- promocja
- W empik go
Kolor bursztynu - ebook
Kolor bursztynu - ebook
Nela Lisiecka ma za sobą nieudane małżeństwo i dwoje dzieci na utrzymaniu. Pracuje w muzeum regionalnym i ledwo radzi sobie finansowo. Wciąż nie może zapomnieć o Wiktorze, miłości swego życia, który został zamordowany. Trzy lata później przypadkiem rozpoznaje mężczyznę podejrzanego o zabicie jej dawnego ukochanego. Śledztwo, które Nela zaczyna prowadzić na własną rękę, przynosi nieoczekiwane rezultaty… Świetnie wpleciony w bursztynową rzeczywistość Gdańska wątek sensacyjny, na którego tle rozwija się wielka miłość.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67406-29-1 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdańsk, 1997
Nie wiem, co mnie obudziło, lecz zanim umysł zdołał rozproszyć porozrywane chaotycznie fragmenty snów, odczułam potworny strach. Przełknęłam ślinę, ale krtań była tak obolała, jakbym urwała się z szubienicy. Wydałam z siebie jakiś dziwny chrapliwy odgłos, a serce próbowało się przedostać przez koszulę nocną i wypaść mi na kolana. Wstałam z łóżka na rozdygotanych nogach, usiłując osadzić ręką ten najważniejszy organ na swoim miejscu.
Przez niedosunięte zasłony dochodziło mizerne, jakby przyćmione po zbyt długiej nocy światło dnia. Wolno, badając teren, przesunęłam stopami po ohydnie burej wykładzinie. Miała ten sam kolor co moje oczy.
Po prawej stronie łóżka dostrzegłam dwa karabiny: uzi i kałasznikow. Do tego porzucone beztrosko trzy granaty i materiał detonujący.
Nadal przepełniona strachem, zbliżyłam się do okna i ukradkiem wyjrzałam na znajdujące się cztery piętra niżej podwórko. Przez noc kałuże nabrały gigantycznych rozmiarów. Wyglądało to jak początek powodzi. Przypomniałam sobie o oddanych do szewca mokasynach i natychmiast zapragnęłam wracać do łóżka. Bez szans jednak. Nie dla mnie takie zachcianki.
W łazience wysiadła jedyna żarówka. Pospiesznie myłam się w półmroku, w zasadzie zadowolona, że nie muszę się oglądać. Zimna woda na twarzy przegnała strachy, a ciało stopniowo podporządkowało się mojej woli. Teraz pozostało przywdzianie włosienicy, to znaczy służbowej granatowej garsonki i świeżo upranej białej bluzki.
Weszłam do pokoju, aby ostatecznie załatwić sprawę nagromadzonego przy moim łóżku sprzętu bojowego, gdy nagle rozległ się dźwięk budzika. Dopiero wówczas się zorientowałam, że koszmar senny okradł mnie z prawie piętnastu minut nocnego wypoczynku.
– Nie wstaję, nie wstaję! – zaprotestował Mateusz i zakopał się w pościeli.
Mirka była bardziej do mnie podobna. Z wciąż zamkniętymi oczami ruszyła bohatersko w stronę łazienki. Wiedziałam, że nie muszę sprawdzać jej zeszytów i książek. Już wieczorem, jak zwykle, starannie spakowała tornister. Ale Mateusz...
– Wstawaj natychmiast. Nie będę się przez ciebie spóźniać do pracy – powiedziałam, może jednak zbyt obojętnym tonem, bo chłopak nawet nie zareagował. Postanowiłam dołączyć do przekonywania groźbę. – Wyrzucam dziś wszystkie twoje karabiny. Prawie się przez nie przewróciłam.
Wszystko, tylko nie sprzęt komandosa Mateusza. Natychmiast rzucił się w stronę drugiego pokoju.
– Już nie mogę wytrzymać z tymi babami! – Dobiegły mnie jego utyskiwania.
Ponieważ nie zareagowałam, wkrótce się uspokoił i po chwili, jak zwykle, we trójkę przeżuwaliśmy płatki owsiane, popijając je kawą inką. Zapadło pełne rezygnacji milczenie. Od dłuższego już czasu nie słyszałam od nich, co widzieli ostatnio smacznego w reklamach telewizyjnych. Może dlatego, że dwa miesiące temu telewizor babci wysiadł na dobre.
Zerwałam się od stołu pierwsza i pospiesznie przygotowałam kanapki z metką na popołudnie. Po chwili wahania dodałam jeszcze po jednym pomarszczonym jabłku. W szkole jedli obiad, a kanapki powinny im wystarczyć do mojego przyjścia. Najgorsze, że ostatnio Mateuszowi stanowczo za bardzo dopisywał apetyt. Miałam nadzieję, że wkrótce mu to przejdzie, inaczej byłabym zmuszona wziąć kolejną pożyczkę. Jak to uzasadnić? „To na drugie śniadania dla mojego syna”. Już widzę ich miny... Mózg mi puchł od nieustannego przeliczania tych nowych złotówek i groszy. W drodze do szkoły moja głowa nadal pracowała jak kalkulator. Nagle poczułam na sobie bryźnięcia błota.
– Gdzie leziesz, babo?! – wrzasnął kierowca. – I jeszcze dzieci za sobą ciągnie...
Mirka próbowała mnie pocieszyć, wsunęła mi rękę pod ramię. Spojrzałam na nią, ale nie uścisnęłam jej, nawet na do widzenia.
– Uważajcie na siebie i od razu po szkole odróbcie lekcje.
Mirka skinęła głową, ale Mateusza już to w ogóle nie obchodziło. Obrócony w stronę kolegów, robił do nich głupie miny. Jak typowy chłopak. Złapałam się na tym, że instynktownie zacisnęłam kciuki w figi. Daj Boże, typowy. Upewniwszy się, że kolorowe czapki moich dzieci zniknęły w czeluściach szkoły, odwróciłam się w stronę przystanku tramwajowego.
Wciśnięta przez tłum w okno dalej ćwiczyłam dodawanie lub raczej odejmowanie i wciąż wynik działań był nieubłagany. Gdybym tylko mogła choć na chwilę oderwać się od rzeczywistości... Kiedyś jako mała, a nawet jako nieco większa dziewczynka nie miałam z tym żadnych kłopotów. Wystarczała ledwie chwila, nawet krótki przejazd tramwajem, a natychmiast pogrążałam się w urojonej rzeczywistości. Moje nieprzytomne spojrzenie nie wynikało z zeza, lecz z nieustannie prowadzonej w myślach konwersacji, przeważnie z postaciami historycznymi. I tylko ja jedna wiedziałam, że jestem „nieudokumentowaną źródłami” kochanką Ludwika XIV i przyjaciółką z dzieciństwa Krystyny Szwedzkiej. Od wielu lat powrót do mego podwójnego życia był niemożliwy. Jedynym marzeniem, które pozostało, była ucieczka w nieznane. Ale miałam przecież zobowiązania, dwoje dzieci. Moich i Pawła. Pawła...
Poziom adrenaliny na samo imię mego eks nieznacznie wzrósł. A zatem pozostały mi jeszcze jakieś uczucia. Wprawdzie niechęci i nienawiści, ale od czegoś trzeba było zacząć, zadecydowałam, wchodząc już zupełnie pewnym krokiem do muzeum.
– Pani Aniela dzisiaj w dobrym humorze – zauważył portier.
Aniela? Nadal nie mogłam się przyzwyczaić do mojego prawdziwego imienia. Jeszcze trzy lata temu byłam Anitą, tak jak tego chciała Ewa. Nigdy nie mogła wybaczyć babci, że wykorzystała jej zły stan zdrowia po porodzie i zarejestrowała mnie jako Anielę. Ze złości matka rozchorowała się jeszcze bardziej i nic nie zmusiło jej do nazywania mnie Anielką. Nawet francuskie filmy o pięknej Angelice. Chociaż nie jestem na tyle głupia, by nie zdawać sobie sprawy, iż porównanie mnie do tej bohaterki mogło się wydać groteskowe.
– Żyję, oddycham, mam pracę, a deszcz wkrótce ustanie – zauważyłam, próbując złożyć usta do uśmiechu.
– A my dostaniemy podwyżkę – odciął się pan Roman.
Wzruszyłam ramionami. Podwyżka w muzeum regionalnym była tak prawdopodobna jak częstszy niż raz na siedemdziesiąt sześć lat przelot komety Halleya.
– Dzisiaj przydarzy się pani coś nowego. – Pan Roman miał bardzo tajemniczą minę. – Pani Joasia zachorowała i dyrektorka zdecydowała, że pani ma ją zastąpić.
Jak zwykle, słysząc zaskakujące wieści, nie zareagowałam i zepsułam panu Romanowi całą przyjemność z niespodzianki. Obojętnie sięgnęłam do szafki po pastę do podłogi i zestaw szmat, ale wewnątrz dygotałam z podniecenia. Idę na salę bursztynową! Widząc jawny zawód na twarzy portiera, powiedziałam:
– A widzi pan, panie Romanie. Należy wierzyć w przyszłość.
Ha! I kto to mówi? Jakaś nienormalna masochistka! Trzy lata temu, kiedy pojawiłam się w muzeum z moim świeżym dyplomem i bogatą historią wszelkich nieszczęść, dyrektorka obiecała mi, że praca „salowej”, czyli personelu pomocniczego, potrwa jedynie parę miesięcy. Następnie obejmę etat merytoryczny po panu Bolku, który właśnie wybiera się na emeryturę. Nie wybrał się nigdzie do tej pory. Właściwie to mu się nie dziwię. Sama zrobiłabym to samo.
Ale sala bursztynowa? Na numizmatyce tkwiłam już od pół roku. W ogóle mnie ten temat nie interesował, a poza tym, jak się wkrótce zorientowałam, nasze zbiory nie przedstawiały większej wartości.
Zaciekawiona, zajrzałam do nowej „podopiecznej”. Nikogo w niej nie było. Trudno się temu dziwić, skoro to ja trzymałam w rękach klucz. Starałam się nie przyglądać eksponatom, wymiatając widzialny jedynie pod mikroskopem kurz. Przecież będę jeszcze miała na to mnóstwo czasu. Na początku marca muzeum nie oblegały rzesze wycieczek.
O dziesiątej, zadowolona z siebie, zasiadłam na krześle Joasi i rozłożyłam na kolanach wyszywanki. Kiedy jednak przez godzinę nikt żywy nie zawitał do mojej ulubionej sali, poczułam drętwienie stóp i wstałam. Sala była tylko moja. Wykonałam na środku zupełnie zgrabny piruet i pochyliłam się do przodu, czekając na oklaski zebranego przede mną dworu.
„Za wyjątkowe zasługi dla królestwa dostanie waćpani tę zapinkę do włosów, którą nasze sługi z zamorskich krain nam przywiozły. Kamień ten szlachetny bursztynem zowią” – powiedział Wiktor i zbliżył się do mnie.
Zapinka leżała pośród innych przedmiotów służących do ozdoby. Była koloru prawdziwego bursztynu, nadzwyczajną mieszanką wszystkich gatunków miodu. Słysząc zbliżające się korytarzem kroki, pospiesznie wróciłam na swoje miejsce. Pierwsi goście. Jeśli to będzie mężczyzna, to dzień udany, jeśli kobieta...
Po chwili na salę wbiegła nastolatka z lekko naburmuszoną miną, jakby właśnie usłyszała coś nieprzyjemnego. Na widok zbiorów jej twarz pojaśniała. Obróciła się i w obcym języku wykrzyknęła coś w kierunku osoby, która się właśnie zbliżała.
Ledwie zdążyłam wygładzić na kolanach bębenek z haftem, gdy do sali wszedł mężczyzna. Zawsze udaję, że nie widzę zwiedzających, dopóki sami nie odnotują mojej obecności. Wielu na ogół zaszczyca mnie niedbałym „dzień dobry”. Zawsze uprzejmie im odpowiadam i powracam do wyszywania. Nie chcę, żeby się czuli obserwowani. Niemniej cały czas jestem czujna i zerkam zza szkieł. Mimo iż w większości sal jest któraś z nas, notorycznie giną pojedyncze eksponaty. Do tej pory miałam szczęście z moją kolekcją numizmatyki i na nowej wystawie nie mogłam sobie pozwolić na kompromitację.
Nastolatkę i mężczyznę zbyt zaaferowała ekspozycja, żeby zwracali na mnie uwagę. Obróceni do mnie bokiem przyglądali się bursztynowym monstrancjom. Dziewczyna, jasnowłosa i długonoga, mogła mieć najwyżej czternaście lat. W jaskrawych ciuchach wyglądała jak młodociana modelka. Mężczyzna ubrany był na sportowo – dżinsy, beżowy sweter w serek i buty, jak dostrzegłam, na skórzanej podeszwie. Na pewno nie korzystał z komunikacji miejskiej. Miał nieomalże białe włosy, ale jego szczupła, wysportowana sylwetka nie wskazywała na zaawansowany wiek. Rozmawiał z dziewczyną w jakimś dziwnym, śpiewnym języku. Nigdy nie miałam ucha do języków obcych, więc się nawet nie domyślałam, co to za narzecze.
Zwróciłam uwagę na dłoń mężczyzny opartą na krawędzi gabloty. Miał pięknie ukształtowane palce i zadbane paznokcie. Tak się zapatrzyłam na te ręce, że nie zauważyłam nawet, iż odwrócił się w moją stronę.
Boże! To niemożliwe, żeby to był on – to była moja pierwsza reakcja. Czułam, jak coraz bardziej wbijam się w krzesło. Nie chciałam, żeby mnie dostrzegł, ale on zupełnie obojętnie przesunął po mnie wzrokiem. Nie poznał mnie! Miałam szczęście. Choć to mało prawdopodobne, istniała jednak możliwość, że mógł mnie jakoś skojarzyć. Widział mnie wprawdzie przelotnie, jedynie dwa razy, i to trzy lata temu, lecz jednak w dość specyficznych okolicznościach. Nie, nie mógł mnie poznać. Miałam wówczas jasne włosy, inaczej się ubierałam, byłam umalowana. A teraz... Przez spadające mi na oczy źle podcięte włosy spojrzałam na czubki moich „zastępczych” butów. Takich kobiet jak ja się nie zauważa. Wiedziałam o tym aż nazbyt dobrze.
Byłam taka zdenerwowana, że bałam się oddychać. Nie miałam już żadnych wątpliwości. Ten prosty, zgrabny nos, wydatne kości policzkowe i oczy koloru... bursztynu. To ten sam mężczyzna! Jakby z oddali usłyszałam jego głos:
– W którą stronę do wyjścia?
Jak niedorozwinięta niemowa wyciągnęłam rękę. Facet obrócił się w tym kierunku i poszedł, nie spojrzawszy już na mnie więcej. Dziewczynka podążyła za nim. W drzwiach następnej sali złapała go za ramię.
– Pappa!
Po chwili w sali bursztynowej migotał jedynie wątły promień marcowego słońca, ale we mnie dokonywała się prawdziwa rewolucja. Dygoczące ręce, walące młotem serce – wszystko świadczyło o tym, że po trzech latach wreszcie się obudziłam. Zerwałam się na równe nogi, zrzucając na podłogę bębenek, i zrobiłam coś dla siebie niesłychanego. Pobiegłam do sąsiedniej sali, w której strażowała Halinka, zaocznie studiująca anglistykę.
– Przed chwilą była u ciebie para – rzuciłam. – W jakim języku z sobą rozmawiali?
Halinka spojrzała na mnie mocno zdziwiona. Jeszcze nigdy nie widziała mnie w stanie takiego wzburzenia.
– To był jakiś skandynawski język. Wydaje mi się, że szwedzki. Mam kuzyna w Sztokholmie.
– Halinko! Proszę cię, zwróć uwagę na moją salę. Muszę na moment wyjść.
W ciągu trzech lat nic takiego mi się nie przydarzyło, ale nie musiała robić takiej przerażonej miny.
– Muszę ich dogonić. Zdaje się, że ten pan jest dawnym znajomym mojej matki. Nie widziałam go od lat – wymyśliłam na poczekaniu i to usatysfakcjonowało Halinkę.
Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, byłam już na schodach. Bynajmniej nie zamierzałam ich dogonić. Chciałam tylko zobaczyć, dokąd pójdą. Nie myśląc w ogóle o tym, że nie powinnam opuszczać muzeum, przeskakiwałam po kilka stopni naraz.
Kiedy wpadłam do holu, nikogo tam już nie było. Wybiegłam na dwór i zdążyłam jeszcze zobaczyć, jak od strony podwórka wyjeżdża granatowe volvo. Zapamiętałam jedynie numer rejestracyjny.
Skonsternowana, stałam jeszcze przez chwilę i nagle pojęłam bezsens moich działań. Co ja właściwie chciałam zrobić? I drugie pytanie: co mogłam zrobić? Facet znów przepadł jak igła w stogu siana. Szwed? Tak, to było prawdopodobne. Pamiętałam, że kiedyś zadzwonił do nas do biura i się przedstawił. Coś jakby jakiś-tam-son. Nie powiedziałam o tym wówczas policji, bo wydało mi się to bezsensowne.
– Pani Anielo? Co się pani stało? – zaniepokoił się pan Roman. – Czy ktoś coś ukradł?
Potrząsnęłam głową.
– Nie. Zdaje się, że to faktycznie był znajomy mojej matki.
Dlaczego wmieszałam w to Ewę? Czy dlatego, że można ją było obwiniać o tyle innych rzeczy?
– Nie wiem, gdzie mieszka – wymamrotałam automatycznie.
Słysząc to, pan Roman rozpromienił się cały.
– Ale ja wiem – rzekł z zadowoleniem.
– Jak to...?
– Zamówił nasz nowy katalog i zostawił adres do wysyłki. W zasadzie to po to przyszedł. Ta mała chciała jeszcze zobaczyć bursztyny i dlatego weszli tylko do tej sali.
Popatrzyłam na lekko podniszczony zeszyt i od razu mnie olśniło: Kaj Hanson. Tak! I adres. Adres w Polsce. Górny Sopot.
– Panie Romanie! – wykrzyknęłam.
Z tej radości ucałowałam przestraszonego staruszka w oba policzki. Teraz pomyśli, że na dobre straciłam rozum. Aniela, odzywająca się półsłówkami, zawsze trzymająca się na uboczu, nieprzejawiająca jakiegokolwiek zainteresowania niczym, wykonuje nagle takie niespodziewane gesty. Wniosek nasuwał się sam. Musiałam zwariować.
I tak się właśnie czułam. Przesiedziałam do końca dyżuru jak na szpilkach, ledwie zauważając, co się wokół mnie dzieje. Miałam więcej szczęścia niż rozumu, że niczego mi tego dnia nie ukradli z sali, gdyż nie byłam w stanie się koncentrować na codziennych obowiązkach. Chciałam tylko wybiec z muzeum i natychmiast pojechać do Sopotu. Tak, po pracy muszę natychmiast się tam udać.
Przy wyjściu z muzeum owionęło mnie chłodne marcowe powietrze i zaczęłam z wolna odzyskiwać rozsądek. To przecież nie miało sensu. Co ja chciałam uzyskać? Zmusić go do przyznania się, że zniszczył moje życie? Boże, jakaż ja byłam durna.
Ruszyłam nad Motławę. Muszę, muszę się koniecznie zastanowić nad tym, co z tym zrobić. Po blisko dwóch godzinach sine wody rzeki dały mi odpowiedź. Nic nie mogę zrobić! Sama rozmowa z Hansonem nic by przecież nie dała. Musiałam zdobyć konkretne dowody na to, co zrobił, a w co nie uwierzyła policja. Mogłam przy tym zapomnieć o jakimkolwiek aktywnym zaangażowaniu z mojej strony.
Samotnie wychowywałam dwójkę dzieci, byłam o krok od ruiny finansowej i nie mogłam wziąć ani dnia wolnego. To koniec. Los mi złośliwie podsunął przed oczy tego Hansona, żeby mi uświadomić moją kompletną bezsilność.
Postarzała o lata, dojechałam wreszcie do domu. W skrzynce leżał jakiś list. Machinalnie sięgnęłam po kluczyk. Korespondencja z banku. Zastanawiałam się przez chwilę, czy nie otworzyć koperty, ale zrezygnowałam. Zapewne będę musiała zapłacić odsetki karne za to, że nieregularnie spłacałam kredyt. „Kredyt konsumpcyjny”. Adekwatnie się nazywał. Cały został skonsumowany przez dzieci.
– Mamo! Mateusz pobił się w szkole z chłopakami. Śmiali się z niego, że ma pocerowane dżinsy – doniosła mi przy samych drzwiach Mirka.
Popatrzyłam na syna. Drżały mu usta. Posyłał siostrze pełne nienawiści spojrzenia.
– Ile razy ci mówiłam, że tylko słabi ludzie stosują przemoc? – powiedziałam, zdejmując płaszcz i wkładając kapcie.
Mateusz zerknął na mnie z politowaniem.
– Jak im dołożyłem, to od razu mnie przeprosili – zakomunikował.
Nie miałam ani ochoty, ani siły mu odpowiadać. Ta resztka energii, która wystarczała mi na utrzymanie się na powierzchni życia przez ostatnie trzy lata, wyparowała, gdy tylko ujrzałam Hansona. Poszłam do kuchni i automatycznymi ruchami zaczęłam przygotowywać obiad. Obiad, zmywanie, sprawdzenie lekcji dzieci, zaległe prasowanie, ugotowanie zupy na jutro, ułożenie według dat niezapłaconych rachunków, zacerowanie rozerwanych w kroku spodni Mateusza... I tak mijał dzień za dniem. Byłam na granicy wytrzymałości. Już tak dalej nie dam rady. Jestem bardzo gospodarna, ale żeby gospodarzyć, należy coś mieć, a nie tylko rosnące długi. Muszę znaleźć lepszą pracę. Tylko kiedy mam niby to zrobić? Te wszystkie podania, CV... i przede wszystkim kupowanie gazet. Szkoda, że Sebastian musiał wyjechać na tak długo do Niemiec. Przed wyjazdem proponował mi pomoc, ale pracowałam wówczas od ponad pół roku w muzeum i zdawało się, że wkrótce mnie przeniosą na lepsze stanowisko. Odmówiłam. Potem, gdy ponownie się zjawił, nie chciałam mu zawracać głowy. Był taki przejęty swoją pierwszą wystawą obrazów. Nie mogłam wymagać, żeby poświęcał mi swój czas. I tak zrobił więcej dla mnie i dla dzieci niż ich rodzony ojciec.
– Mamo! – zawołała Mirka, szarpiąc mnie za rękaw.
Nie wiem, jak to się stało, że podczas przygotowań do obiadu usiadłam przy stole i się zamyśliłam. Może rzeczywiście traciłam rozum?
– Tak? – Oprzytomniałam natychmiast.
– Przyszła pani Balińska i mówi, że ktoś do ciebie dzwoni.
To mogła być tylko Ewa. Nikt inny nie miał tego numeru telefonu. Z rezygnacją podniosłam przygotowaną dla mnie słuchawkę.
– Słucham.
– Nie rozumiem, jak można żyć bez telefonu. Mogłabyś wreszcie go załatwić.
Może mogłabym załatwić, gdybym miała z czego zapłacić. Nie skomentowałam tego. Moja matka jedenaście lat temu dała mi wyraźnie do zrozumienia, że nie obchodzi jej moje życie. Była w tym bardzo konsekwentna.
– Co u ciebie słychać? – spytałam uprzejmie, jakbyśmy utrzymywały z sobą stały telefoniczny kontakt.
– Martin nie żyje – ogłosiła.
– U... marł?... – wyjąkałam głupio w słuchawkę.
Martin, mąż Ewy, miał prawie siedemdziesiątkę, ale cieszył się do tej pory doskonałą formą. Zaraz, zaraz... Do tej pory, to znaczy do ostatnich wieści od Ewy, a to było już... No tak, prawie półtora roku temu.
– Dwa tygodnie temu padł na zawał na polu golfowym. To prawie to samo co w ramionach kochanki, bo nigdy go nie było w domu – oświadczyła krótko Ewa.
Jak zwykle bez sentymentów.
– Tak mi przykro. – Widziałam go wprawdzie tylko raz, na ślubie Ewy, ale bardzo mi się spodobał. Spokojny, zrównoważony angielski dżentelmen. – Był taki miły.
Ewa prychnęła coś niezrozumiałego w słuchawkę, a potem...
– On, jak się zdaje, też cię polubił.
To chyba za sprawą mojej korespondencji. Co dwa miesiące regularnie wysyłałam do Ewy listy, czasem załączając zdjęcia dzieci, ale prawie nigdy nie otrzymywałam odpowiedzi.
– Polubił cię na tyle, że zapisał ci piętnaście tysięcy funtów. Dzwonię, żeby się upewnić, że dostałaś już przekaz.
Milczałam chyba zbyt długo jak na jej wytrzymałość.
– Czy zrozumiałaś, co do ciebie mówię? Za parę dni dostaniesz również papiery, które masz podpisać i mi odesłać. Pieniądze przesyłam z mojego konta, żeby ci oszczędzić przyjazdu do Anglii.
– Ewo, ja nie bardzo chwytam... – wykrztusiłam w końcu.
– Ja też nie, ale tak było w testamencie.
– A ty? Co z tobą?
– Nie musisz się martwić. – Wyczułam w jej głosie sarkazm. – Mnie również zabezpieczył. Nie potrzebuję tej twojej śmiesznej kwoty. Wydaje mi się, że na starość Martin zaczął traktować cię jak córkę. Zawsze tak bardzo wzruszały go fotografie dzieci. To co, dostałaś już przekaz?
Przypomniałam sobie o piśmie z banku, które cały czas nosiłam w kieszeni. Pospiesznie rozerwałam kopertę.
– Masz rację. Dostałam pieniądze – wydusiłam pełnym emocji głosem.
– No to w porządku. Teraz zrób to, co powiedziałam, i postaraj się kupić większe mieszkanie. Jesienią wybieram się do Wiednia, więc może was odwiedzę. Teraz nie mam na nic czasu. Jest tyle zobowiązań towarzyskich po pogrzebie.
Pewnie zaczęła się już rozglądać za kolejnym, piątym, mężem. Z Martinem trwało to najdłużej, ale był przecież najbogatszy z jej kolekcji.
Potem Ewa mówiła coś jeszcze przez kilka minut, ale już jej nie słuchałam. Biedny, kochany Martin. Krótko po stanie wojennym matka poznała go w jakimś warszawskim hotelu i wycelowała w samą żyłę złota. Martin był nie tylko bogaty, ale również hojny. Wesele, które wyprawił w hotelu Hevelius, trwało do godzin rannych. Pan młody był bezdzietnym wdowcem i nie miał nic przeciwko dwudziestoletniej córce. Żałowałam, że z powodu nieznajomości angielskiego nie mogę porozmawiać z nim bez udziału Ewy. Tylko on jeden przejmował się na weselu moim samopoczuciem. Podchodził do stolika, przy którym siedziałam wraz z wieloma koleżankami Ewy, i stale pytał: Anita, are you OK?.
Musiał mi poświęcić sporo myśli, skoro zapisał aż tyle pieniędzy. Gdybym o tym wcześniej wiedziała, mogłabym mu za wszystko podziękować. Teraz było już na to za późno. Gdyby nie testament, Ewa z pewnością nieprędko powiadomiłaby mnie o jego śmierci.
Po odłożeniu słuchawki tępo wpatrywałam się w nią jeszcze jakiś czas, póki w drzwiach kuchni nie pojawiła się twarz sąsiadki.
– I co, Aniu? Dobre wieści?
Wzruszyłam ramionami.
– I złe, i dobre – odpowiedziałam. – Umarł mąż mojej matki.
– Ten bogaty Anglik? – zainteresowała się Balińska. Stała teraz przede mną i wycierała w fartuch mokre ręce. – Zapisał ci coś?
Powoli potrząsnęłam głową. Taka wieść zelektryzowałaby całą dzielnicę i moich dłużników, a poza tym nie miałam ochoty stać się nagle obiektem plotek.
– Zabezpieczył matkę i ona teraz chce mi trochę pomóc.
– Ewa chce ci pomóc? – Balińska uniosła oczy do góry, jakby uczestniczyła w cudzie fatimskim.
– Nawet zamierza nas odwiedzić w tym roku.
Sąsiadka nie na żarty zaniepokoiła się tą uwagą.
– Ty na nią uważaj, Aniu, ty uważaj! Może ten stary nic jej nie zostawił i będzie chciała zwalić ci się na głowę. To do niej podobne.
– Chyba że się z wiekiem zmieniła – próbowałam nieudolnie bronić mojej wymyślonej wersji.
Balińska tylko prychnęła.
– Nie pisnę już słowa. Wiem, że mimo wszystko to jest twoja matka. Wprawdzie wyjątkowy przypadek, ale...
Przed wejściem do mieszkania zatrzymałam się jeszcze na klatce schodowej. Zapaliłam światło i sięgnęłam do kieszeni po pismo z banku. Czarno na białym. Przekaz dewizowy. Proszą mnie o zgłoszenie się do nich w sprawie decyzji, co chcę dalej zrobić z pieniędzmi.
Dziwne, ale natychmiast wiedziałam, co zamierzam z nimi zrobić. Lista priorytetów ułożyła się w głowie automatycznie. Nie wahałam się ani chwili. Wiedziałam, jaka pozycja powinna się znaleźć na samej górze. Najważniejsze było dla mnie znalezienie dowodów przeciwko Hansonowi i dostarczenie ich wymiarowi sprawiedliwości. Ten morderca musi za wszystko zapłacić! Po raz pierwszy dzięki mojej matce mogłam dostać coś, na czym mi tak bardzo zależało.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------