudziestu miesięcy i choć poznałem parę osób z okolicy, nikogo nie mógłbym nazwać przyjacielem. Zawsze miałem z tym trudności. Dysponowałem oczywiście książkami i całą Galaktyką rozrywki w formie wizualnej, ale nie ma to jak towarzystwo przyjaciela.
Nawet jeśli ten przyjaciel zamierzał wystawić moje życie na niebezpieczeństwo.
– Wejdźmy do środka. Wypiłbym drinka – stwierdził.
– Nie trzymam alkoholu w domu.
– Naprawdę? – Popatrzył na mnie, jakby mi nie wierzył.
– Tak. Mieszkam sam, więc uznałem, że to kiepski pomysł. W sumie rzuciłem to cholerstwo.
Zrobił zamyśloną minę i miałem wrażenie, że wciąż nie wie, czy mówię poważnie.
– A czy gdzieś ja sam mógłbym się napić? Podróż była paskudna.
– Nie wątpię. Możemy pojechać do Moopa. To jedyny bar w okolicy.
– A uda nam się tam porozmawiać bez przeszkód? – Zadał to pytanie niedbałym tonem, ale kryło się w nim coś więcej, czaiło się z tyłu. Nie byłem zbyt zaintrygowany, lecz musiałem przyznać, że chciałem się dowiedzieć, co go tutaj przywiodło, taki kawał drogi. No dobra, chyba jednak byłem zaintrygowany.
– Możemy tu bez przeszkód robić w zasadzie wszystko, na co mamy ochotę. To dlatego Ridia jest taka świetna – rzekłem. – Poza tym jest pierwsza po południu. Będzie pusto.
– Gdzieś na pewno jest już piąta – mruknął. – Chodźmy.
Schowałem karabin do środka, zamknąłem drzwi i dogoniłem Seratę.
– To kilka kilometrów. Będzie pan prowadził?
– Razem z samochodem dali mi też kierowcę.
– Luksusowo.
Podczas krótkiej jazdy gawędziliśmy o niczym, unikając tematu, przez który tu przyjechał, aż dotarliśmy do Moopa. Przez ciężkie drewniane drzwi weszliśmy do budynku wykonanego z solidnych belek i przywitałem się z jedyną osobą w środku:
– Jak leci, Martho? Gdzie Moop? – Moop był mężem Marthy i razem prowadzili ten przybytek. Nie miałem pojęcia, dlaczego ludzie mówili na niego Moop. Na Ridii nie zadawało się niepotrzebnych pytań.
– Jeden z pieców nawala, więc pojechał po część do niego. Chyba niedługo wróci. Co podać?
– Jest jakaś dobra miejscowa whiskey? – spytał Serata.
Kobieta zdjęła butelkę z najwyższej półki za barem.
– To najlepsze, co mamy. Nie ma tu zbyt wielu chętnych na importowaną.
– Może być. – Popatrzył na mnie. – Coś pijesz?
– Kawę. Dzięki – odparłem.
Zajęliśmy stolik w rogu najbardziej oddalonym od baru i usiedliśmy na drewnianych ławach naprzeciwko siebie.
– Całkiem niezłe – stwierdził Serata, upiwszy łyczek.
Nie odpowiedziałem. Zacząłem przeglądać w głowie ewentualne możliwości. Było ich zbyt wiele, żeby wszystkie ogarnąć, ale moje myśli kierowały się przede wszystkim ku jakiemuś zagrażającemu mi niebezpieczeństwu. Po jakiejś minucie sytuacja zaczęła się robić niezręczna.
– To chyba przejdę do rzeczy – oznajmił generał po kolejnym łyku.
– Czyli nie spędził pan trzech tygodni w krio tylko po to, żeby spotkać się ze mną na drinka?
– Dwóch tygodni – uściślił. – Szybki statek.
– Czyli sprawa musi być ważna. – Tak szybka jednostka nie była tania i zapewne nie była też cywilna. Przy takiej długości lotu teoretycznie nawet nie musiałby wchodzić w krio, ale było to konieczne, żeby przetrwać niezbędne przyspieszenie. – Wydawało mi się, że przeszedł pan na emeryturę.
– A czy my w ogóle przechodzimy na emeryturę?
– Ja przeszedłem – powiedziałem.
– Na pewno?
Nie skomentowałem. Nie chciałem dać się zapędzić w ten zaułek. Jeśli czegoś chciał, zamierzałem zmusić go, żeby prosił.
Po kilku sekundach generał wzruszył ramionami.
– Zadzwonili, to odebrałem – oznajmił.
– Kto? Wojsko?
– Między innymi. Przejdę do tego. Ale najpierw przekażę ci esencję. Pewni bardzo ważni ludzie chcą, żebyś wykonał zadanie.
Wypuściłem wstrzymywany oddech. Nie tracił czasu.
– Martho... Czy mogłabyś mi podać jeszcze jedną whiskey? Najlepiej podwójną.
– Myślałem, że rzuciłeś – skomentował Serata.
– Piękno rzucenia polega na tym, że teraz mogę się napić, bo rzuciłem.
– Czyli tak naprawdę nie rzuciłeś.
– Rzuciłem, ale wygląda na to, że to już przeszłość. – Było to nieco pasywno-agresywne z mojej strony, lecz miałem to gdzieś.
– Przykro mi z tego powodu. – Brzmiał, jakby mówił szczerze, ale nie miało to żadnego wpływu na słowa, które wypowie za chwilę.
– Jak już pan mówił, ma pan zadanie, które trzeba wykonać. – On je miał, ale to wcale nie oznaczało, że ja je miałem. Zamierzał drogo się sprzedać, zdawałem sobie z tego sprawę, ale to wcale nie oznaczało, że musiałem od niego kupować. Nic nie byłem im winien.
– Nie jest tak źle. Słyszałeś o kolonii Eccasis?
– Nie sądzę.
– Jest nowa. Ma siedem czy osiem lat. Nie rozwijano jej zbytnio z powodu...
– Z powodu nowych przepisów ograniczających kolonizację. Jak to nazwali? No tak. Prawo Butlera.
– To nie ma w tym przypadku znaczenia.
– Nazwali to pieprzonym prawem Butlera!
Serata siedział naprzeciwko, czekając, aż mój gniew przygaśnie.
– Już dobrze? – spytał.
– A może zacznie pan od tego, kto stoi za tym zadaniem? To chyba ważniejsze niż lokalizacja.
– Oficjalnie? Prośba przyszła od generała Takiego.
Skinąłem głową. Taki. Szef wszystkich sił galaktycznych. Najwyższy rangą żyjący żołnierz.
– A nieoficjalnie?
– Prezydentka. Choć moim zdaniem nie jest bezpośrednio zaangażowana. Raczej wyświadcza przysługę komuś, kto naprawdę za tym stoi. Człowiekowi nazwiskiem Zentas. Słyszałeś o nim?
– Ten bogacz? Tak, słyszałem.
– Podobno jest na ósmym miejscu w Galaktyce pod względem majątku – rzucił Serata.
– Czyli naprawdę zajebiście bogaty. Czego chce ode mnie? – Tak naprawdę chciałem się dowiedzieć, co to wszystko miało wspólnego z Seratą. Nie był im nic winien. A przynajmniej nie sądziłem, żeby był.
– Zaginęła jego córka.
– Bardzo mi przykro. Ale jaki to ma związek ze mną? Na pewno stać go na wynajęcie sobie armii detektywów.
– Wysłuchaj mnie, dobrze? – w jego głosie zabrzmiała ostrzejsza nuta, zapewne w reakcji na moje dość nonszalanckie zbycie problemu. – Nie znalazłbym się tutaj, gdyby to było takie proste.
– No, chyba rzeczywiście nie znalazłby się pan tutaj.
A już na pewno nie przyleciałbyś wojskową jednostką.
– Zentas jest trochę dziwakiem. Jego córka zaginęła na Eccasis, która, jak już mówiłem, jest stosunkowo młodą kolonią. Obecnie mieści się tam tylko jedno ważne osiedle i nieco czasu minie, zanim pojawi się coś więcej.
– Na tej planecie jest jakieś życie? – zapytałem.
– Mnóstwo. Nie inteligentne, ale złożone, duże i niebezpieczne. Mamy tam niewielki personel wojskowy.
Wciąż nie byłem pewien, co to wszystko miało wspólnego ze mną, ale skoro znaleźli się tam żołnierze, zaczynałem się domyślać.
– I tu wkraczam ja?
– W zasadzie tak – odrzekł generał. – Córka Zentasa zniknęła podczas misji, na której zrobiło się gorąco. Wojskowi to badali, ale on nie jest zadowolony z wykonanej przez nich pracy.
Zacząłem odpowiadać, lecz ugryzłem się w język. Nie wiedziałem, co powiedzieć, i z jakiegoś powodu powtarzanie „A co, do ciężkiej kurwy, ma to wspólnego ze mną?” wydawało mi się kiepskim pomysłem. Nie podlegałem już Seracie, ale wciąż mógł znacznie więcej niż ja i być może nie zawahałby się przed skopaniem mi dupy.
– Jestem w kropce – przyznałem w końcu.
Generał roześmiał się.
– Mogę to zrozumieć. Z jakiegoś powodu Zentas ubzdurał sobie, że wojsko coś ukrywa. Wie, kim jesteś, i uważa, że to właśnie ty zdołasz wszystko przeniknąć i odkryć prawdę.
Martha przyniosła moją whiskey. Upiłem łyk, czekając, aż kobieta wróci za bar i nie będzie nas słyszeć. Spływając przełykiem, płyn palił akurat tak, jak powinien.
– W porządku.
– Wchodzisz w to?
– Nie. Tylko zgadzam się, że rzeczywiście nie jest tak źle – stwierdziłem, przytrzymując szklaneczkę pod światło.
– Dobra jest – uznał Serata. – Może to nie Ferra Trzy, ale naprawdę daje radę.
– Co ten facet sobie myśli? Co takiego mógłbym zdziałać, czego już nie zrobiono?
– Nie mam pojęcia. Pewnie nic. Ale tacy ludzie są przyzwyczajeni, że dzieje się tak, jak sobie zażyczą. Zapewne wymyślił sobie, że postawisz się wojskowym i dotrzesz do prawdziwej prawdy. Nikt nie chce go uświadomić, że to nic nie da.
– Ja go uświadomię – rzekłem. – Ma pan jego numer?
Mój rozmówca znów się roześmiał.
– Możesz też po prostu polecieć tam i się rozejrzeć. Sprawdzić, czy uda się coś znaleźć.
– Mówi pan poważnie? Naprawdę tego po mnie oczekują?
– Uznaj to za wakacje.
– Już jestem na wakacjach. Nieustających.
– Czy wspominałem już, że sama prezydentka jest zaangażowana w sprawę?
– Owszem. – Cholera. – A kto jest na miejscu dowódcą wojskowym?
– Generał brygady nazwiskiem Oxendine. Nie znam jej osobiście, ale ma dobrą reputację. Jest z tych, którzy wszystko robią zgodnie z regulaminem.
Pokręciłem głową i zaśmiałem się lekko.
– Na pewno bardzo się ucieszy na mój widok.
– Posłuchaj, Carl. Ten gość stracił córkę. Owszem, ten jego pomysł, żebyś zbadał sprawę, nie ma wiele sensu, ale można go zrozumieć, prawda?
Upiłem łyk i zakręciłem alkoholem w ustach.
– Taa. To mogę zrozumieć. – Była to oczywiście niefajna taktyka. Kilka lat wcześniej sam straciłem córkę podczas akcji bojowej na Kappie i Serata dobrze wiedział, że to mój słaby punkt. Zentas zapewne też był tego świadom. Prezydentce mogłem wybaczyć. Dowiedziałaby się pewnie dopiero wtedy, gdyby ktoś ją poinformował. – Wie pan, że to cios poniżej pasa, prawda?
Serata przynajmniej miał na tyle przyzwoitości, by zrobić zażenowaną minę. Przysunął szklankę do ust, żeby ją zasłonić, i roztropnie milczał.
– Jak pana do tego skłonili?
– Co masz na myśli? – Powiedział to niedbałym tonem, lecz wyczułem, że coś się za nim kryło. Doskonale zdawał sobie sprawę, co miałem na myśli.
– Dlaczego robi im pan za chłopca na posyłki? – Postanowiłem zabawić się w jego grę.
Upił łyk i zastanawiał się. Głównie na pokaz. Z pewnością przemyślał sobie dobrze tę odpowiedź, zanim tu przyleciał. Musiał przewidzieć, że o to spytam.
– Mało brakowało, żebym odmówił.
Nie skomentowałem, dając mu możliwość, by kontynuował.
– Mało brakowało, żebym im powiedział, by się gonili. Ale... jestem ich dłużnikiem. Przede wszystkim Takiego. Umożliwili mi miękkie lądowanie, gdy wychodziłem z wojska. Wiesz to przecież. Cóż... może nie miękkie, ale mogli mi robić spore trudności.
Nie znałem wszystkich szczegółów stojących za jego odejściem, lecz zakładałem, że miało to coś wspólnego z Kappą. Może nawet zrobił to w zamian za ulgowe potraktowanie mnie po tamtej katastrofie, bo przecież również było stosunkowo łagodne. Co ważne, nie rozciągnął wspomnianego długu na mnie. Gdyby to zrobił, zapewne kazałbym mu spadać. Ale oczywiście nie posunął się do tego. Całkiem dobrze mnie znał.
– Jaki miałbym status? Oczekuje pan, że znowu włożyłbym mundur?
– Nie mundur. Byłbyś cywilnym asystentem prezydentki.
– To brzmi jak fikcyjne stanowisko.
– Bo pewnie jest. Nie wiąże się z żadnym konkretnym zakresem uprawnień, ale otworzy przed tobą każde drzwi, jakich będziesz potrzebował.
– Broń? – spytałem.
– Niekoniecznie. Osiedle jest przykryte biokopułą i wojsko ma sytuację pod kontrolą.
Wątpiłem w to. Gdyby mieli ją pod kontrolą, nie potrzebowaliby mnie.
– Będę musiał to przemyśleć.
– Serio?
Nie. Nie serio. Nie chciałem tego robić, lecz zapewne zrobię. Ale pieprzyć ich. Nie mogli się spodziewać, że pobiegnę w podskokach od razu, gdy się do mnie zwrócą. Mogli zaczekać na moją odpowiedź.
– Serio.
– Mogę dać ci kilka dni – rzekł. – Później będziemy musieli rozejrzeć się za innymi opcjami.
– Jaki jest plan B?
– Nie ma go.
Nie obchodziło mnie to, ale... kurwa... obchodziło. Gdy Serata powiedział „córka”, już miał mnie na haczyku.
Intrygancki gnojek.
– Kilka dni. Jasne. A co później?
– Przywiozłem ze sobą twoją ekipę.
– Mam ekipę?
– A jakże. Masz łącznika w kwaterze głównej, do którego będziesz się zgłaszać, i ekipę, która pojedzie z tobą. Kontakt w kwaterze to pułkownik nazwiskiem Jack Timmons.
– Bez jaj. Kuloodpornego Jacka zrobili pułkownikiem?
– Znasz go?
– Z dawnych czasów – odparłem. – Był porucznikiem w mojej jednostce, gdy ja byłem majorem. A teraz jest pułkownikiem. Cholera, poczułem się staro.
– Bo jesteś stary. Dlaczego nazywają go Kuloodpornym?
– Nie mam pojęcia. Pewnie ktoś powiedział tak do niego któregoś dnia i tak już zostało. Nie zwracałem zbytniej uwagi na poruczników. Wie pan, jak jest.
– Pewnie. Do twojej ekipy dowództwo przydzieliło kapitan nazwiskiem Fader. Monique Fader.
– Nie słyszałem o niej.
– Latałem z nią. Jest efektywna. I bystra. Ma przed sobą świetlaną przyszłość.
– Efektywna. To kryptonim dla „nie polubię jej”, zgadza się?
– Polubisz. Jest wyjątkowo kompetentna.
– Jedna Matka wie, że przyda mi się wszelka kompetencja, na jaką mogę liczyć. Jest tutaj?
– Na orbicie. No i jest też twój osobisty ochroniarz. Sam go wybrałem. McCann.
– Naprawdę? – Uśmiechnąłem się szeroko, choć wciąż byłem wkurzony. Mack? Niemal od razu zgodziłem się na udział w tej misji.
– Uznałem, że choć tyle mogę zrobić.
Jasne. I dobrze wiedział, jaki wywoła tym efekt. To jedno musiałem Seracie przyznać – był dobry w tym, co robił. Nie przestawał być intryganckim gnojkiem, ale skoro już się czemuś poświęcasz, równie dobrze możesz to wykonywać biegle.
– Martho, kupię resztę tej butelki i zabiorę do domu. – Obróciłem się z powrotem do generała. – Dwa dni. Dam znać.
Próbowałem to sobie wyperswadować. Naprawdę próbowałem. Zrobiłem listę wszystkich powodów, dla których nie powinienem tego robić. O wiele dłuższą niż dwa powody, które zapisałem na plusie.
Serata przynajmniej okazał się na tyle przyzwoity, żeby udawać zaskoczonego, kiedy spotkałem się z nim u Moopa półtora dnia później.
– Czyli zgadzasz się?
– A mam wybór? Jego córka zaginęła i gdybym odmówił, już zawsze by mnie to gryzło. Nie znajdę jej. Ale przynajmniej będę mógł powiedzieć, że się starałem. Mogę być gotów do odlotu za cztery dni.
– Cztery?
– To nie podlega negocjacjom. – Miałem powód, ale nie chciałem dzielić się nim z generałem. Wykonam misję, lecz zamierzałem zorganizować sobie pewne zabezpieczenia.
– Rozumiem. Chcesz, żeby Mack tu przyleciał, czy wolisz spotkać się z nim na pokładzie?
Uśmiechnąłem się wbrew sobie.
– Wystarczy na pokładzie. Chcę, żeby zrobił pan dla mnie jeszcze jedno. Potrzebuję kogoś, kto zna się na komputerach. Jeśli mam prowadzić sprawę z zewnątrz, lepiej, bym nie musiał we wszystkim polegać na wojskowych.
– Masz kogoś konkretnego na myśli?
– Owszem. Kobietę nazwiskiem Ganos. Działa na Talce. Nie obchodzi mnie, ile będzie kosztowała. Muszę ją mieć.
– Tak się składa, że mnie też nie obchodzi, ile to będzie kosztowało. Nie płacę z własnej kieszeni. Zajmę się tym.
Choć wiedziałem, że robił mnie na szaro, i tak uwielbiałem Seratę. Sprawiał wrażenie, jakby nie miał najmniejszych wątpliwości, że załatwi udział Ganos. I zapewne miał rację. W końcu mnie zdołał przekonać. O ile trudniej mogło pójść z nią?
– Zamierza pan tu zostać? – spytałem.
Generał dopił resztkę drinka.
– Nie. Zostawię ci tutaj mój statek, ale sam wracam najszybciej, jak będę mógł. Powiedziałem im, że zrobię co w mojej mocy, żeby cię zwerbować. Moja rola teraz się kończy.
Sam też skończyłem whiskey i podniosłem się. Gdy Serata również wstał, uścisnąłem mu dłoń.
– Niech mi pan życzy szczęścia – powiedziałem.
– Wiesz przecież, że nie wierzę w szczęście.
– Wiem. Ja też nie. Hej, Martho?
– Co mogę dla ciebie zrobić, Carl? – zapytała właścicielka.
– Czy mogłabyś zamówić dla mnie dwie skrzynki whiskey z Ferry Trzy? Potrzebuję ich tutaj za trzy dni. I nie obchodzi mnie, ile to będzie kosztowało.
Znajdę sposób, żeby dopisać to Seracie do rachunku.
– Spróbuję. Jeśli jest gdzieś na planecie, ściągnę ją dla ciebie.
– Dzięki. Jesteś najlepsza.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.„Kolonia” stanowiła dla mnie jako pisarza zdecydowanie odmienne doświadczenie niż dwie poprzednie książki. Przy „Przestrzeni” w paru miejscach się męczyłem i powieść nabrała spójności dopiero pod sam koniec pracy. Natomiast w przypadku „Kolonii” miałem wrażenie, że wszystko idzie gładko, i problemy dostrzegłem dopiero na znacznie późniejszym etapie, zatem zdecydowałem się przepisać około sześćdziesięciu procent treści. Z tego powodu jestem dłużnikiem mojego redaktora Davida Pomerico. David zdecydowanie zasłużył sobie na wynagrodzenie, ponieważ wykonał ciężką robotę. Dzięki jego uwagom książka nabrała obecnego kształtu. Jak zawsze wszelkie niedociągnięcia, które pozostały, wynikają z mojej winy. Dziękuję również reszcie ekipy Voyager za ułatwianie mi życia. Za każdym razem, gdy załatwiam jakąkolwiek sprawę z kimś z tego grona, mam wrażenie, jakby naprawdę chcieli tego co ja, czyli stworzenia jak najlepszej powieści. Specjalne podziękowania kieruję do Andrew Gibeleya. Zajmuje się teraz innymi rzeczami, ale to jemu zawdzięczam zaprezentowanie „Planety” i „Przestrzeni” wielu czytelnikom, którzy inaczej nie trafiliby na nie. Ellen Leach jest doskonałą adiustatorką i bez niej w tej powieści znalazłoby się znacznie więcej błędów. A te, które zostały, są z mojej winy, nie jej.
Chcę podziękować mojej agentce Lisie Rodgers, bez której nie byłbym tu, gdzie jestem. Wciąż pomaga mi we wszystkim, a ja muszę jedynie pisać. Jest najlepsza. Dziękuję również Joshui Bilmesowi, który niestrudzenie działa na rzecz swoich autorów, a także ekipie od praw zagranicznych w osobach Susan Velazquez i Karen Bourne. To one sprzedają moje teksty do innych krajów.
Dziękuję Sebastienowi Hue za niesamowite ilustracje okładkowe do „Kolonii” i „Planety”. Wciąż uważam, że wiele osób kupiło pierwszą książkę, ponieważ tak dobrze wygląda.
Gdy piszę, bardzo ważni są dla mnie moi beta-czytelnicy. Przy „Kolonii” chciałbym wyrazić szczególną wdzięczność kilkorgu z nich. Ernie Chiara, mój brat Patrick i moja szwagierka Melissa przekazali szczere uwagi i to one pomogły mi ukształtować fundament, na którym opiera się książka. Rebecca Enzor jest świetną autorką, przeczytała wszystkie moje powieści na wczesnym etapie i wciąż należy do moich najważniejszych piszących przyjaciół. Jason Nelson wniósł wielki wkład zarówno w część pisarską, jak i w niektóre aspekty techniczno-obliczeniowe. Jestem przekonany, że bez niego Ganos by nie zaistniała. Dziękuję też bardzo Danowi Koboldtowi, który z początku był dla mnie mentorem, teraz zaś jest najwierniejszym sojusznikiem w branży pisarskiej.
Dziękuję R.C. Brayowi, lektorowi moich audiobooków, dzięki któremu wiele osób trafiło na moje książki, ponieważ słuchają wszystkiego, co on nagrywa. W głowie zawsze słyszałem właśnie jego jako głos Butlera, nawet gdy jeszcze pisałem pierwszy szkic „Planety”. Jego narracja niezwykle wzbogaca cały cykl i nie mógłbym życzyć sobie lepszego lektora.
Przede wszystkim zaś chciałbym podziękować czytelnikom. Każdemu, kto kupił egzemplarz jednej z moich powieści, a później powiedział do kogoś innego: „Hej, myślę, że ci się to spodoba”. Dziękuję wam. Szczerze dziękuję. Bez was, bez osób, które nabyły „Planetę”, „Kolonia” nigdy by nie powstała.
Na koniec dziękuję mojej żonie. Pisarstwo trudno ująć w harmonogram i zdarzają się okresy, kiedy mam naprawdę mnóstwo roboty. Jeśli dorzucić do tego pracę etatową, bywa ciężko. Staje się jednak łatwiej, gdy można liczyć na miłość i wsparcie partnera życiowego. Kocham cię, moja droga.