Komando Śmierci - ebook
Komando Śmierci - ebook
O czym milczą klasztorne krypty?
Rok 1982. Dopiero co wprowadzono stan wojenny. Archeolodzy i esbecy, którzy penetrują klasztor w podwrocławskim Lubiążu, natrafiają na tysiące porozrzucanych kości. Według świadków są to szczątki więźniów przywiezionych tu z KL Gross-Rosen.
Jaką tajemnicę skrywa największe opactwo cysterskie Europy? Czy Niemcy pracowali w nim nad kolejną cudowną bronią, mającą odwrócić losy wojny? Kim byli ludzie, którzy tworzyli komando śmierci, i czy wszyscy musieli zginąć?
Zagadkę klasztoru próbowały rozwiązać najwyższe władze PRL-u. Bezskutecznie. Do śledztwa po latach wraca reporter i dokumentalista Tomasz Bonek. Trop wiedzie najpierw do Dachau, Oslo i Berlina, aż wreszcie prowadzi na Dolny Śląsk. Sprawa dotyczy jednego z sekretnych projektów Hitlera, nad którym pracować mieli wybitni naukowcy osadzeni w obozach koncentracyjnych III Rzeszy.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8894-2 |
Rozmiar pliku: | 4,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Apenrade – Aabenraa, obecnie miasto w Danii, na Półwyspie Jutlandzkim
Birkenhain – Zagórzyce, powiat wołowski
Boberstein – Bobrów, gmina Mysłakowice w województwie dolnośląskim
Bolkenhain – Bolków
Branitz – Branice
Breslau – Wrocław
Bunzlau – Bolesławiec
Eulengebirge – Góry Sowie
Flinsberg – Świeradów-Zdrój
Freiburg – Świebodzice
Fünfteichen – Miłoszyce, gmina Jelcz-Laskowice
Gleinau – Gliniany, powiat wołowski
Glogau – Głogów
Gräflich Zeisau – Czyżówek
Gross-Rosen – Rogoźnica
Halbau – Iłowa, powiat żagański
Hermsdorf am Kynast – Sobieszów, dziś część Jeleniej Góry
Hirschberg – Jelenia Góra
Kandrzin – Kędzierzyn
Kleinschönau – Sieniawka
Königszelt – Jaworzyna Śląska
Krakau – Kraków
Landeshut – Kamienna Góra
Langenbielau – Bielawa
Lauban – Lubań
Leubus – Lubiąż
Liebenthal – Lubomierz
Lissa – Leszno
Lissa – Leśnica, dziś część Wrocławia
Litzmannstadt – Łódź
Löwenberg – Lwówek Śląski
Lublinitz – Lubliniec
Lüben – Lubin
Maltsch – Malczyce
Markstädt – Laskowice, dziś część Jelcza-Laskowic
Matzkirch – Maciowakrze, województwo opolskie
Niederschlesien – Dolny Śląsk
Nimptsch – Niemcza
Posen – Poznań
Reichenau bei Gablonz – Rychnov u Jablonce nad Nisou
Stettin – Szczecin
Striegau – Strzegom
Theresienstadt – Terezin
Trebnitz – Trzebnica
Waldenburg – Wałbrzych
Wohlau – WołówSłownik terminów obozowych
Arbeitskommando – komando robocze
Arbeitslager – obóz pracy
Aufnahme – przyjęcie do obozu
Aussenkommando – komando zewnętrzne
Berufsverbrecher – zawodowy przestępca
Block – budynek mieszkalny
Blockältester – więzień, starszy bloku
Blockführer – esesman nadzorujący blok
Blocksperra – zakaz opuszczania bloku
Cugang – więzień z nowego transportu
Durchfall – biegunka
Effektenkammer – magazyn rzeczy więźniów
Ehrenhäftling – „honorowy więzień”, korzystający z przywilejów i udogodnień
Entläusung – odwszawianie
Häftling – więzień
Kapo – dozorca lub majster komanda roboczego
Lager – obóz
Lagerarzt – lekarz obozowy
Lagerältester – więzień, starszy obozu
Lagerkapo – kapo obozu, zawiadujący pracą
Muselmann, muzułmanin – wyczerpany pracą i zagłodzony więzień
Politische Abteilung – wydział polityczny obozu
Revier (rewir) – szpital obozowy
Schreibstuba – kancelaria obozowa
Sonderkommando – komando specjalne, najczęściej pracujące przy paleniu zwłok w krematorium, ale nie tylko
Stubendienst – sztubowy
Schreiber – pisarz
Wachmann – wartownik
Waldkommando – brygada leśna
Waschraum – umywalnia
Werk – zakład pracy, fabryka
Winkiel – trójkąt naszyty na pasiak oznaczający kategorię więźnia
Verwaltung – administracja obozu
Vorarbeiter – przewodnik pracyROZDZIAŁ 1
Wszędzie kości
Poniemieckie
Czaszka – jedna, druga, a tam dalej kolejna. Na pierwszy rzut oka – kilkaset. Piszczele – mnóstwo. Kości udowe. Miednice, żebra. Oddzielone od mózgoczaszki żuchwy. Luźno porozrzucane kręgi. Obojczyki. Kości palców. Pojedyncze zęby. Wszystko przemieszane. Upiorny nieład. Piekło na ziemi. Trupiarnia w klasztorze. Żadnego szacunku dla zmarłych, żadnej czci. Leżą tam jak wyrzuceni na śmietnik. Zbezczeszczeni. Wszystkie szczątki podlane są błotem. Tych ludzi musiało w tym miejscu umrzeć mnóstwo. Kochali i pewnie byli kochani. Mieli zapewne rodziny, dzieci. Chyba nie ma wśród nich kości maluchów; sami dorośli tu spoczywają. Po tylu latach pracy w archeologii coś tam wiem na ten temat. To naprawdę przypomina zbiorowy grób, może się wydawać, że grób naszych. No, może także i Żydów.
„Jak umarli? Kiedy? Dlaczego?” – zadawał mi te pytania esbek, który zajmował się tą sprawą w Komendzie Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej we Wrocławiu. Przypominał mi trochę Wojciecha Jaruzelskiego – nosił nawet podobne okulary, takie z grubymi oprawkami. Ubierał się też specyficznie – niekiedy zakładał skórzany płaszcz, czarną czapkę. Prezentował się – jak by to powiedzieć – tajemniczo. Teraz powiedzielibyśmy, że jak szpieg. Wówczas mówiliśmy, że jak tajniak, cichociemny albo po prostu esbek.
A kości… Jest ich naprawdę dużo. Nie da się ich policzyć. Całe pomieszczenie pod klasztorną kaplicą jest nimi wypełnione, niemal aż po sklepienie. Zaglądaliśmy do środka przez dziurę w ścianie, którą ktoś musiał zrobić znacznie wcześniej – porasta ją już mech, więc od lat ludzie tu włażą, grzebią, czegoś szukają! Zakłócają spokój zmarłych.
Ci, którzy mieszkają w okolicy, opowiadają o tym masowym grobie w klasztorze, o pomordowanych, o ludobójstwie dokonanym tu „przez hitlerowców”. Wiesz, jak to jest w takich miejscowościach: jeden drugiemu opowie, trzeci dopowie i wszyscy już wszystko wiedzą najlepiej – o co chodzi, jaka jest prawda. W całej gminie Wołów więc ludzie ze sobą rozmawiają o tym, że tu popełniono podczas wojny wielką zbrodnię. Że to tabu i Niemcy mają na miejscu, w tej miejscowości, swoich strażników, którzy pilnują, aby nikt nie poznał prawdy. Są ponoć tacy, którzy stąd nigdy nie wyjechali. Znaturalizowali się z nami – Polakami przesiedlonymi ze Wschodu. Zmienili nazwiska, mówią doskonale po polsku, nawet bez obcego akcentu. I w kościele katolickim też bywają, nie protestanckim. A ich dzieci chodzą z naszymi teraz do szkół, bawią się razem – tak nam opowiadają. Podają też nazwiska i adresy, bo twierdzą, że dobrze wiedzą, kto z ich społeczności jest niemieckim autochtonem i pilnuje klasztoru oraz zapewne ukrytych w nim skarbów. „Bo Niemcy, proszę pana, tu chcą wrócić po swoje” – tłumaczyli naszej konserwatorskiej ekipie, kiedy odkryliśmy te kości.
Takie historie i opowieści mamy na Dolnym Śląsku, Ziemi Odzyskanej, głęboko wpojone. Stały się one częścią naszej lokalnej tożsamości, naszej historii. Bo przecież innej lokalnej, przedwojennej, polskiej niemal nie mamy. Mamy tę poniemiecką – i tę sprzed wojny, i tę, która aranżowała się przez kolejne trzy, może cztery pokolenia bezpośrednio po niej – ta też z Niemcami jest związana. Przecież przez długie lata byliśmy u siebie zupełnie obcy. Nie wiedzieliśmy, co się działo przed wojną w lubiąskim klasztorze i w tysiącach innych miejsc, setkach miejscowości. Nie znaliśmy przeszłości naszych nowych zabytków, ulic, placów, pomników, kamienic. Nie mieliśmy tu nawet grobów swoich przodków. Nie wiedzieliśmy, kto stworzył miejsca, w których żyjemy. Tajemnica była więc filarem naszej lokalnej historii oraz rodzinnych opowieści. A do tego jeszcze przez kilkanaście lat po wojnie w lasach i przy drogach znajdowaliśmy groby, skrytki z bronią, zakopane skrzynie z domowymi skarbami. Na szaberplacach handlowaliśmy natomiast poniemieckim mieniem, pozostawionym przez przesiedlonych – srebrnymi sztućcami, porcelaną, meblami, futrami z lisów, odbiornikami radiowymi, patefonami, książkami napisanymi w znienawidzonym przez nas języku, w którym nikt tutaj nie chciał czytać i mówić. Aż w końcu, po kilkudziesięciu latach, ich domy zaczęliśmy uważać za własne. Bo przecież to wszystko, te ich pozostawione majątki, się nam należały za wszystkie krzywdy, wojenne mordy – tak uważaliśmy. Utwierdzały nas w takim przekonaniu właśnie takie odkrycia, kolejne, dotąd nieznane świadectwa niemieckich zbrodni – masowe groby, jak ten, o którym ci opowiadam.
„Panie Staszku, to może być wszystko. Niekoniecznie mogiła więźniów pomordowanych podczas II wojny światowej. A może to zwykłe ossuarium? Przecież jesteśmy w klasztorze, który ma setki lat. W takich kościołach chowano ludzi od stuleci” – nie poddawałem się tokowi myślenia majora Stanisława Siorka. Wątpiłem, zadawałem mu pytania. Ale esbek był przekonany, że ma rację. Twierdził, że to jest masowy grób więźniów, którzy zostali tu przywiezieni z obozu koncentracyjnego Gross-Rosen do pracy w wielkiej, podziemnej fabryce zbrojeniowej. Grób komanda śmierci – skazańców, którym obozowi strażnicy z wydziału politycznego SS wpisali w akta adnotację: „Rückkehr unerwünscht” – to znaczy powrót niepożądany. Mieli tu pozostać na zawsze, aby nikomu nie wyjawić tajemnicy. Nikt nigdy, a wróg w szczególności, nie miał się dowiedzieć, nad czym mozolnie w tym klasztorze pracowali.
Mówił, że zamordowali ich sami Niemcy, kiedy w 1945 roku musieli stąd uciekać, bo zbliżał się front; że takich grobów z pewnością znajdziemy więcej. Że w piwnicach, których jest pod klasztorem kilka kondygnacji, esesmani musieli ukryć kolejne tysiące ciał. Że przysypali je gruzem na wieki i zaminowali wejścia, aby nikt nie odkrył tej tajemnicy, tej zbrodni. Twierdził nawet, że był to największy sekret III Rzeszy. Opowiadał o tym jak najęty. Był przy tym bardzo stanowczy i przekonujący. Co chwilę podkreślał, że ma świadków, ich zeznania, materiał operacyjny i jakieś archiwalne zdjęcia, które to potwierdzają. I że do Warszawy już posłał raport o tym, „co działo się za Niemca” w Kloster Leubus – w klasztorze, w naszym pięknym Lubiążu, na Dolnym Śląsku, tuż pod Wrocławiem, tuż pod naszym nosem. Naszym znowu od 1945 roku, a tak naprawdę to poniemieckim – tak się u nas powszechnie od 1945 roku nazywa zabytki, pałace, kościoły, gospodarstwa czy nawet stare garnki, maszyny rolnicze czy futra, dzbanki i łyżki. Bo kiedy Niemców stąd wygnaliśmy, uciekając, zostawiali nam niemal wszystko. Myśleli, że kiedyś wrócą po swoje. A my długo nie mogliśmy się pozbyć uczucia bycia obcymi na tych terenach, obcymi na tym poniemieckim mieniu.
_Cysterskie opactwo w Lubiążu na Dolnym Śląsku_
// fot. Tomasz Bonek
Do dziś więc na Dolnym Śląsku czy na innych tak zwanych Ziemiach Odzyskanych, określa się wiele rzeczy właśnie piętnem „poniemieckie”. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że tylko w tej części Polski tak się mówi? Pojechałem kiedyś na sympozjum do ministerstwa, do Warszawy, i tam użyłem podczas wystąpienia tego nieprofesjonalnego i niefortunnego określenia, kiedy chciałem wskazać, że chodzi o jakiś budynek sprzed 1939 roku. Zareagował wówczas dyrektor muzeum narodowego, który wytłumaczył słuchaczom: „Panu Tadeuszowi Kaletynowi chodzi, rzecz jasna, o mienie przedwojenne – jak to się mówi w stolicy”. No więc u nas kamienice i klasztory są poniemieckie, a w Warszawie przedwojenne. Lubiąż jest więc poniemiecki. I znalezione tu kości też takie być muszą, bo przez Niemców, według Siorka, ci ludzie zostali zgładzeni, choć są to zapewne trupy Polaków.
_Barokowa sala książęca w lubiąskim opactwie_
// fot. Tomasz Bonek
Jakieś dwa i pół kilometra od lubiąskiego monumentalnego opactwa znajduje się – oczywiście poniemiecki – bardzo dzisiaj znany szpital psychiatryczny. Żartowaliśmy więc, że naszego esbeka trzeba tam zawieźć na fachową konsultację. Coś mu się pewnie pomieszało w głowie. Ma obłęd w sobie, szaleństwo w oczach, bo tak stanowczo szuka w lubiąskim opactwie śladów wojennego mordu. Wiedzieliśmy jednak, że tak naprawdę marzy przede wszystkim o odnalezieniu kilkudziesięciu ton złota i przemysłowej platyny. Opowiadał nam od czasu do czasu, że według świadków właśnie w piwnicach czy lochach cysterskiego klasztoru ukrywane były niewyobrażalne skarby. Wspominał o kolejnych dowodach i że trzeba przeprowadzić specjalistyczne badania, odwierty. Ale jego (ci sami) świadkowie mieli też twierdzić, że doszło tu do ludobójstwa, a my, właśnie teraz, odkryliśmy szczątki „komanda śmierci” – więźniów, których Niemcy przywozili tu wagonami kolejowymi z obozu koncentracyjnego na roboty.
_Od lewej: prof. Antoni Łyżwański, wiceszef wydziału kultury Komitetu Centralnego PZPR, Anna Ziomecka, kustosz Muzeum Śląskiego we Wrocławiu, prof. Stanisław Lorenz, dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie, Tadeusz Kaletyn i Mieczysław Ptaśnik, dyrektor Zarządu Muzeów i Ochrony Zabytków podczas konferencji we Wrocławiu w 1962 r._
// fot. archiwum Tadeusza Kaletyna
Zaczęliśmy wierzyć w tę historię i my – specjaliści od ochrony zabytków. Już w latach siedemdziesiątych, a w szczególności w roku 1981, SB bardzo się tym opactwem interesowała. Sądziłem, że to pomoże w jego ratowaniu, w przywracaniu mu dawnego blasku. Bo to wspaniały zabytek, niezwykły na skalę świata, największa sakralna budowla w Polsce. A wymagał gruntownych prac konserwatorskich. Ze środków Wojewódzkiego Ośrodka Archeologiczno-Konserwatorskiego we Wrocławiu sfinansowaliśmy nawet część badań elektrooporowych, które wykorzystali funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. 13 grudnia 1981 roku wprowadzony został w kraju stan wojenny. Nikt nie wiedział, jak się skończy, co się stanie następnego dnia. Zastanawialiśmy się, czy wjadą do nas radzieckie czołgi, co się wkrótce wydarzy. A mimo to w 1982 roku wracaliśmy z każdej wizji lokalnej w Lubiążu bardzo podnieceni. Bo chcieliśmy poznać tę wielką tajemnicę. Chcieliśmy rozwiązać tę zagadkę. Esbek osiągnął swój cel. Połknęliśmy tego bakcyla rozwiązywania zagadek, odkrywania poniemieckiej historii, szukania skarbów i śladów zbrodni.
Wyobraź sobie, co czuliśmy, jadąc do oddalonego od Lubiąża o jakieś pięćdziesiąt kilometrów Wrocławia, gdzie mieszkamy. Z jednej strony strach o życie, o rodziny, o jutro, a z drugiej niesamowite podniecenie tą tajemnicą.
Był początek 1982 roku. Zima. Czołgi wyjechały na ulice. Wprowadzona została godzina policyjna. W sklepach brakowało niemal wszystkiego. Wyłączano prąd i ogrzewanie. Brakowało węgla i zaopatrzenia w sklepach. Ludzie się bali wszystkiego i każdego. Nikt nikomu nie ufał. Każdy się bał o rodzinę i o przyszłość. Poszukiwanie skarbów i grobów z czasów II wojny światowej powinno było wówczas być na ostatnim miejscu na liście życiowych zadań i priorytetów.
Pierwszym tematem, nawet w rodzinach związanych z peerelowskim establishmentem, było to, co się wydarzyło w kopalni Wujek, gdzie zomowcy zabili górników protestujących przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego. Choć oficjalnie o tym nie mówiono, do ludzi docierały plotki. Co chwilę okazywało się, że ktoś kolejny z grona znajomych czy sąsiadów został internowany. Nikt nie był pewny jutra. Nikt nie wiedział, kto na kogo donosi. A urzędnicy państwowi, jak my, mimo że byliśmy tylko historykami, archeologami, architektami, muzealnikami, szczególnie jeśli należeliśmy do partii, a przecież należała znaczna część społeczeństwa, byliśmy na cenzurowanym. WOAK, czyli Wojewódzki Ośrodek Archeologiczno-Konserwatorski we Wrocławiu, którym wówczas kierowałem, został w tę sprawę naturalnie wplątany. Możesz w to uwierzyć? Poszukiwaliśmy skarbów w czasie stanu wojennego. Taką mieliśmy po prostu pracę, powołanie, pasje.
Znałem majora SB Stanisława Siorka już od kilku lat. Lubiążem zainteresował się w latach siedemdziesiątych. Ale nie przyjeżdżał tu zbyt często. Może przez dziesięć lat, kiedy rozgrywały się te sceny, był tu pięć razy? A uważał, że wie o tym zabytku niemal wszystko, że rozwiązał jego drugowojenną tajemnicę i wkrótce odkryje niemiecki skarb z podziemnej fabryki zbrojeniowej, że doprowadzą go do niego owi zmarli. Tak zabłyśnie przed swoimi przełożonymi w SB. Nie, nie we Wrocławiu. W Warszawie! Liczył, że zrobi szybką karierę w stolicy.
_Zdewastowana krypta lubiąska, sfotografowana w 1965 r._
// Fot. Wacław Górski
Źródło: https://kpbc.umk.pl/dlibra/publication/216150/edition/231840/content?
Odkrycie tych kości z jednej strony mu pomagało, z drugiej przeszkadzało. To był konkret: były zwłoki pomordowanych, zapewne więźniów pracujących w fabryce, był więc dowód na to, że ten wojenny zakład istniał – wielka podziemna fabryka zbrojeniowa musiała kiedyś tu funkcjonować. To w końcu uwiarygadniało zeznania świadków i jego wieloletnie śledztwo. Przełożonym Siorka z Warszawy tyle wystarczyło, aby przysłać na Dolny Śląsk grupę eksploracyjną. Po raz pierwszy oficer z grupy rozpoznawczej przyjechał do Lubiąża w roku 1981. Wyniki badań fizycznych go zainteresowały i wpisał klasztor na listę miejsc, w których warto prowadzić poszukiwania poniemieckiego skarbu. Nadwiślańskie Jednostki Wojskowe – czyli żołnierze podlegli nie Ministerstwu Obrony Narodowej, ale Ministerstwu Spraw Wewnętrznych – przyjechali tu z Warszawy w 1982 roku. Wezwani zostali też saperzy z Bolesławca.
_Major Stanisław Siorek_
// Archiwum IPN / fot. Tomasz Bonek
Przyjeżdżali również różni eksperci – i wojskowi, i cywilni. Zatrudniani byli nawet radiesteci, którzy z różdżkami w dłoniach szukali w Lubiążu podziemnych tuneli. Mój urząd też za to płacił. Znałem jednego z nich bardzo dobrze i od czasu do czasu podejmowałem kolacją. Opowiadał mi wówczas, co SB chce sprawdzać i czego szukać. Karol Tomala, bo o nim mowa, pracował już dla nich w 1981 roku – poszukiwał grobów, tuneli, depozytów ze złotem. Ufaliśmy sobie. Do Lubiąża jeździliśmy razem i wspólnie przemierzaliśmy długie kilometry klasztornych korytarzy, zaglądaliśmy do zakamarków pałacu opatów, a także eksplorowaliśmy piwnice. Sprawdzaliśmy też przyległe do klasztoru pola i dawne ogrody, a nawet dość odległe zagajniki.
Według zeznań świadków, którymi rzekomo dysponowała wówczas Służba Bezpieczeństwa, podziemna fabryka zbrojeniowa, w której pracować i ginąć mieli więźniowie komanda śmierci, mogła sięgać nawet tak zwanego Wzgórza Trzech Krzyży, czyli terenu położonego trzy kilometry na północ od klasztoru. Wejście do niej miało natomiast znajdować się albo w budynku klasztornej bramy, albo w wieżach klasztornego kościoła – to wskazywał nasz esbek. Rysował wielkie plany, poglądowe mapy. Zaznaczał na nich nawet miejsce ukrycia złota, wejścia do hal produkcyjnych, no i masowe groby. A wszystko to właśnie opierając się na wskazaniach różdżki Tomali.
_Korytarz w części klasztornej lubiąskiego opactwa_
// fot. Tomasz Bonek
Dowiedziałem się podczas jednego z tych rekonesansów, że sprawą Lubiąża zainteresował się sam generał Czesław Kiszczak, który – kiedy tylko został ministrem spraw wewnętrznych – wydał dyspozycje, aby rozpocząć poszukiwania poniemieckiego skarbu na Dolnym Śląsku. Jego ludzie, na podstawie dokumentów opracowywanych przez majora Siorka, wytypowali kilkanaście miejsc w regionie, w których takie depozyty mogą być ukryte. I faktycznie szukali ich tam w latach osiemdziesiątych. Jednak to właśnie na Lubiążu koncentrowała się ich uwaga. To opactwo wydawało im się najbardziej prawdopodobne jako miejsce ukrycia złota. Wszystko tu pasowało do układanki, a odnalezienie kości miało być na prawdziwość tej historii ostatecznym dowodem.
_Wnętrza klasztorne w Lubiążu_
// fot. Tomasz Bonek
Spacerowaliśmy więc z Tomalą i pracownikami z mojego zespołu po tym wspaniałym obiekcie i szukaliśmy innych dowodów na tezy esbeka. Przeszliśmy przez budynek bramny, minęliśmy zabudowania gospodarcze i weszliśmy do dawnej części klauzurowej.
Opactwo jest niezwykłe – jeśli chodzi o kubaturę, trzy razy większe od zamku na Wawelu. To drugi co do wielkości obiekt sakralny w Europie – większy jest tylko hiszpański Escorial. Prawdziwa perła baroku. To tu niegdyś tworzył malarz Michael Willmann, zwany przez niektórych historyków sztuki śląskim Rembrandtem. Jego płótna zdobiły niegdyś klasztorny kościół, a freski – sale w pałacu opatów. Zastanawialiśmy się, czy namalowane na nich postacie widziały wojenną zbrodnię, ludobójstwo, ale też miejsca ukrycia skarbów. Nie było ich już jednak w Lubiążu. Opactwo zostało zdewastowane. Mury wprawdzie ocalały, nikt nigdy Lubiąża nie zbombardował, ale w dawnych celach zakonników, bibliotece czy refektarzu hulał tylko wiatr. Ich oryginalne wyposażenie wywieziono stąd dawno, dawno temu – 100 lat przed wojną. W 1810 roku nastąpiła konfiskata dóbr zakonnych, a wkrótce po niej urządzono w cysterskich zabudowaniach szpital dla chorych psychicznie. Działał przez ponad 100 lat, aż pewnego dnia przyjechali oficerowie z Luftwaffe, gauleiter prowincji dolnośląskiej, Karl Hanke, przedstawiciele naczelnego dowództwa Rzeszy oraz firmy Telefunken. Stwierdzili, że obiekt doskonale nadaje się na fabrykę zbrojeniową. I tak opactwo ostatecznie utraciło swój dawny blask.
_Wnętrza klasztorne w Lubiążu_
Kiedy Niemcy się stąd wynieśli, uciekli w styczniu 1945 roku przed zbliżającą się Armią Czerwoną, zostawili klasztor w opłakanym stanie. Następnie zajęli go towarzysze radzieccy i urządzili w nim obóz – szpital dla swoich żołnierzy wracających do domów z wojny w Europie Zachodniej. Tutejsi mieszkańcy opowiadali nawet, że stworzyli w Lubiążu katownię NKWD, w której prowadzili weryfikację i reedukację zgodnie ze stalinowską doktryną. Kto widział „szklane domy” Berlina, Breslau, Dresden, miał nie siać defetyzmu w krytych jeszcze strzechą zacofanych miejscowościach Związku Radzieckiego. Zachodnia Europa miała się kojarzyć ze zgnilizną, z ruiną, a nie bogactwem prywatnych mieszkań, muzeami, teatrami, szerokimi brukowanymi ulicami czy pałacami. Potencjalni konfidenci, żołnierze zepsuci Zachodem, wszyscy inni niepokorni mieli być tu rozstrzeliwani przez swoich. Jeśli tak było, tysiące kości znalezionych w opactwie mogły nie być szczątkami więźniów z komanda śmierci, ale właśnie tych radzieckich nieszczęśników.
Siorek bardzo się tego obawiał. Przecież zbrodnia sowiecka nie mogła się wydarzyć, a przynajmniej w tamtych czasach nie mogła zostać ujawniona. Gdyby tylko ktoś wpadł na ten trop, skojarzyłby Lubiąż z radzieckim ludobójstwem, jego marzenia o odkryciu skarbów musiałyby pójść w zapomnienie. Wiedział, że poszukiwania natychmiast musiałyby zostać przerwane.
_Autoportret Michaela Willmanna z 1682 r._
// domena publiczna
_Trumna ze szczątkami Michaela Willmanna w lubiąskiej krypcie po renowacji przeprowadzonej w latach 90. XX wieku_
// fot. Tomasz Bonek
Ale, moim zdaniem, obozu weryfikacyjnego NKWD w Lubiążu nigdy nie było. Profesor Stanisław Lorentz, wieloletni dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie, a tuż po wojnie dyrektor Naczelnej Dyrekcji Muzeów i Ochrony Zabytków przy Ministerstwie Kultury i Sztuki, w lipcu 1945 roku przyjechał do Lubiąża. Pracował w jednej z Grup Operacyjnych Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów i Ministerstwa Przemysłu. Miał na Dolnym Śląsku i Śląsku Opolskim zabezpieczać pozostawione przez Niemców dzieła sztuki – i te niemieckie, i te skradzione z polskich muzeów, pałaców i kościołów. W Lubiążu został podjęty przez przedstawiciela polskich władz i komendanta radzieckiego szpitala wojskowego, który został tu zorganizowany. Po suto zakrapianej spirytusem kolacji radziecki pułkownik oprowadził go po całym terenie. Weszli nawet do piwnic i krypty pod kościołem. Gdyby miał tu działać obóz weryfikacyjny, nikt by mu nie pozwolił swobodnie się po nim poruszać.
Armia Czerwona stacjonowała w opactwie aż do końca 1947 roku. Ale ślady jej obecności pozostały na długo. W 1948 roku przyjechałem tu po raz pierwszy jeszcze jako gimnazjalista; wracaliśmy ze szkolnej wycieczki i w drodze powrotnej do Wrocławia zatrzymaliśmy się na zwiedzanie. To był wielki śmietnik. Widziałem mnóstwo porozrzucanych zakrwawionych prześcieradeł i sienników oraz metalowe łóżka wystawione na zewnątrz. Wiatr rozwiewał tysiące druków. Zapamiętałem, że na niektórych z nich widniała nazwa „Telefunken”. Z kolegami przed klasztorem znaleźliśmy fragmenty trumien. Wszystkie wrota były pootwierane lub pościągane z zawiasów. Wokół kościoła dostrzegliśmy mnóstwo otwartych i splądrowanych grobów. Szabrownicy wywozili drewnianymi wózkami wszystko, co tylko można było sprzedać. Ktoś ciągnął wielki zwój kabli elektrycznych. Ktoś inny wywoził jakieś urządzenia elektroniczne, fragmenty instalacji, druty. Był to obraz przygnębiający.
Kiedy wróciłem tu w 1955 roku jako student historii, niewiele się zmieniło. No, może tylko jedno rzucało się w oczy: nie było już niczego do wywiezienia. Współpracowałem już wówczas ze służbami konserwatorskimi, mogłem więc zajrzeć niemal wszędzie. W kościele klasztornym otwarte były niemal wszystkie grobowce, w których przez lata spoczywali piastowscy książęta, ich rodziny, a także pruscy biskupi z Breslau. W wielu ścianach wybite były otwory – najwyraźniej Rosjanie szukali w nich skarbów. Kościelna posadzka pokryta była gruzem. Były też na niej ślady po palonych ogniskach. Na ścianach głównej nawy kościoła pozostały tylko haki po ogromnych płótnach Willmanna, które znałem ze starych fotografii.
_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_