Kołysanka dla Łani - ebook
Kołysanka dla Łani - ebook
Druga woja światowa, Polska. Do leśnych partyzantów dołączają dwie siostry. Starsza brutalnie zgwałcona i pobita przez Sowietów umiera podczas porodu, zostawiając na świecie swoją małą córeczkę. Między młodszą z sióstr a partyzantem o pseudonimie Ryś rodzi się uczucie. Jednak zakochani nie będą mogli długo cieszyć się swoją obecnością. Ją wywożą na roboty do Niemiec, on trafia do obozu koncentracyjnego.
Współcześnie, Gdańsk. Alicja spotyka bezdomnego starszego mężczyznę, który stracił pamięć. Proponuje mu mieszkanie w swoim domku dla gości. Za wikt i opierunek mężczyzna opiekuje się jej ogrodem. Czy tę dwójkę coś łączy? Dlaczego Zygmuntowi niekiedy stają przed oczami obrazy lasu, jakiejś młodej dziewczyny i czemu wciąż powraca do niego zapach konwalii…?
Ewa Formella przenosi nas w świat wspomnień bohaterów. A my, czytając, mamy wrażenie, że słuchamy opowieści naszych babć i dziadków. Warto wsłuchać się w ich głosy. Polecam!
Anna Sakowicz, pisarka
O przeszłości, która potrafi się przedrzeć nawet przez największe odmęty utraconej pamięci. O miłości. O zapachu konwalii, którego nie jest w stanie wymazać nawet czas. Polecam!
Joanna Wolf, NIEnaczytana
Frapująca i wciągająca opowieść o mężczyźnie, który nie pamięta swojej przeszłości i kobiecie, która postanawia mu pomóc. A w tle wspomnienia z II wojny światowej, ludzkie dramaty i tragedie. Ta historia na długo pozostanie w Waszej pamięci. Serdecznie polecam!
Alek Rogoziński, pisarz
Czy tę dwójkę coś łączy? Dlaczego Zygmuntowi niekiedy stają przed oczami obrazy lasu, jakiejś młodej dziewczyny i czemu wciąż powraca do niego zapach konwalii…?
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66481-35-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta historia powstała na podstawie wspomnień. I tak jak w dwóch wcześniejszych książkach „Listach do Duszki” i „Muzyce dla Ilse”, które napisałam, bo bardzo mnie poruszyły te historie, nie wiem, ile w tej jest prawdy, a ile fantazji. Usłyszałam tę opowieść dość przypadkowo i przyznam szczerze, nie poznałam osobiście osób, o których tutaj piszę. Ale ich historie tak bardzo mną wstrząsnęły, że postanowiłam podzielić się nimi z moimi Czytelniczkami i Czytelnikami.
W swojej pracy często słucham wspomnień dotyczących wojny; moi podopieczni opowiadają mi swoje historie i historie swoich bliskich, często ze łzami w oczach. Ale zauważyłam, że częściej pamiętają te dobre chwile, tak jakby te złe wyparli z pamięci. Chociaż zdarza się, że jak bumerang wracają do nich i te smutne, złe, bolesne przeżycia.
W tej historii mamy tylko mały epizod dotyczący Niemców, ale, jak się wkrótce przekonacie, nie wszyscy byli źli, jak również nie wszyscy Polacy byli dobrzy. Pamiętajmy o tym, ale nie karmmy się nienawiścią.Druga wojna światowa
Powoli zaczynał zapadać zmrok. Las otulały już mleczne mgły letniego wieczoru. Większość młodych mężczyzn albo leżała na trawie i wsłuchiwała się w spokojne dźwięki organków, albo dokańczała wieczorną toaletę. Warunki polowe nauczyły ich cierpliwości i chociaż wielu chłopców nie miało w domach luksusów, to kąpiel w rzece czy mycie się w hełmie wypełnionym wodą nie należały do najprzyjemniejszych. Już od tylu miesięcy się z tym borykali. Las stał się ich domem, a towarzysze z partyzantki rodziną. Tego wieczoru jak zwykle Witek Węglowski poszedł ze swoim młodszym bratem do wsi po jakieś zapasy jedzenia. Witek miał zaledwie piętnaście lat, kiedy do nich trafił po tym, jak jego chałupę nawiedzili żołnierze w obcych mundurach. Tylko łut szczęścia sprawił, że matka w porę wygnała go za stodołę, niezwykle szybko reagując na ujadanie ich psa. Matka była mądrą kobietą, odważną i sprawiedliwą, ale niestety nie przeżyła odwiedzin niezapowiedzianych gości. Gdyby nie stryj, chłopcy zapewne również nie cieszyliby się swobodą życia. To on ich przyprowadził do leśnych chłopaków i oddał im pod opiekę. Dowódca początkowo kategorycznie się wzbraniał, szczególnie na widok młodszego. Krzyczał, że nie jest niańką i nie ma czasu na zajmowanie się dziećmi, ale w końcu zmiękł. A kiedy na drugi dzień Franuś położył na jego płaszczu służącym za tymczasowe posłanie czapkę pełną grzybów i manierkę pełną dojrzałych jeżyn, serce dowódcy zmiękło. Od tego dnia nowym domem braci stał się las.
– O! Prowianty idą! – zawołał Henio Mokrzycki, widząc braci powoli zbliżających się do polany. – Widać nie tylko prowianty niesą, cuś mi się wydaje, że potańcówkę dzisiaj będziem mieli – zarechotał, ale na widok miny dowódcy natychmiast zamilkł.
Witek i Franek szli w stronę polany, prowadząc ze sobą dwie dziewczyny ze wsi. Nastolatki nie mogły mieć więcej niż po piętnaście lat. Jedna z nich mimo letniego upału szła owinięta w coś, co przypominało prześcieradło. Im były bliżej, tym wyraźniejsze stawały się na jej okryciu czerwone plamy krwi. Ledwo dotarli do obozowiska, dziewczyna osunęła się na ziemię zemdlona. Zosia i Aniela, sanitariuszki, które zostały z partyzantami po ostatniej akcji w miasteczku, natychmiast podbiegły do dziewczynki.
– Na bok, ciekawscy! No, już! Won! – krzyknęła Zofia, odpędzając kilku młodych mężczyzn. Chciała odwinąć tymczasowe odzienie rannej, ale wolała zrobić to bez obecności ciekawskich męskich oczu. – Anielka, weź przegoń tych gapiów! – Ułożyła głowę dziewczyny na prowizorycznej poduszce z jesionki i powoli zaczęła odwijać materiał. Głośny świst powietrza, jaki wydobył się z ust Zosi, zaniepokoił dowódcę.
– Co jest? – Bronek podszedł do dziewcząt i zerknął Anieli przez ramię. Widok wstrząsnął nawet tak wielkim i silnym chłopem jak on. Młode ciało w dziewięćdziesięciu procentach pokryte było siniakami i krwawymi plamami. – Witek, Franek! Do mnie! – zawołał dowódca i oddalił się w stronę swojego miejsca na terenie obozu. Chłopcy popatrzyli na siebie i kiwnęli głowami.
Druga z przyprowadzonych dziewcząt usiadła pod brzózką i starała się być niewidoczna dla ciekawskich oczu leśnych chłopców. Była zmęczona i obolała, a do tego głodna jak wilk.
– Masz. – Zobaczyła wyciągniętą w swoją stronę dłoń z wojskową menażką, z której parowało coś, co na sam widok powodowało ślinotok. Powoli odebrała naczynie i palcami zaczęła wyjadać ciepłą kaszę pachnącą grzybami. Nie widziała twarzy człowieka, który podzielił się z nią zawartością swojej menażki, ale też nie chciała jej widzieć. Bała się, chociaż Witek i Franuś zapewniali, że tutaj nikt ich nie skrzywdzi, że między tymi ludźmi nic im nie grozi.
– Co to ma być? – usłyszała podenerwowany głos jednego z żołnierzy. – Witek, czy wyście powariowali? Sami ledwo ciągniemy, a wy mi tu jeszcze przyprowadzacie jakieś…
– Ale, panie komendancie, nie mogliśmy ich tam zostawić. One by… one by…
– No, dobrze już, nie mazać mi się, żołnierzu. – Bronek, widząc coraz bardziej szkliste oczy młodszego z braci, poklepał Franka po plecach i się uśmiechnął. – Kim są te wasze… koleżanki.
– Żadne koleżanki. – Witek poczuł w sobie odwagę i postanowił wziąć na siebie odpowiedzialność za to, co zrobili. – Danusia i Jadzia to nasze cioteczne siostry. Po śmierci matki same gospodarzą i, trza przyznać, nieźle sobie radzą.
– A ich ojciec? – Bronek popatrzył na siedzącą pod drzewem nastolatkę, a następnie podążył wzrokiem w stronę sanitariuszek i drugiej dziewczyny.
– No właśnie. Ich ojciec całe życie pił i bił, ale to w naszej wsi normalne, bo w niejednej chałupie tak się działo. Odkąd jednak zaczęli stacjonować ruskie, stryjek bardzo się z tymi bandziorami zakolegował. Podobno, żeby mu chałupy nie spalili, to bimber im nosił. Nawet podobno w karty z nimi grał i…
– Do rzeczy, Witek! Nie interesuje mnie, co chłopi robią z obcymi żołnierzami.
– No i podobno którejś nocy przegrał Danusię i Jadzię w karty i jeszcze tej samej nocy przyszły bandyty. Jadźka była akurat w piwniczce pod podłogą, bo się strasznie bała ojca, jak wracał pijany. On się wyżywał na nich jak na…
– Witek! – Dowódca zacisnął zęby i popatrzył na chłopaka z niecierpliwością.
– No przecie mówię! – Witek się obruszył, ale klepnięty przez brata w ramię szybko spokorniał. – No i Danuśka usłyszała rumor na podwórku. Zobaczyła, że te bandyty idą w stronę chałupy, to szybko zatrzasnęła klapę i przesunęła na nią stół. Chciała uciec przez okno w ojcowskiej izbie, ale nie zdążyła. Jadźka się tak bała, że początkowo niczego nie słyszała. Uszy zatkała rękami. Była pewna, że to ojciec się awanturuje po pijaku. Przesiedziała tam całą noc. Dopiero na drugi dzień usłyszała, że ktoś ją woła po imieniu, ale nie mogła wyjść z ty piwniczki, bo na drzwiach stał stół. Zaczęła więc stukać kawałkiem drewna, aż usłyszała najpierw jakieś szuranie, potem klapa się otwarła, a nad nią zobaczyła starą Zimkowską, to znaczy sąsiadkę. Kiedy Jadzia wyszła z piwniczki, izba była w takim stanie, jakby jaka wichura przez nią przeszła. Wszędzie porozwalane gary i jakieś szmaty, a na podłodze ciemne plamy, jakby krwi. W pierwszej chwili pomyślała, że to ojciec przyprowadził kogo ze sobą i chłopy się pobili, ale kiedy zerknęła w stronę drugiej izby i zobaczyła siedzącą na łóżku Danuśkę owiniętą w powłokę od pierzyny, z której jeszcze gdzieniegdzie wystawały pióra, to zrozumiała, co się stało. Twarz siostry była opuchnięta, jedno oko tak granatowe, że go prawie nie było widać.
– A jak wy się o tym dowiedzieliście? – Bronek nie krył szoku, chociaż zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje we wsiach, w okolicach których stacjonują rosyjscy żołnierze.
– Przyszlim do wsi od strony rzeki, tak jak zawsze. – Młodszy z braci postanowił dalszą część opowieści wziąć na siebie. – Z jednej chałupy zawołała nas staruszka, co mieszkała sama od początku wojny, i powiedziała, że nasze cioteczne siostry są w niebezpieczeństwie i dobrze by było, żeby my je zabrali do lasu, bo tu to one… No wie, dowódca, jak je ruskie znajdo, to po nich. Podobno stryjek gdzieś się ulotnił i od tamtej nocy nikt go nie widział. Albo zapił się na śmierć, albo go te bandyty wykończyły.
Bronek pokiwał głową i popatrzył na chłopców z mieszaniną dumy i niepokoju.
– Dobrze zrobiliście, ale one nie mogą z nami zostać. Wiecie o tym?
– Dlaczego? Przecież mogą być sanitariuszkami jak Sarna i Mrówka, każda para rąk się nam przyda. – Witek błagalnym wzrokiem wpatrywał się w zaciętą twarz swojego dowódcy. – Będą gotowały, prały, cerowały. Komendancie, one nie mogą wrócić do wsi.
– No dobra, póki co zajmijcie się nimi, a ja pomyślę. A teraz… Odmaszerować!
Twarze braci się rozjaśniły.
– A! Witek! – Dowódca złapał chłopca za rękę i przytrzymał. – A ile one właściwie mają lat?
– Ta, co siedzi pod drzewem, to Jadźka, ona ma tyle co Franuś, a Danuśka… – Chłopak ze smutkiem popatrzył w stronę leżącej pod kocem kuzynki. – Danuśka skończyła osiemnaście.ROZDZIAŁ 1
Zygmunt
Siedział na ławce obok przystanku autobusowego i po raz enty się jej przyglądał. Nie była oszałamiającą pięknością, ale miała w sobie to coś, co przykuwało wzrok. Ot, zwykła kobieta w wieku między czterdziestką a pięćdziesiątką; tak właściwie nie potrafił z większą dokładnością określić jej wieku, ale… No właśnie, „ale”. Pamiętał dzień, kiedy zobaczył ją pierwszy raz. Zaskoczony, nie mógł oderwać od niej wzroku. Kogoś mu przypominała, przyciągała go jak magnes i… nie zwracała na niego uwagi. Widywał ją często. Tak właściwie to znał na pamięć godzinę, kiedy przychodziła na przystanek, chociaż jego stary zegarek nie był wiarygodnym kompanem. Wiedział, o której jeździ autobusem w stronę centrum Gdańska, i wiedział mniej więcej, kiedy wraca. Prawie każdego dnia, siedząc w tym samym miejscu, domyślał się, że przed południem jeździ do pracy. Zanim wsiadła do autobusu, kupowała bułki w małym sklepiku niedaleko kościoła, a wracając, wstępowała czasami do Biedronki.
Bywały dni, kiedy czekał na nią bezowocnie, ale nie zrażał się tym.
Tamtego dnia też siedział na przystanku i ją obserwował. To był koniec miesiąca. Upalne lato dawało się wielu ludziom we znaki, ale ona, zawsze piękna, w zwiewnej sukience, nie wyglądała na zmęczoną upałami. Podeszła do automatu biletowego i zaczęła delikatnie dotykać ekranu. Jej mały plecaczek jak zwykle zwisał z jednego ramienia. W pewnym momencie obok automatu pojawił się młody chłopak. Mógł mieć około szesnastu, siedemnastu lat. Nie zauważyła, że krąży wokół niej jak sęp. Nagle zwinnym ruchem sięgnął do jej plecaka i niepostrzeżenie wyjął z niego coś, co przypominało etui na dokumenty. Następnie powoli, starając się nie zwracać na siebie uwagi, zaczął się oddalać w stronę przystanku.
Niczego nieświadoma kobieta wyjęła z plecaka telefon komórkowy i z wyraźnym zadowoleniem zaczęła rozmowę. Uśmiechała się przy tym tak pięknie, że na chwilę zapomniał o wyrostku, który kilkanaście sekund wcześniej dokonał zuchwałej kradzieży na oczach kilkunastu obecnych na przystanku osób. Chłopak począł zbliżać się do ławki, a zauważywszy, że kobieta nerwowo szuka czegoś w swoim plecaku, poderwał się do ucieczki.
To był odruch. Mężczyzna siedzący na ławce instynktownie wyciągnął przed siebie opierającą się o jego nogę kulę ortopedyczną i podciął młodziankowi nogi. Ten runął jak długi, wypuszczając w stronę staruszka wiązankę przekleństw, nie zauważając, że z kieszeni wypadło mu skradzione przed chwilą trofeum. Starszy mężczyzna drugą kulą uderzył chłopca w plecy, uniemożliwiając mu podniesienie się z kolan, i spokojnie podszedł do leżącego opodal ławki etui. Podniósł je i wolnym krokiem podszedł do stojącej przy biletomacie kobiety.
– To chyba pani. – Spojrzała na niego podejrzliwie, ale się uśmiechnęła.
– Dziękuję, chyba musiało mi wypaść.
Skinął głową i już miał wrócić na swoją ławkę, kiedy chwyciła go za rękaw marynarki.
– Należy się panu znaleźne. – Otworzyła portfel i wysupłała z niego pięćdziesięciozłotowy banknot.
– Ja tego nie znalazłem, tylko… – Odwrócił się w stronę przystanku, spoglądając na mężczyznę w sportowym ubraniu, który trzymał młodego złodziejaszka za wykręconą do tyłu rękę.
– Tylko co? – Kobieta spojrzała na niego z zaciekawieniem.
– Tylko pomogłem w odzyskaniu.
Powiodła wzrokiem w kierunku przystanku oraz stojących na nim ludzi i zrozumiała.
– Dziękuję zatem podwójnie. Może w podzięce pozwoli się pan zaprosić na kawę? – Czuł, że przygląda mu się wnikliwie i zrobiło mu się wstyd, iż nie może skorzystać z zaproszenia.
– Przepraszam, ale…
– Obok kościoła jest cudowna mała kawiarenka, możemy usiąść z tyłu, w ogródku, jeżeli pan się mnie wstydzi. – Uśmiechnęła się, a w jej oczach błysnęło coś, co skojarzyło mu się z… No właśnie, z czym?
– Chodźmy, bo robimy z siebie widowisko. – Złapała go pod rękę, prowadząc w stronę kawiarni Kuźnia.
– A ten? – Odwrócił się jeszcze raz w stronę zaskoczonych biegiem wypadków chłopaka i trzymającego go w żelaznym uścisku mężczyzny.
Kobieta wzruszyła ramionami i podeszła do nich. Z naganą w głosie zaczęła tłumaczyć coś wyrostkowi, który pod wpływem jej słów jakby zaczął się kurczyć. Promiennie uśmiechnęła się do mężczyzny, wręczając mu jakąś małą karteczkę, przypuszczalnie swoją wizytówkę. Odwróciła się na pięcie jak nastolatka i wróciła do niego. Był zaskoczony jej zachowaniem i oczarowany wdziękiem. Cały czas czuł, że nie jest mu obca. Kogoś bardzo mu przypominała, tylko kogo?
Weszli do kawiarni i od razu skierowali się do ogródka. Młoda kelnerka z odrazą spojrzała na niego, ale widząc obok elegancką kobietę, uśmiechnęła się przymilnie. Kobieta bez patrzenia w kartę zamówiła latte. On nie wiedział, jak się zachować; nie pamiętał, kiedy ostatnim razem był w restauracji czy kawiarni. Zamówił dla siebie tylko wodę z cytryną. Poczuł ogromną ochotę na zimne piwo, ale nie chciał pokazać się kobiecie ze złej strony; nie wiedział, czy picie piwa w jej mniemaniu należy do tych złych nawyków. Siedzieli dłuższą chwilę w milczeniu, przyglądając się sobie. W końcu to ona przerwała krępującą ciszę i wyciągnęła w jego stronę piękną, wypielęgnowaną dłoń.
– Alicja jestem. – Uśmiechnęła się jak mała dziewczynka, a on już wiedział, że zapamięta ten uśmiech do końca życia, chociaż miał dziwne wrażenie, iż już kiedyś go widział.
– Zygmunt. – Delikatnie uścisnął jej rękę.
– Panie Zygmuncie, mam wrażenie, że pana znam. Często widuję pana na przystanku czy w parku.
– Być może. – Sięgnął po szklankę z wodą i umoczył usta w zimnym kwaskowatym napoju. – Mieszkam w tej okolicy, więc bardzo możliwe, że czasami się mijaliśmy.
– Mieszka pan tutaj, a konkretnie gdzie? – Patrzyła mu w oczy łagodnym spojrzeniem, którego nie potrafił porównać do niczego.
– To tu, to tam…
– A konkretniej? Co znaczy „to tu, to tam”?
– To skomplikowane. Chyba już sobie pójdę. – Wypił kilkoma łykami całą zawartość szklanki i wstał.
– Proszę zaczekać. – Złapała go za rękę i spojrzała na niego ze smutkiem. Powoli jej wzrok zaczął przesuwać się po marynarce, spodniach, które dostał ostatnio w siedzibie Brata Alberta, i spoczął na nie pierwszej czystości adidasach. Usiadł ponownie i odważnie spojrzał jej w twarz.
– Czego pani ode mnie chce?
– Porozmawiać.
– Nie mamy o czym rozmawiać, pani jest… jakby to powiedzieć… z innego świata, innego pokolenia, my nie mamy wspólnych tematów do rozmowy. – Jego ton stał się nieco arogancki, ale wiedział, że nie może sobie pozwolić na chwilę słabości. Nie dzisiaj. Nie przy tej kobiecie.
– Nie jest pan bezdomny. – Bardziej stwierdziła, niż zapytała.
– Po czym pani tak wnioskuje?
Wzięła głęboki oddech i się roześmiała.
– Wie pan co? Zgłodniałam. Zjemy coś razem i może wtedy rozmowa będzie się nam lepiej kleiła. – Skinęła na kelnerkę i zamówiła dwie porcje sernika z bitą śmietaną. – A tak w ogóle proszę mi mówić po imieniu.
– Dlaczego myśli pani, ups… przepraszam, dlaczego myślisz, że nie jestem bezdomny? Skąd taki wniosek?
– Nie śmie… nie czuć pana tak, jak zazwyczaj cuchnie, przepraszam za słowo, wielu bezdomnych. – Alicja mrugnęła porozumiewawczo. – Wprawdzie nie miałam dotąd okazji przebywania w tak bliskiej relacji z osobą bezdomną, ale nie wydaje mi się, aby był pan z tego środowiska.
– Wydaje ci się, że wiesz wszystko lepiej od innych – stwierdził, odważnie przyglądając się jej szczupłym dłoniom. – Czy każdy bezdomny musi śmierdzieć? A jeżeli korzysta z dobrodziejstw prysznicowych na przykład na dworcu lub w innym miejscu? Przecież nie każdy bezdomny musi być od razu śmierdzącym alkoholikiem czy innym degeneratem.
– Ma pan rację. Jeden-zero dla pana. Zatem… dowiem się czegoś o panu? Czegoś więcej niż imię?
Mężczyzna spuścił wzrok na talerz i zaczął grzebać widelczykiem w jedzeniu jak małe dziecko. Alicja cierpliwie czekała, wkładając do ust niewielkie kawałeczki sernika. Patrzyła na niego z zaciekawieniem, ale nie chciała na siłę wyciągać z niego informacji.
– Nie wiem, jak się nazywam. Nie wiem, kim jestem. Imię Zygmunt sobie wymyśliłem, aby znajomi mogli się do mnie jakoś zwracać.
Widelczyk z ciastem zastygł w połowie drogi między talerzem a ustami kobiety.
– Jak to, nie wie pan?
– Normalnie. Jakiś czas temu potrącił mnie samochód, tak myślę, bo długo miałem bardzo obolały bark i kość udową, a także silne bóle głowy. Nie wiem, jak długo leżałem w przydrożnym rowie. Kiedy się ocknąłem, niczego nie pamiętałem. Ani jak się nazywam, ani ile mam lat czy gdzie mieszkam. Odwiedziłem kilka domów w najbliższej miejscowości, ale wielu mnie odganiało, strasząc psami, a jak już ktoś odważył się ze mną rozmawiać, to kategorycznie twierdził, że nigdy mnie w tej okolicy nie widział. Nie wiem, czy mam rodzinę… – Mężczyzna się zamyślił. – Nie wiem, czy jestem stąd, z Gdańska, czy znalazłem się tu tylko przejazdem.
– I pewnie nawet nie był pan u lekarza?
– A jak miałem iść? Bez dokumentów, bez pieniędzy…
– A policja?
– Policja… Czy oni mają czas zajmować się takimi staruchami jak ja?
– A teraz gdzie pan mieszka?
– To tu, to tam. Najczęściej na ławce w parku. Ciepło jest. A jak pada deszcz, to się chowam w altance parkowej albo pod dachem sceny. Park Oruński to takie piękne miejsce, że mógłbym w nim zostać na zawsze, chociaż czasami chuligani wieczorem przeganiają.
– Przepraszam na chwilę. – Kobieta wyjęła z plecaczka telefon komórkowy i wybrała jakiś numer. Odeszła od stolika, żeby nie słyszał jej rozmowy, i po kilku minutach wróciła do niego cała w skowronkach.
– Dobra, zbieramy się.
– Dokąd? – Popatrzył na nią zaskoczony, ale ufność, jaka biła z oczu kobiety, nakazała mu poddać się jej decyzji.
– Idziemy do mnie. Mieszkam niedaleko. Po drodze coś wymyślimy.
– Ale jak to tak? Przecież ty mnie w ogóle nie znasz. A jak cię zamorduję albo okradnę, albo…
– Na żadne „albo” już raczej się pan nie nadaje. – Roześmiała się. Położyła na stoliku banknot i skierowała się w stronę ulicy. – Okraść mnie nie ma z czego, a zamordować… Nie wygląda mi pan na seryjnego mordercę.
Znów nabrał przekonania, że jej energiczna postawa i ten śmiech kogoś mu przypominają. Dałby wszystko, aby przypomnieć sobie kogo. Nie miał niestety za wiele. W worku żeglarskim, który zawsze nosił przy sobie, a który dostał kiedyś od pijanego szwedzkiego marynarza, miał tylko dwie pary bokserek, koszulę na zmianę, szczoteczkę do zębów i parę skarpet oraz ciepły sweter, który dostał któregoś dnia jako zapłatę za pomoc w przenoszeniu skrzyń z rybami na hali targowej. Ot, i cały jego majątek.
Weszli przez skrzypiącą furtkę na teren niewielkiej posesji. Prawie jak spod ziemi pojawiły się przy nich dwa szare psy. Od razu widać było, że nie są to żadne rasowe, tylko zwykłe kundelki. Większy ostrzegawczo warknął na Zygmunta, a mniejszy biegał wokół swojej pani, radośnie szczekając. Mężczyzna stanął nieruchomo i pozwolił temu większemu na obwąchanie.
– Nie rusz! To mój gość! – Zdecydowany głos kobiety podziałał na psa uspokajająco. – Chodźmy. Nie musi się pan ich obawiać, są wprawdzie trochę groźne, ale jak nie będzie pan na nie zwracał uwagi, to one pana zlekceważą. – Roześmiała się.
Na posesji stał mały piętrowy dom, ale nie weszli do niego, tylko obeszli go dookoła. Na tyłach znajdował się nieco zaniedbany ogród, w którym wśród chwastów nieśmiało wychylały się różane krzaczki oraz wiele innych kwiatów. Na końcu ogrodu był mały domek, coś w rodzaju letniej altany. Podeszli do niego i Alicja otworzyła drzwi. Oczom Zygmunta ukazało się niewielkie pomieszczenie, na środku którego widniał mały stolik z dwoma krzesłami. Pod jedną ze ścian stała stara kanapa i wiekowa dwudrzwiowa szafa, a przy drugiej zamontowano zlewozmywak, obok którego wisiało kilka rondelków. Przy zlewozmywaku, z obu stron, stały szafki kuchenne, które lata świetności miały już dawno za sobą, a pod dużym oknem na zmęczonego człowieka czekały dwa wygodne fotele z nieco wytartą tapicerką. Pomieszczenie było małe, ale bardzo przytulne. Kurz zalegający na stole i szafkach świadczył o tym, że od dłuższego czasu nikt tutaj nie zaglądał.
– To będzie na razie pana rezydencja. – Alicja się uśmiechnęła. – Nie jest to hotel Ritz, ale póki co może się pan tu zadomowić.
Zygmunt skinął głową i podszedł do kanapy. Położył na niej swój worek i nie czekając na reakcję właścicielki domku, wygodnie się rozsiadł.
– To jest mój domek gospodarczy, czasami latem lubię się w nim zaszyć i udawać, że mnie nie ma. W szafkach są naczynia, a po południu przyniosę panu pościel, jakąś kołdrę i poduszkę oraz ręczniki.
– Dziękuję. – Zygmunt nie krył wzruszenia. – Nie potrzeba, toż to warunki jak w domu. W gorszych miejscach bywałem. – Zanim dokończył zdanie, uzmysłowił sobie, że może sprawił kobiecie przykrość tymi słowami.
– Domyślam się. – Alicja kiwnęła głową. – Przepraszam pana, że nie zaproszę na razie do domu, ale…
– Ale ja cię, dziecko, całkowicie rozumiem. – Zygmunt przerwał jej, uśmiechając się szeroko. – I tak ci się dziwię, że… Przecież ty mnie w ogóle nie znasz, a i tak się nie boisz.
– Mam swoich obrońców. – Kobieta poklepała po głowie większego z psów, który cały czas pozostawał w gotowości i czujnie zerkał w stronę obcego. – Umie pan rozpalać grilla? – Alicja wskazała na duży betonowy piec.
– Chyba tak, a jeżeli nie, to się nauczę. – Zygmunt się uśmiechnął i wstając z kanapy, skierował się w stronę stojących pod ścianą worków z węglem drzewnym oraz podpałkami.
– To świetnie. – Alicja klasnęła w dłonie. – Zatem pan zaprzyjaźnia się z grillem i moimi psami, a ja idę do domu przygotować coś na ząb. – Nie czekając na odpowiedź mężczyzny, odwróciła się na pięcie i odeszła w stronę większego budynku.
Rozpalanie nie szło Zygmuntowi tak, jakby chciał, ale po kilku próbach węgiel się rozżarzył, a wrzucone do paleniska gałązki świerku zaczęły strzelać pachnącymi iskierkami. Psy nie odstępowały go na krok, ale zdając sobie sprawę z tego, że w każdej chwili mogą okazać mu swoje niezadowolenie, starał się je ignorować. Po jakimś czasie zwierzęta położyły się na trawie i tylko ich czujne oczy dawały mu znak, że cały czas jest w zasięgu ich wzroku.
Alicja przyniosła tacę z przygotowanymi skrzydełkami z kurczaka oraz kilka kawałków kiełbasy, a także coś, co przypominało szaszłyki. Ułożyła wszystko na tackach i położyła nad paleniskiem. W mgnieniu oka po ogrodzie rozszedł się przyjemny zapach skwierczących kiełbasek, a także pieczonego mięsa. Z szafki znajdującej się w domku gospodarczym wyciągnęła dwie szklanki i nalała do nich kompotu z czereśni.
– To za naszą znajomość. – Uniosła jedną ze szklanek i stuknęła nią w drugą czekającą na Zygmunta.
– Za naszą znajomość. – Mężczyzna upił spory łyk i z aprobatą pokiwał głową. – Smaczny. Sama robiłaś?
Skinęła głową i wskazała na stojące za domkiem duże rozłożyste drzewo czereśniowe, którego gałęzie dotykały dachu.
– Mieszkasz sama? – Zygmunt odważył się zapytać, chociaż wiedział, że pytanie zabrzmiało dosyć niezręcznie, a może nawet wścibsko.
– W obecnej chwili tak, ale to tylko tymczasowo. Mój mąż pracuje za granicą i przyjeżdża do domu co kilka tygodni. Pracuje w Irlandii – dodała, jakby chciała, aby jej odpowiedź była bardziej wyczerpująca.
– A dzieci? Masz dzieci czy…
– Dzieci… córki bardzo szybko wyfrunęły z gniazdka. – Alicja się zamyśliła. – Kiedy matka przestała im być potrzebna, to przyjaciółką stała się samodzielność. – Zobaczył w jej oczach smutek, ale czuł też, że jest dumna ze swoich pociech. – Jedna córka bardzo młodo wyszła za mąż i wyprowadziła się tymczasowo do Niemiec, a druga mieszka od jakiegoś czasu w Anglii. I pewnie już tam zostanie, bo właśnie tam odnalazła miłość w osobie przystojnego Anglika.
– A nie obawiasz się, że jak mąż albo córki dowiedzą się, że…
– Panie Zygmuncie, jestem dużą dziewczynką. – Alicja zrobiła minę naburmuszonego dziecka. – W razie czego powiem, że zatrudniłam pana do pomocy, bo… bo zdrowie, bo brak czasu, bo… takie tam inne sprawy. No, chyba coś już nam się na tym grillu upiekło. Wprawdzie serniczek w Kuźni był bardzo smaczny, ale chce mi się już czegoś konkretniejszego. – Alicja nałożyła im po porcji skrzydełek oraz kiełbasy, dołożyła po dwa szaszłyki warzywne i z apetytem zaczęła jeść.
Następnego dnia po powrocie z pracy Alicja zastała Zygmunta siedzącego na ogrodowym leżaku w towarzystwie psów w takiej komitywie, jakby znali się od bardzo dawna. Rozejrzała się po ogrodzie i zaniemówiła. Na trawniku leżała jej poduszka pod kolana. Kilka klombów było pięknie wypielonych i cieszyło oczy kolorowymi kwiatami, o których nawet nie miała pojęcia, że tam rosną. Chwasty, które powyrastały wśród kwiatów, zniknęły i leżały już mocno zwiędnięte na ogrodowej taczce. Zygmunt obierał jabłka.
– Dziękuję za śniadanie. Jeszcze trochę, a będę się czuł jak na wczasach. – Uśmiechnął się i wskazał na miskę z obranymi owocami. – Kucharz ze mnie żaden, ale pomyślałem sobie, że skoro ty zrobiłaś mi śniadanie, to ja ciebie poczęstuję obiadem. Lubisz placki z jabłkami?
Alicja usiadła obok niego i wzięła z miski kawałek obranego jabłka.
– Pewnie, że lubię, a jak jeszcze ktoś mi zrobi, to… Mmm.
– Znalazłem w szafce olej i mąkę, więc wszystko mam. – Mężczyzna mrugnął porozumiewawczo. – Obiad będzie za… – Spojrzał na nadgarstek, na którym zamiast zegarka widniał ślad po dawno zabliźnionej ranie. – Za jakiś czas.
– Olej i mąkę? – Alicja się skrzywiła. – Chyba jakieś stare, pewnie przeterminowane, bo nie przypominam sobie, żebym ostatnio coś tutaj pichciła.
W tej samej chwili przypomniała sobie jednak ostatni pobyt córek, które odwiedziły ją pewnego wiosennego weekendu. To one musiały zostawić w szafkach te produkty.
Alicja poszła do domu przebrać się w coś wygodniejszego; zdecydowanie wolała w domu dres oraz trampki zamiast sukienki i butów na wysokim obcasie. Wróciła do ogrodu z dwoma talerzami, sztućcami oraz dzbankiem herbaty z miętą i cytryną. Usiadła przy stole i połykając od czasu do czasu ślinę napływającą jej do ust, przyglądała się kucharskim poczynaniom swojego gościa.
– Od jak dawna nosi pan brodę? – Zapytała, spoglądając na gęsty zarost mężczyzny.
– Nie pamiętam, ale jeśli ci przeszkadza, to mogę zgolić.
– Nie. Nie przeszkadza mi, ale, wie pan, taka babska ciekawość. – Alicja wygodniej rozsiadła się na drewnianej ławie i zaczęła podskubywać pozostałe w misce owoce. – Ciekawa jestem, jak pan wygląda bez niej.
– Alicjo – mężczyzna nagle odwrócił się w jej stronę – czy mógłbym cię prosić, żebyś mówiła do mnie po imieniu? Wiesz, żaden ze mnie pan, a takie oficjalne formy uważam za trochę krępujące.
– No nie wiem. – Kobieta popatrzyła na swojego gościa z zaciekawieniem. – Tak na mój gust jest pan mniej więcej w wieku mojego ojca i nie wiem, czy podobałoby mi się, gdyby jakaś moja koleżanka zwracała się do niego po imieniu. Ale zgoda. Będziemy jak rodzina.
– Rodzina. – Mężczyzna się zadumał. – Tak bardzo chciałbym wiedzieć, czy mam jakąś rodzinę. Chociaż… jestem już w takim wieku, że nie wiem, czy mi ta rodzina jest jeszcze potrzebna.
– Jak możesz tak mówić! – Alicja udała zaskoczoną. – Ale mam pomysł. Pomogę ci się ogolić, zrobimy zdjęcie i będziemy szukać. Co ty na to?
– Ogolić, tak. Zdjęcie, nie.
– Dlaczego?
– A jak się okaże, że jestem poszukiwanym bandytą? – Zygmunt skrzyżował palce obu dłoni przed twarzą, tworząc z nich coś na wzór krat.
– To pójdę do więzienia z tobą za ukrywanie przestępcy. – Alicja parsknęła śmiechem, budząc swym zachowaniem spokojnie drzemiące na trawie psy. – Dobra, to idę po przybory do golenia. Tradycyjnie pędzel i żyletka czy maszynka elektryczna?
– Tradycyjnie. – Zygmunt pogłaskał swój zarost i dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że kobieta mówiła o tym goleniu poważnie.
Po obiedzie wprowadzili plan w życie i wkrótce gość Alicji zmienił się z kloszarda w przystojnego starszego pana. Przy okazji podcięła mu włosy i ofiarowała kilka koszul swojego męża, które już od kilku lat wisiały w szafie w domku gospodarczym. Zygmunt, korzystając z nieobecności Alicji, porządnie umył się w misce dostępnej w jego nowym lokum, grzejąc wodę na małej kuchence gazowej stojącej na jednej z szafek. Po ogoleniu i przebraniu w nowe, czyste rzeczy wyglądał na zupełnie innego człowieka. Z dumą popatrzył do lustra i uśmiechnął się do swojego odbicia.
– Całkiem nieźle wyglądam, prawda?
– No, no, tylko niech ci woda sodowa nie uderzy do głowy. – Alicja się roześmiała.
Wieczorem zapaliła w ogrodzie kilka świec antykomarowych i usiadła w swoim ulubionym fotelu, delektując się zapachem jaśminu rosnącego wzdłuż płotu.
– Szkoda, że nic nie pamiętasz. Lubię słuchać wspomnień i opowieści z przeszłości.
– Wiesz… – Zygmunt się zamyślił. – Może ci się to wydać śmieszne lub niezrozumiałe i szczerze mówiąc, sam tego nie rozumiem, ale czasami mam takie prześwity pamięci. – Zapatrzył się na zachodzące nad drzewami słońce. – Nie wiem, czy to są moje wspomnienia, to znaczy dotyczące mnie bezpośrednio, czy to wspomnienia oglądanych kiedyś filmów.
– A możesz mi coś przytoczyć?
– Na przykład często śni mi się las i ludzie koczujący na jakiejś polanie. Potem budzę się i mam wrażenie, że byłem tam. Widzę ludzi, jednych w mundurach wojskowych, innych w jakichś łachmanach. Jakieś dziewczęta. Jakiegoś chłopca grającego na organkach, jakieś ognisko…
– Może to wspomnienia z twojej młodości?
– Może…
Zygmunt przymknął oczy i zaczął wsłuchiwać się w dalekie odgłosy miasta. Gdzieś słychać było sygnał karetki pogotowia, gdzieś przejechał pociąg. Za płotem zaszczekał pies…
Ciszę nocy od czasu do czasu przerywał huk. To w odległym o około pięciu kilometrów od ich wsi miasteczku strzelali albo Niemcy, albo inni. Czasami w lasach też słyszało się strzały, ale póki co we wsi było dość spokojnie. Wszyscy mówili o wojnie. Matka płakała, że przyjdzie im zginąć z głodu, a ojciec co rusz przynosił do domu jakąś zardzewiałą broń. Kiedy jego dwaj starsi bracia dostali przydział do Wehrmachtu, po tym jak ojciec podpisał folkslistę, i uciekli do lasu, na gospodarce został tylko on i rodzice. Był jeszcze za młody, aby go wcielili do wojska, za młody, żeby walczyć z wrogiem. Tylko kto był tym wrogiem? Polacy? Niemcy? Czy Rosjanie? Koniec zimy zapowiadał się tragicznie, chociaż ojciec cały czas starał się uspokajać zarówno żonę, jak i najmłodszego syna. Niestety, dezercja jego starszych synów skończyła się dla całej rodziny dramatycznie. Któregoś dnia pod ich chałupę przyjechały dwa wozy z niemieckimi żołnierzami; pewien wysoki oficer, uderzając ojca, zażądał zdradzenia miejsca pobytu „jego” żołnierzy – dezerterów. Tylko że ten pan oficer nie wiedział, że o tym miejscu ani matka, ani ojciec nie mieli pojęcia. Jedynie z nim bracia się kontaktowali. A on był na tyle młody, że nie wzięto go jeszcze nawet do Hitlerjungend, bo brakowało mu dosłownie kilku miesięcy, ale na tyle duży, aby rozumieć, dlaczego jego bracia wolą ukrywać się w lasach zamiast walczyć w niemieckich mundurach. Kiedy tamtego dnia podjechały te samochody, właśnie wracał z lasu. Zatrzymał się na jego skraju. Ze łzami w oczach patrzył, jak jego matkę jakiś żołnierz dosłownie wywleka z chałupy. Ojciec klęczał na środku podwórka z pochyloną głową, a w jego plecy co rusz uderzała kolba niemieckiego karabinu. Matka nie płakała. Z daleka widział, jak dołączyła do ojca popchnięta przez jednego z młodych i padła na kolana. Zanim zrozumiał, co się dzieje, z okien chałupy najpierw zaczął wydobywać się dym, a potem czerwone języki ognia, tańcząc swój taniec śmierci w towarzystwie czarnych kłębów dymu. Potem tylko usłyszał dwa strzały i rodzice zmienili pozycję, padając na twarz w błotnistą ziemię podwórka. Matka była w koszuli nocnej, a ojciec tylko w kalesonach. Pewnie spali, gdy oprawcy podjechali pod dom. Świt tamtego dnia zmienił jego życie. A może to nie było jego życie, tylko kogoś innego? Może to nie byli jego rodzice, tylko jacyś obcy ludzie? Nie pamięta, jak długo klęczał na skraju lasu ukryty w krzewach, głośno szlochając. Słyszał o takich przypadkach, ale nigdy nie pomyślał, że to może się przydarzyć jego rodzicom. Że to jego chałupa stanie w ogniu i nikt nawet nie podleci z wiaderkiem wody, aby ją ugasić. Chciał być silny, ale coś w nim pękło. Coś, co zaczęło go dławić i palić żywym ogniem w klatce piersiowej. Zasnął.
Kiedy się obudził, słońce kierowało się już za las. Z oddali widział, jak resztki czarnego dymu kończą swój taniec na zgliszczach domu. Domu, którego już nie było. Wstał, otrzepał ubranie z igliwia oraz drobnych gałązek i ruszył w głąb lasu. Wiedział, gdzie ma iść, ale coraz bardziej nastający mrok jakby kpił sobie z niego i bawił się z nim w kotka i myszkę. Nie słyszał szumu drzew ani śpiewu ptaków. Słyszał tylko trzaski łamiących się pod jego nogami gałązek. Nie wiedział, czy uda mu się dotrzeć do braci, nie wiedział, czy ich dowódca pozwoli mu z nimi zostać. Ale był silny i wiedział, że zrobi wszystko, aby przetrwać.
Alicja przyglądała się siedzącemu przed nią mężczyźnie i z nieukrywaną ciekawością próbowała odgadnąć, o czym myśli. Przystojną twarz starszego pana raz po raz wykrzywiał grymas cierpienia. Chwilę temu rozmawiali, a w następnej minucie zamknął powieki i zasnął. Sen z całą pewnością nie był piękny. Kobieta przez dłuższą chwilę walczyła z chęcią dotknięcia Zygmunta, obudzenia go i wyrwania ze szponów cierpienia. Jednak łudziła się, że może dzięki tym snom kiedyś odzyska pamięć.
Otworzył oczy. Dotknął swojego policzka i ze wstydem odkrył, że jest wilgotny. Czyżby płakał przez sen? Spojrzał na Alicję i po raz kolejny pomyślał, że ta kobieta kogoś mu przypomina. Może kiedyś się już spotkali? Powoli się podniósł i skierował w stronę domku gospodarczego.
– Przepraszam, chyba się położę.
– Oczywiście, nie zwracaj na mnie uwagi. Napracowałeś się dzisiaj w moim ogrodzie, masz prawo być zmęczony. Dziękuję.
– Za co? – Odwrócił się i spojrzał w smutne oczy kobiety. – To raczej ja powinienem ci podziękować.
– Nie! To ja ci dziękuję za… za to, że zadbałeś o mój ogród, i za to, że… za to, że jesteś. – Alicja również postanowiła wrócić do domu. Niespokojna twarz Zygmunta i cierpienie, jakie widziała na niej podczas jego krótkiej drzemki, wstrząsnęły nią. Weszła do domu i otworzyła butelkę wina. Usiadła na balkonie i się zamyśliła. Alkohol pomagał jej na wszelkie smutki, jemu nie zamierzała go proponować.ROZDZIAŁ 2
Druga wojna światowa
Ciemna noc była zbyt duszna, żeby spokojnie spać, ale zmęczenie po akcji sabotażowej, jakiej dokonali wieczorem, po zaciętej walce z wrogiem i długim marszu przez las pokonało wielu. Na straży pozostali tylko Witek i Henio ukryci między krzewami, nawzajem się pilnujący przed zamknięciem oczu. Gdzieś z oddali doleciał do nich odgłos pohukującej sowy. Sowa? Żaden z nich nie pamiętał, żeby w ostatnich miesiącach ją słyszeli, nawet śpiew ptaków się tu nie rozlegał. Nagle od strony krzewów jeżyn młodzi mężczyźni usłyszeli dziwny, cichy trzask, jakby ktoś skradał się do ich obozu.
– Stój! Kto idzie!? Hasło! – zawołał Witek, kierując swój karabin w stronę zarośli.
Odpowiedziała mu złowieszcza cisza. Po chwili kolejny niepokojący dźwięk dotarł z innej strony do uszu stojących na straży chłopców, lecz zanim zdążyli się odwrócić, ciszę nocnego lasu przerwała salwa z karabinu maszynowego, po której ze wszystkich stron słychać było już tylko krzyki w języku niemieckim i strzały.
Romek zerwał się na nogi i chociaż spał zawsze w gotowości, w tej chwili poczuł się bardzo bezradny. Odepchnął śpiącą w jego ramionach dziewczynę i wskoczył w zagajnik, kolbą karabinu z całej siły uderzając znajdującego się najbliżej Niemca. W obozie rozgrywała się rzeź. Kilku mężczyzn leżało już na polanie, a w świetle księżyca i rzucanych co rusz rac widać było zakrwawione, wijące się w bólu ciała zarówno chłopców z oddziału, jak i Niemców. Romek nigdzie nie widział Jadwigi, ale nie miał czasu na rozglądanie się za dziewczyną. W pewnym momencie poczuł przeraźliwy ból w lewym udzie i zobaczył, jak z rozerwanej nogi zaczyna tryskać krew. Szybko oderwał rękaw koszuli i możliwie mocno zawiązał prowizoryczny opatrunek. Boląca noga skutecznie uniemożliwiała mu poruszanie się. W jednej chwili wokół zapanowała dziwna cisza, a oczy zasłoniła ciemność. Umilkły niemieckie karabiny, umilkły partyzanckie wisy i umilkli krzyczący z bólu ludzie.
Ocknął się w ciemności, czując straszny ból. Noga rwała tak, że gdyby nie był silnym, młodym mężczyzną, to pewnie głośno by krzyczał. Siedział oparty o chropowatą ścianę w trzęsącym się na wybojach samochodzie, w którym oprócz niego znajdowało się kilkanaście osób. Tłok, panujący wokół smród krwi, brudu i potu oraz jęki współtowarzyszy niedoli nie wróżyły niczego dobrego.
– Gdzie ja jestem? – zapytał najbliżej siedzącego.
– Ryś? Żyjesz? – usłyszał zamiast odpowiedzi. Głos wydał mu się znajomy, ale w głowie huczało, a ból nogi dodatkowo spowalniał myślenie.
– Gdzie ja jestem? Gdzie my jesteśmy? – powtórzył pytanie. – Ktoś ty? – Próbował odwrócić głowę w stronę sąsiada z lewej strony, ale nagły ból uniemożliwił mu jakikolwiek ruch.
– No co ty? Ryś? Nie wiesz, z kim gadasz? Witek Węglowski. – Mężczyzna położył dłoń na ręce Romka i delikatnie uścisnął. – Ktoś sypnął. Ktoś wydał szkopom miejsce naszego obozu. Bogu dzięki przeżyliśmy albo może szkoda, że przeżyliśmy, bo nie wiadomo, co teraz szkopy z nami zrobią.
– Do obozu pewnie wywiozą. – Jakiś stłumiony głos z wewnątrz paki wtrącił się do rozmowy.
– Kto wydał? Ktoś od nas? – Romek nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Przecież byli jak rodzina. Niejedno razem przeszli. Gdyby ktoś powiedział mu, że w ich obozie jest zdrajca, wyśmiałby go.
– Niestety, Romuś. Ktoś, komu ufaliśmy jak bratu – wyszeptał Witek.
– Albo siostrze – odezwał się ponownie głos, który już wcześniej wtrącił się do rozmowy.
– Ale jak? Kto? Co z dziewczynami, Wituś? Co z Frankiem, co z…
– Franuś nie żyje. – Witek pociągnął nosem i Romek kątem oka zauważył, jak dłoń jego przyjaciela unosi się do twarzy.
– A dziewczyny?
– Jak prowadzili nas do ciężarówki, to widziałem tylko, że Łania i Mrówka siedzą pod drzewem, a nad nimi stoi szkop z karabinem. Sarny nigdzie nie widziałem. Myślę, że ona…
– Jezu, nie kończ, Wilk.
– Masz rację, chyba lepiej, jak nie będziemy używać naszych imion. – Witek pociągnął nosem, a jego głos stał się drżący i chrapliwy.
– Z jakiego jesteście oddziału? – Głos z głębi paki odezwał się ponownie.
– A tobie co do tego? – obruszył się Romek.
– Właściwie to nic, tak tylko chciałem wiedzieć, z kim odbywam tę podróż życia. Gryczan jestem, z od-
działu Burzy. Złapali nas w czasie akcji na most w Wągrzewicy. Jatkę taką zrobili, że szok. Myślę, że to wszystko było dobrze zaplanowane i ktoś nieźle się wykazał, że w ciągu jednego dnia szwaby zgarnęli aż dwa oddziały. A wy, Wilk, pewnie jesteście jacyś leśni?
– My z oddziału Żubra. – Inny głos dołączył do rozmowy.
– Komendancie, to ty? – Witek uśmiechnął się pod nosem, rozpoznając głos.
– Wilk, może bez stopni służbowych? Panuj nad tym, co gadasz, bo nie wiesz, kto tu z nami jedzie.
– Tak jest! – Chłopak poczuł, jak policzki zaczynają go piec. Dobrze, że w tej ciemności nikt z jego kompanów tego nie zauważył.
– Kto jeszcze z naszych tu jest? – Głos Bronka był słaby, ale wyraźny.
– Przy mnie jest Ro… Ryś – powiedział Witek i delikatnie uścisnął dłoń Romka, czując, że jego kompan znów traci przytomność.
– Lis i Borsuk. – Z głębi paki odezwał się tubalny głos Heńka Mokrzyckiego. – Niestety, Szarak i Niedźwiedź zginęli.
– Jesteś pewien? – W głosie Bronka wyraźnie słychać było drżenie.
– Niestety. Zająca widziałem z rozpłatanym brzuchem, chyba dostał serię z karabinu, a Borsuk… Borsuk dostał w głowę.
– A Sarna, Mrówka, Łania…?
– Kiedy nas odprowadzali do ciężarówki, zostały na miejscu pod celownikiem Niemca. – Witek ponownie pociągnął nosem. – Ale tylko Mrówka i Łania, bo Sarna… Jezu, na co to komu potrzebne, ta cholerna wojna! – Witek złapał się za głowę i już nie panując nad emocjami, rozszlochał się jak mały chłopiec.
W samochodzie nastała cisza, nie licząc postękiwania rannych i turkotu kół. Ktoś cicho płakał, ktoś szeptem się modlił, a ktoś inny chrapał zasłużonym snem. Rozmowy się skończyły i każdy z mężczyzn na dłuższy czas schował się za zasłoną swoich myśli.
Ciąg dalszy w wersji pełnej