Komeda - ebook
Komeda - ebook
Człowiek tajemnica. Listów nie pisał. Dzienników nie prowadził. Mruk. Miły. Uśmiechnięty. Osobny – tak o nim mówili. Większość tego, co wiemy o Krzysztofie Komedzie, pochodzi ze wspomnień jego żony. Często sprzecznych z tym, co pamiętają inni. Agnieszka Osiecka pisała, że gdy grał na fortepianie, jego dłonie opowiadały „małe, kameralne historie o niebie dla dwojga osób”. Ale jego życie taką historią nie było.
By poznać prawdę o jednym z najwybitniejszych polskich muzyków, którego kołysankę z Dziecka Rosemary nucił cały świat, Magdalena Grzebałkowska odwiedza między innymi państwa skandynawskie, Rosję i Stany Zjednoczone. Dociera do ostatniego żyjącego świadka tragicznego upadku ze skarpy sprzed pięćdziesięciu lat i jako pierwsza przedstawia jego wersję wydarzeń. Odkrywa osobiste życie polskiego jazzu – Komedy i środowiska, w którym się obracał: od barwnego życia Piwnicy pod Baranami i narodzin warszawskiego Jazz Jamboree aż po Los Angeles tuż po lecie miłości. Poznaje historie ludzi, którzy dla muzyki porzucali pracę, dzieci, dostatnie życie.
To poruszający portret pokolenia, dla którego jazz był najpiękniejszą – i często jedyną – namiastką wolności.
Magdalena Grzebałkowska jest reporterką, autorką bestsellerowych książek: Ksiądz Paradoks. Biografia Jana Twardowskiego, Beksińscy. Portret podwójny oraz 1945. Wojna i pokój. Laureatka Nike Czytelników 2016.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-5429-9 |
Rozmiar pliku: | 7,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
------------------------------------------------------------------------
Dzień trzeci
W środę ósmego sierpnia 1956 roku, około godziny dwudziestej, na zbitą z desek i częściowo przykrytą dywanem scenę wchodzi sześciu młodych mężczyzn w czarnych ubraniach.
Lekarz.
Student mechanizacji rolnictwa.
Plastyk.
Inżynier.
Student konserwatorium.
Muzyk, miłośnik bobrów.
Konferansjer Leopold Tyrmand podchodzi do mikrofonu i ostrzega publiczność, że teraz usłyszy muzykę trudną, ambitną i przeznaczoną wyłącznie dla koneserów. Po czym zapowiada zespół Sekstet Komedy, co „nie oznacza angielskiego słowa »komedia«, tylko jest pseudonimem”.
Ludzie klaszczą. Z poradników dla fanów jazzu wiedzą już, że oklaski są wskazane. Nawet w czasie trwania utworu. Można wołać „jeszcze”, nie wolno krzyczeć „bis”. Wycia i gwizdów należy raczej unikać: „w naszych warunkach nie jest to przyjęte”. Jazzu już się nie tańczy.
Tydzień wcześniej
Tygodnik „Przekrój”: „Uwaga! Kierowcy pojazdów mechanicznych! Uwaga! Jeżeli między 6 a 12 sierpnia na szosach wiodących do Sopotu, spostrzeżecie młodych ludzi pragnących przy pomocy »auto-stop« dostać się na festiwal, podwieźcie ich. Wiemy, że podwieziecie”.
Dziesięć tysięcy. Tylu fanów jazzu spodziewają się organizatorzy festiwalu.
Od trzydziestu do sześćdziesięciu tysięcy. Tylu przyjedzie. Dane będą niepewne, bo przybyłych nikt nigdy dokładnie nie policzy.
Czterdzieści cztery tysiące. Tylu ludzi mieszka w Sopocie na stałe w 1956 roku.
Tygodnik „Przekrój” zachęca: „Sprzedaj ostatnią koszulę, zastaw klipsy (jeśli jesteś kobietą, a lubisz jazz) i przybądź do Sopotu!”.
Miasto się zatyka. Brakuje miejsc w hotelach, właściciele kwater prywatnych przyjmują po kilka osób do jednego pokoju. Ludzie koczują na trawnikach, rezerwują kosze na plaży, rozkładają koce na wydmach.
Karnetów (po 70, 105 i 140 złotych) upoważniających do wejścia na wszystkie imprezy festiwalu w kasach Orbisu już brak. Kończą się bilety na pojedyncze wejścia.
Milicja odnotowuje napływ „niebieskich ptaków” i „spekulantów biletowych”.
Jest chłodno, czasem siąpi deszcz.
*
Do Sopotu jadą też jazzmani.
W Poznaniu sześciu członków Sekstetu Komedy wciska się do przepełnionego wagonu. Mają z sobą kontrabas, dwa saksofony (altowy i barytonowy), perkusję i dwa pudła wielkości trumien z rozłożonym na części wibrafonem w środku. Perkusista prosi głośno współpasażerów o nierozpychanie się ze względu na szacunek dla zmarłych wiezionych w skrzyniach. Nikt się nie śmieje. Za ciasno na śmiech.
Zespół Drążek i Pięciu rusza z Krakowa.
Z tego samego miasta jedzie zespół Andrzeja Kurylewicza – ośmiu muzyków i jedna refrenistka Wanda Warska. Ich menedżerka Zofia Lach (od czerwca także menedżerka Sekstetu Komedy) od kilku dni jest już na miejscu.
Ze Stalinogrodu (do niedawna Katowic) nadciąga Zespół Wicharego – siedmiu jazzmanów plus wokalistka Elisabeth Charles (córka Szkotki i obywatela Zanzibaru, żona polskiego lotnika).
Warszawska grupa Pinokio (sześciu jazzmanów) nadciąga prosto z obozu wojskowego. Pianista i saksofonista tenorowy mają ciężką grypę i trzydzieści dziewięć stopni gorączki.
Szczecin reprezentuje pięciu muzyków z zespołu Pawła Gruenspana.
Z Poznania jedzie Grzewina Band (sześć osób) – jedyny polski zespół jazzowy, który grał za granicą – na Zlocie Młodzieży Krajów Nadbałtyckich w Rostoku (NRD).
Siedmiu Melomanów z Jerzym Matuszkiewiczem na czele podąża z Łodzi i Krakowa przez Warszawę. Przekupiony konduktor rezerwuje dla nich cały wagon. Ich refrenistka Angielka Jeanne Johnstone też jest żoną polskiego lotnika.
Czołowy czechosłowacki big-band Kamila Háli z Pragi (dziewięć osób) przyjedzie dopiero w czwartek wprost z polskiego cyrku, w którym gra sezonowo. Dyrektor cyrku, na czas festiwalu, znajduje za nich zastępstwo.
Ośmioosobowy The Dave Burman Jazz Group przyleci prosto z Londynu, już po rozpoczęciu festiwalu, ale jeszcze nie wiadomo kiedy.
Muzycy zostają rozlokowani w kwaterach prywatnych, po czterech–pięciu w jednym pokoju. Zespoły są wymieszane. Słynni Melomani na przykład nocują z nieznanym Sekstetem Komedy, co niektórych członków Sekstetu onieśmiela.
Do miasta docierają też dziennikarze z całego kraju. Ci, którzy zawiadomili wcześniej organizatorów o swoim przybyciu (proszono o to w specjalnie rozesłanych biuletynach), w biurze festiwalowym odbierają karnety upoważniające do wejścia na każdą imprezę i są kierowani do kwater. Zbigniew Zapert z „Expressu Wieczornego” nie anonsował swojego przybycia. Nie ma też upoważnienia od swojego redaktora naczelnego. Jest bardzo niezadowolony, bo karnetów dla dziennikarzy już nie ma. Musi sobie też załatwić nocleg na własną rękę. Na pocieszenie dostaje kilka biletów wejściowych. Ale nawet to nie poprawi mu humoru już do końca festiwalu.
Trzy dni wcześniej
Krzesła są ze szkół.
Zygmunt Wiśniewski:
– Musieliśmy je, jak gdyby siłą, pożyczać. Zostały zwiezione do Sopotu ciężarówką. Potem trzeba było ponumerować oparcia i te same cyfry napisać na karnetach.
Pawilon A, barak z pruskiego muru przy molu (siedziba Bałtyckiej Wystawy Artystycznej), w którym ma się odbywać festiwal, stoi pusty.
Zygmunt Wiśniewski:
– Trzeba było go jakoś przystroić. Dekoracje robili zaprzyjaźnieni plastycy, a te tkaniny nad sceną to już nam pomagała wieszać Opera Bałtycka.
Wiśniewski zatrudnia bileterów.
Wiśniewski dogaduje się z firmą Megafonizacja Kraju, działającą przy Poczcie Polskiej, w sprawie nagłośnienia festiwalu. Wie, że dysponuje ona niedoskonałą aparaturą, ale innej takiej firmy nie ma.
Wiśniewski zatrudnia oświetleniowców z Opery Bałtyckiej.
– Panie Wiśniewski, a można wstawić dodatkowe krzesła?
– A bileciki by pan załatwił?
– Szefie, gdzie rozklejać plakaty?
Trzy dni przed rozpoczęciem I Ogólnopolskiego Festiwalu Jazzowego Zygmunt Wiśniewski, inżynier elektryk kolejnictwa, sypia niewiele.
Wspomina:
– O festiwalu, że będę to organizował, dowiedziałem się na początku lipca. Pracowałem na pół etatu w Państwowym Przedsiębiorstwie Imprez Estradowych w Gdańsku, zwanym Estradą. Mój bezpośredni przełożony nazywał się chyba Kowalik, ale mówiliśmy na niego „tramwajarz”, bo był kiedyś motorniczym i partia go skierowała na odcinek kultury. Powiedział tylko do mnie: „Zróbcie, obywatelu, festiwal, bo trzeba to zrobić”. Zadaniem mojej ekipy były sprawy techniczne. Biuro mieliśmy na ulicy Chopina 41, dwa malutkie pokoje. Chodziłem do Leopolda Tyrmanda, do hotelu, mówił mi, co trzeba zrobić, i ja to ze swoimi ludźmi robiłem. Zajęty byłem cały czas, bo problemów było pełno. Na przykład my wstawiliśmy dodatkowe krzesła do sali, a straż pożarna usuwała, bo pilnowała, żeby przejścia były wolne. Ale noclegami muzyków się nie zajmowałem. To komitet artystyczny od Tyrmanda wiedział, kogo zapraszać i gdzie przybyłych ulokować.
Największa trudność była w tym, że nikt nie był w stanie przewidzieć, jakie tłumy przyjadą.
Dzień pierwszy, poniedziałek
Miasto jest gotowe. Władze sprzyjają festiwalowi. Towarzysz Roman Kosznik (rocznik 1927), przewodniczący prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Sopocie, w połowie lipca zwierzył się dziennikarzowi „Przekroju”: „Osobiście interesuję się muzyką jazzową nie od dziś. Bywam na wszystkich koncertach tego typu, organizowanych przez gdańską Estradę”.
Przed sopockim dworcem stoi plansza zachęcająca do udziału w festiwalu, przy Pawilonie A wisi olbrzymi plakat autorstwa Jerzego Skarżyńskiego, nad ulicami powiewają kolorowe chorągiewki „z osobliwymi malowidłami”.
W pawilonie przygotowano tysiąc dziewięćdziesiąt dwa miejsca, czterysta siedzących dla posiadaczy karnetów („snobi” nazwie ich potem Tyrmand), dziennikarzy oraz przedstawicieli Ministerstwa Kultury i Sztuki. Reszta będzie stała.
Rozpoczynająca festiwal parada w stylu nowoorleańskim ma wystartować o godzinie siedemnastej spod mola. Pójdzie ulicą Grunwaldzką, skręci w Dzierżyńskiego, potem Stalina, dojdzie do Rokossowskiego i skończy się przed Pawilonem A.
Jerzy Kosiński, dyrektor gdańskiej Estrady, przewodniczący komitetu organizacyjnego festiwalu, od początku jest przeciwny paradzie. Mogą wziąć w niej udział tysiące ludzi, nad którymi nikt nie będzie miał kontroli. Ale Leopold Tyrmand i przedstawiciele jazz clubów upierają się przy pochodzie. Nikt z organizatorów nie robi jednak przeglądu transparentów, szarf i tablic produkowanych przez studentów uczelni artystycznych z całej Polski.
Ludzie będą potem wspominać, że w powietrzu czuło się napięcie.
*
Ruszają. Na czele, w przedwojennym kabriolecie pomalowanym w paski, jedzie Leopold Tyrmand. Za nim muzycy na platformach ciężarówek, jest też ekipa w bryczce zaprzężonej w dwa konie. Kto ma z sobą trąbkę, ten trąbi. Kto wziął puzon, klarnet czy saksofon, ten dmie i dmucha. Kto zabrał werbel, ten uderza. Są gitary i bandżo, ktoś wciągnął na platformę kontrabas.
Zofia Lach poupinała prześcieradła na zaprzyjaźnionych studentkach. Tańczą teraz wśród jazzmanów.
Muzyków przepasano szarfami z hasłem „jazz – festiwal”, studenci niosą osadzone na kijach tablice z abstrakcyjnymi malunkami, jakiś człowiek dźwiga transparent z nazwiskiem Kurylewicza.
Czterech mężczyzn (ludzie zapamiętają, że byli to aktorzy teatru studenckiego Bim-Bom) niesie po jednej literze na drągu – P, A, D, U. Krążą wokół siebie, zamieniają się miejscami, odwracają tablice w różne strony i tylko czasem ustawiają je w szyku „dupa”. Jan Szczeblewski, sekretarz Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Gdańsku, dwa tygodnie po zakończeniu festiwalu napisze w raporcie dla Wydziału Kultury Komitetu Centralnego swojej partii: „Tego rodzaju wybryków miało być znacznie więcej (...), jednak sama młodzież (...) zaprotestowała przeciwko temu i nie dopuściła do przemaszerowania przez miasto innych nieprzyzwoitych napisów”.
Muzycy z Sekstetu Komedy idą w kondukcie pogrzebowym. Ubrani na czarno, niosą, jak trumnę, jasną skrzynię od wibrafonu. Okleili ją klepsydrami z tytułami najpopularniejszych polskich szlagierów – _Wiśniowego sadu_ i _Mambo Italiano_. Zofia Lach gra rolę wdowy po muzyce popularnej i jazzie tradycyjnym. Idzie za trumną podtrzymywana przez jednego z członków zespołu. W rękach trzyma słomkowy kapelusz typowy dla jazzmanów z Nowego Orleanu.
Tuż przed nimi kręci się student archeologii z Warszawy. Półnagi owinął się plakatami festiwalowymi, na głowie ma czapkę z gazety, na nodze napis „Art Fatum” – to nawiązanie do amerykańskiego jazzmana Arta Tatuma. Nazywa się Jerzy Skolimowski. Będzie wspominał:
– Nie znałem wtedy jeszcze ludzi z Sekstetu, ale ponieważ ich kondukt był zabawny, wymieniliśmy jakieś żarty. Postanowiłem wybrać się na ich próbę.
W paradzie idą też fani jazzu, wśród nich Marek Piestrak. W przyszłości zostanie reżyserem, ale na razie ma osiemnaście lat, mieszka w Gdyni i słucha jazzu. Opowiada:
– Pojechałem do Sopotu z dwoma czy trzema kolegami. Sczesaliśmy grzywki do przodu, marynarki przewróciliśmy na drugą stronę, żeby wyglądać jakoś bardziej awangardowo, i włączyliśmy się do smoka tysiącgłowego, który tupał pod transparentem „dupa”. Traktowaliśmy ten festiwal jak otwarcie drzwi na Zachód, do prawdziwego świata. Nasz własny świat był nędzny i zastępczy.
„Tego rodzaju wybryków miało być znacznie więcej” – napisze sekretarz KW PZPR w raporcie po zakończeniu Festiwalu
Sekstet Komedy w kondukcie pogrzebowym podczas parady otwierającej Festiwal
Wzdłuż ulic ustawiają się gapie: matki z dziećmi, młodzież, starcy. Setki, tysiące ludzi. Jest chłodno, kto mógł, włożył płaszcz lub sweter, na ramiona studenta Skolimowskiego ktoś narzucił jasny koc.
Wszystkich filmuje ekipa Polskiej Kroniki Filmowej. Redaktor Zapert notuje w korespondencji dla swojej gazety, że w przemarszu przez miasto „królowały” nieomal zupełnie obnażone dziewczyny. I pyta, dlaczego milicjanci przyglądali się bezczynnie tym „wybrykom i ekscesom”.
*
Flaga festiwalowa idzie na maszt. Płyną dźwięki _Swanee River _– melodii, która otwiera wszystkie polskie imprezy jazzowe – a Leopold Tyrmand ze sceny pawilonu wygłasza krótkie przemówienie do publiczności:
„Jeśli chodzi o mnie, to nazwałem tę wielką imprezę Pierwszym Festiwalem Zespołów Sweterkowych (...). Nie znajdziecie jazzu w towarzystwie kolorowych fraków ani nafosforyzowanych cylindrów, nie dadzą wam go pracowici słynni dyrygenci. (...) Natomiast w latach, w których jazz nosił na sobie odium kulturalnego miazmatu, gdy zepchnięty został do katakumb, można było usłyszeć w Krakowie, w samotnie stojącym nieopodal cmentarza domu, kilku polskich studentów z różnych miast muzykujących dla siebie i dla grona oddanych miłośników, grających szczerze, gorąco i naprawdę jazzowo. Grali na starych zdezelowanych instrumentach ubrani w zmięte koszule i naddarte swetry, ale grali z całego serca”.
Konferansjer Tyrmand zaprasza na estradę pierwszy zespół. Dziś gra grupa Andrzeja Kurylewicza.
W pawilonie panuje ścisk. Widzowie stoją pod ścianami, kucają między rzędami, leżą i siedzą pod sceną. Wolnych miejsc brak. Przed wejściem tłoczy się pięć tysięcy ludzi. Kilku milicjantów nawołuje o spokój, ale nikt ich nie słucha. Fani jazzu napierają na płot otaczający barak, mimo oporu bileterów próbują wepchnąć się do środka. Trzydziestu osobom się to udaje. Reszta się kłębi na zewnątrz. Pęka parkan, ktoś wybija szyby, pod naporem ciał wyłamują się drzwi wejściowe.
Leopold Tyrmand: „Jeśli chodzi o mnie, to nazwałem tę wielką imprezę Pierwszym Festiwalem Zespołów Sweterkowych”
Tyrmand na chwilę przerywa koncert.
Z raportu towarzysza Szczeblewskiego:
„Ob. Tyrmand, mimo (...) iż wiedział o niemożliwości natychmiastowego założenia głośników na zewnątrz pawilonu, głośno się tego domagał, doprowadzając w ten sposób do jeszcze większego wrzenia, co rozzuchwalona młodzież uczciła zbiorowym skandowaniem nazwiska Tyrmand. Wobec takiego stanu rzeczy służba porządkowa była całkowicie bezradna”.
Zygmunt Wiśniewski:
– Tam nikt nie dał rady ich powstrzymać, pchali się fanatycy, oni musieli zobaczyć koncert. Dopiero jak przyjechała dodatkowa milicja i udało się część ludzi wyrzucić z tej sali, to porobiło się blokady i nikogo więcej nie wpuszczono. Szybko zrobiliśmy megafonizację na zewnątrz, jakieś głośniki, żeby ludzie mogli posłuchać, zrobiło się lepiej, choć nadal się pchali.
Na widowni siedzi Jerzy Kościelny, konsultant muzyczny Centralnego Zarządu Imprez Estradowych Ministerstwa Kultury i Sztuki. Ma wysłuchać wszystkich koncertów i sporządzić sprawozdanie z festiwalu. Zapisuje obserwacje z koncertu zespołu Kurylewicza: „Jedyną godną uwagi postacią w tym zespole jest jego kierownik i jednocześnie pianista – Kurylewicz. (...) Nie do przyjęcia jest natomiast puzonista – Gadomski. (...) Każde solo puzonisty było dla mnie męką nie do zniesienia”.
Dzień drugi, wtorek
Rano w pobliżu sopockiego mola ratownicy zauważają cztery delfiny. Mężczyźni wsiadają do szalup ratunkowych i ruszają w pościg za zwierzętami. „Głos Wybrzeża” informuje czytelników: „Próbowali złowić żywcem jedno ze stworzeń, względnie przy pomocy prowizorycznego harpuna zrobionego z bosaka – upolować”. Delfinom jednak udaje się uciec.
W tym samym czasie w sopockim magistracie trwa narada. Miejscowe władze rozważają przerwanie festiwalu, jednak dochodzą do wniosku, że może to spowodować „nieodpowiedzialne ekscesy”. Przewodniczący prezydium MRN wzywa na spotkanie z członkami rady kilku organizatorów festiwalu, w tym Leopolda Tyrmanda. Krytykuje ich za paradę i awantury podczas koncertu. Tyrmand nie przyjmuje uwag. Mówi: „Pochód w Sopocie był dziecinną zabawką w stosunku do tego, co organizuje się w Warszawie. Ocena panów jest typowo prowincjonalna”.
Wobec takiego stanowiska organizatorzy festiwalu zostają wezwani do Wydziału Propagandy Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku. Na spotkanie jadą też przedstawiciele władz miejskich i Wojewódzkiej Rady Narodowej. Ustala się zacieśnienie współpracy z Komendą Wojewódzką Milicji Obywatelskiej, zwiększenie liczby koncertów i organizowanie ich w kilku punktach Trójmiasta równocześnie.
Jednak prawdziwego porozumienia między władzami a twórcami festiwalu nie uda się osiągnąć. Towarzysz Szczeblewski zapisze: „Organizatorzy, zaślepieni powodzeniem jazzu, nie zastosowali się do uwag i poleceń”.
*
Wieczorem, w pawilonie A, koncert gra zespół Drążek i Pięciu. Konsultant muzyczny ministerstwa: „Ciekawym podaję skład zespołu, a to w celu troskliwego omijania jego koncertów. (...) O naśladowaniu maniery śpiewaczej Armstronga przez skądinąd miłego Stanisława Otałęgę można powiedzieć, że jest szczytowym osiągnięciem błazeństwa estradowego”.
Dane mu jest też posłuchać jazzmanów z Pinokia: „Zespół warszawskiego jazz clubu wzbudzał na sali – niestety! – uczucie głębokiego zażenowania”.
*
W nocy po molu spaceruje sześciu młodych mężczyzn z Sekstetu Komedy ze swoją menedżerką. Boją się jutrzejszego występu.
„Nasz zespół uprawia wyłącznie jazz nowoczesny – powie dziennikarzowi już po festiwalu lider Sekstetu – a mianowicie bebop, cool, west coast-jazz. Wzorujemy się na zespołach Gerry Mulligana i Modern Jazz Quartet. Jesteśmy pierwszym tego rodzaju zespołem w Polsce. (...) Uprawiamy muzykę dość eksperymentalną, którą trzeba umieć słuchać”.
Inne zespoły grają zwykle tylko jazz tradycyjny, czasem tylko dorzucają do repertuaru kilka nowoczesnych utworów. A jeśli publiczność ich nie zaakceptuje? Czy nie zanudzą słuchaczy? Czy fani jazzu dobrze przyjmą wibrafon? A jeśli pomysł z Bachem nie wypali?
Jest z nimi też Jerzy Skolimowski. Na próbie zachwycił się ich grą. Obiecuje, że podczas koncertu usiądzie pod samą sceną i będzie najgłośniej klaskał. Nadają mu pseudonim Kibic.
Dzień trzeci, środa
W samo południe, w pawilonie A, rozpocznie się konferencja prasowa – zapowiadają miejscowe gazety. – Uprasza się o punktualność.
Są już jazzmani. Przychodzą dziennikarze, zjawia się też redaktor Zbigniew Zapert z „Expressu Wieczornego”. Jest i Sławomir Sierecki z „Głosu Wybrzeża”, którego artykuł – krytyczny wobec organizacji festiwalu – ukazał się rano w dzienniku. Czytelnicy przeczytali w nim, że mile zapowiadający się pochód został zeszpecony, a rozwydrzenie i chamstwo pseudomiłośników muzyki ukazały się z całą jaskrawością w czasie koncertu świetnego przecież zespołu Andrzeja Kurylewicza.
Leopold Tyrmand zabiera głos. Tekst Siereckiego nazywa przykładem schizofrenii i obskurantyzmu. Oświadcza też, że jest gotów iść przez Sopot z transparentem składającym się z czterech liter. A wybryki na koncertach jazzowych uważa za wynik tego, że „jazz był długo zabraniany i młodzież obecnie w ten sposób manifestuje swoją radość”.
Czy są pytania od dziennikarzy? Redaktor Zapert podnosi rękę. Chciałby wiedzieć, jakim prawem na festiwal zaproszono tak słabe zespoły jak choćby Pinokio. Pianista zespołu Mateusz Święcicki będzie wspominał po latach: „doszło też do awantury (...). Inżynier Adam Ferch, prezes Warszawskiego Klubu Jazzowego (...) wraz z Sosnowskim i ze mną zaprotestował przeciwko takim wartościowaniom bez uzasadnienia. Na to Zapert odpowiedział, że nie musi się tłumaczyć. Wówczas zakwestionowano kwalifikacje Zaperta”.
W „Expressie Wieczornym” ukaże się wkrótce artykuł zatytułowany _Chuligani z zespołu Pinokio_.
*
Około godziny dwudziestej na zbitą z desek i częściowo przykrytą dywanem scenę w pawilonie A wchodzi sześciu młodych mężczyzn w czarnych spodniach i bluzach z szalowymi kołnierzami. Ich stroje uszyły koleżanki pianisty ze studiów.
Plastyk staje przed wibrafonem. Za radą Zofii sczesał grzywkę na czoło jak Laurence Olivier w _Hamlecie_ i jest nieprzytomny ze strachu. Słyszał, że Leopold Tyrmand każdego, kto należy do ZMP, uważa za matoła, więc jako były zetempowiec bardzo się go boi.
Lekarz, z dopiero zapuszczoną jasną bródką, zasiada przy fortepianie. Patrzy spokojnie na swój zespół.
Zaczynają utworem _Champ_ z repertuaru Dizzy’ego Gillespiego*.
Plastyk zapamięta:
– Nogi wibrafonu to były skrzyżowane pręty, pośrodku wzmocnione śrubami. Jak się ostro grało, to śruby puszczały i instrument zaczynał osiadać. A ja z nim, coraz niżej, w końcu grałem w przysiadzie. Tak też się zdarzyło w Sopocie. A do tego stanął silnik wibrafonu. Musieliśmy przerwać.
Wezwany elektryk naprawia silnik i skręca nogi instrumentu, zespół czeka na scenie.
Leopold Tyrmand znów staje przed mikrofonem: „Raz jeszcze przepraszamy za wypadek z wibrafonem, ale gdyby państwo wiedzieli, w drodze jakich wyrzeczeń zespół go zdobył, nie byłoby dla nikogo dziwnym, że ma się prawo psuć”.
Publiczność jest wyrozumiała (z poradnika: „Nie obrzucaj organizatorów festiwalu przekleństwami w rodzaju »Cholera by ich wzięła za taki bałagan!« (...). Nie mieli przecież żadnych doświadczeń”).
Sekstet Komedy wraca do gry. Po _Love Me or Leave Me_ z repertuaru Gerry’ego Mulligana czas na _Memory of Bach_.
Tyrmand krótko: „Utwór eksperymentalny oparty na fudze Bacha”.
Grają siedem minut, bez saksofonów.
Kiedy kończą, publiczność szaleje. Są brawa, gwizdy, okrzyki, w górę lecą ubrania.
Przygotowali na ten wieczór dziesięć utworów, _Blues in the Closet_ z repertuaru Buddy’ego de Franco jest ostatni.
Plastyk: „Zaczęliśmy we właściwym tempie, a kończyliśmy niemalże w tempie czeskiej polki. Takiego daliśmy czadu! Wrzaski, fruwały marynary, brawa, wreszcie śpiew _Sto lat_”.
Jerzy Kościelny, konsultant muzyczny ministra kultury, notuje na gorąco: „Zespół ten stylowo różni się znacznie od wszystkich innych uczestników festiwalu i – mimo to – (ku mojemu zdziwieniu) został życzliwie przyjęty przez znaczną część publiczności. Na szczególne uznanie zasługuje fakt wykuwania własnego stylu”.
I to już koniec koncertu.
Zylber będzie wspominał po latach: „Przywołuję ten obraz i Krzysztofa – przyjaciela: cofnięty w głąb sceny, drobny, uśmiechnięty, trochę zażenowany, dziękował za oklaski, zdając się mówić: To nie ja – to oni”.
Uśmiechają się, choć obiecywali sobie do końca zachować powagę.
Jan Ptaszyn Wróblewski mówi:
– Ani podskoczyć, ani się uśmiechnąć, ani nic, bo to od razu by wyglądało, że robimy coś pod publiczność. Ta ówczesna poza egzystencjalistyczna była straszna.
W środę ósmego sierpnia 1956 roku, około godziny dwudziestej drugiej, ze sceny zbitej z desek schodzi sześciu młodych jazzmanów w czarnych ubraniach.
Krzysztof Komeda Trzciński – lekarz – pianista.
Jan Wróblewski – student mechanizacji rolnictwa – saksofonista barytonowy.
Jerzy Milian – plastyk – wibrafonista.
Jan Zylber – inżynier – perkusista.
Józef Stolarz – student konserwatorium – kontrabasista.
Stanisław Pludra – zawodowy muzyk, miłośnik bobrów – saksofonista altowy.
Otacza ich tłum ludzi, ściskają im dłonie, rzucają się na szyje, dziennikarze proszą o kilka słów dla czytelników.
Ktoś się przepycha. To reżyser Andrzej Munk, pracuje dla Polskiej Kroniki Filmowej:
– Chciałbym jeszcze dziś w nocy nagrać wasz _Memory of Bach_.
*
Po Sekstecie na scenę wyjdą Melomani. Największa gwiazda polskiego jazzu.
Zdaniem Kościelnego będą nudni: „Pewien złośliwy muzyk (...) zaproponował przechrzczenie ich nazwy na Megalomani. Jest to bowiem zespół z primadonną, której imię i nazwisko brzmi Jerzy Matuszkiewicz”.
*
Film się zachowa, czarno-biały, niewyraźny, minuta i pięćdziesiąt pięć sekund. Kamera najeżdża na pianistę, szczupłego blondyna w czarnej bluzie i w okularach z przezroczystymi oprawkami, który zapala papierosa i gasi zapałkę machnięciem prawej dłoni. Spikerka, tonem chłodnym i beznamiętnym, zapowiada: „Komeda, Krzysztof Trzciński. Twórca jednego z najbardziej interesujących zespołów jazzowych w Polsce. Słuchać będziemy kompozycji opartej na temacie Jana Sebastiana Bacha”. Pianista zawiesza dłonie nad klawiaturą i zaczyna grać.
Nagrywają w nocy, w pawilonie A. Komeda, Stolarz, Zylber i Milian. Najpierw cały utwór. Potem powtórki i zbliżenia.
– Panowie, musicie grać tak samo jak za pierwszym razem, pod playback! – woła Andrzej Munk.
Panowie się śmieją. Przecież to jest jazz, tu się nigdy nie gra dwa razy tak samo. Reżyser jest nieugięty, więc czasem na filmie będzie widać, jak muzycy nie trafiają w instrumenty w odpowiednim momencie.
Jerzy Milian w oczekiwaniu na swoją kolej zasypia pod wibrafonem. „Obudzono mnie taktownie, kiedy przyszła właściwa pora – opowie po latach. – Potem na ekranie zobaczyłem zamiast swojej twarzy raczej maskę pośmiertną, cały natomiast filmik odebrałem jako sylwestra w kostnicy, bo rytmy były żwawe, ale grane przez bardzo smutnych i ubranych na czarno panów w kłębach dymu”.
Dzień nie wiadomo który
Pianista Krzysztof trzyma za rękę menedżerkę Zofię. Jedzą razem lody Mewa, spacerują po molu, rozmawiają, piją tanie wino.
Komeda poznaje syna Zofii, czteroletniego Tomka. Chłopiec przyjechał do Sopotu z babcią Barbarą Tittenbrun, która go wychowuje.
Pianista pyta menedżerkę:
– A gdybym tak poprosił panią Barbarę o twoją rękę?
Tak to przynajmniej zapamięta Zofia.
Dzień czwarty, czwartek
Londyńczycy z zespołu The Dave Burman Jazz Group lecą do Warszawy z przesiadką w Holandii. Do Gdańska zabiera ich dakota, samolot transportowy z czasów drugiej wojny światowej. Towarzyszy im Audrey, żona Dave’a. Pobrali się tuż przed wyjazdem do Polski.
Zofia Lach z synem Tomkiem. Sopot, 1956
„Głos Wybrzeża” informuje: „Na lotnisku w Gdańsku zgotowano gościom serdeczne powitanie. Gdy członkowie zespołu zstępowali po schodkach samolotu, zespół Wicharego zrobił Dave Burmanowi i jego małżonce miłą niespodziankę. Odegrano marsza weselnego Mendelssohna”.
Grupa składa się z przypadkowych muzyków, bo niemal wszyscy członkowie oryginalnego składu odmówili wyjazdu do komunistycznego kraju. Niektórym też nie pozwolono. Gitarzyście, projektantowi samolotów, zabronił pracodawca, De Havilland Aircraft Company. Basiście, wykładowcy akademickiemu – jego uczelnia. Pianista, kierowca autobusu, nie dostał urlopu. Puzonista, dziennikarz relacjonujący psie wyścigi w gazecie „The Greyhound Owner”, zasłonił się nawałem pracy w sezonie letnim.
Dave Burman wspomina:
– Wiele razy miałem telefony z naszego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, żebym się powstrzymał od wyjazdu. Pytano, czy zdaję sobie sprawę z tego, co robię. Ostatecznie, już na lotnisku, musiałem podpisać dokument, że w razie kłopotu nie będę prosił o pomoc ambasady brytyjskiej oraz że mam świadomość ryzyka.
*
Dziś w pawilonie A grają Grzewiński i Kamil Hála.
Konsultant Jerzy Kościelny o liderze zespołu polskiego: „W festiwalu brał udział w charakterze puzonisty. Grę na tym uroczym instrumencie pominę jednak milczeniem”.
O Czechach: „Najwyższy poziom techniki zespołowej. Przykry zawód słuchaczom sprawiła refrenistka, której produkcje nie miały z jazzem nic wspólnego”.
Dzień piąty, piątek
Prasa zawiadamia: Zespół Gruenspana i Dave’a Burmana zamiast w pawilonie A zagra koncert w Hali Sportowej Stoczni Gdańskiej. W sprzedaży są dodatkowe bilety.
Wieczorne jam session odbędzie się w sopockiej Operze Leśnej. W razie deszczu zostanie przeniesione do hali stoczniowej. Zostaną podstawione autobusy.
Kościelny o Gruenspanie: „Jeśli chodzi o zespół, to poza pianistą Gruenspanem oraz perkusistą Cupakiem nie uważam wymienienia pozostałych członków za możliwe”.
Dave Burman i jego zespół też nie robią na wysłanniku ministerstwa większego wrażenia. Wprawdzie muzycy opanowali instrumenty w stopniu dobrym, ale zdaniem Kościelnego soliści improwizują ubogo. „To nie jazz-group tylko jazz-grób”.
*
Redaktorowi Zapertowi koncert Anglików może i się podoba, za to zachowanie widzów nie:
„Podczas występów zespołu londyńskiego w Hali Sportowej Stoczni Gdańskiej słyszę ryki, wrzaski, gwizdy. Rozzuchwaleni awanturnicy zdzierają z dziewcząt części garderoby i rzucają je pod sufit. (...) Ten sam obrazek obserwuję podczas jam session w Operze Leśnej (...). W imieniu opinii publicznej domagamy się: wyciągnięcia surowych konsekwencji wobec niefrasobliwych organizatorów tej ponurej afery. (...) Zabronienia na przyszłość organizowania imprez masowych przez tak nieodpowiedzialnych ludzi. Afera sopocka winna znaleźć swój epilog w prokuraturze”.
Tadeusz Wasilewski z Centralnego Zarządu Imprez Estradowych ma dosyć dziennikarza „Expressu Wieczornego”. Szykuje pismo z odpowiedzią na zarzuty Zaperta. Zauważa: „Przebieg festiwalu oceniła obiektywnie niemal cała prasa polska, zwracając wprawdzie uwagę na niedociągnięcia (...), ale nie wyolbrzymiając i nie zmieniając przebiegu wydarzeń”.
Autor innego, nie podpisanego raportu dla Ministerstwa Kultury dodaje:
„Ob. Zapert nie obdarza sympatią swojego dziennikarskiego kolegę ob. Tyrmanda. Dlaczego jednak do tych osobistych porachunków wykorzystuje pismo i jako tarczy używa opinii publicznej. Na odwadze mu widać nie zbywa. Z prawdą i rzetelnością jest on w kolizji. W sumie człowiek nieodpowiedzialny, który za wprowadzenie w błąd opinii publicznej powinien ponieść karę”.
Dzień szósty, sobota
Wieczorem, w Operze Leśnej, koncert All Stars. Grają wszystkie zespoły, także londyńczycy. W wywiadzie udzielonym dziennikarzowi czasopisma „Jazz” powiedzą: technika grających Polaków jest dość dobra; ale niewyrobiona publiczność reaguje zbyt żywo na popisy solistów i nieprawidłowo klaszcze w rytm utworów; perkusistów macie średniej miary; szkoda, że nie możecie słuchać orkiestr jazzowych światowej sławy, „to pozwoliłoby na wchłonięcie nowszych prądów muzycznych, bo (...) wasze orkiestry przypominają nam lata trzydzieste. A zbliżamy się przecież do lat sześćdziesiątych”. I dlaczego nikt nie tańczy?!
Dzień siódmy, ostatni, niedziela
Z początku nic nie zapowiada awantury. Trwają ostatnie przygotowania do wyborów miss Sopotu na molu, które mają się rozpocząć o godzinie dwunastej trzydzieści. Jest to pierwszy oficjalny konkurs piękności w powojennej Polsce. Festyn nazwano _Jazz i uroda_.
Technicy ustawiają estradę, po której będą się przechadzać panie. Wybory uświetni występ zespołu Grzewińskiego.
W muszli koncertowej na molu od rana grają Pinokio i Melomani. Inni jazzmani też zagrają, około godziny dziewiętnastej wystąpi Sekstet Komedy. Wieczorem ma się odbyć zabawa taneczna. Gdańskie Zakłady Gastronomiczne przygotowują wystawę garmażeryjno-cukierniczą z możliwością konsumpcji.
Publiczność, głównie mężczyźni, schodzi się powoli. Bilet wstępu kosztuje pięć złotych, młodzież i wojskowi w służbie czynnej płacą tylko trzy złote.
W biurze festiwalowym gromadzą się już pretendentki do tytułu najpiękniejszej. „Rewia odbędzie się w kostiumach kąpielowych” – zapowiada „Dziennik Bałtycki”.
Tłum gęstnieje. Milicja nie wpuszcza widzów na drewnianą część mola, ale bilety są wciąż sprzedawane. Napływający bez przerwy ludzie nie mają już gdzie się wcisnąć, obsiadają barierki, biorą się na barana.
Około dwunastej zespół Grzewińskiego próbuje się przebić z instrumentami w stronę estrady, żeby zacząć granie. To jednak niemożliwe. Ludzie ich nie przepuszczają.
Organizatorzy postanawiają więc puścić muzykę z głośników – leci _Mackie Majcher_. Tymczasem Franciszek Walicki, dziennikarz „Głosu Wybrzeża” i współorganizator festiwalu, zaprasza na scenę kandydatki. Reporterka „Głosu” notuje: „Gwizdy, krzyki, niewybredne epitety pod adresem kandydatek na Miss, obrzucanie spikera płonącymi zapałkami, podnoszenie do góry samochodu Kroniki Filmowej (...). Prym w tej zabawie wodzili szczególnie młodzieńcy w wieku przedpoborowym, piętnasto-, siedemnastolatki”.
I wtedy, pod naporem ciał, pęka estrada.
Dziennikarz Polskiego Radia nadaje z mola: są ranni i poturbowani (nie okaże się to prawdą, pogotowie odnotuje tylko jeden przypadek zwichnięcia nogi).
Anonimowy raport dla ministerstwa: „Nie wiem, kto zadecydował, aby puszczać to na antenę Polskiego Radia, ale chyba jakiś nieodpowiedzialny, a żądny sensacji smarkacz”.
Franciszek Walicki naradza się z Jerzym Kosińskim. Wskutek zawalenia się sceny postanawiają przenieść konkurs piękności na dach jednego w pawilonów na molo.
Zbigniew Zapert widzi tratujących się ludzi.
Z raportu: „Obywatel Zapert wypisuje głupstwa, że tratowano ludzi. Nie przeczę, może i tratowano, ale przy schodkach prowadzących na dach. Jest to już wewnętrzna sprawa dziennikarzy, którzy tłoczyli się przy tych schodach jak niezdyscyplinowana młodzież”.
Erich Lessing, austriacki fotograf, robi zdjęcia kobietom, które z pomocą milicjantów wspinają się po drabinie na dach budynku w strojach kąpielowych i płaszczach, boso i w butach. Panie rozbierają się i każda z przypisanym sobie numerem wędruje po krawędzi dachu.
Zwycięża Elżbieta Sosińska, dziewiętnastoletnia studentka szkoły teatralnej we Wrocławiu. Podczas minuty dla fotoreporterów, którzy także wspięli się po drabinie, pozuje w płaszczu przeciwdeszczowym.
*
Miasto pustoszeje.
Muzycy Sekstetu Komedy opuszczają Sopot z pamiątkowym cynowym pucharem, na którym wygrawerowano napis „Jazz-festiwal, Sopot 1956”.
Organizatorów imprezy wzywa się przed oblicze władzy. Ktoś musi ponieść karę za bałagan kilku ostatnich dni.
_Sopot, 6–12 sierpień, Jazz_, „Przekrój”, 22 lipca 1956, nr 589.
Podaję za: Marcin Kołodziejczyk, _Cały ten zgiełk_, „Polityka”, 4 listopada 2009.
Przedwojenny gdańszczanin, syn rozstrzelanego przez Niemców obrońcy Poczty Polskiej.
_Sopot, 6–12 sierpień, Jazz_, _op. cit_.
Dziś ta trasa przebiegałaby ulicami: Grunwaldzką – 3 Maja – Niepodległości – Bohaterów Monte Cassino.
Archiwum Akt Nowych w Warszawie, Ministerstwo Kultury i Sztuki, Centralny Zarząd Imprez Estradowych, 1956, 2/366/0/8.5/VIII 23.
Cyt. za: Leopold Tyrmand, _Pierwszy Festiwal Zespołów Sweterkowych_, „Jazz Forum” 2006, nr 7–8.
Archiwum Akt Nowych w Warszawie, Ministerstwo Kultury i Sztuki, Centralny Zarząd Imprez Estradowych, 1956, 2/366/0/8.5/VIII 23.
_Ibidem._
_Ibidem._
_Ibidem_.
_Ibidem._
_Ibidem._
_Przy pół czarnej. Z K. Trzcińskim o jazzie_, „Express Poznański”, 23 sierpnia 1956.
_Wspomnienia weteranów_, „Jazz Forum” 1981, nr 72, s. 29.
Wypowiedzi Leopolda Tyrmanda pochodzą z nagrań dokonywanych podczas I Ogólnopolskiego Festiwalu Muzyki Jazzowej w 1956 roku.
Danuta Lubina-Cipińska, _Nie tylko jazz... Biesiady z Jerzym Milianem_, Katowice 1997, s. 45.
Archiwum Akt Nowych w Warszawie, Ministerstwo Kultury i Sztuki, Centralny Zarząd Imprez Estradowych, 1956, 2/366/0/8.5/VIII 23.
Cyt. za: Marek A. Karewicz, Dionizy Piątkowski, _Czas Komedy_, Poznań 2013, s. 104.
Archiwum Akt Nowych w Warszawie, Ministerstwo Kultury i Sztuki, Centralny Zarząd Imprez Estradowych, 1956, 2/366/0/8.5/VIII 23.
Danuta Lubina-Cipińska, _Nie tylko jazz.._., _op. cit_., s. 48, 49.
„Głos Wybrzeża”, 10 sierpnia 1956.
Archiwum Akt Nowych w Warszawie, Ministerstwo Kultury i Sztuki, Centralny Zarząd Imprez Estradowych, 1956, 2/366/0/8.5/VIII 23.
_Ibidem._
_Ibidem._
_Ibidem._
Cyt. za: Krystian Brodacki, _Historia jazzu w Polsce_, Kraków 2010, s. 178.
Archiwum Akt Nowych w Warszawie, Ministerstwo Kultury i Sztuki, Centralny Zarząd Imprez Estradowych, 1956, 2/366/0/8.5/VIII 23.
_Ibidem._
_Spotkanie festiwalowe. Anglicy dobrze i źle o naszych zespołach_, „Jazz” 1956, nr 3.
_Uwagi o sopockim festynie_, „Głos Wybrzeża”, 17 sierpnia 1956.
Archiwum Akt Nowych w Warszawie, Ministerstwo Kultury i Sztuki, Centralny Zarząd Imprez Estradowych, 1956, 2/366/0/8.5/VIII 23.
_Ibidem._
* Jeden z polskich jazzmanów zwrócił mi uwagę, że muzycy z pokolenia Krzysztofa Komedy nie odmieniali imion wykonawców zagranicznych. On i jego koledzy powiedzieliby więc „Dizzy Gillespiego”, „Louis Armstronga”, „Miles Davisa”.TRZYDZIEŚCI OSIEM
------------------------------------------------------------------------
Czaszka porucznika
Na stu fortepianach rozstawionych w poznańskim Pałacu Targowym zwiedzający grają popularne melodie. Najczęściej: _Tomasz, skąd ty to masz?_ i _Przysięgnij mi, że jeszcze powrócisz_. Felietonista „Dziennika Poznańskiego” zauważa, że najładniej i najsmętniej gra pianino pomalowane na seledynowo. Żałuje, że nie jest jeszcze w różowe kropki.
Krem Cazimi Metamorphoza radykalnie usuwa piegi, wągry, zmarszczki i inne wady cery.
Panu Walentemu Michalakowi skradziono rower męski marki Glorja – wartość 200 zł.
W poznańskiej kamienicy na ulicy Rzeczypospolitej 4 rodzi się Krzysztof Andrzej, syn Zenobii i Mieczysława Trzcińskich.
Wskutek upadku z konia porucznikowi 15. Pułku Ułanów Damjanowi Samsonowi Karczewskiemu pękła czaszka.
Jest 27 kwietnia 1931 roku. Poniedziałek. Pochmurno.
Rodzice
Są zamożni.
Niania do dzieci. Ogrodnik do roślin. Kucharka do obiadów.
Mieczysław Trzciński jest urzędnikiem w Banku Polskim w Poznaniu, w Alejach Marcinkowskiego 12.
Z czasem awansuje i z niedużego mieszkania na ulicy Rzeczypospolitej, gdzie urodził się Krzysztof, przeniesie rodzinę do wynajętej modernistycznej willi na ulicy Lubeckiego 10, w elitarnej willowej dzielnicy Grunwald. Tuż przed wojną zamieszkają w centrum miasta, w służbowym mieszkaniu na drugim piętrze kamienicy na ulicy Działowej.
W Wigilię jadają zupę grzybową z suszonymi owocami (gruszki i śliwki, jabłka, bez śmietany, trochę masła i cebulki). W Wielkanoc żurek zabielany. Ale wpierw dzielą się jajkiem.
Zimą jeżdżą na narty. Latem nad morze.
Czytają dużo książek, bywają w teatrach, w kinie i na koncertach, chodzą do kawiarni.
Jeżdżą na pikniki za miasto. Wtedy rozkładają koc, tato bez marynarki podwija rękawy koszuli i kładzie się obok mamy w letniej sukience. Dzieci sadzają między sobą. Pozują do zdjęcia – Zenobia, Mieczysław i córka Irena są uśmiechnięci. Czteroletni Krzysztof patrzy w skupieniu.
Żadnych nakazów i zakazów. Zamiast tego niejasne poczucie winy. W domu Trzcińskich mówi się: „Nam by się nie podobało, gdybyś tak postąpił”, „Jakbyś tak zrobiła, to mnie by było przykro”. Można wtedy pocałować matkę w rękę i zgodzić się z nią.
Mieczysław i Zenobia nie rozmawiają z dziećmi o pieniądzach (Irena dopiero po ślubie pozna ich wartość), nie poruszają przy nich trudnych tematów, nie podnoszą na siebie głosu, są dla siebie uprzejmi. W dni powszednie dzieci jadają przy osobnym stole.
Żony urzędników bankowych nie powinny pracować. Zenobia więc nie pracuje. Oficjalnie. Nieoficjalnie jest właścicielką sklepu z włóczkami, zarejestrowanego na jej brata Rolanda. Przy sklepie działa szkółka, w której klientki, przy kawie, uczą się robić na drutach.
Po co jej ten sklep? Z nudy czy dla zarobku?
Krystyna Zasada (rocznik 1930), córka chrzestna Zenobii, sądzi, że z obu powodów.
– Ciocia lubiła dobrze żyć, była przy tym przedsiębiorcza – mówi.
Krzysztof Trzciński z rodzicami i siostrą Ireną. Częstochowa, lata czterdzieste
A co na to wuj Mieczysław? Nie wie. Nie wtajemniczano dzieci w takie sprawy. Ale wydaje się jej, że nic nie mówił.
– Wujek był raczej, proszę pani, pod kierunkiem cioci. Ona decydowała właściwie o wszystkim.
Zenobia
Dla syna będzie najważniejsza. Przynajmniej do chwili kiedy pozna on Zofię Lach. Ale nawet długo potem, w październiku 1968 roku, wyśle do niej z okazji imienin telegram z Los Angeles: „Kochanej mamusi sto lat życzy kochający Krzysztof”.
O niej mało.
Przychodzi na świat w Częstochowie w 1908 roku.
Ma ojca Kazimierza Nałęcz-Gębickiego. A właściwie prawie go nie ma, bo umarł na gruźlicę. Był oficerem armii carskiej.
Ma matkę Władysławę, córkę zamożnego mieszczanina, który z powodu nieudanych interesów utracił kamienice w mieście i grunty na tyłach Jasnej Góry. „Znamy takiego jednego mądrego, który cały majątek zamienił na siedem bochenków chleba” – będą go wspominać w rodzinie.
Ma dwie siostry. I dwóch braci. Są utalentowani muzycznie.
Zenobia, czwarta z rodzeństwa, czyta nuty, gra na pianinie, najchętniej piosenki wodewilowe. Ale nie śpiewa publicznie, nawet wśród bliskich. Nawet kolęd w Wigilię. Unika krępujących sytuacji. Kiedy siostra Halina prosi ją, żeby została matką chrzestną jej córki Krystyny, zgadza się, ale nie trzyma dziecka przed ołtarzem osobiście. Jest wtedy w ciąży z Krzysztofem i nie chce stać z dużym brzuchem przed tłumem ludzi. Prosi więc kogoś o zastępstwo.
Przed ślubem pracuje krótko jako sekretarka w gabinecie lekarskim.
Czesze się gładko, z przedziałkiem, nosi się elegancko, figurę ma pełną, na zdjęciach uśmiechnięta. Ciemnowłosa, śniada. Urodę odziedziczy po niej córka.
Mieczysław
O nim jeszcze mniej.
Starszy od Zenobii o czternaście lat.
Pochodzi ze wsi Mierzyn, w Łódzkiem, z rodziny robotniczej.
Kim są jego rodzice? Nikt nie zapamięta.
Ma siostrę i brata o imieniu Hilary.
Gimnazjum kończy w Częstochowie, podobnie jak kursy handlowe.
Znajomi wołają na niego Dłutko (bo ojciec stolarz?). Potrafi grać na skrzypcach.
Robi karierę urzędniczą w Piotrkowie Trybunalskim – wpierw w Komisji Aprowizacyjnej, potem w Polskiej Krajowej Kasie Pożyczkowej, a w końcu w Banku Polskim Spółce Akcyjnej.
Zenobię poznaje przez brata swojego przyjaciela z Częstochowy, który zabiega właśnie o uczucie jej siostry Haliny.
Mieczysław Trzciński zakochuje się w Zenie. A Zena w nim.
I jest to podobno prawdziwa miłość.
Biorą ślub w czerwcu 1930 roku i wyjeżdżają do Poznania.
Na zdjęciach Mieczysław wygląda poczciwie. Ma dobre oczy, nieśmiały uśmiech i dołeczek w brodzie. Syn będzie miał taki sam. Niestety, biało-czarne fotografie nie przekazują, czy rudawy kolor włosów syn odziedziczy także po nim.
Krzysztof z Ireną. Poznań, 1935
Irena
Młodsza o dwa lata od brata.
„Mama kochała Krzysztofa bardziej niż mnie” – powie w przyszłości do kamery.
Konserwatorium
W domu Trzcińskich stoi fortepian marki Blüthner. Zenobia uczy swoje dzieci grać. Krzysztof zaczyna w wieku czterech lat. Matka zauważa, że syn z chęcią siada przy instrumencie. „Pamiętam, z jakim mozołem i ukradkiem ćwiczył _Sto lat_, by zagrać mi to na imieniny. To było ujmujące, ale i szokujące” – powie po latach Zenobia.
I będzie to jej jedyna publiczna wypowiedź o dzieciństwie syna.
„W swoich pierwszych marzeniach widziałem się w roli sławnego wirtuoza” – będzie wspominał Komeda.
I będzie to jego jedyna publiczna wypowiedź o swoim dzieciństwie.
Krystyna zapamięta, że Krzysztof potrafił zagrać każdą piosenkę kapeli ulicznych.
– Stał na balkonie, usłyszał, siadał do pianina i od razu grał – opowiada.
Rok przed wybuchem wojny chłopiec zdaje egzaminy do Państwowego Konserwatorium Muzycznego w Poznaniu. Znajdują u niego słuch absolutny. Ma osiem lat i według wspomnień rodzinnych zostaje najmłodszym studentem uczelni. Jest już wtedy uczniem pierwszej klasy szkoły powszechnej.
Nie zachowały się dokumenty związane z przyjęciem Krzysztofa do szkoły muzycznej, przepadł indeks, w którym widniało zdjęcie chłopca i jego kulfoniasty podpis. Archiwum Akademii Muzycznej w Poznaniu, spadkobiercy konserwatorium, zawiadamia mnie, że w czasie wojny zaginęła wszelka dokumentacja związana z działalnością uczelni przed 1939 rokiem.
Państwowe Konserwatorium Muzyczne proponowało trzy etapy kształcenia. Krzysztof Trzciński zapewne zdał egzamin do dwuletniej szkoły wstępnej. Po jej zakończeniu miałby prawo do nauki w liceum (cztery lata) i akademii (trzy lata).
Niektóre informacje o metodach wychowawczych w domu Trzcińskich pochodzą z: Emilia Batura, _Komeda. Księżycowy chłopiec_, Poznań 2010, s. 18.
Informację o wykształceniu podaję za: Krzysztof Balkiewicz, _Krzysztof Komeda. Moja słodka europejska ojczyzna_, Łódź 2013, s. 54.
_Ibidem_.
Cytat pochodzi z filmu Claudii Buthenhoff-Duffy, _Krzysztof Komeda. Muzyczne ścieżki życia_, Finlandia, Niemcy, Polska, Szwajcaria, 2009.
Marek A. Karewicz, Dionizy Piątkowski, _Czas Komedy_, Poznań 2013, s. 83.
Jerzy Radliński, _Obywatel jazz_, Kraków 1967, s. 181.DWADZIEŚCIA TRZY
------------------------------------------------------------------------
Pianino
Będzie odtąd już zawsze należało do Krzysztofa.
Zabierze je do Ostrowa.
Stamtąd do Poznania.
Przywlecze ze sobą do Warszawy.
Dopiero do Hollywood pojedzie bez niego – w Los Angeles studio filmowe zapewni mu mały fortepian zwany _baby_.
Brązowe, lekki błysk, białe klawisze pokryte kością słoniową, czarne z mahoniu. Proste, bez ozdób, wyprodukowane niedługo przed wojną. Pochodzi z fabryki pianin i fortepianów Eduarda Seilera w Liegnitz (od niedawna Legnicy). Pierwszy, niemiecki właściciel kupił je w sklepie Carla Mingego w Waldenburgu (Töpferstraße 6). Dla reklamy pan Minge umieścił nad klawiszami miedzianą tabliczkę ze swoim nazwiskiem i nazwą sklepu.
Jak Trzcińscy zdobyli pianino dla syna?
Może czekało w służbowym mieszkaniu, wraz z resztą mebli, na trzecim piętrze kamienicy na ulicy Słowackiego 23a? W tym samym budynku dwa niższe piętra i parter zajmuje Narodowy Bank Polski (do niedawna Dom Bankowy Eichhorn & CO).
Może kupili je od szabrownika?
A może legalnie, w państwowym magazynie, gdzie składuje się poniemieckie instrumenty potrzebne nowej Polsce? Trzeba tylko pójść i udowodnić, że ktoś z rodziny potrafi grać na instrumencie. Z tym raczej nie ma problemu w domu Mieczysława Trzcińskiego, nowego dyrektora banku w Wałbrzychu, mieście, które jeszcze niedawno nazywało się Waldenburg.
Napad
Trzcińscy będą tu tylko przez chwilę. Przyjadą latem 1946. Na Dolnym Śląsku zostaną rok, najwyżej półtora.
Podoba im się miasto? Jest ładne.
Prawie nie zniszczone, bo taka jest wola Armii Radzieckiej.
Prawie całe do wzięcia. Widelce i noże leżą w szufladach restauracyjnych kredensów, kawiarniane stoliki i krzesła można wystawiać w słoneczny dzień na ulice, nożyczki i grzebienie czekają przy lustrach ocalałych zakładów fryzjerskich. Bez przerwy działają kopalnie.
Ale nie ma tu rodziny, sióstr, braci, mamy, kuzynów.
Jest za to garnizon z piętnastoma tysiącami żołnierzy radzieckich. Są też Niemcy. Wciąż ich więcej niż Polaków. W styczniu 1946 roku mieszkańców dawnego Waldenburga jest sto siedemnaście tysięcy, nowych wałbrzyszan niecałe dwadzieścia pięć tysięcy.
Przez miasto przewalają się osadnicy, przesiedleńcy i reemigranci z Francji. Szabrownicy wciąż są czynni. Zorganizowane grupy bandytów napadają na śląskie pociągi, sklepy i urzędy. Nocami słychać strzały.
Wczesnym popołudniem 6 listopada 1946 roku do banku na ulicy Słowackiego 23a wchodzi czterech mężczyzn. Mają przy sobie trzy pistolety, obezwładnionemu strażnikowi zabierają niemiecki pistolet maszynowy. Żądają pieniędzy. Komuś z pracowników udaje się uciec i zawiadomić milicję. Wojsko radzieckie przybywa na pomoc, żołnierze blokują ulicę. Wywiązuje się walka, strzały padają także w budynku.
Irena i Krzysztof są wtedy w domu, słyszą strzelaninę. Chłopiec upada na podłogę i krzyczy głośno ze strachu.
Co to jest jazz?
W czasopiśmie „Ruch Muzyczny” (październik 1946) Leopold Tyrmand, dziennikarz i znawca jazzu, tłumaczy: „Z definicji naszej wynika jedna rzecz niezbita i dla jazzu zasadnicza: muzyka jazzowa oparta jest na improwizacji, powiedziałbym nawet: jest sama improwizacją”.
Podaję za: http://blog.e-knapczyk.pl/walbrzych-i-okolice-historia-miasta-na-tle-historii-dolnego-slaska/rozdzial-ix-1945-1989/, dostęp: 24 maja 2017.
Informacje o napadzie na bank zaczerpnęłam z: Ryszard Bełdzikowski, _Z problematyki stanu bezpieczeństwa społecznego_, „Kronika Wałbrzyska” 1996, s. 78; Artur Szałkowski, _Krzysztof Komeda w Wałbrzychu_, http://walbrzych.naszemiasto.pl/artykul/krzysztof-komeda-w-walbrzychu,1081791, artgal,t,id,tm.html, dostęp: 31 maja 2017.