- promocja
Kołysanka z Auschwitz - ebook
Kołysanka z Auschwitz - ebook
Historia inspirowana życiem Helene Hannemann, matki, która poświęciła wszystko dla rodziny i dzieci, które miała nadzieję uratować.
Helene Hannemann, rodowita Niemka, mieszka z mężem romskiego pochodzenia, z którym ma piątkę dzieci. Pewnego poranka 1943 roku do ich życia wkracza niemiecka policja nasłana przez SS. Najbliżsi Helene mają opuścić mieszkanie i zostać zesłani do obozu Auschwitz-Birkenau. Kobieta nie wyobraża sobie życia bez rodziny i dobrowolnie decyduje się na zesłanie do obozowego piekła.
Gdy doktor Mengele zleca założenie przedszkola, wyznacza Helene do opieki nad obozowymi dziećmi. Mają zająć baraki obok jego laboratorium. Kobieta nie ma złudzeń co do jego okrutnych intencji. Wspólnie z innymi więźniarkami zaczyna rozpaczliwą walkę o obozowe dzieci. Każdego dnia próbuje złagodzić ich cierpienia, chociaż wie, że los jej podopiecznych jest z góry przesądzony.
„Kołysanka z Auschwitz” to poruszająca opowieść o wytrwałości, nadziei i sile w jednym z najbardziej przerażających okresów w historii świata
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66234-89-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kołysanka z Auschwitz pozostanie w mojej pamięci jako książka, którą najtrudniej mi było napisać w całej zawodowej karierze – jednak nie z powodu jakichś formalnych trudności dotyczących pisania czy dylematów na temat tego, dokąd zmierza opowieść. Martwiło mnie, że na tych kartach, w tych linijkach nie jestem w stanie oddać prawdziwej wielkości ducha Helene Hannemann.
Ludzkie istoty są ulotnymi tchnieniami pośród huraganu otaczających nas okoliczności, ale historia Helene przypomina nam, że możemy być panami własnego losu, nawet kiedy dosłownie cały świat jest nam przeciwny. Nie potrafię powiedzieć, czy ta książka nauczyła mnie, jak być lepszym człowiekiem, ale na pewno po jej napisaniu mam mniej wymówek dla swych błędów i słabości.
Gdy Larry Downs, mój przyjaciel i wydawca, usłyszał historię Helene, stwierdził, że świat musi ją poznać. Ale to nie od nas zależy… tylko od Ciebie, drogi Czytelniku, od tego, czy kochasz prawdę i sprawiedliwość. Pomóż mi opowiedzieć światu historię Helene Hannemann i jej pięciorga dzieci.
Madryt, 7 marca 2015 roku
(nieco ponad siedemdziesiąt lat
po wyzwoleniu obozu Auschwitz)PROLOG
Marzec 1956 roku, Buenos Aires
Wstrzymałem oddech, kiedy samolot ostro nabierał wysokości. Przez całe sześć lat, które spędziłem w Argentynie, prawie wcale nie ruszałem się poza stolicę. Myśl o tym, że będę przez tyle godzin zamknięty w tak małej przestrzeni, przyprawiała mnie o ból w piersi, ale kurs samolotu lecącego do Szwajcarii wyrównał się, a z nim mój oddech, i powrócił spokój.
Gdy podeszła atrakcyjna blondynka i zapytała, czy się czegoś napiję, poprosiłem o herbatę. Przez sekundę zastanawiałem się nad czymś mocniejszym, żeby ukoić nerwy, ale od czasu pobytu w Auschwitz nie cierpię napojów alkoholowych. Żałosny był widok pijanych dzień w dzień kolegów, których stan komendantowi Rudolfowi Hössowi wyraźnie nie przeszkadzał. Prawdą jest, że w tamtych ostatnich miesiącach wojny wielu ogarnęła desperacja. Niektórzy w barbarzyńskich nalotach aliantów stracili żony i dzieci. Jednak niemiecki żołnierz – a zwłaszcza członek SS – powinien zachować opanowanie bez względu na okoliczności.
Stewardesa ostrożnie postawiła moją herbatę na stoliku, a ja posłałem jej uśmiech. Miała idealne rysy. Usta w sam raz szerokie, oczy jasne, intensywnie niebieskie, policzki małe i zaróżowione – doskonała aryjska twarz. Potem zwróciłem oczy na swoją starą teczkę z czarnej skóry. Wcześniej włożyłem do niej kilka książek z dziedziny biologii i genetyki, żeby szybciej zleciała mi podróż. Nie mogę wyjaśnić czemu, ale w ostatniej chwili postanowiłem też zabrać stare zeszyty z przedszkola Zigeunerlager w Auschwitz-Birkenau. Wiele lat temu dołączyłem je do raportów z badań genetycznych prowadzonych w Auschwitz, lecz nigdy więcej do nich nie zaglądałem. Owe zeszyty to były pamiętniki Niemki, którą poznałem w Auschwitz, Helene Hannemann. Frau Hannemann i jej rodzina oraz wojna należały teraz do odległej przeszłości, o której wolałem zapomnieć. Nie chciałem wracać do czasów, gdy byłem młodym oficerem SS i wszyscy znali mnie jako pana doktora Mengele.
Sięgnąłem do teczki i wyjąłem pierwszy zeszyt. Okładka była zupełnie wyblakła, a rogi – pokryte zaschniętymi plamami. Papier przybrał barwę spłowiałej żółci, typową dla starych historii, które nikogo już nie obchodzą. Sącząc herbatę, powoli zacząłem czytać. Wydłużone, pochyłe odręczne pismo Helene Hannemann, dyrektorki cygańskiego przedszkola w Auschwitz, przeniosło mnie z powrotem do Birkenau, do sekcji BIIe, gdzie trzymano Romów. Błoto, ogrodzenia pod prądem i słodkawa woń śmierci – tym Auschwitz był dla nas, tym zapisał się w naszej pamięci.1
Maj 1943 roku, Berlin
Było jeszcze ciemno, kiedy nie do końca przebudzona wstałam z łóżka. Chociaż za dnia zaczynało już się robić ciepło, poranki były na tyle chłodne, że przyprawiały o gęsią skórkę. Narzuciłam na siebie lekki satynowy szlafroczek i nie budząc Johanna, poszłam do łazienki. Na szczęście nasze mieszkanie wciąż miało ciepłą wodę i zanim zaczęłam budzić dzieci, wzięłam szybki prysznic. Wszystkie oprócz małej Adalii szły rano do szkoły. Otarłam ręką zaparowane lustro i przez kilka sekund przyglądałam się swoim niebieskim oczom, które w otoczeniu pojawiających się zmarszczek wyglądały na mniejsze niż jeszcze niedawno. Powiększyły mi się worki pod oczami, ale to przecież nic dziwnego u matki pięciorga dzieci niemających jeszcze dwunastu lat, w dodatku pracującej na dwie zmiany jako pielęgniarka, żeby jakoś utrzymać rodzinę. Wycierałam sobie włosy ręcznikiem, przywracając im słomkową barwę, ale zatrzymałam się, żeby popatrzeć na pasemka siwizny wędrujące w górę od skroni. Zaczęłam sobie podkręcać włosy, lecz kilka minut później usłyszałam, że wołają mnie Emily i Ernest, bliźniaki. Narzuciłam na siebie ubranie i – wciąż bosa – pośpieszyłam do drugiego pokoju.
Gdy weszłam, siedzieli we dwoje na łóżku i rozmawiali. Ich dwaj starsi bracia, zwinięci na swoich posłaniach, chwytali ostatnie sekundy snu. Adalia nadal sypiała z nami, rodzicami, ponieważ łóżko jej starszego rodzeństwa było za małe, żeby pomieścić całą piątkę.
– Ciszej, kochani. Reszta jeszcze śpi – szepnęłam. – Przygotuję śniadanie.
Rozpromienili się na mój widok, jakby im wystarczał, żeby radośnie rozpocząć dzień.
Wzięłam z krzesła ich ubrania i położyłam na łóżku. Mieli już sześć lat i nie potrzebowali rano mojej pomocy. Im więcej ludzi jest w rodzinie, tym sprawniej musi działać domowy system, aby proste zadania były wykonywane możliwie jak najszybciej.
Poszłam do naszej maleńkiej kuchni i postawiłam wodę na gotowanie. Po kilku minutach pomieszczenie wypełniło się gorzkim zapachem taniej kawy. Słaba namiastka prawdziwej, właściwie brązowawa woda, była jedynym sposobem na to, by jakoś zamaskować brak smaku wodnistego mleka. Choć właściwie starsze dzieciaki wiedziały już, że nie pijamy prawdziwego. Co jakiś czas przy odrobinie szczęścia udawało się dostać kilka puszek mleka w proszku, lecz od początku wojny, w miarę jak pogarszało się na froncie, racje żywnościowe stawały się coraz bardziej skąpe.
Dzieci wbiegły do kuchni, przepychając się w wąskim korytarzu. Wiedziały, że ta odrobina chleba z masłem i cukrem, jaką dostają codziennie na śniadanie, nie poleży długo na stole.
– Proszę, kochani, nie hałasujcie tak. Ojciec i Adalia jeszcze śpią – napomniałam, kiedy zajmowali miejsca.
Mimo że byli głodni, nie rzucili się od razu na chleb. Zaczekali, aż im podam po kubku, i odmówiliśmy krótką modlitwę dziękczynną za posiłek.
Parę sekund później chleba już nie było, a dzieci pośpiesznie kończyły kawę, żeby zaraz potem umyć zęby w łazience. Wykorzystałam tę chwilę, by pójść do naszego pokoju i włożyć buty, płaszcz oraz czepek pielęgniarski. Wiedziałam, że Johann już nie śpi. Zawsze udawał pogrążonego we śnie, dopóki nie usłyszał, że zamykają się drzwi wejściowe. Zawstydzało go, że teraz ja jestem żywicielką rodziny, ale przecież z wybuchem wojny w Niemczech wszystko się zmieniło.
Johann był wirtuozem skrzypiec. Przez wiele lat grał w Berlińskiej Filharmonii, ale w 1936 roku zaostrzono restrykcje skierowane przeciwko wszystkim niepasującym do wprowadzanych przez nazistów praw o czystości rasy. Mój mąż był Romem, choć większość Niemców na określenie ludzi jego pochodzenia używała słowa Zigeuner, Cygan. W kwietniu i maju 1940 roku prawie całą jego rodzinę deportowano do Polski. Od trzech lat nie mieliśmy o tych krewnych żadnych wieści. Na szczęście w oczach nazistów ja byłam czystej rasy i dzięki temu od tamtej pory nie byliśmy niepokojeni. Mimo to za każdym razem, gdy ktoś pukał do drzwi lub w nocy zadzwonił telefon, ściskało mi się serce i bezwiednie podskakiwałam ze strachu.
Kiedy podeszłam do drzwi wyjściowych, czwórka starszych dzieci czekała już w pozapinanych płaszczach, włożonych szkolnych czapkach i z brązowymi skórzanymi tornistrami u stóp. Sprawdziłam wszystkich po kolei, poprawiłam szaliki i zamarudziłam trochę przy tej części rytuału, gdy ich całowałam w policzki. Blaz, najstarszy, odpychał czasem moje czułe gesty, lecz Otis i bliźniaki łapczywe chwytali owe cenne chwile tuż przed przekroczeniem progu i wyruszeniem do szkoły.
– Chodźcie. Nie chcę, żebyście się spóźnili, a moja zmiana zaczyna się już za dwadzieścia minut – powiedziałam, otwierając drzwi.
Ledwie znaleźliśmy się na klatce schodowej i włączyliśmy światło, gdy usłyszeliśmy ciężkie stąpanie butów – ktoś hałaśliwie wspinał się po drewnianych schodach. Po plecach przebiegł mi dreszcz. Z trudem przełknęłam ślinę i spróbowałam uśmiechnąć się do dzieci, które zwróciły się do mnie, wyczuwając mój lęk. Machnęłam od niechcenia ręką, żeby je uspokoić, po czym ruszyliśmy na dół. Dzieci nie śmiały oddalić się bodaj na krok. Normalnie musiałam je powstrzymywać, żeby nie pędziły na łeb na szyję, lecz teraz coraz bliższe dudniące kroki stłumiły ich energię. Trzymały się jak najbliżej mnie, jakby moje lekkie zielone palto mogło je ukryć i ochronić.
Kiedy dotarliśmy na drugie piętro, odgłos ciężkiego stąpania wypełniał już całą klatkę. Blaz wychylił się przez barierkę, żeby rzucić okiem, i zaraz odwrócił się do mnie z miną, jaką tylko starszy brat może zrobić, by zakomunikować, że wie, ale nie chce martwić młodszego rodzeństwa. Serce biło mi jak oszalałe. Nie mogłam oddychać, ale schodziłam dalej, mając nadzieję, że nieszczęście tak jak do tej pory po prostu mnie ominie. Nie chciałam uwierzyć, że tym razem będę musiała przyjąć cierpienie.
Policjanci wpadli na nas w połowie drugiego biegu schodów. Byli młodzi, ubrani w ciemnozielone mundury ze skórzanymi pasami i złoconymi guzikami. Zatrzymali się tuż przed nami. Moje dzieci przez kilka sekund podziwiały ich szpiczaste kaski ze złocistym orłem, lecz zaraz spuściły oczy i popatrzyły na ich lśniące buty. Wystąpił naprzód sierżant. Lekko zdyszany, zmierzył nas wzrokiem, po czym zaczął mówić. Długie wąsy w pruskim stylu trzęsły mu się w rytm uprzejmie wygłaszanych, ale groźnych słów.
– Frau Hannemann, obawiam się, że będzie pani musiała wrócić z nami do swojego mieszkania.
Zanim cokolwiek powiedziałam, spojrzałam mu prosto w oczy. Chłodna odpowiedź jego zielonych tęczówek przeszyła mnie strachem, ale starałam się zachować spokój i uśmiech na twarzy.
– Sierżancie, obawiam się, że nie rozumiem, o co chodzi. Muszę zabrać dzieci do szkoły i iść do pracy. Czy coś się stało?
– Frau Hannemann, wolałbym rozmawiać w pani mieszkaniu – odrzekł i chwycił mnie mocno za ramię.
Wystraszył tym dzieci, mimo że próbował nie robić tego ostentacyjnie. Od lat oglądaliśmy przemoc i agresję w wykonaniu nazistów, ale w tej chwili po raz pierwszy poczułam się naprawdę zagrożona. Od tak dawna miałam nadzieję, że nas po prostu przeoczą. Najlepszym sposobem na przetrwanie w nowych Niemczech było pozostać niewidzialnym.
Uchyliły się drzwi od sąsiadów, Wegenerów, i przez szczelinę dostrzegłam bladą, pokrytą głębokimi zmarszczkami twarz. Spojrzała na mnie z niepokojem i zaraz drzwi otworzyły się szeroko.
– Herr Polizei, moja sąsiadka Frau Hannemann jest wspaniałą żoną i matką. Ona i jej rodzina to wzór uprzejmości i dobroci. Mam nadzieję, że nie oczernił jej ktoś o złych zamiarach – odezwała się Frau Wegener.
Ten akt odwagi sprawił, że łzy mi napłynęły do oczu. Nikt w środku wojny nie ryzykował takiego wystąpienia przed przedstawicielami władz. Spojrzałam w zasnute kataraktą oczy sąsiadki i z wdzięcznością uścisnęłam jej ramię.
– Wypełniamy rozkazy. Chcemy po prostu porozmawiać z pani sąsiadką. Proszę wejść do swojego mieszkania i pozwolić nam wykonywać nasze obowiązki w spokoju – odparł sierżant. Złapał za klamkę i zatrzasnął drzwi.
Dzieci drgnęły z zaskoczenia, Emily zaczęła płakać. Wykorzystałam moment i przycisnęłam ją mocno do piersi. Jedyne słowa, jakie przecisnęły mi się przez gardło mimo smutku i odrętwienia mózgu, brzmiały:
– Nie pozwolę, żeby was ktoś skrzywdził, dzieci.
Chwilę później staliśmy przed drzwiami naszego mieszkania. Szukałam klucza w torebce wypchanej herbatnikami, chusteczkami, papierami i przyborami do makijażu, lecz jeden z policjantów odsunął mnie na bok i ostro zabębnił pięścią w drzwi.
Dźwięk poniósł się echem w dół schodów. Było jeszcze dość wcześnie, miasto wciąż trwało pogrążone w nocnej ciszy. Ludzie zapewne dopiero rozpoczynali swe poranne rytuały, szukając ucieczki w normalności, która tak naprawdę od dawna już nie istniała.
Usłyszeliśmy pośpieszne kroki i drzwi się otworzyły, na klatkę padła smuga światła. Kaskada czarnych kręconych włosów częściowo przesłaniała Johannowi oczy, nadając mu szczególnie zaniedbany wygląd. Popatrzył najpierw na policjantów, potem na nas. Nasze oczy w milczeniu błagały go o jakąś ochronę, lecz jedyne, co mógł zrobić, to otworzyć szerzej drzwi i wpuścić nas do środka.
– Johann Hanstein? – zapytał sierżant.
– Tak, Herr Polizei – odpowiedział mój mąż drżącym głosem.
– Z rozkazu Reichsführera SS Heinricha Himmlera wszyscy Romowie i Sinti Rzeszy mają być umieszczeni w specjalnych obozach – wyrecytował funkcjonariusz. Zapewne w ostatnich dniach powtarzał tę formułkę dziesiątki razy.
– Ale… – zaczął mój mąż. Wydawało się, że jego wielkie czarne oczy pochłaniały tę ciągnącą się w nieskończoność chwilę, zanim policjant dał sygnał i jego koledzy otoczyli Johanna, biorąc go pod ręce.
Położyłam dłoń na ramieniu sierżanta.
– Proszę, nie. Wystraszycie dzieci.
W jego spojrzeniu dostrzegłam jakiś ciężar. Ideom nigdy nie udaje się w pełni zdławić uczuć. Mówiła do niego Niemka, która mogłaby być jego siostrą albo kuzynką, nie groźna zbrodniarka zamierzająca go oszukać.
– Proszę, pozwólcie, żeby mój mąż się ubrał. Wezmę dzieci do drugiego pokoju – dodałam miękko, próbując załagodzić pełną przemocy sytuację.
Sierżant machnął ręką, dając swym ludziom znak, by się odsunęli od Johanna, lecz zaraz warknął:
– Dzieci idą z nami.
Te słowa rozorały mi wnętrzności niczym nóż. Zgięłam się wpół, szarpnięta nagłymi mdłościami. Usiłowałam sobie wmówić, że musiałam się przesłyszeć. Dokąd chcą zabrać moją rodzinę?
– Dzieci też są Romami. Rozkaz dotyczy ich tak samo. Proszę się nie martwić, pani może zostać – rzekł sierżant, by mi wyjaśnić sytuację. Zapewne na mojej twarzy w końcu odbiła się rozpacz, którą odczuwałam od tylu lat.
Próbowałam się spierać:
– Ale ich matka jest Niemką.
– Obawiam się, że w tym momencie to nie ma znaczenia – odparł sierżant bardzo poważnym tonem. – Brakuje jednego dziecka. Z moich dokumentów wynika, że ma być pięcioro dzieci i ojciec.
Nie umiałam mu odpowiedzieć. Sparaliżował mnie strach. Starałam się przełknąć łzy. Musiałam być silna, dzieci przez cały czas nie spuszczały ze mnie wzroku.
– Zaraz je przygotuję. Wszyscy z wami pójdziemy. Najmłodsza córka jest jeszcze w łóżku. – Zdziwiłam się, słysząc swój głos, jakby te słowa wychodziły z ust jakiejś innej kobiety.
– Pani nie jedzie, Frau Hannemann, tylko ci z cygańską krwią, Zigeuner – rzekł sierżant sucho.
– Herr Polizei, pójdę tam, gdzie moja rodzina. Proszę pozwolić mi spakować rzeczy i ubrać najmłodszą córkę.
Policjant zmarszczył brwi, ale ruchem dłoni pokazał, że mogę zabrać dzieci. Przeszliśmy do dużego pokoju, gdzie wspięłam się na krzesło i zdjęłam z szafy dwie duże kartonowe walizki. Położyłam je na łóżku i zaczęłam wkładać do nich ubrania. Dzieci otoczyły mnie w ciszy. Nie płakały, choć ich zaniepokojone twarze nie mogły ukryć trwogi.
– Dokąd jedziemy, mamo? – zapytał Blaz, najstarszy.
– Zabierają nas do czegoś w rodzaju letniego obozu. Pokazywałam wam kiedyś taki, gdy byliście mali. Pamiętacie? – Zmusiłam się do uśmiechu.
– Jedziemy na obóz? – dopytał z ożywieniem Otis, drugi syn.
– Tak, kochani. Spędzimy tam trochę czasu. Pamiętacie, jak kilka lat temu mówiłam wam, że zabrano waszych kuzynów? Może ich nawet spotkamy – dodałam nieco lżejszym tonem.
Bliźniaki naprawdę się rozemocjonowały, jakby pod wpływem moich słów zapomniały o wszystkim, co właśnie widziały.
– Możemy wziąć piłkę? A łyżwy i inne zabawki? – spytał Ernest. Zawsze był gotów organizować zabawę.
– Weźmiemy tylko to, co nam niezbędnie potrzebne. Na pewno tam, dokąd jedziemy, będzie mnóstwo rzeczy dla dzieci – skłamałam, w pewnym sensie desperacko próbując sama w to uwierzyć.
Wiedziałam, że naziści wyciągają Żydów z ich domów, podobnie jak dysydentów politycznych i zdrajców. Słyszeliśmy pogłoski, że ci „wrogowie” Rzeszy są trzymani w obozach koncentracyjnych, ale my nie stanowiliśmy dla nazistów żadnego zagrożenia. Zapewne zamierzają nas po prostu umieścić w jakimś prowizorycznym obozie do czasu, aż wojna się skończy.
Tymczasem obudziła się Adalia i przeraziła na widok bałaganu na łóżku. Wzięłam ją na ręce. Była chudzieńkim trzyletnim maluchem o miękkich rysach twarzy i bardzo bladej cerze. Wyraźnie różniła się od starszego rodzeństwa, które z wyglądu bardziej przypominało ojca.
– W porządku, nic się nie dzieje, kochanie. Jedziemy na wycieczkę – powiedziałam, przyciskając ją mocno do piersi.
Poczułam gulę w gardle i znowu ogarnął mnie strach. Pomyślałam, że powinnam zadzwonić do rodziców, aby przynajmniej wiedzieli, że nas zabierają, ale wątpiłam, by policja pozwoliła mi sięgnąć po telefon.
Ubrałam Adalię, dokończyłam pakowanie walizek i przeszłam do kuchni. Zabrałam kilka konserw, tę odrobinę mleka, która nam została, chleb, resztki wędliny i herbatniki. Nie miałam pojęcia, jak długo potrwa podróż, ale na wszelki wypadek lepiej było mieć prowiant.
Wróciwszy do saloniku, zobaczyłam, że mąż wciąż jest w piżamie. Postawiłam dwie ciężkie walizki na podłodze i poszłam do pokoju, żeby mu znaleźć ubrania. Wybrałam jego najlepszy garnitur, brązowy krawat, kapelusz i płaszcz. Podczas gdy przebierał się przy policjantach, wróciłam do naszej sypialni i zdjęłam pielęgniarski fartuch. Dzieci stały rzędem pod drzwiami łazienki, czekając, aż się pojawię z powrotem. Wybrałam garsonkę z brązowym żakietem i niebieską bluzkę. Gdy wyszłam ubrana na korytarz, cała piątka spojrzała na mnie niecierpliwie. Wróciliśmy do salonu i przez kilka sekund przyglądałam się Johannowi. W tym eleganckim stroju wyglądał jak cygański książę. Kiedy wchodziłam do pokoju, włożył kapelusz i trzej policjanci zwrócili się w moją stronę.
– Nie ma potrzeby, żeby pani jechała, Frau Hannemann – powtórzył swoje sierżant.
Spojrzałam mu prosto w oczy i rzekłam:
– Uważa pan, że matka zostawiłaby swoje dzieci w takiej sytuacji?
– Byłaby pani zszokowana, gdybym pani powiedział, co musiałem oglądać w ciągu ostatnich kilku lat – odparł. – Będzie lepiej, jeśli pójdzie pani z nami na dworzec. Mamy ich dostarczyć na pociąg przed dziesiątą.
Pod wpływem tego prostego stwierdzenia pomyślałam, że podróż będzie dłuższa, niż początkowo zakładałam. Rodzina męża została swego czasu deportowana gdzieś na wschód, ale przypuszczałam, że zabierają nas do jakiegoś obozu dla internowanych Cyganów, który zbudowali blisko Berlina.
Poprowadzili nas przez korytarz do wyjścia. Mąż szedł pierwszy z dwiema walizkami, tuż za nim obaj młodsi rangą policjanci. Potem dwaj nasi starsi synowie, bliźniaki czepiające się mojego płaszcza i ja z Adalią na rękach. Kiedy znaleźliśmy się na klatce schodowej, obejrzałam się, by po raz ostatni spojrzeć na mieszkanie. Obudziłam się dzisiaj rano z bezwiednym przekonaniem, że mamy przed sobą normalny dzień. Blaz trochę się denerwował sprawdzianem, który miał mieć przed przerwą; Otis wstał z silnym bólem ucha – niechybny znak zbliżającej się choroby; bliźniaki były zdrowe jak rydze, ale i tak marudziły, że muszą wcześnie wstawać do szkoły; Adalia, nasz aniołek, jak zawsze zachowywała się grzecznie i starała się we wszystkim dorównać rodzeństwu. Żaden zły znak nie zwiastował, że cała ta normalność za chwilę ma prysnąć.
Schody nie były dobrze oświetlone, lecz z saloniku w głębi docierał do nas słaby blask porannego słońca wpadający już przez okna. Przez chwilę czułam dojmujący ból z powodu opuszczenia domostwa, uświadomiłam sobie jednak, że głęboko się mylę: moje domostwo to pięcioro dzieci i Johann. Zamknęłam drzwi mieszkania i ruszyłam w dół po schodach, nucąc kołysankę, której dzieci zawsze się domagały, gdy były niespokojne albo miały kłopot z zaśnięciem. Niewypowiedziane słowa popłynęły przez pustkę klatki schodowej i uspokoiły dziecięce serca, podczas gdy zdążaliśmy ku niewiadomemu losowi.
Guten Abend, gute Nacht,
mit Rosen bedacht,
mit Näglein besteckt,
schlupf unter die Deck:
Morgen früh, wenn Gott will,
wirst du wieder geweckt,
morgen früh, wenn Gott will,
wirst du wieder geweckt.
Guten Abend, gute Nacht,
von Englein bewacht,
die zeigen im Traum
dir Christkindleins Baum:
Schlaf nur selig und süß,
schau im Traum’s Paradies,
schlaf nur selig und süß,
schau im Traum’s Paradies*.
Dobrej nocy, czas spać,
Z różyczkami się kłaść,
Z goździkami do snu
tulić się: luli-lu.
A gdy nastanie brzask,
Dobry Bóg zbudzi nas,
A gdy nastanie brzask,
Dobry Bóg zbudzi nas.
Dobrej nocy, we śnie
Anioł Stróż strzeże cię,
I pokazać chce ci,
Że Dzieciątko też śpi.
Śpij spokojnie, lu-laj,
By we śnie ujrzeć Raj,
Śpij spokojnie, lu-laj,
By we śnie ujrzeć Raj.
* Tekst znanej dziś na całym świecie Kołysanki Johannesa Brahmsa (przyp. tłum.).