Kolumbia. Polka w krainie tysiąca kolorów szmaragdów i najlepszej kawy - ebook
Kolumbia. Polka w krainie tysiąca kolorów szmaragdów i najlepszej kawy - ebook
Kolumbia jest rozpieszczona przez Matkę Naturę. Jako jeden z nielicznych krajów w Ameryce Łacińskiej ma wybrzeże nad dwoma oceanami, ośnieżone szczyty Andów, cztery pustynie oraz Amazonię. To kraj tak bogaty w wodę, że ok. 60% energii pochodzi z hydroelektrowni. Kraina 365 odmian owoców: Kolumbijczycy chwalą się, że każdego dnia mogą jeść inny przysmak. A ponieważ nie ma tutaj pór roku, owoce spadają z drzew właściwie bez przerwy. Eldorado?
„Gdy mówię, że mieszkam w Kolumbii, większość Polaków chwyta się za głowę, pytając: „Dziewczyno, czy tobie jest życie niemiłe?”. Trzeba bowiem być (rzekomo) mocno szalonym, aby dobrowolnie osiąść w kraju, który nadal słynie z Pabla Escobara, konfliktów i ładunków kokainy przemycanych do Europy w kartonach z bananami.
Polski to prawdziwy łamacz języka. Po kolumbijskim internecie krążył kiedyś mem, w którym polscy piłkarze zamiast nazwisk mieli na swoich koszulkach nadrukowane hasła do wi-fi.”
Subiektywna wizja Kolumbii dla wszystkich, którzy chcą lepiej poznać Kraj Tysiąca Kolorów i nieźle się przy tym bawić. To także przykład przygody, jaką można przeżyć w Kolumbii. Swoisty „instruktaż”, na co się tutaj przygotować, oraz opowieść o tym, co łączy, a co różni dwa światy – ten znad Wisły i ten znad Amazonki.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-833-1 |
Rozmiar pliku: | 8,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To pytanie zadałam koleżankom Polkom, które wybrały Kolumbię jako swój nowy dom.
Dorota Siry: Ciekawe pytanie. Dla mnie Kolumbia jest jak rollercoaster, to kraj, gdzie wszystko jest „bardziej”. Kraj kontrastów i sytuacji ekstremalnych. Ludzie są bardzo mili, zawsze można liczyć na pomocną dłoń i życzliwość, jest piękna pogoda, a krajobrazy są jak z pocztówki. Z drugiej strony, dziewczyny zachodzą tu w ciążę w wieku piętnastu lat, ludzie chodzą głodni, wciąż panuje feudalny sposób myślenia, np. w aspekcie relacji pomiędzy bogatymi i biednymi. I w każdej chwili na ulicy ktoś może wyrwać ci telefon z ręki. Kolumbijczycy potrzebują tylko kawałka chodnika i muzyki i już jest impreza, ale te same osoby po trzydziestu minutach mogą się pokłócić i walczyć ze scyzorykiem w ręku. Tutaj miłe chwile są bardziej miłe, ale i tragedie większe lub bardziej bolesne. Życiowy rollercoaster!
Magdalena Giesek @magdalena.giesek.art: Kolumbia jest tak dzika i nieokiełznana, że trudno ją zdefiniować. Fascynująca, magiczna, piękna, czasami straszna. To paleta barw, która nieustannie mnie fascynuje: przyrodą, kontrastami, radością. Kraj pełen światła, z mrocznymi zakątkami, na które przymyka się oko, pragnąc dostrzec raj na ziemi. (...) Dzięki niej odkryłam artystyczne powołanie i jestem jej wdzięczna za nieustającą inspirację.
Kasia Religa Ferraz @kasia_religa: Mam takie wyrobione powiedzonko o całej Ameryce Południowej, więc pasuje do Kolumbii, jak znalazł: Jedyna zasada to taka, że tutaj nie ma zasad!
Izabela Pérez-Mąkolska: Kolumbijczycy to naród żyjący chwilą, cieszący się ze wszystkiego. Carpe diem to ich motto. Poza tym żadnej pracy się nie boją. Okazują łatwo wszelkie uczucia, nie są pamiętliwi. Mimo tutejszych problemów, moja opinia o Kolumbii jest bardzo pozytywna i dobrze mi się tu żyje.
Ewa Kulak-Carvajal oraz Kinga Puerto-Grzeszczuk, www.kolumbia.travel:
Ewa: Kolumbia to dla mnie, przede wszystkim, kolory – od niemożliwych do zliczenia odcieni zieleni, przez wszelkie tony błękitu dwóch oblewających ją oceanów, po intensywne, nasycone barwy kwiatów, owoców, okien i balkonów kolonialnych budynków. To niezliczona ilość egzotycznych smaków (...). Kolumbia to najlepsi przyjaciele, zawsze radośni, nieobliczalni i chętni do pomocy (...). Kolumbia to aromatyczna kawa, lekko słodzona nierafinowanym cukrem z trzciny – panela i ciasteczka achiras wyrabiane z mąki z palmy sagú. To najpiękniejsza rzeka świata – Caño Cristales; to kąpiel w błyszczącej srebrnym blaskiem słonej lagunie na karaibskich wyspach; to przeprawa po gorących, piaszczystych wydmach dzikiego półwyspu La Guajira, albo po ośnieżonych szczytach pięciotysięczników w Parku Narodowym El Cocuy. Kolumbia to leniwe popołudnia w hamaku lub bujanym fotelu w Mompox – jednym z magicznych miasteczek, gdzie czas się zatrzymał setki lat temu. Kolumbia to skaczące w Amazonce różowe delfiny, misternie splatane indiańskie torby – mochilas, przebiegający przez ogród mrówkojad czy przylatujący na podwieczorek (...) szafirowy ptak barranquero. Codziennie, tuż przed zachodem słońca, które w równikowej Kolumbii, jak w zegarku, znika zawsze o 18.00, siada on na poręczy tarasu mojej teściowej w oczekiwaniu na świeże kawałki papai i banana. W mojej opinii, Kolumbia to pulsujące życie, wielobarwna codzienność i ciągle jeszcze nie do końca odkryty wielki, turystyczny skarb.
Kinga: Kolumbia to dla mnie kraj wielkich emocji: tych, które towarzyszą mi, kiedy – mimo dziesięciu lat pobytu w tym kraju – odkrywam nieznany mi owoc; kiedy przemierzam wysokie partie Andów, gdzie, trzęsąc się z zimna, ledwo łapię oddech; kiedy o zachodzie słońca łowię piranie z drewnianej pirogi w odnogach Amazonki; kiedy śpię w hamaku pod rozgwieżdżonym niebem w górach Sierra Nevada de Santa Marta; kiedy zanurzam nogi w ciepłym Morzu Karaibskim; i kiedy przemierzam pełne historii, romantyczne uliczki kolonialnych miasteczek. Kolumbia to jednak dla mnie przede wszystkim życzliwi i otwarci ludzie. Romantycy, dający się nieść wielkim emocjom. Kiedy kochają, to namiętnie i bez opamiętania – działa to jednak również w drugą stronę, więc lepiej nie poddawać ich próbie... Kolumbia uzależnia, tak jak trudna miłość. Oprócz niezaprzeczalnego piękna dostrzegam również wszystkie jej niedoskonałości, niesprawiedliwości i kontrasty, ale mimo wszystko z roku na rok kocham ją coraz bardziej. Akceptuję ją ze wszystkimi skrajnościami i coraz lepiej rozumiem. Mimo że czasami doprowadza mnie do szału, nie wyobrażam sobie już bez niej życia.Kolumbia – pierwszy kontakt
Szósty zmysł ciągnie mnie do Ameryki Łacińskiej, a rozum mówi mi, że to koniec świata i że przecież nie znam języka. Meksyk? Argentyna? Zaraz, zaraz, wśród partnerskich uniwersytetów jest jeszcze Universidad de los Andes, ten w Kolumbii, ten na białej plamie na mapie.
Kolumbia z 6 sierpnia 2006 roku
Nie wiem nic o Bogocie, bo kiedy samolot Air France kołuje nad lotniskiem, wypatruję jakiejś palmy, słońca, tropiku. Przecież lecę do Kolumbii, a stąd już tylko rzut beretem do równika. Wychylam się, jak mogę, aby dojrzeć florę na dole i – ku mojemu zdziwieniu – widzę zielono-srebrne liście na drzewach, które potem okazały się eukaliptusami. Obok eukaliptusów wyłaniają się znane mi z Europy sosny, jodły i drzewa liściaste, po tropiku jednak ani śladu. Widzę też połacie ziemi pokryte lekkimi dachami z plastiku. Później się dowiem, że to szklarnie róż, goździków i alstromerii, uprawianych przez cały rok w ogromnych ilościach na chłodnym płaskowyżu dookoła Bogoty oraz że kwiaty cięte są jednym z najsłynniejszych towarów eksportowych tego kraju, a ich sprzedaż za granicę osiąga ponad 250 000 ton rocznie. Po kilku latach okaże się, że te kolumbijskie kwiaty sama będę co tydzień eksportować samolotami do Europy.
W szklarni pełnej róż, które w okolicach Bogoty kwitną przez okrągły rok
(fot. Juan David Silva Torres)
Wysiadłam na płytę lotniska i zamarłam – z zimna.
Był 6 sierpnia 2006 roku i we Frankfurcie akurat panowała fala skwaru znad Sahary. Tymczasem na lotnisku tropikalnego kraju owiał mnie wicher w niczym nieprzypominający pustynnego wiatru – miał raczej antarktyczne pochodzenie. Dopiero później dowiedziałam się, że w sierpniu hulają w Bogocie najsilniejsze wiatry – tzw. vientos de agosto, które wdzierają się przez cienkie szyby do mieszkań i zmuszają do spania w dwóch parach skarpet. Do tego wylądowaliśmy ponad dwa kilometry wyżej niż pół Europy, czyli na wysokości 2600 m n.p.m.
Kwiaty cięte są jednym z najsłynniejszych towarów eksportowych Kolumbii
Idąc po raz pierwszy w życiu do kolumbijskiej kontroli migracyjnej, spodziewałam się wszystkiego, a już na pewno tego, że po hiszpańsku nic nie zrozumiem. Nie wiedziałam jeszcze, że biuro Migración Colombia przez dziesięć następnych lat będzie trzymać w archiwach kopię mojej, wydanej w Niemczech, studenckiej wizy i że przy każdym wjeździe do kraju będą wzywać mnie na zaplecze i prześwietlać; coś z tą wizą bowiem było nie tak.
Ot, preludium kolumbijskich nieporozumień i biurokracji.
Wykaligrafowałam w formularzu migracyjnym adres w centrum Bogoty, pod którym miałam mieszkać przez następne pół roku, i drżącą ręką wręczyłam dokument funkcjonariuszowi, który wtedy prawdopodobnie nie miał na co dzień styczności z wieloma obcokrajowcami. Spojrzał na mnie spod czapki i, wertując mój paszport, zapytał dużymi literami, abym na pewno zrozumiała: „Czy ma pani jakiegoś znajomego w Kolumbii?”. Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że nie. Spojrzał na mnie raz jeszcze i z impetem wbił w paszport migracyjną pieczęć, stwierdzając: „To teraz już pani kogoś zna”.
Od okienka mojego nowego znajomego fala podróżnych przeniosła mnie pod najbliższy kantor. Wiem, że na lotniskach kurs jest zawsze najmniej korzystny, ale była niedziela, w Europie nie znalazłam kolumbijskich pesos, a byłam przekonana, że bez gotówki nie przeżyję do poniedziałku. W kantorze nie tylko wymieniono mi dolary po niekorzystnym kursie, ale również wzięto wszelkie moje dane z paszportu oraz odcisk palca. Wtedy po raz pierwszy dowiedziałam się, że odcisk palca jest w Kolumbii najbardziej wiarygodnym dowodem tożsamości i że zostawiać go będę jeszcze tysiące razy w urzędach, bankach i biurach wymiany walut.
Tranquilo/tranquila
to częsta mantra w Kolumbii
Zaopatrzoną w pierwsze kolumbijskie pesos i wylegitymowaną od stóp do głów, zabrano mnie do centrum miasta samochodem należącym do Uniwersytetu Andyjskiego – mojej Alma Mater na najbliższe kilka miesięcy. Uniwersytet miał gest i odbierał z lotniska zagranicznych studentów przyjeżdżających na jedną z pierwszych organizowanych tutaj wymian. W 2006 roku przyjechało nas około dwadzieścioro. Za dziesięć lat, w tej samej wymianie studenckiej, będzie uczestniczyć już ponad sto osób.
Samochód jechał przez szeroką aleję El Dorado w stronę centrum Bogoty, a przed nami rozpościerały się wysokie góry, rozciągnięte niczym zielony parawan na całej szerokości horyzontu. Było pochmurno i zielono, a większą uwagę niż rosnące przy drodze zimnolubne palmy i eukaliptusy przyciągało wojsko, rozstawione w równych odcinkach na całej długości ulicy. Żołnierze mieli w rękach broń, która wyglądała groźniej niż ta, którą naiwna studentka z Polski widywała w filmach akcji. Pierwszym odruchem była ucieczka, spełniały się bowiem wszelkie, roztaczane w Europie, wizje. Uspokoiłam się dopiero wtedy, gdy kierowca poklepał mnie po plecach, mówiąc: „Tranquila, tranquila” – jak się okazało, to częsta mantra w Kolumbii, która oznacza nie tylko „spokojnie”, ale również: „nie przejmuj się”.
Centrum miasta było pełne ludzi. Stragany z drobiazgami, smakołykami, kawą, książkami, tłoczyły się wzdłuż ulic. Zadziwiającą panoramę tworzyły góry, które stromo wyrastały tuż za domami zgrupowanymi w najstarszej dzielnicy Bogoty, Candelarii. Wtaszczywszy bagaże na siódme piętro wskazanego mi budynku, nie myśląc wcale o przebytych właśnie dziesięciu tysiącach kilometrów, wyszłam na przechadzkę. Pamiętam to ciekawe wrażenie, kiedy nic, na co natrafiały moje zmysły, nie miało odniesienia do znajomych mi doznań. Wszystko było inne. Z ulicznych budek pachniało wilgocią, ziołami i nieznanymi mi owocami. W zgiełku i egzotycznym chaosie znalazłam sprzedawcę herbaty. Serwował ją z parującego, aluminiowego garnka, z cukrem trzcinowym, panelą oraz szczodrym strzałem kolumbijskiej wódki anyżowej, aguardiente. Kilka stoisk dalej sprzedawano smażone pierożki z przeróżnym nadzieniem, empanadas, dalej – coś w rodzaju polskich andrutów – obleas, a wszystkie te stoiska parowały apetycznie w chłodnym powietrzu.
Gdzieniegdzie sprzedawcy drobiazgów przekrzykiwali się, oferując bibeloty za jedyne tysiąc pesos: „A mil, a mil, a mil”, co później dźwięczało mi w głowie przez długi czas. Jeszcze dalej sprzedawczyni nawoływała nieustannie: „Llamadas, llamadas, llamadas”, czyli „rozmowy telefoniczne”. Szybko nauczyłam się, że to efekt kolumbijskiej pomysłowości i że w ten sposób oferuje się przechodniom możliwość wykonania telefonu za minuty z własnych, zakupionych abonamentów. W 2006 roku był to całkiem intratny biznes.
Widok na Candelarię
Tego sierpniowego dnia nie wiedziałam, że sześć lat później stanę się właścicielką małego mieszkanka w Candelarii i będę tym wzbudzać zdziwienie moich kolumbijskich znajomych. Centrum Bogoty to centrum nie tylko kolorów, zapachów, egzotyki, ale również hałasu, odpadków i nieprzyjemnego tłoku, od których oni wolą się odciąć. Przez długie lata ta egzotyka i kolory Candelarii zachwycały mnie najbardziej i chłonęłam wszystkie odgłosy, delektując się tym, że zaledwie kilka przecznic od domu znajdę epicentrum niecodzienności.
Tego sierpniowego popołudnia nabrałam też przekonania, że coś jest nie tak z moim zdrowiem. Przez następne kilka dni brakowało mi tchu, a wchodząc po schodach na siódme piętro, co chwilę przystawałam, aby nabrać powietrza. Szczerze wyznam, że nigdy nie byłam typem sportowca i z rodzinnego domu wyniosłam zdecydowaną niechęć do wychowania fizycznego. Dla mojego taty głównym wysiłkiem fizycznym jest przebieranie palcami po klawiaturze komputera, gdy pisze książki o filozofii. Moja mama natomiast ćwiczy, nieustannie krzątając się po domu. Nie mogłam więc oczekiwać, że po długiej podróży wdrapię się na najsłynniejszą górę Monserrate, położoną na 3100 m n.p.m.; zwykłe schody jednak nie powinny być dla mnie problemem. Na szczęście Diana, współlokatorka Niemka, obeznana w kolumbijskich zagadkach, szybko odczarowała moją przypadłość diagnozą: soroche. To lokalna nazwa choroby wysokościowej, będącej niemal oczywistością w zadziwiająco wysokich Andach. Objawia się zadyszką, osłabieniem, zawrotami głowy, przejmującym uczuciem zimna i sennością – w ten sposób organizm walczy o tlen i przystosowuje się do rozrzedzonego powietrza. Lekarstwo na nią jest niemniej zadziwiające niż sama dolegliwość i zawsze wzbudza zamieszanie wśród turystów. Jest nim herbatka z liści koki. Co odważniejsi nowicjusze w Kolumbii strzygą uszami, jednak nie należy oczekiwać po niej żadnych spektakularnych ani psychodelicznych efektów. Koka to pogwałcona i sprofanowana przez cywilizację zachodu święta roślina Indian, od tysięcy lat żuta przez nich podczas wysiłku duchowego i fizycznego; w rytuałach religijnych oraz w pracy na dużych wysokościach. Dziś można kupić nie tylko liście koki na herbatkę, ale też mąkę z koki, ciasteczka, nawet rozgrzewającą maść na dolegliwości reumatyczne.
Koka to pogwałcona i sprofanowana przez cywilizację zachodu święta roślina Indian
Ten pierwszy napar z koki, przygotowany przez koleżankę, smakował jak zielona herbata, pachniał tropikalnym lasem i na stałe zadomowił się w mojej kuchennej szafce, na wypadek spadku energii i siły.
Najbardziej spektakularnym wrażeniem tego dnia w Bogocie byli jednak wspomniani, uzbrojeni po zęby żołnierze, którzy nie tylko towarzyszyli mi w drodze do centrum miasta, ale również byli gęsto rozstawieni po całej Candelarii. Widok karabinu na plecach wojskowego – bez wątpienia był nabity i zapewne z nuklearną mocą rażenia – wzbudzał wszystko, poza zaufaniem. Ostrożnie przechodziłam obok funkcjonariuszy. Dopiero po latach nabrałam większego zaufania do żołnierzy, zrozumiałam, że są oni po to, aby chronić i dać mi bezpieczeństwo w zagmatwanej sytuacji Kolumbii. Trzeba wiedzieć, że Kolumbijczycy wciąż są przyzwyczajeni do wyostrzania uwagi, gdy wyjeżdżają samotnie samochodem za miasto, zwłaszcza nocą, a na pustych trasach preferują jazdę w kilka aut gęsiego, czyli w karawanie. Dla ochrony i dla pewności. Dlaczego? Jeszcze na początku XXI wieku w lasach i na drogach grasowali tu wszelkiej maści i pułków partyzanci, którzy trudnili się handlem bronią, narkotykami, wymuszeniami i braniem ludzi w niewolę. Teoretycznie mieli oni zamiary i ideały Janosika, ponieważ bronili lewicowej polityki i pierwotnie walczyli przeciwko korupcji i radykalnym prawicowcom. Ale skoro czasy są ciężkie, a człowiek jakoś musi utrzymać siebie i swoje idee, to w praktyce i w celach zarobkowych stawali się zwykłymi rabusiami i przestępcami. Do tego doszli partyzanci, którzy z bronią w ręku tępili tych poprzednich, a wszyscy razem nie tylko spędzali sen z powiek mieszkańcom, ale do tego stopnia nadwyrężyli reputację Kolumbii, że do dziś nie może się z tego wykaraskać. Czyhali oni na podróżnych na drogach, zatrzymywali auta i budzili grozę wśród ludzi. Mieli broń, listę najbardziej wpływowych i bogatych obywateli i siali panikę, ponieważ wiele osób w ten sposób zostało zabranych dla okupu do kolumbijskiej dżungli. Inni, mniej zamożni i bez pieniędzy, byli legitymowani i w najlepszym wypadku – okradani.
Kolonialne budynki Candelarii
Dla nas, Europejczyków, beztroski wyjazd za miasto na grzyby i chodzenie po lesie z koszyczkiem jest normą, w kolumbijskiej głowie tłucze się jednak podświadoma wątpliwość, czy na pewno jesteśmy bezpieczni. Zatem obecność wojskowych na drogach działa na nich kojąco. Żołnierze pilnują porządku zarówno na farmach wypasu bydła w niedostępnych rejonach kraju, jak i na bezludnych plażach wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. Często stoją też w niespodziewanych miejscach – wzdłuż większych i mniejszych dróg krajowych. Tam, w pełnym, ciężkim rynsztunku bojowym, przez cały dzień uśmiechają się do przejeżdżających i trzymają kciuk podniesiony do góry na znak OK. To efekt kampanii sił zbrojnych sprzed kilku lat, która miała na celu pokazać, że czuwają nad bezpieczeństwem i robią to, aby Kolumbijczycy czuli się spokojniejsi. Od tego czasu młodzi i starzy uwielbiają tych strzegących ich żołnierzy z podniesionym kciukiem. Tym gestem mówią ludziom: tranquilos, a mijający ich kierowcy trąbią, machają, wiwatują i odpowiadają takim samym ruchem ręki.
6 sierpnia 2006 roku wojsko strzegło nie tylko bezpieczeństwa ulic. Rozstawione było tak gęsto ze względu na stan wyjątkowy; tego dnia akurat zaprzysięgany był prezydent Kolumbii. A jego chronić należy zawsze najbardziej. Kolumbijski prezydent przejeżdża po mieście w kolumnie złożonej z kilku identycznych, opancerzonych i kuloodpornych aut, a jedno z nich jest karetką, przystosowaną do najbardziej nieoczekiwanych zabiegów ocalenia życia. Tylko ochroniarze z kolumbijskiego Secret Service wiedzą, w którym samochodzie jedzie głowa państwa, a linię pojazdów poprzedzają strażnicy na motorach, aby, broń Boże, nie zatrzymali się na żadnym świetle.
Rok 2006 był pierwszym rokiem drugiej kadencji Alvara Uribe Veleza, który żelazną ręką tępił rozsiane po Kolumbii pułki partyzantów i guerrilli. Ten kontrowersyjny prezydent, który, ot, drobiazg z Kolumbii, dziś przesłuchiwany jest pod kątem korupcji i innych mrożących krew w żyłach przestępstw, podczas ośmiu lat rządów umożliwił turystyczny rozkwit kraju. Wyplenił największe ogniska partyzantów i przygotował grunt, dzięki któremu jego następca, Juan Manuel Santos, podpisał w 2016 roku historyczny pakt pokojowy z szefami guerrilli.
Choć nie trzymam żadnej politycznej strony, osobiście zawdzięczam Uribe fakt, że w 2006 i 2007 roku mogłam ze znajomymi, ba, nawet z moją Mamą, bezpiecznie jeździć autokarem po kraju i zwiedzać obolałe jeszcze, podnoszące się z kolan, turystyczne perełki. Bez obawy, że po drodze zatrzyma nas i w najlepszym wypadku wylegitymuje – partyzantka. Ponadto właśnie 6 sierpnia przypada ważna data dla Bogoty, ponieważ właśnie tego dnia, w 1538 roku hiszpański konkwistador Gonzalo Jimenez de Quesada miał tutaj założyć osadę, która później stała się stolicą dzisiejszej Kolumbii.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------