Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kolor bursztynu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 września 2022
Ebook
34,30 zł
Audiobook
21,29 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kolor bursztynu - ebook

Nela Lisiecka ma za sobą nieudane małżeństwo i dwoje dzieci na utrzymaniu. Pracuje w muzeum regionalnym i ledwo radzi sobie finansowo. Wciąż nie może zapomnieć o Wiktorze, miłości swego życia, który został zamordowany. Trzy lata później przypadkiem rozpoznaje mężczyznę podejrzanego o zabicie jej dawnego ukochanego. Śledztwo, które Nela zaczyna prowadzić na własną rękę, przynosi nieoczekiwane rezultaty… Świetnie wpleciony w bursztynową rzeczywistość Gdańska wątek sensacyjny, na którego tle rozwija się wielka miłość.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67406-29-1
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Gda­ńsk, 1997

Nie wiem, co mnie obu­dzi­ło, lecz za­nim umy­sł zdo­łał roz­pro­szyć po­roz­ry­wa­ne cha­otycz­nie frag­men­ty snów, od­czu­łam po­twor­ny strach. Prze­łk­nęłam śli­nę, ale krtań była tak obo­la­ła, jak­bym urwa­ła się z szu­bie­ni­cy. Wy­da­łam z sie­bie ja­kiś dziw­ny chra­pli­wy od­głos, a ser­ce pró­bo­wa­ło się prze­do­stać przez ko­szu­lę noc­ną i wy­pa­ść mi na ko­la­na. Wsta­łam z łó­żka na roz­dy­go­ta­nych no­gach, usi­łu­jąc osa­dzić ręką ten naj­wa­żniej­szy or­gan na swo­im miej­scu.

Przez nie­do­su­ni­ęte za­sło­ny do­cho­dzi­ło mi­zer­ne, jak­by przy­ćmio­ne po zbyt dłu­giej nocy świa­tło dnia. Wol­no, ba­da­jąc te­ren, prze­su­nęłam sto­pa­mi po ohyd­nie bu­rej wy­kła­dzi­nie. Mia­ła ten sam ko­lor co moje oczy.

Po pra­wej stro­nie łó­żka do­strze­głam dwa ka­ra­bi­ny: uzi i ka­łasz­ni­kow. Do tego po­rzu­co­ne bez­tro­sko trzy gra­na­ty i ma­te­riał de­to­nu­jący.

Na­dal prze­pe­łnio­na stra­chem, zbli­ży­łam się do okna i ukrad­kiem wyj­rza­łam na znaj­du­jące się czte­ry pi­ętra ni­żej po­dwór­ko. Przez noc ka­łu­że na­bra­ły gi­gan­tycz­nych roz­mia­rów. Wy­gląda­ło to jak po­czątek po­wo­dzi. Przy­po­mnia­łam so­bie o od­da­nych do szew­ca mo­ka­sy­nach i na­tych­miast za­pra­gnęłam wra­cać do łó­żka. Bez szans jed­nak. Nie dla mnie ta­kie za­chcian­ki.

W ła­zien­ce wy­sia­dła je­dy­na ża­rów­ka. Po­spiesz­nie my­łam się w pó­łm­ro­ku, w za­sa­dzie za­do­wo­lo­na, że nie mu­szę się oglądać. Zim­na woda na twa­rzy prze­gna­ła stra­chy, a cia­ło stop­nio­wo pod­po­rząd­ko­wa­ło się mo­jej woli. Te­raz po­zo­sta­ło przy­wdzia­nie wło­sie­ni­cy, to zna­czy słu­żbo­wej gra­na­to­wej gar­son­ki i świe­żo upra­nej bia­łej bluz­ki.

We­szłam do po­ko­ju, aby osta­tecz­nie za­ła­twić spra­wę na­gro­ma­dzo­ne­go przy moim łó­żku sprzętu bo­jo­we­go, gdy na­gle roz­le­gł się dźwi­ęk bu­dzi­ka. Do­pie­ro wów­czas się zo­rien­to­wa­łam, że kosz­mar sen­ny okra­dł mnie z pra­wie pi­ęt­na­stu mi­nut noc­ne­go wy­po­czyn­ku.

– Nie wsta­ję, nie wsta­ję! – za­pro­te­sto­wał Ma­te­usz i za­ko­pał się w po­ście­li.

Mir­ka była bar­dziej do mnie po­dob­na. Z wci­ąż za­mkni­ęty­mi ocza­mi ru­szy­ła bo­ha­ter­sko w stro­nę ła­zien­ki. Wie­dzia­łam, że nie mu­szę spraw­dzać jej ze­szy­tów i ksi­ążek. Już wie­czo­rem, jak zwy­kle, sta­ran­nie spa­ko­wa­ła tor­ni­ster. Ale Ma­te­usz...

– Wsta­waj na­tych­miast. Nie będę się przez cie­bie spó­źniać do pra­cy – po­wie­dzia­łam, może jed­nak zbyt obo­jęt­nym to­nem, bo chło­pak na­wet nie za­re­ago­wał. Po­sta­no­wi­łam do­łączyć do prze­ko­ny­wa­nia gro­źbę. – Wy­rzu­cam dziś wszyst­kie two­je ka­ra­bi­ny. Pra­wie się przez nie prze­wró­ci­łam.

Wszyst­ko, tyl­ko nie sprzęt ko­man­do­sa Ma­te­usza. Na­tych­miast rzu­cił się w stro­nę dru­gie­go po­ko­ju.

– Już nie mogę wy­trzy­mać z tymi ba­ba­mi! – Do­bie­gły mnie jego uty­ski­wa­nia.

Po­nie­waż nie za­re­ago­wa­łam, wkrót­ce się uspo­ko­ił i po chwi­li, jak zwy­kle, we trój­kę prze­żu­wa­li­śmy płat­ki owsia­ne, po­pi­ja­jąc je kawą inką. Za­pa­dło pe­łne re­zy­gna­cji mil­cze­nie. Od dłu­ższe­go już cza­su nie sły­sza­łam od nich, co wi­dzie­li ostat­nio smacz­ne­go w re­kla­mach te­le­wi­zyj­nych. Może dla­te­go, że dwa mie­si­ące temu te­le­wi­zor bab­ci wy­sia­dł na do­bre.

Ze­rwa­łam się od sto­łu pierw­sza i po­spiesz­nie przy­go­to­wa­łam ka­nap­ki z met­ką na po­po­łud­nie. Po chwi­li wa­ha­nia do­da­łam jesz­cze po jed­nym po­marsz­czo­nym ja­błku. W szko­le je­dli obiad, a ka­nap­ki po­win­ny im wy­star­czyć do mo­je­go przy­jścia. Naj­gor­sze, że ostat­nio Ma­te­uszo­wi sta­now­czo za bar­dzo do­pi­sy­wał ape­tyt. Mia­łam na­dzie­ję, że wkrót­ce mu to przej­dzie, ina­czej by­ła­bym zmu­szo­na wzi­ąć ko­lej­ną po­życz­kę. Jak to uza­sad­nić? „To na dru­gie śnia­da­nia dla mo­je­go syna”. Już wi­dzę ich miny... Mózg mi pu­chł od nie­ustan­ne­go prze­li­cza­nia tych no­wych zło­tó­wek i gro­szy. W dro­dze do szko­ły moja gło­wa na­dal pra­co­wa­ła jak kal­ku­la­tor. Na­gle po­czu­łam na so­bie bry­źni­ęcia bło­ta.

– Gdzie le­ziesz, babo?! – wrza­snął kie­row­ca. – I jesz­cze dzie­ci za sobą ci­ągnie...

Mir­ka pró­bo­wa­ła mnie po­cie­szyć, wsu­nęła mi rękę pod ra­mię. Spoj­rza­łam na nią, ale nie uści­snęłam jej, na­wet na do wi­dze­nia.

– Uwa­żaj­cie na sie­bie i od razu po szko­le od­rób­cie lek­cje.

Mir­ka ski­nęła gło­wą, ale Ma­te­usza już to w ogó­le nie ob­cho­dzi­ło. Ob­ró­co­ny w stro­nę ko­le­gów, ro­bił do nich głu­pie miny. Jak ty­po­wy chło­pak. Zła­pa­łam się na tym, że in­stynk­tow­nie za­ci­snęłam kciu­ki w figi. Daj Boże, ty­po­wy. Upew­niw­szy się, że ko­lo­ro­we czap­ki mo­ich dzie­ci znik­nęły w cze­lu­ściach szko­ły, od­wró­ci­łam się w stro­nę przy­stan­ku tram­wa­jo­we­go.

Wci­śni­ęta przez tłum w okno da­lej ćwi­czy­łam do­da­wa­nie lub ra­czej odej­mo­wa­nie i wci­ąż wy­nik dzia­łań był nie­ubła­ga­ny. Gdy­bym tyl­ko mo­gła choć na chwi­lę ode­rwać się od rze­czy­wi­sto­ści... Kie­dyś jako mała, a na­wet jako nie­co wi­ęk­sza dziew­czyn­ka nie mia­łam z tym żad­nych kło­po­tów. Wy­star­cza­ła le­d­wie chwi­la, na­wet krót­ki prze­jazd tram­wa­jem, a na­tych­miast po­grąża­łam się w uro­jo­nej rze­czy­wi­sto­ści. Moje nie­przy­tom­ne spoj­rze­nie nie wy­ni­ka­ło z zeza, lecz z nie­ustan­nie pro­wa­dzo­nej w my­ślach kon­wer­sa­cji, prze­wa­żnie z po­sta­cia­mi hi­sto­rycz­ny­mi. I tyl­ko ja jed­na wie­dzia­łam, że je­stem „nie­udo­ku­men­to­wa­ną źró­dła­mi” ko­chan­ką Lu­dwi­ka XIV i przy­ja­ció­łką z dzie­ci­ństwa Kry­sty­ny Szwedz­kiej. Od wie­lu lat po­wrót do mego po­dwój­ne­go ży­cia był nie­mo­żli­wy. Je­dy­nym ma­rze­niem, któ­re po­zo­sta­ło, była uciecz­ka w nie­zna­ne. Ale mia­łam prze­cież zo­bo­wi­ąza­nia, dwo­je dzie­ci. Mo­ich i Pa­wła. Pa­wła...

Po­ziom ad­re­na­li­ny na samo imię mego eks nie­znacz­nie wzró­sł. A za­tem po­zo­sta­ły mi jesz­cze ja­kieś uczu­cia. Wpraw­dzie nie­chęci i nie­na­wi­ści, ale od cze­goś trze­ba było za­cząć, za­de­cy­do­wa­łam, wcho­dząc już zu­pe­łnie pew­nym kro­kiem do mu­zeum.

– Pani Anie­la dzi­siaj w do­brym hu­mo­rze – za­uwa­żył por­tier.

Anie­la? Na­dal nie mo­głam się przy­zwy­cza­ić do mo­je­go praw­dzi­we­go imie­nia. Jesz­cze trzy lata temu by­łam Ani­tą, tak jak tego chcia­ła Ewa. Ni­g­dy nie mo­gła wy­ba­czyć bab­ci, że wy­ko­rzy­sta­ła jej zły stan zdro­wia po po­ro­dzie i za­re­je­stro­wa­ła mnie jako Anie­lę. Ze zło­ści mat­ka roz­cho­ro­wa­ła się jesz­cze bar­dziej i nic nie zmu­si­ło jej do na­zy­wa­nia mnie Aniel­ką. Na­wet fran­cu­skie fil­my o pi­ęk­nej An­ge­li­ce. Cho­ciaż nie je­stem na tyle głu­pia, by nie zda­wać so­bie spra­wy, iż po­rów­na­nie mnie do tej bo­ha­ter­ki mo­gło się wy­dać gro­te­sko­we.

– Żyję, od­dy­cham, mam pra­cę, a deszcz wkrót­ce usta­nie – za­uwa­ży­łam, pró­bu­jąc zło­żyć usta do uśmie­chu.

– A my do­sta­nie­my pod­wy­żkę – od­ci­ął się pan Ro­man.

Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi. Pod­wy­żka w mu­zeum re­gio­nal­nym była tak praw­do­po­dob­na jak częst­szy niż raz na sie­dem­dzie­si­ąt sze­ść lat prze­lot ko­me­ty Hal­leya.

– Dzi­siaj przy­da­rzy się pani coś no­we­go. – Pan Ro­man miał bar­dzo ta­jem­ni­czą minę. – Pani Jo­asia za­cho­ro­wa­ła i dy­rek­tor­ka zde­cy­do­wa­ła, że pani ma ją za­stąpić.

Jak zwy­kle, sły­sząc za­ska­ku­jące wie­ści, nie za­re­ago­wa­łam i ze­psu­łam panu Ro­ma­no­wi całą przy­jem­no­ść z nie­spo­dzian­ki. Obo­jęt­nie si­ęgnęłam do szaf­ki po pa­stę do podło­gi i ze­staw szmat, ale we­wnątrz dy­go­ta­łam z pod­nie­ce­nia. Idę na salę bursz­ty­no­wą! Wi­dząc jaw­ny za­wód na twa­rzy por­tie­ra, po­wie­dzia­łam:

– A wi­dzi pan, pa­nie Ro­ma­nie. Na­le­ży wie­rzyć w przy­szło­ść.

Ha! I kto to mówi? Ja­kaś nie­nor­mal­na ma­so­chist­ka! Trzy lata temu, kie­dy po­ja­wi­łam się w mu­zeum z moim świe­żym dy­plo­mem i bo­ga­tą hi­sto­rią wszel­kich nie­szczęść, dy­rek­tor­ka obie­ca­ła mi, że pra­ca „sa­lo­wej”, czy­li per­so­ne­lu po­moc­ni­cze­go, po­trwa je­dy­nie parę mie­si­ęcy. Na­stęp­nie obej­mę etat me­ry­to­rycz­ny po panu Bol­ku, któ­ry wła­śnie wy­bie­ra się na eme­ry­tu­rę. Nie wy­brał się ni­g­dzie do tej pory. Wła­ści­wie to mu się nie dzi­wię. Sama zro­bi­ła­bym to samo.

Ale sala bursz­ty­no­wa? Na nu­mi­zma­ty­ce tkwi­łam już od pół roku. W ogó­le mnie ten te­mat nie in­te­re­so­wał, a poza tym, jak się wkrót­ce zo­rien­to­wa­łam, na­sze zbio­ry nie przed­sta­wia­ły wi­ęk­szej war­to­ści.

Za­cie­ka­wio­na, zaj­rza­łam do no­wej „pod­opiecz­nej”. Ni­ko­go w niej nie było. Trud­no się temu dzi­wić, sko­ro to ja trzy­ma­łam w rękach klucz. Sta­ra­łam się nie przy­glądać eks­po­na­tom, wy­mia­ta­jąc wi­dzial­ny je­dy­nie pod mi­kro­sko­pem kurz. Prze­cież będę jesz­cze mia­ła na to mnó­stwo cza­su. Na po­cząt­ku mar­ca mu­zeum nie ob­le­ga­ły rze­sze wy­cie­czek.

O dzie­si­ątej, za­do­wo­lo­na z sie­bie, za­sia­dłam na krze­śle Jo­asi i roz­ło­ży­łam na ko­la­nach wy­szy­wan­ki. Kie­dy jed­nak przez go­dzi­nę nikt żywy nie za­wi­tał do mo­jej ulu­bio­nej sali, po­czu­łam drętwie­nie stóp i wsta­łam. Sala była tyl­ko moja. Wy­ko­na­łam na środ­ku zu­pe­łnie zgrab­ny pi­ru­et i po­chy­li­łam się do przo­du, cze­ka­jąc na okla­ski ze­bra­ne­go przede mną dwo­ru.

„Za wy­jąt­ko­we za­słu­gi dla kró­le­stwa do­sta­nie wa­ćpa­ni tę za­pin­kę do wło­sów, któ­rą na­sze słu­gi z za­mor­skich kra­in nam przy­wio­zły. Ka­mień ten szla­chet­ny bursz­ty­nem zo­wią” – po­wie­dział Wik­tor i zbli­żył się do mnie.

Za­pin­ka le­ża­ła po­śród in­nych przed­mio­tów słu­żących do ozdo­by. Była ko­lo­ru praw­dzi­we­go bursz­ty­nu, nad­zwy­czaj­ną mie­szan­ką wszyst­kich ga­tun­ków mio­du. Sły­sząc zbli­ża­jące się ko­ry­ta­rzem kro­ki, po­spiesz­nie wró­ci­łam na swo­je miej­sce. Pierw­si go­ście. Je­śli to będzie mężczy­zna, to dzień uda­ny, je­śli ko­bie­ta...

Po chwi­li na salę wbie­gła na­sto­lat­ka z lek­ko na­bur­mu­szo­ną miną, jak­by wła­śnie usły­sza­ła coś nie­przy­jem­ne­go. Na wi­dok zbio­rów jej twarz po­ja­śnia­ła. Ob­ró­ci­ła się i w ob­cym języ­ku wy­krzyk­nęła coś w kie­run­ku oso­by, któ­ra się wła­śnie zbli­ża­ła.

Le­d­wie zdąży­łam wy­gła­dzić na ko­la­nach bębe­nek z ha­ftem, gdy do sali wsze­dł mężczy­zna. Za­wsze uda­ję, że nie wi­dzę zwie­dza­jących, do­pó­ki sami nie od­no­tu­ją mo­jej obec­no­ści. Wie­lu na ogół za­szczy­ca mnie nie­dba­łym „dzień do­bry”. Za­wsze uprzej­mie im od­po­wia­dam i po­wra­cam do wy­szy­wa­nia. Nie chcę, żeby się czu­li ob­ser­wo­wa­ni. Nie­mniej cały czas je­stem czuj­na i zer­kam zza szkieł. Mimo iż w wi­ęk­szo­ści sal jest któ­raś z nas, no­to­rycz­nie giną po­je­dyn­cze eks­po­na­ty. Do tej pory mia­łam szczęście z moją ko­lek­cją nu­mi­zma­ty­ki i na no­wej wy­sta­wie nie mo­głam so­bie po­zwo­lić na kom­pro­mi­ta­cję.

Na­sto­lat­kę i mężczy­znę zbyt za­afe­ro­wa­ła eks­po­zy­cja, żeby zwra­ca­li na mnie uwa­gę. Ob­ró­ce­ni do mnie bo­kiem przy­gląda­li się bursz­ty­no­wym mon­stran­cjom. Dziew­czy­na, ja­sno­wło­sa i dłu­go­no­ga, mo­gła mieć naj­wy­żej czter­na­ście lat. W ja­skra­wych ciu­chach wy­gląda­ła jak mło­do­cia­na mo­del­ka. Mężczy­zna ubra­ny był na spor­to­wo – dżin­sy, be­żo­wy swe­ter w se­rek i buty, jak do­strze­głam, na skó­rza­nej po­de­szwie. Na pew­no nie ko­rzy­stał z ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej. Miał nie­oma­lże bia­łe wło­sy, ale jego szczu­pła, wy­spor­to­wa­na syl­wet­ka nie wska­zy­wa­ła na za­awan­so­wa­ny wiek. Roz­ma­wiał z dziew­czy­ną w ja­ki­mś dziw­nym, śpiew­nym języ­ku. Ni­g­dy nie mia­łam ucha do języ­ków ob­cych, więc się na­wet nie do­my­śla­łam, co to za na­rze­cze.

Zwró­ci­łam uwa­gę na dłoń mężczy­zny opar­tą na kra­wędzi ga­blo­ty. Miał pi­ęk­nie ukszta­łto­wa­ne pal­ce i za­dba­ne pa­znok­cie. Tak się za­pa­trzy­łam na te ręce, że nie za­uwa­ży­łam na­wet, iż od­wró­cił się w moją stro­nę.

Boże! To nie­mo­żli­we, żeby to był on – to była moja pierw­sza re­ak­cja. Czu­łam, jak co­raz bar­dziej wbi­jam się w krze­sło. Nie chcia­łam, żeby mnie do­strze­gł, ale on zu­pe­łnie obo­jęt­nie prze­su­nął po mnie wzro­kiem. Nie po­znał mnie! Mia­łam szczęście. Choć to mało praw­do­po­dob­ne, ist­nia­ła jed­nak mo­żli­wo­ść, że mógł mnie ja­koś sko­ja­rzyć. Wi­dział mnie wpraw­dzie prze­lot­nie, je­dy­nie dwa razy, i to trzy lata temu, lecz jed­nak w dość spe­cy­ficz­nych oko­licz­no­ściach. Nie, nie mógł mnie po­znać. Mia­łam wów­czas ja­sne wło­sy, ina­czej się ubie­ra­łam, by­łam uma­lo­wa­na. A te­raz... Przez spa­da­jące mi na oczy źle pod­ci­ęte wło­sy spoj­rza­łam na czub­ki mo­ich „za­stęp­czych” bu­tów. Ta­kich ko­biet jak ja się nie za­uwa­ża. Wie­dzia­łam o tym aż na­zbyt do­brze.

By­łam taka zde­ner­wo­wa­na, że ba­łam się od­dy­chać. Nie mia­łam już żad­nych wąt­pli­wo­ści. Ten pro­sty, zgrab­ny nos, wy­dat­ne ko­ści po­licz­ko­we i oczy ko­lo­ru... bursz­ty­nu. To ten sam mężczy­zna! Jak­by z od­da­li usły­sza­łam jego głos:

– W któ­rą stro­nę do wy­jścia?

Jak nie­do­ro­zwi­ni­ęta nie­mo­wa wy­ci­ągnęłam rękę. Fa­cet ob­ró­cił się w tym kie­run­ku i po­sze­dł, nie spoj­rzaw­szy już na mnie wi­ęcej. Dziew­czyn­ka podąży­ła za nim. W drzwiach na­stęp­nej sali zła­pa­ła go za ra­mię.

– Pap­pa!

Po chwi­li w sali bursz­ty­no­wej mi­go­tał je­dy­nie wątły pro­mień mar­co­we­go sło­ńca, ale we mnie do­ko­ny­wa­ła się praw­dzi­wa re­wo­lu­cja. Dy­go­czące ręce, wa­lące mło­tem ser­ce – wszyst­ko świad­czy­ło o tym, że po trzech la­tach wresz­cie się obu­dzi­łam. Ze­rwa­łam się na rów­ne nogi, zrzu­ca­jąc na podło­gę bębe­nek, i zro­bi­łam coś dla sie­bie nie­sły­cha­ne­go. Po­bie­głam do sąsied­niej sali, w któ­rej stra­żo­wa­ła Ha­lin­ka, za­ocz­nie stu­diu­jąca an­gli­sty­kę.

– Przed chwi­lą była u cie­bie para – rzu­ci­łam. – W ja­kim języ­ku z sobą roz­ma­wia­li?

Ha­lin­ka spoj­rza­ła na mnie moc­no zdzi­wio­na. Jesz­cze ni­g­dy nie wi­dzia­ła mnie w sta­nie ta­kie­go wzbu­rze­nia.

– To był ja­kiś skan­dy­naw­ski język. Wy­da­je mi się, że szwedz­ki. Mam ku­zy­na w Sztok­hol­mie.

– Ha­lin­ko! Pro­szę cię, zwróć uwa­gę na moją salę. Mu­szę na mo­ment wy­jść.

W ci­ągu trzech lat nic ta­kie­go mi się nie przy­da­rzy­ło, ale nie mu­sia­ła ro­bić ta­kiej prze­ra­żo­nej miny.

– Mu­szę ich do­go­nić. Zda­je się, że ten pan jest daw­nym zna­jo­mym mo­jej mat­ki. Nie wi­dzia­łam go od lat – wy­my­śli­łam na po­cze­ka­niu i to usa­tys­fak­cjo­no­wa­ło Ha­lin­kę.

Za­nim zdąży­ła co­kol­wiek po­wie­dzieć, by­łam już na scho­dach. By­naj­mniej nie za­mie­rza­łam ich do­go­nić. Chcia­łam tyl­ko zo­ba­czyć, do­kąd pój­dą. Nie my­śląc w ogó­le o tym, że nie po­win­nam opusz­czać mu­zeum, prze­ska­ki­wa­łam po kil­ka stop­ni na­raz.

Kie­dy wpa­dłam do holu, ni­ko­go tam już nie było. Wy­bie­głam na dwór i zdąży­łam jesz­cze zo­ba­czyć, jak od stro­ny po­dwór­ka wy­je­żdża gra­na­to­we vo­lvo. Za­pa­mi­ęta­łam je­dy­nie nu­mer re­je­stra­cyj­ny.

Skon­ster­no­wa­na, sta­łam jesz­cze przez chwi­lę i na­gle po­jęłam bez­sens mo­ich dzia­łań. Co ja wła­ści­wie chcia­łam zro­bić? I dru­gie py­ta­nie: co mo­głam zro­bić? Fa­cet znów prze­pa­dł jak igła w sto­gu sia­na. Szwed? Tak, to było praw­do­po­dob­ne. Pa­mi­ęta­łam, że kie­dyś za­dzwo­nił do nas do biu­ra i się przed­sta­wił. Coś jak­by ja­kiś-tam-son. Nie po­wie­dzia­łam o tym wów­czas po­li­cji, bo wy­da­ło mi się to bez­sen­sow­ne.

– Pani Anie­lo? Co się pani sta­ło? – za­nie­po­ko­ił się pan Ro­man. – Czy ktoś coś ukra­dł?

Po­trząsnęłam gło­wą.

– Nie. Zda­je się, że to fak­tycz­nie był zna­jo­my mo­jej mat­ki.

Dla­cze­go wmie­sza­łam w to Ewę? Czy dla­te­go, że mo­żna ją było ob­wi­niać o tyle in­nych rze­czy?

– Nie wiem, gdzie miesz­ka – wy­mam­ro­ta­łam au­to­ma­tycz­nie.

Sły­sząc to, pan Ro­man roz­pro­mie­nił się cały.

– Ale ja wiem – rze­kł z za­do­wo­le­niem.

– Jak to...?

– Za­mó­wił nasz nowy ka­ta­log i zo­sta­wił ad­res do wy­sy­łki. W za­sa­dzie to po to przy­sze­dł. Ta mała chcia­ła jesz­cze zo­ba­czyć bursz­ty­ny i dla­te­go we­szli tyl­ko do tej sali.

Po­pa­trzy­łam na lek­ko pod­nisz­czo­ny ze­szyt i od razu mnie olśni­ło: Kaj Han­son. Tak! I ad­res. Ad­res w Pol­sce. Gór­ny So­pot.

– Pa­nie Ro­ma­nie! – wy­krzyk­nęłam.

Z tej ra­do­ści uca­ło­wa­łam prze­stra­szo­ne­go sta­rusz­ka w oba po­licz­ki. Te­raz po­my­śli, że na do­bre stra­ci­łam ro­zum. Anie­la, od­zy­wa­jąca się pó­łsłów­ka­mi, za­wsze trzy­ma­jąca się na ubo­czu, nie­prze­ja­wia­jąca ja­kie­go­kol­wiek za­in­te­re­so­wa­nia ni­czym, wy­ko­nu­je na­gle ta­kie nie­spo­dzie­wa­ne ge­sty. Wnio­sek na­su­wał się sam. Mu­sia­łam zwa­rio­wać.

I tak się wła­śnie czu­łam. Prze­sie­dzia­łam do ko­ńca dy­żu­ru jak na szpil­kach, le­d­wie za­uwa­ża­jąc, co się wo­kół mnie dzie­je. Mia­łam wi­ęcej szczęścia niż ro­zu­mu, że ni­cze­go mi tego dnia nie ukra­dli z sali, gdyż nie by­łam w sta­nie się kon­cen­tro­wać na co­dzien­nych obo­wi­ąz­kach. Chcia­łam tyl­ko wy­biec z mu­zeum i na­tych­miast po­je­chać do So­po­tu. Tak, po pra­cy mu­szę na­tych­miast się tam udać.

Przy wy­jściu z mu­zeum owio­nęło mnie chłod­ne mar­co­we po­wie­trze i za­częłam z wol­na od­zy­ski­wać roz­sądek. To prze­cież nie mia­ło sen­su. Co ja chcia­łam uzy­skać? Zmu­sić go do przy­zna­nia się, że znisz­czył moje ży­cie? Boże, ja­każ ja by­łam dur­na.

Ru­szy­łam nad Mo­tła­wę. Mu­szę, mu­szę się ko­niecz­nie za­sta­no­wić nad tym, co z tym zro­bić. Po bli­sko dwóch go­dzi­nach sine wody rze­ki dały mi od­po­wie­dź. Nic nie mogę zro­bić! Sama roz­mo­wa z Han­so­nem nic by prze­cież nie dała. Mu­sia­łam zdo­być kon­kret­ne do­wo­dy na to, co zro­bił, a w co nie uwie­rzy­ła po­li­cja. Mo­głam przy tym za­po­mnieć o ja­kim­kol­wiek ak­tyw­nym za­an­ga­żo­wa­niu z mo­jej stro­ny.

Sa­mot­nie wy­cho­wy­wa­łam dwój­kę dzie­ci, by­łam o krok od ru­iny fi­nan­so­wej i nie mo­głam wzi­ąć ani dnia wol­ne­go. To ko­niec. Los mi zło­śli­wie pod­su­nął przed oczy tego Han­so­na, żeby mi uświa­do­mić moją kom­plet­ną bez­sil­no­ść.

Po­sta­rza­ła o lata, do­je­cha­łam wresz­cie do domu. W skrzyn­ce le­żał ja­kiś list. Ma­chi­nal­nie si­ęgnęłam po klu­czyk. Ko­re­spon­den­cja z ban­ku. Za­sta­na­wia­łam się przez chwi­lę, czy nie otwo­rzyć ko­per­ty, ale zre­zy­gno­wa­łam. Za­pew­ne będę mu­sia­ła za­pła­cić od­set­ki kar­ne za to, że nie­re­gu­lar­nie spła­ca­łam kre­dyt. „Kre­dyt kon­sump­cyj­ny”. Ade­kwat­nie się na­zy­wał. Cały zo­stał skon­su­mo­wa­ny przez dzie­ci.

– Mamo! Ma­te­usz po­bił się w szko­le z chło­pa­ka­mi. Śmia­li się z nie­go, że ma po­ce­ro­wa­ne dżin­sy – do­nio­sła mi przy sa­mych drzwiach Mir­ka.

Po­pa­trzy­łam na syna. Drża­ły mu usta. Po­sy­łał sio­strze pe­łne nie­na­wi­ści spoj­rze­nia.

– Ile razy ci mó­wi­łam, że tyl­ko sła­bi lu­dzie sto­su­ją prze­moc? – po­wie­dzia­łam, zdej­mu­jąc płaszcz i wkła­da­jąc kap­cie.

Ma­te­usz zer­k­nął na mnie z po­li­to­wa­niem.

– Jak im do­ło­ży­łem, to od razu mnie prze­pro­si­li – za­ko­mu­ni­ko­wał.

Nie mia­łam ani ocho­ty, ani siły mu od­po­wia­dać. Ta reszt­ka ener­gii, któ­ra wy­star­cza­ła mi na utrzy­ma­nie się na po­wierzch­ni ży­cia przez ostat­nie trzy lata, wy­pa­ro­wa­ła, gdy tyl­ko uj­rza­łam Han­so­na. Po­szłam do kuch­ni i au­to­ma­tycz­ny­mi ru­cha­mi za­częłam przy­go­to­wy­wać obiad. Obiad, zmy­wa­nie, spraw­dze­nie lek­cji dzie­ci, za­le­głe pra­so­wa­nie, ugo­to­wa­nie zupy na ju­tro, uło­że­nie we­dług dat nie­za­pła­co­nych ra­chun­ków, za­ce­ro­wa­nie ro­ze­rwa­nych w kro­ku spodni Ma­te­usza... I tak mi­jał dzień za dniem. By­łam na gra­ni­cy wy­trzy­ma­ło­ści. Już tak da­lej nie dam rady. Je­stem bar­dzo go­spo­dar­na, ale żeby go­spo­da­rzyć, na­le­ży coś mieć, a nie tyl­ko ro­snące dłu­gi. Mu­szę zna­le­źć lep­szą pra­cę. Tyl­ko kie­dy mam niby to zro­bić? Te wszyst­kie po­da­nia, CV... i przede wszyst­kim ku­po­wa­nie ga­zet. Szko­da, że Se­ba­stian mu­siał wy­je­chać na tak dłu­go do Nie­miec. Przed wy­jaz­dem pro­po­no­wał mi po­moc, ale pra­co­wa­łam wów­czas od po­nad pół roku w mu­zeum i zda­wa­ło się, że wkrót­ce mnie prze­nio­są na lep­sze sta­no­wi­sko. Od­mó­wi­łam. Po­tem, gdy po­now­nie się zja­wił, nie chcia­łam mu za­wra­cać gło­wy. Był taki prze­jęty swo­ją pierw­szą wy­sta­wą ob­ra­zów. Nie mo­głam wy­ma­gać, żeby po­świ­ęcał mi swój czas. I tak zro­bił wi­ęcej dla mnie i dla dzie­ci niż ich ro­dzo­ny oj­ciec.

– Mamo! – za­wo­ła­ła Mir­ka, szar­pi­ąc mnie za rękaw.

Nie wiem, jak to się sta­ło, że pod­czas przy­go­to­wań do obia­du usia­dłam przy sto­le i się za­my­śli­łam. Może rze­czy­wi­ście tra­ci­łam ro­zum?

– Tak? – Oprzy­tom­nia­łam na­tych­miast.

– Przy­szła pani Ba­li­ńska i mówi, że ktoś do cie­bie dzwo­ni.

To mo­gła być tyl­ko Ewa. Nikt inny nie miał tego nu­me­ru te­le­fo­nu. Z re­zy­gna­cją pod­nio­słam przy­go­to­wa­ną dla mnie słu­chaw­kę.

– Słu­cham.

– Nie ro­zu­miem, jak mo­żna żyć bez te­le­fo­nu. Mo­gła­byś wresz­cie go za­ła­twić.

Może mo­gła­bym za­ła­twić, gdy­bym mia­ła z cze­go za­pła­cić. Nie sko­men­to­wa­łam tego. Moja mat­ka je­de­na­ście lat temu dała mi wy­ra­źnie do zro­zu­mie­nia, że nie ob­cho­dzi jej moje ży­cie. Była w tym bar­dzo kon­se­kwent­na.

– Co u cie­bie sły­chać? – spy­ta­łam uprzej­mie, jak­by­śmy utrzy­my­wa­ły z sobą sta­ły te­le­fo­nicz­ny kon­takt.

– Mar­tin nie żyje – ogło­si­ła.

– U... marł?... – wy­jąka­łam głu­pio w słu­chaw­kę.

Mar­tin, mąż Ewy, miał pra­wie sie­dem­dzie­si­ąt­kę, ale cie­szył się do tej pory do­sko­na­łą for­mą. Za­raz, za­raz... Do tej pory, to zna­czy do ostat­nich wie­ści od Ewy, a to było już... No tak, pra­wie pó­łto­ra roku temu.

– Dwa ty­go­dnie temu padł na za­wał na polu gol­fo­wym. To pra­wie to samo co w ra­mio­nach ko­chan­ki, bo ni­g­dy go nie było w domu – oświad­czy­ła krót­ko Ewa.

Jak zwy­kle bez sen­ty­men­tów.

– Tak mi przy­kro. – Wi­dzia­łam go wpraw­dzie tyl­ko raz, na ślu­bie Ewy, ale bar­dzo mi się spodo­bał. Spo­koj­ny, zrów­no­wa­żo­ny an­giel­ski dżen­tel­men. – Był taki miły.

Ewa prych­nęła coś nie­zro­zu­mia­łe­go w słu­chaw­kę, a po­tem...

– On, jak się zda­je, też cię po­lu­bił.

To chy­ba za spra­wą mo­jej ko­re­spon­den­cji. Co dwa mie­si­ące re­gu­lar­nie wy­sy­ła­łam do Ewy li­sty, cza­sem za­łącza­jąc zdjęcia dzie­ci, ale pra­wie ni­g­dy nie otrzy­my­wa­łam od­po­wie­dzi.

– Po­lu­bił cię na tyle, że za­pi­sał ci pi­ęt­na­ście ty­si­ęcy fun­tów. Dzwo­nię, żeby się upew­nić, że do­sta­łaś już prze­kaz.

Mil­cza­łam chy­ba zbyt dłu­go jak na jej wy­trzy­ma­ło­ść.

– Czy zro­zu­mia­łaś, co do cie­bie mó­wię? Za parę dni do­sta­niesz rów­nież pa­pie­ry, któ­re masz pod­pi­sać i mi ode­słać. Pie­ni­ądze prze­sy­łam z mo­je­go kon­ta, żeby ci oszczędzić przy­jaz­du do An­glii.

– Ewo, ja nie bar­dzo chwy­tam... – wy­krztu­si­łam w ko­ńcu.

– Ja też nie, ale tak było w te­sta­men­cie.

– A ty? Co z tobą?

– Nie mu­sisz się mar­twić. – Wy­czu­łam w jej gło­sie sar­kazm. – Mnie rów­nież za­bez­pie­czył. Nie po­trze­bu­ję tej two­jej śmiesz­nej kwo­ty. Wy­da­je mi się, że na sta­ro­ść Mar­tin za­czął trak­to­wać cię jak cór­kę. Za­wsze tak bar­dzo wzru­sza­ły go fo­to­gra­fie dzie­ci. To co, do­sta­łaś już prze­kaz?

Przy­po­mnia­łam so­bie o pi­śmie z ban­ku, któ­re cały czas no­si­łam w kie­sze­ni. Po­spiesz­nie ro­ze­rwa­łam ko­per­tę.

– Masz ra­cję. Do­sta­łam pie­ni­ądze – wy­du­si­łam pe­łnym emo­cji gło­sem.

– No to w po­rząd­ku. Te­raz zrób to, co po­wie­dzia­łam, i po­sta­raj się ku­pić wi­ęk­sze miesz­ka­nie. Je­sie­nią wy­bie­ram się do Wied­nia, więc może was od­wie­dzę. Te­raz nie mam na nic cza­su. Jest tyle zo­bo­wi­ązań to­wa­rzy­skich po po­grze­bie.

Pew­nie za­częła się już roz­glądać za ko­lej­nym, pi­ątym, mężem. Z Mar­ti­nem trwa­ło to naj­dłu­żej, ale był prze­cież naj­bo­gat­szy z jej ko­lek­cji.

Po­tem Ewa mó­wi­ła coś jesz­cze przez kil­ka mi­nut, ale już jej nie słu­cha­łam. Bied­ny, ko­cha­ny Mar­tin. Krót­ko po sta­nie wo­jen­nym mat­ka po­zna­ła go w ja­ki­mś war­szaw­skim ho­te­lu i wy­ce­lo­wa­ła w samą żyłę zło­ta. Mar­tin był nie tyl­ko bo­ga­ty, ale rów­nież hoj­ny. We­se­le, któ­re wy­pra­wił w ho­te­lu He­ve­lius, trwa­ło do go­dzin ran­nych. Pan mło­dy był bez­dziet­nym wdow­cem i nie miał nic prze­ciw­ko dwu­dzie­sto­let­niej cór­ce. Ża­ło­wa­łam, że z po­wo­du nie­zna­jo­mo­ści an­giel­skie­go nie mogę po­roz­ma­wiać z nim bez udzia­łu Ewy. Tyl­ko on je­den przej­mo­wał się na we­se­lu moim sa­mo­po­czu­ciem. Pod­cho­dził do sto­li­ka, przy któ­rym sie­dzia­łam wraz z wie­lo­ma ko­le­żan­ka­mi Ewy, i sta­le py­tał: Ani­ta, are you OK?.

Mu­siał mi po­świ­ęcić spo­ro my­śli, sko­ro za­pi­sał aż tyle pie­ni­ędzy. Gdy­bym o tym wcze­śniej wie­dzia­ła, mo­gła­bym mu za wszyst­ko po­dzi­ęko­wać. Te­raz było już na to za pó­źno. Gdy­by nie te­sta­ment, Ewa z pew­no­ścią nie­pręd­ko po­wia­do­mi­ła­by mnie o jego śmier­ci.

Po odło­że­niu słu­chaw­ki tępo wpa­try­wa­łam się w nią jesz­cze ja­kiś czas, póki w drzwiach kuch­ni nie po­ja­wi­ła się twarz sąsiad­ki.

– I co, Aniu? Do­bre wie­ści?

Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi.

– I złe, i do­bre – od­po­wie­dzia­łam. – Uma­rł mąż mo­jej mat­ki.

– Ten bo­ga­ty An­glik? – za­in­te­re­so­wa­ła się Ba­li­ńska. Sta­ła te­raz przede mną i wy­cie­ra­ła w far­tuch mo­kre ręce. – Za­pi­sał ci coś?

Po­wo­li po­trząsnęłam gło­wą. Taka wie­ść ze­lek­try­zo­wa­ła­by całą dziel­ni­cę i mo­ich dłu­żni­ków, a poza tym nie mia­łam ocho­ty stać się na­gle obiek­tem plo­tek.

– Za­bez­pie­czył mat­kę i ona te­raz chce mi tro­chę po­móc.

– Ewa chce ci po­móc? – Ba­li­ńska unio­sła oczy do góry, jak­by uczest­ni­czy­ła w cu­dzie fa­tim­skim.

– Na­wet za­mie­rza nas od­wie­dzić w tym roku.

Sąsiad­ka nie na żar­ty za­nie­po­ko­iła się tą uwa­gą.

– Ty na nią uwa­żaj, Aniu, ty uwa­żaj! Może ten sta­ry nic jej nie zo­sta­wił i będzie chcia­ła zwa­lić ci się na gło­wę. To do niej po­dob­ne.

– Chy­ba że się z wie­kiem zmie­ni­ła – pró­bo­wa­łam nie­udol­nie bro­nić mo­jej wy­my­ślo­nej wer­sji.

Ba­li­ńska tyl­ko prych­nęła.

– Nie pi­snę już sło­wa. Wiem, że mimo wszyst­ko to jest two­ja mat­ka. Wpraw­dzie wy­jąt­ko­wy przy­pa­dek, ale...

Przed we­jściem do miesz­ka­nia za­trzy­ma­łam się jesz­cze na klat­ce scho­do­wej. Za­pa­li­łam świa­tło i si­ęgnęłam do kie­sze­ni po pi­smo z ban­ku. Czar­no na bia­łym. Prze­kaz de­wi­zo­wy. Pro­szą mnie o zgło­sze­nie się do nich w spra­wie de­cy­zji, co chcę da­lej zro­bić z pie­ni­ędz­mi.

Dziw­ne, ale na­tych­miast wie­dzia­łam, co za­mie­rzam z nimi zro­bić. Li­sta prio­ry­te­tów uło­ży­ła się w gło­wie au­to­ma­tycz­nie. Nie wa­ha­łam się ani chwi­li. Wie­dzia­łam, jaka po­zy­cja po­win­na się zna­le­źć na sa­mej gó­rze. Naj­wa­żniej­sze było dla mnie zna­le­zie­nie do­wo­dów prze­ciw­ko Han­so­no­wi i do­star­cze­nie ich wy­mia­ro­wi spra­wie­dli­wo­ści. Ten mor­der­ca musi za wszyst­ko za­pła­cić! Po raz pierw­szy dzi­ęki mo­jej mat­ce mo­głam do­stać coś, na czym mi tak bar­dzo za­le­ża­ło.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: