Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kolumbia. Polka w krainie tysiąca kolorów szmaragdów i najlepszej kawy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 czerwca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Kolumbia. Polka w krainie tysiąca kolorów szmaragdów i najlepszej kawy - ebook

Kolumbia jest rozpieszczona przez Matkę Naturę. Jako jeden z nielicznych krajów w Ameryce Łacińskiej ma wybrzeże nad dwoma oceanami, ośnieżone szczyty Andów, cztery pustynie oraz Amazonię. To kraj tak bogaty w wodę, że ok. 60% energii pochodzi z hydroelektrowni. Kraina 365 odmian owoców: Kolumbijczycy chwalą się, że każdego dnia mogą jeść inny przysmak. A ponieważ nie ma tutaj pór roku, owoce spadają z drzew właściwie bez przerwy. Eldorado?

„Gdy mówię, że mieszkam w Kolumbii, większość Polaków chwyta się za głowę, pytając: „Dziewczyno, czy tobie jest życie niemiłe?”. Trzeba bowiem być (rzekomo) mocno szalonym, aby dobrowolnie osiąść w kraju, który nadal słynie z Pabla Escobara, konfliktów i ładunków kokainy przemycanych do Europy w kartonach z bananami.

Polski to prawdziwy łamacz języka. Po kolumbijskim internecie krążył kiedyś mem, w którym polscy piłkarze zamiast nazwisk mieli na swoich koszulkach nadrukowane hasła do wi-fi.”

Subiektywna wizja Kolumbii dla wszystkich, którzy chcą lepiej poznać Kraj Tysiąca Kolorów i nieźle się przy tym bawić. To także przykład przygody, jaką można przeżyć w Kolumbii. Swoisty „instruktaż”, na co się tutaj przygotować, oraz opowieść o tym, co łączy, a co różni dwa światy – ten znad Wisły i ten znad Amazonki.

 

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8103-833-1
Rozmiar pliku: 8,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jaka jest Two­ja de­fi­ni­cja Ko­lum­bii?

To py­ta­nie za­da­łam ko­le­żan­kom Po­lkom, któ­re wy­bra­ły Ko­lum­bię jako swój nowy dom.

Do­ro­ta Siry: Cie­ka­we py­ta­nie. Dla mnie Ko­lum­bia jest jak rol­ler­co­aster, to kraj, gdzie wszyst­ko jest „bar­dziej”. Kraj kon­tra­stów i sy­tu­acji eks­tre­mal­nych. Lu­dzie są bar­dzo mili, za­wsze moż­na li­czyć na po­moc­ną dłoń i życz­li­wość, jest pięk­na po­go­da, a kra­jo­bra­zy są jak z pocz­tów­ki. Z dru­giej stro­ny, dziew­czy­ny za­cho­dzą tu w cią­żę w wie­ku pięt­na­stu lat, lu­dzie cho­dzą głod­ni, wciąż pa­nu­je feu­dal­ny spo­sób my­śle­nia, np. w aspek­cie re­la­cji po­mię­dzy bo­ga­ty­mi i bied­ny­mi. I w każ­dej chwi­li na uli­cy ktoś może wy­rwać ci te­le­fon z ręki. Ko­lum­bij­czy­cy po­trze­bu­ją tyl­ko ka­wał­ka chod­ni­ka i mu­zy­ki i już jest im­pre­za, ale te same oso­by po trzy­dzie­stu mi­nu­tach mogą się po­kłó­cić i wal­czyć ze scy­zo­ry­kiem w ręku. Tu­taj miłe chwi­le są bar­dziej miłe, ale i tra­ge­die więk­sze lub bar­dziej bo­le­sne. Ży­cio­wy rol­ler­co­aster!

Mag­da­le­na Gie­sek @mag­da­le­na.gie­sek.art: Ko­lum­bia jest tak dzi­ka i nie­okieł­zna­na, że trud­no ją zde­fi­nio­wać. Fa­scy­nu­ją­ca, ma­gicz­na, pięk­na, cza­sa­mi strasz­na. To pa­le­ta barw, któ­ra nie­ustan­nie mnie fa­scy­nu­je: przy­ro­dą, kon­tra­sta­mi, ra­do­ścią. Kraj pe­łen świa­tła, z mrocz­ny­mi za­kąt­ka­mi, na któ­re przy­my­ka się oko, pra­gnąc do­strzec raj na zie­mi. (...) Dzię­ki niej od­kry­łam ar­ty­stycz­ne po­wo­ła­nie i je­stem jej wdzięcz­na za nie­usta­ją­cą in­spi­ra­cję.

Ka­sia Re­li­ga Fer­raz @ka­sia­_re­li­ga: Mam ta­kie wy­ro­bio­ne po­wie­dzon­ko o ca­łej Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej, więc pa­su­je do Ko­lum­bii, jak zna­lazł: Je­dy­na za­sa­da to taka, że tu­taj nie ma za­sad!

Iza­be­la Pérez-Mą­kol­ska: Ko­lum­bij­czy­cy to na­ród ży­ją­cy chwi­lą, cie­szą­cy się ze wszyst­kie­go. Car­pe diem to ich mot­to. Poza tym żad­nej pra­cy się nie boją. Oka­zu­ją ła­two wszel­kie uczu­cia, nie są pa­mię­tli­wi. Mimo tu­tej­szych pro­ble­mów, moja opi­nia o Ko­lum­bii jest bar­dzo po­zy­tyw­na i do­brze mi się tu żyje.

Ewa Ku­lak-Ca­rva­jal oraz Kin­ga Pu­er­to-Grzesz­czuk, www.ko­lum­bia.tra­vel:

Ewa: Ko­lum­bia to dla mnie, przede wszyst­kim, ko­lo­ry – od nie­moż­li­wych do zli­cze­nia od­cie­ni zie­le­ni, przez wszel­kie tony błę­ki­tu dwóch ob­le­wa­ją­cych ją oce­anów, po in­ten­syw­ne, na­sy­co­ne bar­wy kwia­tów, owo­ców, okien i bal­ko­nów ko­lo­nial­nych bu­dyn­ków. To nie­zli­czo­na ilość eg­zo­tycz­nych sma­ków (...). Ko­lum­bia to naj­lep­si przy­ja­cie­le, za­wsze ra­do­śni, nie­obli­czal­ni i chęt­ni do po­mo­cy (...). Ko­lum­bia to aro­ma­tycz­na kawa, lek­ko sło­dzo­na nie­ra­fi­no­wa­nym cu­krem z trzci­ny – pa­ne­la i cia­stecz­ka achi­ras wy­ra­bia­ne z mąki z pal­my sagú. To naj­pięk­niej­sza rze­ka świa­ta – Caño Cri­sta­les; to ką­piel w błysz­czą­cej srebr­nym bla­skiem sło­nej la­gu­nie na ka­ra­ib­skich wy­spach; to prze­pra­wa po go­rą­cych, piasz­czy­stych wy­dmach dzi­kie­go pół­wy­spu La Gu­aji­ra, albo po ośnie­żo­nych szczy­tach pię­cio­ty­sięcz­ni­ków w Par­ku Na­ro­do­wym El Co­cuy. Ko­lum­bia to le­ni­we po­po­łu­dnia w ha­ma­ku lub bu­ja­nym fo­te­lu w Mom­pox – jed­nym z ma­gicz­nych mia­ste­czek, gdzie czas się za­trzy­mał set­ki lat temu. Ko­lum­bia to ska­czą­ce w Ama­zon­ce ró­żo­we del­fi­ny, mi­ster­nie spla­ta­ne in­diań­skie tor­by – mo­chi­las, prze­bie­ga­ją­cy przez ogród mrów­ko­jad czy przy­la­tu­ją­cy na pod­wie­czo­rek (...) sza­fi­ro­wy ptak bar­ra­nqu­ero. Co­dzien­nie, tuż przed za­cho­dem słoń­ca, któ­re w rów­ni­ko­wej Ko­lum­bii, jak w ze­gar­ku, zni­ka za­wsze o 18.00, sia­da on na po­rę­czy ta­ra­su mo­jej te­ścio­wej w ocze­ki­wa­niu na świe­że ka­wał­ki pa­pai i ba­na­na. W mo­jej opi­nii, Ko­lum­bia to pul­su­ją­ce ży­cie, wie­lo­barw­na co­dzien­ność i cią­gle jesz­cze nie do koń­ca od­kry­ty wiel­ki, tu­ry­stycz­ny skarb.

Kin­ga: Ko­lum­bia to dla mnie kraj wiel­kich emo­cji: tych, któ­re to­wa­rzy­szą mi, kie­dy – mimo dzie­się­ciu lat po­by­tu w tym kra­ju – od­kry­wam nie­zna­ny mi owoc; kie­dy prze­mie­rzam wy­so­kie par­tie An­dów, gdzie, trzę­sąc się z zim­na, le­d­wo ła­pię od­dech; kie­dy o za­cho­dzie słoń­ca ło­wię pi­ra­nie z drew­nia­nej pi­ro­gi w od­no­gach Ama­zon­ki; kie­dy śpię w ha­ma­ku pod roz­gwież­dżo­nym nie­bem w gó­rach Sier­ra Ne­va­da de San­ta Mar­ta; kie­dy za­nu­rzam nogi w cie­płym Mo­rzu Ka­ra­ib­skim; i kie­dy prze­mie­rzam peł­ne hi­sto­rii, ro­man­tycz­ne ulicz­ki ko­lo­nial­nych mia­ste­czek. Ko­lum­bia to jed­nak dla mnie przede wszyst­kim życz­li­wi i otwar­ci lu­dzie. Ro­man­ty­cy, da­ją­cy się nieść wiel­kim emo­cjom. Kie­dy ko­cha­ją, to na­mięt­nie i bez opa­mię­ta­nia – dzia­ła to jed­nak rów­nież w dru­gą stro­nę, więc le­piej nie pod­da­wać ich pró­bie... Ko­lum­bia uza­leż­nia, tak jak trud­na mi­łość. Oprócz nie­za­prze­czal­ne­go pięk­na do­strze­gam rów­nież wszyst­kie jej nie­do­sko­na­ło­ści, nie­spra­wie­dli­wo­ści i kon­tra­sty, ale mimo wszyst­ko z roku na rok ko­cham ją co­raz bar­dziej. Ak­cep­tu­ję ją ze wszyst­ki­mi skraj­no­ścia­mi i co­raz le­piej ro­zu­miem. Mimo że cza­sa­mi do­pro­wa­dza mnie do sza­łu, nie wy­obra­żam so­bie już bez niej ży­cia.Ko­lum­bia – pierw­szy kon­takt

Szó­sty zmysł cią­gnie mnie do Ame­ry­ki Ła­ciń­skiej, a ro­zum mówi mi, że to ko­niec świa­ta i że prze­cież nie znam ję­zy­ka. Mek­syk? Ar­gen­ty­na? Za­raz, za­raz, wśród part­ner­skich uni­wer­sy­te­tów jest jesz­cze Uni­ver­si­dad de los An­des, ten w Ko­lum­bii, ten na bia­łej pla­mie na ma­pie.

Ko­lum­bia z 6 sierp­nia 2006 roku

Nie wiem nic o Bo­go­cie, bo kie­dy sa­mo­lot Air Fran­ce ko­łu­je nad lot­ni­skiem, wy­pa­tru­ję ja­kiejś pal­my, słoń­ca, tro­pi­ku. Prze­cież lecę do Ko­lum­bii, a stąd już tyl­ko rzut be­re­tem do rów­ni­ka. Wy­chy­lam się, jak mogę, aby doj­rzeć flo­rę na dole i – ku mo­je­mu zdzi­wie­niu – wi­dzę zie­lo­no-srebr­ne li­ście na drze­wach, któ­re po­tem oka­za­ły się eu­ka­lip­tu­sa­mi. Obok eu­ka­lip­tu­sów wy­ła­nia­ją się zna­ne mi z Eu­ro­py so­sny, jo­dły i drze­wa li­ścia­ste, po tro­pi­ku jed­nak ani śla­du. Wi­dzę też po­ła­cie zie­mi po­kry­te lek­ki­mi da­cha­mi z pla­sti­ku. Póź­niej się do­wiem, że to szklar­nie róż, goź­dzi­ków i al­stro­me­rii, upra­wia­nych przez cały rok w ogrom­nych ilo­ściach na chłod­nym pła­sko­wy­żu do­oko­ła Bo­go­ty oraz że kwia­ty cię­te są jed­nym z naj­słyn­niej­szych to­wa­rów eks­por­to­wych tego kra­ju, a ich sprze­daż za gra­ni­cę osią­ga po­nad 250 000 ton rocz­nie. Po kil­ku la­tach oka­że się, że te ko­lum­bij­skie kwia­ty sama będę co ty­dzień eks­por­to­wać sa­mo­lo­ta­mi do Eu­ro­py.

W szklar­ni peł­nej róż, któ­re w oko­li­cach Bo­go­ty kwit­ną przez okrą­gły rok
(fot. Juan Da­vid Si­lva Tor­res)

Wy­sia­dłam na pły­tę lot­ni­ska i za­mar­łam – z zim­na.

Był 6 sierp­nia 2006 roku i we Frank­fur­cie aku­rat pa­no­wa­ła fala skwa­ru znad Sa­ha­ry. Tym­cza­sem na lot­ni­sku tro­pi­kal­ne­go kra­ju owiał mnie wi­cher w ni­czym nie­przy­po­mi­na­ją­cy pu­styn­ne­go wia­tru – miał ra­czej an­tark­tycz­ne po­cho­dze­nie. Do­pie­ro póź­niej do­wie­dzia­łam się, że w sierp­niu hu­la­ją w Bo­go­cie naj­sil­niej­sze wia­try – tzw. vien­tos de ago­sto, któ­re wdzie­ra­ją się przez cien­kie szy­by do miesz­kań i zmu­sza­ją do spa­nia w dwóch pa­rach skar­pet. Do tego wy­lą­do­wa­li­śmy po­nad dwa ki­lo­me­try wy­żej niż pół Eu­ro­py, czy­li na wy­so­ko­ści 2600 m n.p.m.

Kwia­ty cię­te są jed­nym z naj­słyn­niej­szych to­wa­rów eks­por­to­wych Ko­lum­bii

Idąc po raz pierw­szy w ży­ciu do ko­lum­bij­skiej kon­tro­li mi­gra­cyj­nej, spo­dzie­wa­łam się wszyst­kie­go, a już na pew­no tego, że po hisz­pań­sku nic nie zro­zu­miem. Nie wie­dzia­łam jesz­cze, że biu­ro Mi­gra­ción Co­lom­bia przez dzie­sięć na­stęp­nych lat bę­dzie trzy­mać w ar­chi­wach ko­pię mo­jej, wy­da­nej w Niem­czech, stu­denc­kiej wizy i że przy każ­dym wjeź­dzie do kra­ju będą wzy­wać mnie na za­ple­cze i prze­świe­tlać; coś z tą wizą bo­wiem było nie tak.

Ot, pre­lu­dium ko­lum­bij­skich nie­po­ro­zu­mień i biu­ro­kra­cji.

Wy­ka­li­gra­fo­wa­łam w for­mu­la­rzu mi­gra­cyj­nym ad­res w cen­trum Bo­go­ty, pod któ­rym mia­łam miesz­kać przez na­stęp­ne pół roku, i drżą­cą ręką wrę­czy­łam do­ku­ment funk­cjo­na­riu­szo­wi, któ­ry wte­dy praw­do­po­dob­nie nie miał na co dzień stycz­no­ści z wie­lo­ma ob­co­kra­jow­ca­mi. Spoj­rzał na mnie spod czap­ki i, wer­tu­jąc mój pasz­port, za­py­tał du­ży­mi li­te­ra­mi, abym na pew­no zro­zu­mia­ła: „Czy ma pani ja­kie­goś zna­jo­me­go w Ko­lum­bii?”. Od­po­wie­dzia­łam, zgod­nie z praw­dą, że nie. Spoj­rzał na mnie raz jesz­cze i z im­pe­tem wbił w pasz­port mi­gra­cyj­ną pie­częć, stwier­dza­jąc: „To te­raz już pani ko­goś zna”.

Od okien­ka mo­je­go no­we­go zna­jo­me­go fala po­dróż­nych prze­nio­sła mnie pod naj­bliż­szy kan­tor. Wiem, że na lot­ni­skach kurs jest za­wsze naj­mniej ko­rzyst­ny, ale była nie­dzie­la, w Eu­ro­pie nie zna­la­złam ko­lum­bij­skich pe­sos, a by­łam prze­ko­na­na, że bez go­tów­ki nie prze­ży­ję do po­nie­dział­ku. W kan­to­rze nie tyl­ko wy­mie­nio­no mi do­la­ry po nie­ko­rzyst­nym kur­sie, ale rów­nież wzię­to wszel­kie moje dane z pasz­por­tu oraz od­cisk pal­ca. Wte­dy po raz pierw­szy do­wie­dzia­łam się, że od­cisk pal­ca jest w Ko­lum­bii naj­bar­dziej wia­ry­god­nym do­wo­dem toż­sa­mo­ści i że zo­sta­wiać go będę jesz­cze ty­sią­ce razy w urzę­dach, ban­kach i biu­rach wy­mia­ny wa­lut.

Tra­nqu­ilo/tra­nqu­ila
to czę­sta man­tra w Ko­lum­bii

Za­opa­trzo­ną w pierw­sze ko­lum­bij­skie pe­sos i wy­le­gi­ty­mo­wa­ną od stóp do głów, za­bra­no mnie do cen­trum mia­sta sa­mo­cho­dem na­le­żą­cym do Uni­wer­sy­te­tu An­dyj­skie­go – mo­jej Alma Ma­ter na naj­bliż­sze kil­ka mie­się­cy. Uni­wer­sy­tet miał gest i od­bie­rał z lot­ni­ska za­gra­nicz­nych stu­den­tów przy­jeż­dża­ją­cych na jed­ną z pierw­szych or­ga­ni­zo­wa­nych tu­taj wy­mian. W 2006 roku przy­je­cha­ło nas oko­ło dwa­dzie­ścio­ro. Za dzie­sięć lat, w tej sa­mej wy­mia­nie stu­denc­kiej, bę­dzie uczest­ni­czyć już po­nad sto osób.

Sa­mo­chód je­chał przez sze­ro­ką ale­ję El Do­ra­do w stro­nę cen­trum Bo­go­ty, a przed nami roz­po­ście­ra­ły się wy­so­kie góry, roz­cią­gnię­te ni­czym zie­lo­ny pa­ra­wan na ca­łej sze­ro­ko­ści ho­ry­zon­tu. Było po­chmur­no i zie­lo­no, a więk­szą uwa­gę niż ro­sną­ce przy dro­dze zim­no­lub­ne pal­my i eu­ka­lip­tu­sy przy­cią­ga­ło woj­sko, roz­sta­wio­ne w rów­nych od­cin­kach na ca­łej dłu­go­ści uli­cy. Żoł­nie­rze mie­li w rę­kach broń, któ­ra wy­glą­da­ła groź­niej niż ta, któ­rą na­iw­na stu­dent­ka z Pol­ski wi­dy­wa­ła w fil­mach ak­cji. Pierw­szym od­ru­chem była uciecz­ka, speł­nia­ły się bo­wiem wszel­kie, roz­ta­cza­ne w Eu­ro­pie, wi­zje. Uspo­ko­iłam się do­pie­ro wte­dy, gdy kie­row­ca po­kle­pał mnie po ple­cach, mó­wiąc: „Tra­nqu­ila, tra­nqu­ila” – jak się oka­za­ło, to czę­sta man­tra w Ko­lum­bii, któ­ra ozna­cza nie tyl­ko „spo­koj­nie”, ale rów­nież: „nie przej­muj się”.

Cen­trum mia­sta było peł­ne lu­dzi. Stra­ga­ny z dro­bia­zga­mi, sma­ko­ły­ka­mi, kawą, książ­ka­mi, tło­czy­ły się wzdłuż ulic. Za­dzi­wia­ją­cą pa­no­ra­mę two­rzy­ły góry, któ­re stro­mo wy­ra­sta­ły tuż za do­ma­mi zgru­po­wa­ny­mi w naj­star­szej dziel­ni­cy Bo­go­ty, Can­de­la­rii. Wtasz­czyw­szy ba­ga­że na siód­me pię­tro wska­za­ne­go mi bu­dyn­ku, nie my­śląc wca­le o prze­by­tych wła­śnie dzie­się­ciu ty­sią­cach ki­lo­me­trów, wy­szłam na prze­chadz­kę. Pa­mię­tam to cie­ka­we wra­że­nie, kie­dy nic, na co na­tra­fia­ły moje zmy­sły, nie mia­ło od­nie­sie­nia do zna­jo­mych mi do­znań. Wszyst­ko było inne. Z ulicz­nych bu­dek pach­nia­ło wil­go­cią, zio­ła­mi i nie­zna­ny­mi mi owo­ca­mi. W zgieł­ku i eg­zo­tycz­nym cha­osie zna­la­złam sprze­daw­cę her­ba­ty. Ser­wo­wał ją z pa­ru­ją­ce­go, alu­mi­nio­we­go garn­ka, z cu­krem trzci­no­wym, pa­ne­lą oraz szczo­drym strza­łem ko­lum­bij­skiej wód­ki any­żo­wej, agu­ar­dien­te. Kil­ka sto­isk da­lej sprze­da­wa­no sma­żo­ne pie­roż­ki z prze­róż­nym na­dzie­niem, em­pa­na­das, da­lej – coś w ro­dza­ju pol­skich an­dru­tów – ob­le­as, a wszyst­kie te sto­iska pa­ro­wa­ły ape­tycz­nie w chłod­nym po­wie­trzu.

Gdzie­nie­gdzie sprze­daw­cy dro­bia­zgów prze­krzy­ki­wa­li się, ofe­ru­jąc bi­be­lo­ty za je­dy­ne ty­siąc pe­sos: „A mil, a mil, a mil”, co póź­niej dźwię­cza­ło mi w gło­wie przez dłu­gi czas. Jesz­cze da­lej sprze­daw­czy­ni na­wo­ły­wa­ła nie­ustan­nie: „Lla­ma­das, lla­ma­das, lla­ma­das”, czy­li „roz­mo­wy te­le­fo­nicz­ne”. Szyb­ko na­uczy­łam się, że to efekt ko­lum­bij­skiej po­my­sło­wo­ści i że w ten spo­sób ofe­ru­je się prze­chod­niom moż­li­wość wy­ko­na­nia te­le­fo­nu za mi­nu­ty z wła­snych, za­ku­pio­nych abo­na­men­tów. W 2006 roku był to cał­kiem in­trat­ny biz­nes.

Wi­dok na Can­de­la­rię

Tego sierp­nio­we­go dnia nie wie­dzia­łam, że sześć lat póź­niej sta­nę się wła­ści­ciel­ką ma­łe­go miesz­kan­ka w Can­de­la­rii i będę tym wzbu­dzać zdzi­wie­nie mo­ich ko­lum­bij­skich zna­jo­mych. Cen­trum Bo­go­ty to cen­trum nie tyl­ko ko­lo­rów, za­pa­chów, eg­zo­ty­ki, ale rów­nież ha­ła­su, od­pad­ków i nie­przy­jem­ne­go tło­ku, od któ­rych oni wolą się od­ciąć. Przez dłu­gie lata ta eg­zo­ty­ka i ko­lo­ry Can­de­la­rii za­chwy­ca­ły mnie naj­bar­dziej i chło­nę­łam wszyst­kie od­gło­sy, de­lek­tu­jąc się tym, że za­le­d­wie kil­ka prze­cznic od domu znaj­dę epi­cen­trum nie­co­dzien­no­ści.

Tego sierp­nio­we­go po­po­łu­dnia na­bra­łam też prze­ko­na­nia, że coś jest nie tak z moim zdro­wiem. Przez na­stęp­ne kil­ka dni bra­ko­wa­ło mi tchu, a wcho­dząc po scho­dach na siód­me pię­tro, co chwi­lę przy­sta­wa­łam, aby na­brać po­wie­trza. Szcze­rze wy­znam, że ni­g­dy nie by­łam ty­pem spor­tow­ca i z ro­dzin­ne­go domu wy­nio­słam zde­cy­do­wa­ną nie­chęć do wy­cho­wa­nia fi­zycz­ne­go. Dla mo­je­go taty głów­nym wy­sił­kiem fi­zycz­nym jest prze­bie­ra­nie pal­ca­mi po kla­wia­tu­rze kom­pu­te­ra, gdy pi­sze książ­ki o fi­lo­zo­fii. Moja mama na­to­miast ćwi­czy, nie­ustan­nie krzą­ta­jąc się po domu. Nie mo­głam więc ocze­ki­wać, że po dłu­giej po­dró­ży wdra­pię się na naj­słyn­niej­szą górę Mon­ser­ra­te, po­ło­żo­ną na 3100 m n.p.m.; zwy­kłe scho­dy jed­nak nie po­win­ny być dla mnie pro­ble­mem. Na szczę­ście Dia­na, współ­lo­ka­tor­ka Niem­ka, obe­zna­na w ko­lum­bij­skich za­gad­kach, szyb­ko od­cza­ro­wa­ła moją przy­pa­dłość dia­gno­zą: so­ro­che. To lo­kal­na na­zwa cho­ro­by wy­so­ko­ścio­wej, bę­dą­cej nie­mal oczy­wi­sto­ścią w za­dzi­wia­ją­co wy­so­kich An­dach. Ob­ja­wia się za­dysz­ką, osła­bie­niem, za­wro­ta­mi gło­wy, przej­mu­ją­cym uczu­ciem zim­na i sen­no­ścią – w ten spo­sób or­ga­nizm wal­czy o tlen i przy­sto­so­wu­je się do roz­rze­dzo­ne­go po­wie­trza. Le­kar­stwo na nią jest nie­mniej za­dzi­wia­ją­ce niż sama do­le­gli­wość i za­wsze wzbu­dza za­mie­sza­nie wśród tu­ry­stów. Jest nim her­bat­ka z li­ści koki. Co od­waż­niej­si no­wi­cju­sze w Ko­lum­bii strzy­gą usza­mi, jed­nak nie na­le­ży ocze­ki­wać po niej żad­nych spek­ta­ku­lar­nych ani psy­cho­de­licz­nych efek­tów. Koka to po­gwał­co­na i spro­fa­no­wa­na przez cy­wi­li­za­cję za­cho­du świę­ta ro­śli­na In­dian, od ty­się­cy lat żuta przez nich pod­czas wy­sił­ku du­cho­we­go i fi­zycz­ne­go; w ry­tu­ałach re­li­gij­nych oraz w pra­cy na du­żych wy­so­ko­ściach. Dziś moż­na ku­pić nie tyl­ko li­ście koki na her­bat­kę, ale też mąkę z koki, cia­stecz­ka, na­wet roz­grze­wa­ją­cą maść na do­le­gli­wo­ści reu­ma­tycz­ne.

Koka to po­gwał­co­na i spro­fa­no­wa­na przez cy­wi­li­za­cję za­cho­du świę­ta ro­śli­na In­dian

Ten pierw­szy na­par z koki, przy­go­to­wa­ny przez ko­le­żan­kę, sma­ko­wał jak zie­lo­na her­ba­ta, pach­niał tro­pi­kal­nym la­sem i na sta­łe za­do­mo­wił się w mo­jej ku­chen­nej szaf­ce, na wy­pa­dek spad­ku ener­gii i siły.

Naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­nym wra­że­niem tego dnia w Bo­go­cie byli jed­nak wspo­mnia­ni, uzbro­je­ni po zęby żoł­nie­rze, któ­rzy nie tyl­ko to­wa­rzy­szy­li mi w dro­dze do cen­trum mia­sta, ale rów­nież byli gę­sto roz­sta­wie­ni po ca­łej Can­de­la­rii. Wi­dok ka­ra­bi­nu na ple­cach woj­sko­we­go – bez wąt­pie­nia był na­bi­ty i za­pew­ne z nu­kle­ar­ną mocą ra­że­nia – wzbu­dzał wszyst­ko, poza za­ufa­niem. Ostroż­nie prze­cho­dzi­łam obok funk­cjo­na­riu­szy. Do­pie­ro po la­tach na­bra­łam więk­sze­go za­ufa­nia do żoł­nie­rzy, zro­zu­mia­łam, że są oni po to, aby chro­nić i dać mi bez­pie­czeń­stwo w za­gma­twa­nej sy­tu­acji Ko­lum­bii. Trze­ba wie­dzieć, że Ko­lum­bij­czy­cy wciąż są przy­zwy­cza­je­ni do wy­ostrza­nia uwa­gi, gdy wy­jeż­dża­ją sa­mot­nie sa­mo­cho­dem za mia­sto, zwłasz­cza nocą, a na pu­stych tra­sach pre­fe­ru­ją jaz­dę w kil­ka aut gę­sie­go, czy­li w ka­ra­wa­nie. Dla ochro­ny i dla pew­no­ści. Dla­cze­go? Jesz­cze na po­cząt­ku XXI wie­ku w la­sach i na dro­gach gra­so­wa­li tu wszel­kiej ma­ści i puł­ków par­ty­zan­ci, któ­rzy trud­ni­li się han­dlem bro­nią, nar­ko­ty­ka­mi, wy­mu­sze­nia­mi i bra­niem lu­dzi w nie­wo­lę. Teo­re­tycz­nie mie­li oni za­mia­ry i ide­ały Ja­no­si­ka, po­nie­waż bro­ni­li le­wi­co­wej po­li­ty­ki i pier­wot­nie wal­czy­li prze­ciw­ko ko­rup­cji i ra­dy­kal­nym pra­wi­cow­com. Ale sko­ro cza­sy są cięż­kie, a czło­wiek ja­koś musi utrzy­mać sie­bie i swo­je idee, to w prak­ty­ce i w ce­lach za­rob­ko­wych sta­wa­li się zwy­kły­mi ra­bu­sia­mi i prze­stęp­ca­mi. Do tego do­szli par­ty­zan­ci, któ­rzy z bro­nią w ręku tę­pi­li tych po­przed­nich, a wszy­scy ra­zem nie tyl­ko spę­dza­li sen z po­wiek miesz­kań­com, ale do tego stop­nia nad­wy­rę­ży­li re­pu­ta­cję Ko­lum­bii, że do dziś nie może się z tego wy­ka­ra­skać. Czy­ha­li oni na po­dróż­nych na dro­gach, za­trzy­my­wa­li auta i bu­dzi­li gro­zę wśród lu­dzi. Mie­li broń, li­stę naj­bar­dziej wpły­wo­wych i bo­ga­tych oby­wa­te­li i sia­li pa­ni­kę, po­nie­waż wie­le osób w ten spo­sób zo­sta­ło za­bra­nych dla oku­pu do ko­lum­bij­skiej dżun­gli. Inni, mniej za­moż­ni i bez pie­nię­dzy, byli le­gi­ty­mo­wa­ni i w naj­lep­szym wy­pad­ku – okra­da­ni.

Ko­lo­nial­ne bu­dyn­ki Can­de­la­rii

Dla nas, Eu­ro­pej­czy­ków, bez­tro­ski wy­jazd za mia­sto na grzy­by i cho­dze­nie po le­sie z ko­szycz­kiem jest nor­mą, w ko­lum­bij­skiej gło­wie tłu­cze się jed­nak pod­świa­do­ma wąt­pli­wość, czy na pew­no je­ste­śmy bez­piecz­ni. Za­tem obec­ność woj­sko­wych na dro­gach dzia­ła na nich ko­ją­co. Żoł­nie­rze pil­nu­ją po­rząd­ku za­rów­no na far­mach wy­pa­su by­dła w nie­do­stęp­nych re­jo­nach kra­ju, jak i na bez­lud­nych pla­żach wzdłuż wy­brze­ża Pa­cy­fi­ku. Czę­sto sto­ją też w nie­spo­dzie­wa­nych miej­scach – wzdłuż więk­szych i mniej­szych dróg kra­jo­wych. Tam, w peł­nym, cięż­kim rynsz­tun­ku bo­jo­wym, przez cały dzień uśmie­cha­ją się do prze­jeż­dża­ją­cych i trzy­ma­ją kciuk pod­nie­sio­ny do góry na znak OK. To efekt kam­pa­nii sił zbroj­nych sprzed kil­ku lat, któ­ra mia­ła na celu po­ka­zać, że czu­wa­ją nad bez­pie­czeń­stwem i ro­bią to, aby Ko­lum­bij­czy­cy czu­li się spo­koj­niej­si. Od tego cza­su mło­dzi i sta­rzy uwiel­bia­ją tych strze­gą­cych ich żoł­nie­rzy z pod­nie­sio­nym kciu­kiem. Tym ge­stem mó­wią lu­dziom: tra­nqu­ilos, a mi­ja­ją­cy ich kie­row­cy trą­bią, ma­cha­ją, wi­wa­tu­ją i od­po­wia­da­ją ta­kim sa­mym ru­chem ręki.

6 sierp­nia 2006 roku woj­sko strze­gło nie tyl­ko bez­pie­czeń­stwa ulic. Roz­sta­wio­ne było tak gę­sto ze wzglę­du na stan wy­jąt­ko­wy; tego dnia aku­rat za­przy­się­ga­ny był pre­zy­dent Ko­lum­bii. A jego chro­nić na­le­ży za­wsze naj­bar­dziej. Ko­lum­bij­ski pre­zy­dent prze­jeż­dża po mie­ście w ko­lum­nie zło­żo­nej z kil­ku iden­tycz­nych, opan­ce­rzo­nych i ku­lo­od­por­nych aut, a jed­no z nich jest ka­ret­ką, przy­sto­so­wa­ną do naj­bar­dziej nie­ocze­ki­wa­nych za­bie­gów oca­le­nia ży­cia. Tyl­ko ochro­nia­rze z ko­lum­bij­skie­go Se­cret Se­rvi­ce wie­dzą, w któ­rym sa­mo­cho­dzie je­dzie gło­wa pań­stwa, a li­nię po­jaz­dów po­prze­dza­ją straż­ni­cy na mo­to­rach, aby, broń Boże, nie za­trzy­ma­li się na żad­nym świe­tle.

Rok 2006 był pierw­szym ro­kiem dru­giej ka­den­cji Alva­ra Uri­be Ve­le­za, któ­ry że­la­zną ręką tę­pił roz­sia­ne po Ko­lum­bii puł­ki par­ty­zan­tów i gu­er­ril­li. Ten kon­tro­wer­syj­ny pre­zy­dent, któ­ry, ot, dro­biazg z Ko­lum­bii, dziś prze­słu­chi­wa­ny jest pod ką­tem ko­rup­cji i in­nych mro­żą­cych krew w ży­łach prze­stępstw, pod­czas ośmiu lat rzą­dów umoż­li­wił tu­ry­stycz­ny roz­kwit kra­ju. Wy­ple­nił naj­więk­sze ogni­ska par­ty­zan­tów i przy­go­to­wał grunt, dzię­ki któ­re­mu jego na­stęp­ca, Juan Ma­nu­el San­tos, pod­pi­sał w 2016 roku hi­sto­rycz­ny pakt po­ko­jo­wy z sze­fa­mi gu­er­ril­li.

Choć nie trzy­mam żad­nej po­li­tycz­nej stro­ny, oso­bi­ście za­wdzię­czam Uri­be fakt, że w 2006 i 2007 roku mo­głam ze zna­jo­my­mi, ba, na­wet z moją Mamą, bez­piecz­nie jeź­dzić au­to­ka­rem po kra­ju i zwie­dzać obo­la­łe jesz­cze, pod­no­szą­ce się z ko­lan, tu­ry­stycz­ne pe­reł­ki. Bez oba­wy, że po dro­dze za­trzy­ma nas i w naj­lep­szym wy­pad­ku wy­le­gi­ty­mu­je – par­ty­zant­ka. Po­nad­to wła­śnie 6 sierp­nia przy­pa­da waż­na data dla Bo­go­ty, po­nie­waż wła­śnie tego dnia, w 1538 roku hisz­pań­ski kon­kwi­sta­dor Gon­za­lo Ji­me­nez de Qu­esa­da miał tu­taj za­ło­żyć osa­dę, któ­ra póź­niej sta­ła się sto­li­cą dzi­siej­szej Ko­lum­bii.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu peł­nej wer­sji książ­ki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: