- W empik go
Komedia ludzka IV - ebook
Komedia ludzka IV - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 628 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
panu achillesowi devéria
z serdeczną prośbą o pamięć
de balzac
Jeżeli Francuzi w tym samym stopniu nie lubią podróży, w jakim Anglicy je lubią, może i ci, i ci mają słuszność. Wszędzie znajdzie się coś lepszego niż Anglia, gdy niezmiernie trudno jest z dala od Francji odnaleźć urok Francji. Inne kraje mają wspaniałe krajobrazy, mają może więcej komfortu, niż się go znajduje we Francji, która najwolniej robi postępy w tej mierze. Inne kraje olśniewają niekiedy wspaniałością, wielkością, oszałamiają zbytkiem; nie brak im wdzięku ani szlachetności, ale życie duchowe, żywość myśli, dar rozmowy i a t t y c y z m tak pospolity w Paryżu, ale owo szybkie zrozumienie tego, co się myśli, a czego się nie mówi, geniusz domyślników będący połową francuskiego języka – tego nie spotka się nigdzie. Toteż Francuz, którego żart tak mało już znajduje zrozumienia, usycha na obczyźnie niby przeszczepione drzewo. Emigracja, jeśli chodzi o nasz naród, jest nonsensem. Wielu Francuzów, z tych, o których tutaj mowa, przyznaje, iż z rozkoszą ujrzeli celników na granicy kraju rodzinnego, co może się wydać najprzesadniejszą hiperbolą patriotyzmu.
Ten mały wstęp ma na celu przypomnieć Francuzom, którzy podróżowali, ową rozkosz, jakiej doznali, kiedy czasami zdarzyło się im odnaleźć całą ojczyznę, istną oazę w salonie jakiegoś dyplomaty – przyjemność, którą niełatwo zrozumieją ci, co nigdy nie opuszczali asfaltu Boulevard des Italiens i dla których lewy brzeg Sekwany nie jest już Paryżem. Odnaleźć Paryż! Czy wy wiecie, co to jest, o paryżanie!? To znaczy odnaleźć – nie kuchnię z Rocher – de-Cancale, przysmaki, jakie Borel ma dla smakoszów znawców, bo ta kuchnia istnieje tylko przy ulicy de Montorgueil – ale podanie, które ją przypomina! To znaczy odnaleźć francuskie wina, które są mitem poza Francją; są tak rzadkie, jak kobieta, o której tu będzie mowa!
To znaczy odnaleźć nie modny koncept – bo koncept ulatnia się między Paryżem a granicą – ale to inteligentne, dowcipne, krytyczne środowisko, w którym żyją Francuzi, od poety do robotnika, od księżnej do ulicznika.
W roku 1836, w czasie pobytu sardyńskiego dworu w Genui, dwaj paryżanie, mniej lub więcej sławni, mogli jeszcze mniemać, że są w Paryżu znalazłszy się w pałacu wynajętym przez francuskiego generalnego konsula na wzgórzu, na ostatniej falistości Apeninów między bramą Św. Tomasza a ową słynną latarnią, która w keepsakes zdobi wszystkie widoki Genui. Pałac ten jest to jedna z owych wspaniałych will, w których szlachta genueńska topiła miliony w czasach potęgi tej arystokratycznej republiki. Jeżeli gdzie zmierzch jest piękny, to z pewnością w Genui, kiedy deszcz padał tak, jak tam umie padać, strumieniami, przez całe rano, kiedy lazur morza idzie o lepsze z lazurem nieba, kiedy cisza panuje na wybrzeżu i w gaju okalającym willę, w marmurach, z których ust woda spływa tajemniczo, kiedy gwiazdy błyszczą, kiedy fale Śródziemnego Morza idą jedna za drugą niby wyznania kobiety, której wyrywasz je słowo po słowie. Powiedzmy wręcz: ta chwila, w której balsamiczne powietrze wypełnia wonią płuca i marzenia, kiedy rozkosz, widzialna i ruchliwa jak atmosfera, ogarnia cię na fotelu, wówczas gdy z łyżeczką w ręce smakujesz lody albo sorbety, mając miasto u swoich stóp, piękne kobiety przed sobą – te godziny a la Boccaccio zdarzają się tylko we Włoszech i nad brzegiem Śródziemnego Morza.
Wyobraźcie sobie u stołu: margrabiego di Negro, gościnnego przyjaciela wszelkiego talentu w podróży, i margrabiego Damaso Pareto, dwóch Francuzów przebranych za genueńczyków, generalnego konsula w otoczeniu żony pięknej jak Madonna i dwojga dzieci milczących, ponieważ zmorzył je sen, ambasadora Francji i jego żonę, pierwszego sekretarza ambasady, który sądzi, że jest przeżyty i złośliwy, wreszcie dwóch paryżan, na których pożegnanie wydano ten wspaniały obiad, a będziecie mieli obraz, jaki przedstawiała terasa willi w połowie maja. Nad obrazem tym dominowała jedna osoba, sławna kobieta, na której skupiały się od czasu do czasu spojrzenia, heroina tej improwizowanej fety. Jeden z Francuzów to był słynny pejzażysta Leon de Lora, drugi – słynny krytyk Klaudiusz Vignon. Obaj towarzyszyli tej kobiecie, jednej z najgłośniejszych reprezentantek płci pięknej w obecnej dobie, pannie des Touchés, znanej w literaturze pod mianem Kamila Maupin. Panna des Touchés wybrała się do Florencji w jakimś interesie. Wiedziona ową uroczą dobrocią, która ją cechuje, zabrała z sobą Leona de Lora, aby mu pokazać Włochy, i dotarła aż do Rzymu, aby mu pokazać Campagna Romana. Przybywszy przez Simplon, wracała przez Corniche do Marsylii. Zatrzymała się, wciąż dla pejzażysty, w Genui. Oczywiście generalny konsul chciał przed przybyciem dworu godnie przywitać w Genui osobę, którą majątek, nazwisko i pozycja wyróżniają nie mniej niż talent. Panna des Touchés, która znała Genuę do najmniejszej kapliczki, zostawiła pejzażystę opiece dyplomaty oraz dwóch genueńskich margrabiów, oszczędzając swój czas dla siebie. Mimo że ambasador był bardzo wytwornym pisarzem, sławna kobieta wymówiła się od jego uprzejmości, lękając się tego, co Anglicy nazywają exhibition, ale schowała pazurki samoobrony, skoro wspomniano o pożegnalnym dniu w willi konsula. Leon de Lora zwrócił uwagę towarzyszce, że jej obecność jest jedynym sposobem podziękowania ambasadorowi i jego żonie, dwom genueńskim margrabiom, konsulowi i jego małżonce. Za czym panna des Touchés uczyniła ofiarę z jednego z owych dni zupełnej swobody, niełatwych do uszczknięcia w Paryżu tym, na których oczy świata są zwrócone.
A teraz, skorośmy objaśnili to zebranie, łatwo pojąć, że wszelka etykieta była zeń wygnana, zarówno jak i wiele kobiet, i to z najznamienitszych, ciekawych sprawdzić, czy męskość talentu Kamila Maupin nie szkodzi wdziękowi ładnej kobiety, czy, jednym słowem, spodenki wzięły górę nad spódnicą. Od obiadu aż do dziewiątej – do chwili, gdy podano lekką wieczerzę – o ile rozmowa była na przemian wesoła i poważna, wciąż ożywiona konceptami Leona de Lora, mającego sławę jednego z najdowcipniejszych ludzi w Paryżu, to – przez dobry smak, który nie zdziwi nikogo w takim zespole – niewiele było mowy o literaturze; ale wreszcie motyli kaprys francuskiej werwy musiał sfrunąć na ten przedmiot choćby po to, aby musnąć ów temat tak bardzo narodowy. Ale zanim dojdziemy do momentu rozmowy, w którym zabrał głos generalny konsul, nie od rzeczy będzie rzec słówko o jego rodzinie i o nim. Ten dyplomata, człowiek może trzydziestoczteroletni, żonaty od sześciu lat, był żywym portretem lorda Byrona. Sława tej fizjonomii uwalnia od opisu powierzchowności konsula.
Trzeba tylko zaznaczyć, że jego marzący wyraz nie był pozą. Lord Byron był poetą, a dyplomata był poetyczny; kobiety rozumieją tę różnicę, która tłumaczy – nie usprawiedliwiając ich zresztą – niektóre ich kaprysy. Uroda ta, połączona z przemiłym charakterem, z nawykiem samotności i pracy, oczarowała pewną genueńską herytierę. Genueńska herytiera! Wyrażenie to wywoła może uśmiech w Genui, gdzie córki nie dziedziczą na równi z synami i gdzie tym samym kobieta rzadko jest bogata; ale Onorina Pedrotti, jedyne dziecię bankiera bez męskich spadkobierców, jest wyjątkiem. Mimo wszystkiego, co w takim samorzutnym uczuciu pochlebne jest dla mężczyzny, generalny konsul nie kwapił się do małżeństwa. Jednakże, po dwóch latach, dzięki zabiegom ambasadora w czasie pobytu dworu w Genui, małżeństwo przyszło do skutku. Młody człowiek pokonał swoje wahania nie tyle pod wpływem wzruszającego przywiązania Onoriny Pedrotti, ile wskutek tajemniczego wydarzenia, jednego z owych przeżyć, tak rychło zagrzebanych pod codziennym biegiem spraw, że później najnaturalniejsze postępki wydają się niezrozumiałe. Ten splot przyczyn oddziaływa bardzo często na najpoważniejsze wypadki historyczne. Taka była przynajmniej opinia Genui, gdzie dla wielu kobiet odludne życie i melancholia francuskiego konsula tłumaczyły się jedynie słowem m i ł o ś ć. Zauważmy mimochodem, że kobiety nigdy nie skarżą się, kiedy są ofiarami innej miłości, poświęcając się bardzo łatwo dla wspólnej sprawy. Onorina Pedrotti, która byłaby może znienawidziła konsula, gdyby nią był wzgardził bez przyczyny, kochała – może więcej nawet – suo sposo wiedząc, że jest zakochany. Kobiety uznają pierwszeństwo w sprawach serca. Wszystko jest wybaczone, o ile idzie o miłość. Nie można być bezkarnie dyplomatą: sposo był dyskretny jak grób; tak dyskretny, że genueńscy kupcy dopatrywali się wyrachowania w zachowaniu młodego konsula, któremu herytiera byłaby się może wymknęła, gdyby nie odgrywał tej roli chorego z urojenia na miłość. Jeżeli to była prawda, kobiety uznały tę prawdę za zbyt niską, aby w nią uwierzyć. Panna Pedrotti uczyniła tedy ze swej miłości pociechę, utuliła te nieznane cierpienia w łożu włoskich pieszczot i tkliwości. Il signor Pedrotti nie miał zresztą przyczyn skarżyć się na wybór, do którego zmusiła go ukochana córka. Potężni protektorowie czuwali z Paryża nad karierą młodego dyplomaty. W myśl obietnicy danej ojcu przez ambasadora, zamianowano generalnego konsula baronem i komandorem legii honorowej. Niebawem il signor Pedrotti otrzymał z rąk króla Sardynii tytuł hrabiowski. Posag panny wynosił milion. Co się tyczy dostatków casa Pedrotti, szacowanej na dwa miliony zdobyte w handlu zbożem, te przypadły nowożeńcom w pół roku po ślubie, pierwszy bowiem i ostatni z hrabiów Pedrotti umarł w styczniu r. 1831.
Onorina Pedrotti jest to piękna genuenka, a genuenka to jeden z najwspanialszych typów włoskich, o ile jest piękna. Tworząc grób Juliusza, Michał Anioł znalazł swoje modele w Genui. Stąd ta obfitość, to szczególne rozmieszczenie piersi w postaciach Dnia i Nocy, które tylu krytykom wydaje się przesadne, ale które jest właściwe Liguryjkom. W Genui piękność istnieje dziś już tylko pod mezzaro, jak w Wenecji widuje się ją już tylko pod fazzioli. Objaw ten powtarza się u wszystkich upadłych narodów. Szlachetny typ spotyka się tam już tylko wśród ludu, jak po pożarze miasta medale kryją się w popiołach. Ale będąc wyjątkiem pod względem majątkowym, Onorina jest też wyjątkiem i jako patrycjuszowska piękność. Przypomnijcie sobie Noc, którą Michał Anioł umieścił pod swoim Myślicielem, ubierzcie ją w dzisiejsze suknie, zwińcie te piękne, długie włosy dokoła wspaniałej, nieco śniadej twarzy, ożywcie iskierką ognia te marzące oczy, otulcie bujną pierś w szal, zahartujcie w kwiaty długą, białą suknię, wyobraźcie sobie, że ten stojący posąg siedzi i że założył ręce podobne do rąk panny Georges, a będziecie mieli przed sobą panią konsulową z sześcioletnim chłopcem, pięknym jak pragnienie matki, oraz z czteroletnią dziewczynką na kolanach, piękną jak typ dziecka mozolnie szukany przez rzeźbiarza Davida na ornament grobowca. To sympatyczne stadło ściągnęło dyskretną uwagę Kamila Maupin. Wydało się pannie des Touchés, że konsul ma minę nieco roztargnioną jak na człowieka zupełnie szczęśliwego. Mimo iż przez cały dzień małżeństwo przedstawiało obraz doskonałego szczęścia, autorka pytała samą siebie, czemu jeden z najdystyngowańszych ludzi, jakich znała i spotykała w paryskich salonach, tkwi jako konsul w Genui, posiadając z górą sto tysięcy franków renty! Ale z mnóstwa drobiazgów, które kobiety umieją łowić z inteligencją arabskiego mędrca w "Zadigu", stwierdziła równocześnie najtkliwsze przywiązanie męża. Tak, te dwie piękne istoty będą się kochały wiecznie, do końca swoich dni. Pisarka powiadała sobie tedy na przemian: "Co w tym jest? – Nie ma nic!" – zależnie od poszlak dostrzeżonych w zachowaniu się konsula, który, powiedzmy nawiasem, posiadał absolutny spokój Anglików, dzikich, mieszkańców
Wschodu i wytrawnych dyplomatów.
Kiedy rozmowa zeszła na literaturę, potrącono temat, który zawsze znajduje się na składzie w tym kramie: błąd kobiety! Niebawem wyłoniły się dwie opinie: kto ponosi winę za błąd kobiety, mężczyzna czy kobieta? Trzy obecne damy, ambasadorowa, konsulowa i panna des Touchés, występując w charakterze istot nieskazitelnych, były bezlitosne dla kobiet. Mężczyźni próbowali dowieść tym pięknym kwiatom płci słabej, że kobieta może zachować nawet po upadku jakieś cnoty.
– Jak długo będziemy w ten sposób grali w ciuciubabkę? – rzekł Leon de Lora.
– Cara vita (moje drogie życie), idź połóż dzieci i przyślij mi przez Ginę czarny portfel, który leży na biurku – rzekł konsul do żony.
Konsulowa wstała bez słowa sprzeciwu, co dowodzi, że bardzo kochała męża, rozumiała bowiem na tyle po francusku, aby się domyślić, że mąż ją wyprawia.
– Opowiem wam historię, w której odgrywam pewną rolę i po której będziemy mogli dyskutować, bo wydaje mi się dzieciństwem krajać urojonego nieboszczyka. Do sekcji trzeba trupa. Wszyscy przybrali pozy chętnych słuchaczy, tym bardziej iż nagadali się dosyć i rozmowa zaczynała słabnąć; taki moment to gratka, którą powinien chwytać ktoś, kto chce opowiadać.
Oto co opowiedział konsul:
– Kiedy ukończyłem dwadzieścia dwa lata i złożyłem doktorat praw, wuj mój, sędziwy ksiądz Loraux, wówczas z górą siedemdziesięcioletni, uznał, że trzeba mi znaleźć protektora i skierować mnie na jakąś drogę. Przezacny ten człowiek, o ile to w ogóle nie był święty, uważał każdy swój rok za osobliwy dar Boga. Nie potrzebuję wam mówić, jak łatwo było spowiednikowi jednej z królewskich wysokości umieścić młodego człowieka, wychowanego przezeń, jedyne dziecko jego siostry. Jednego dnia tedy, pod koniec roku 1824, czcigodny starzec, od pięciu lat proboszcz przy Blancs-Manteaux w Paryżu, zaszedł do pokoiku, który zajmowałem na plebanii, i rzekł:
– Ubierz się, dziecko, przedstawię cię osobie, która cię bierze jako sekretarza. Jeżeli się nie mylę, osoba ta zdoła mnie zastąpić, w razie gdyby Bóg powołał mnie do siebie. Odprawię mszę o dziewiątej, masz trzy kwadranse czasu, bądź gotów.
– Wuju – rzekłem – mam się więc pożegnać z tą izdebką, w której byłem od czterech lat tak szczęśliwy?…
– Nie zostawię ci żadnego majątku – odparł.
– Czyż nie zostawisz mi talizmanu swego nazwiska, pamięci swoich uczynków?…
– Nie mówmy o tym dziedzictwie – rzekł z uśmiechem. – Nie znasz jeszcze na tyle świata, aby wiedzieć, że niełatwo byś zrealizował zapis tego rodzaju; skoro natomiast zaprowadzę cię dziś do hrabiego… (Pozwólcie mi, państwo, że nazwę mego protektora jedynie chrzestnym imieniem: hrabia Oktaw).
– Skoro cię zaprowadzę do hrabiego Oktawa, zapewnię ci rzetelną protekcję. Jeżeli – a nie wątpię o tym – spodobasz się temu zacnemu mężowi, jego poparcie będzie z pewnością tyleż warte, co majątek, jaki byłbym ci zebrał, gdyby ruina szwagra i śmierć siostry nie zaskoczyły mnie niby piorun z jasnego nieba.
– Czy jesteś, wuju, spowiednikiem hrabiego?
– Gdybym nim był, czyż mógłbym mu cię zalecać? Któryż ksiądz poważyłby się korzystać z sekretów, które posiadł przy konfesjonale? Nie, tę protekcję zawdzięczasz ministrowi sprawiedliwości.
Będziesz tam, drogi Maurycy, jak u ojca. Hrabia daje ci dwa tysiące czterysta franków pensji, mieszkanie w pałacu oraz tysiąc dwieście franków miesięcznie strawnego; nie będziesz siadał przy jego stole, a nie chce, byś jadał osobno, aby cię nie skazywać na podrzędne stanowisko. Przyjąłem tę propozycję, dopiero gdy uzyskałem pewność, że sekretarz hrabiego Oktawa nie będzie nigdy czymś w rodzaju służącego. Będziesz miał masę pracy, bo hrabia pracuje wiele, ale wyjdziesz stamtąd przygotowany do najwyższych stanowisk. Nie potrzebuję ci zalecać dyskrecji, pierwszej cnoty człowieka, który się chce poświęcić karierze publicznej.
Osądźcie, państwo, moją ciekawość! Hrabia Oktaw zajmował wówczas jedno z najwybitniejszych stanowisk w sądownictwie, posiadał zaufanie następczyni tronu, która uzyskała dlań właśnie godność ministra stanu. Wiódł egzystencję mniej więcej podobną do egzystencji hrabiego de Sérisy, którego znacie, zdaje mi się, wszyscy, ale mniej rozgłośną, mieszkał bowiem na Marais, przy ulicy Payenne, i nie przyjmował prawie nigdy. Jego ascetyczne obyczaje i wytężona praca zabezpieczały jego życie prywatne od kontroli publiczności.
Pozwólcie, bym w kilku słowach odmalował swoje położenie. Znalazłszy w poważnym prowizorze kolegium Św. Ludwika opiekuna, na którego wuj przelał swoje prawa, ukończyłem szkoły w osiemnastym roku życia. Wyszedłem z kolegium równie czysty, jak żarliwy seminarzysta wychodzi z Saint-Sulpice. Na łożu śmierci matka moja wzięła od wuja przyrzeczenie, że nie zostanę księdzem, ale byłem tak pobożny, jak gdybym miał oblec sukienkę zakonną. Kiedym wyszedł z kolegium, ksiądz Loraux wziął mnie do siebie i zapisał mnie na prawo. Przez cztery lata studiów, wymaganych do uzyskania stopni, pracowałem wiele, zwłaszcza poza suchą niwą jurysprudencji. Odstawiony od literatury w kolegium, gdzie mieszkałem u prowizora, musiałem ugasić zdławione pragnienia. Najpierw przeczytawszy kilka nowoczesnych arcydzieł, pochłonąłem z kolei dzieła minionych wieków. Oszalałem na punkcie teatru, długi czas chodziłem do teatru co dzień, chociaż wuj dawał mi tylko sto franków na miesiąc. Oszczędność ta, do której zmuszała starca jego tkliwość dla biednych, miała ten skutek, iż utrzymała pragnienia młodzieńcze w godziwych granicach. W chwili gdy wstępowałam do hrabiego Oktawa, nie byłem niewiniątkiem, ale uważałem swoje rzadkie wybryki za zbrodnię. Wuj był to człowiek tak prawdziwie anielski, tak lękałem się go zmartwić, iż w ciągu tych czterech lat ani razu nie spędziłem nocy poza domem. Zacny człowiek nie kładł się nigdy przed moim powrotem. Ta macierzyńska troskliwość miała większy skutek niż kazania i wymówki, jakimi w purytańskich rodzinach urozmaica się życie młodych.
Żyjąc z dala od rozmaitych światów, z których składa się Paryż, znałem kobiety z towarzystwa i z miasta tylko o tyle, o ile je widywałem na przechadzce albo w loży, i to na odległość, gdyż sam bywałem na parterze. Gdyby mi ktoś w owym czasie rzekł: "Zobaczysz Kamila Maupin albo Canalisa", uczułbym istny żar w głowie i wnętrznościach. Sławni ludzie byli dla mnie niby bogowie; nie wierzyłem, aby mogli mówić, chodzić, jeść jak inni ludzie. Ileż baśni z tysiąca i jednej nocy kryje się w takiej młodej głowie!… Iluż cudownych lamp trzeba się chwytać, nim się zrozumie, że prawdziwą cudowną lampą jest albo traf, albo praca, albo talent! Dla niektórych ten sen na jawie trwa krótko, dla mnie wciąż trwa jeszcze! W owym czasie zasypiałem zawsze jako wielki książę Toskanii – milioner – kochanek księżniczki – albo sławny! Tak więc miejsce u hrabiego Oktawa, własnych sto ludwików na rok, to znaczyło – niezależność. Widziałem nadzieję wejścia w t o w a r z y s t w o, poszukiwania w nim tego, czego moje serce pragnęło najgoręcej: protektorki, która by mnie uchroniła od niebezpiecznej drogi, jaką puszczają się niechybnie w Paryżu dwudziestoletni chłopcy, choćby najtroskliwiej wychowani. Zacząłem bać się samego siebie. Zaciekłe studia nad prawem narodów, w których się pogrążyłem, nie zawsze wystarczały, aby zdławić me wściekłe pragnienia.
Tak, czasami zanurzałem się myślą w życie teatru, zdawało mi się, że mógłbym być wielkim aktorem, marzyłem o oklaskach i miłości, nie znając zawodów ukrytych za kurtyną, jak wszędzie zresztą, bo każda scena ma swoje kulisy. Czasami wypadałem z kipiącym sercem zapuszczając się w Paryż niby myśliwiec w knieję; postanawiałem się przyczepić do jakiej ładnej kobiety, iść za nią aż do bramy, szpiegować ją, napisać do niej, oddać się jej całkowicie i zdobyć ją siłą swej miłości. Biedny wuj, to serce trawione miłosierdziem, to siedemdziesięcioletnie dziecko, rozumny jak Bóg, naiwny jak geniusz, zgadywał zapewne rozterki mojej duszy, mawiał zawsze: „Ej, Moryś, ty jesteś też biedny, masz dwadzieścia franków, idź się zabawić, ty nie jesteś księdzem!” – ilekroć czuł, że sznurek, na którym mnie trzymał, zbyt jest napięty i może trzasnąć. Gdybyście mogli widzieć wówczas ogniki, jakie złociły jego szare oczy, uśmiech, który łagodził jego miłe usta, słowem: cudowny wyraz tej dostojnej twarzy, której brzydotę uszlachetniał duch apostolski! Za całą odpowiedź ściskałem księdza, tak jakbym uściskał matkę.
– Nie będziesz miał zwierzchnika – mówił wuj w drodze na ulicę Payenne – będziesz miał w hrabi Oktawie przyjaciela; ale on jest nieufny lub, aby rzec trafniej, przezorny. Przyjaźń tego męża stanu można zdobyć tylko z czasem; mimo swej bystrości i znajomości ludzi dał się oszukać temu, którego miejsce masz zająć, i omal nie stał się ofiarą nadużycia. To ci wystarczy jako wskazówka, jak się masz zachować.
Kiedyśmy zapukali do olbrzymiej bramy pałacu tak wielkiego jak pałac Carnavalet, otoczonego dziedzińcami i ogrodem, dźwięk ten rozległ się w pustce. Gdy wuj pytał starego szwajcara w liberii o hrabiego, ja tymczasem ogarnąłem żarłocznym spojrzeniem dziedziniec.
Bruk zarośnięty był trawą, trawa puszczała również ze ślicznych ornamentów na ścianach oraz z dachu stromego jak w Tuileriach. Balustrady na wyższych piętrach były nadżarte czasem. Poprzez wspaniałą arkadę ujrzałem drugi dziedziniec, gdzie znajdowały się budynki gospodarskie o przegniłych bramach. Stary woźnica czyścił tam stary powóz. Z flegmy woźnicy łatwo było zgadnąć, że zamożne stajnie, w których niegdyś rżało tyle koni, obecnie mieszczą ich najwyżej parę. Wspaniała fasada zdała mi się martwa niby front gmachu będącego własnością państwa lub Korony i oddanego na publiczny użytek. Podczas gdy szliśmy z wujem, z loży szwajcara (był tam jeszcze nad drzwiami napis "Pukać do szwajcara") rozległ się dzwonek. Na ten znak wyszedł z ganku lokaj w liberii takiej, jaką nosi Labranche w Komedii Francuskiej w starym repertuarze. Wizyta była czymś tak rzadkim, że służący kończył jeszcze naciągać surdut, otwierając drzwi zaszklone małymi szybkami. Po obu stronach drzwi ściana była okopcona od dymu świeczników. Z przedsionka, którego nie powstydziłby się Wersal, widać było schody, jakich się już nie będzie we Francji budowało nigdy, schody, które zajmują tyle miejsca, co cały nowoczesny dom. Kiedyśmy szli po kamiennych stopniach, zimnych jak groby i po których osiem osób mogłoby iść rzędem, kroki nasze rozlegały się pod pustym sklepieniem. Miało się wrażenie, że się jest w katedrze. Poręcze bawiły oko cudami ślusarstwa, w których wypowiedziała się wyobraźnia jakiegoś artysty z czasów Henryka III. Spowici lodowatym płaszczem, który nam spadł na ramiona, mijaliśmy przedpokoje, salony w amfiladzie, z posadzką bez dywanów, umeblowane owymi cudnymi antykami, które z takiego salonu dostają się wprost do antykwariusza. Wreszcie przybyliśmy do wielkiego gabinetu pomieszczonego w bocznym skrzydle, którego wszystkie okna wychodziły na ogród.
– Ksiądz proboszcz od Blancs-Manteaux i jego siostrzeniec, pan de l'Hostal! – oznajmił drugi Labranche, którego opiece oddał nas ów teatralny lokaj w przedpokoju. Hrabia Oktaw, ubrany w spodnie ze strzemiączkami i szary flanelowy surdut, wstał od ogromnego biurka, zbliżył się do kominka i dał mi znak, abym usiadł. Ujął wuja za ręce i uściskał je.
– Mimo że sam należę do Św. Pawła, nie mogłem nie słyszeć o proboszczu Blancs – Manteaux i szczęśliwy jestem, że mogę go poznać.
– Ekscelencja bardzo łaskaw – odparł wuj. – Przyprowadzam panu jedynego krewnego, jaki mi został. Daję go w podarku Waszej Ekscelencji, a równocześnie mam uczucie, że daję memu chłopakowi drugiego ojca.
– Będę mógł panu odpowiedzieć w tej mierze, księże proboszczu, wówczas kiedy się z pańskim siostrzeńcem wypróbujemy wzajem – odparł hrabia. – Jak panu na imię? – rzekł, zwracając się do mnie.
– Maurycy.
– Jest doktorem praw – wtrącił wuj.
– Pięknie, pięknie – rzekł hrabia, przyglądając mi się od stóp do głów.
– Księże proboszczu, mam nadzieję, że najpierw dla swego siostrzeńca, a później dla mnie uczyni mi pan ten zaszczyt, aby stale przychodzić do mnie w poniedziałek na obiad. To będzie n a s z obiad, nasz rodzinny wieczór!
Zaczęli rozmawiać o religii z punktu widzenia politycznego, o instytucjach dobroczynnych, o zmniejszeniu liczby występków, ja zaś mogłem do woli przyjrzeć się człowiekowi, od którego zależał mój los. Hrabia był średniego wzrostu; nie podobna mi było ocenić jego budowy pod luźnym ubraniem, ale wydał mi się szczupły i chudy. Twarz była koścista i zapadła, rysy subtelne. Dość duże usta wyrażały zarazem ironię i dobroć. Czoło, może za szerokie, przerażało jak czoło szaleńca, tym bardziej iż kłóciło się z resztą twarzy, zakończonej krótkim podbródkiem, bardzo bliskim dolnej wargi. Niebieskie oczy, żywe i inteligentne, jak oczy księcia de Talleyrand, którego miałem później sposobność podziwiać, posiadały – również jak oczy księcia – zdolność milczenia, tak iż chwilami stawały się zupełnie martwe. To podkreślało jeszcze niezwykłość tej twarzy, nie bladej, ale żółtej. Cera ta zwiastowała porywczy charakter i gwałtowne namiętności. Włosy już posrebrzone, starannie uczesane, mieniły się na głowie czarnymi i białymi pasmami. To staranne uczesanie osłabiało podobieństwo, jakie znajdowałem między hrabią a owym nadzwyczajnym mnichem, którego Lewis skopiował ze Schedoniego w "Konfesjonale czarnych pokutników", utworze, moim zdaniem, wyższym od "Mnicha". Hrabia był ogolony, widać wcześnie wybierał się do sądu. Dwa czteroramienne świeczniki opatrzone abażurami stały po dwóch stronach biurka, a świece ich, jeszcze płonące, świadczyły wymownie, że dygnitarz ten wstaje przede dniem. Ujrzałem ręce jego, kiedy pociągnął taśmę, aby zadzwonić na lokaja; były bardzo piękne, białe jak ręce kobiety…
(Opowiadając wam tę historię – wtrącił konsul – zmieniam pozycję i tytuły bohatera, zachowując wszakże analogię sytuacji. Stan, ranga, zbytek, majątek, sposób życia, wszystkie te szczegóły są prawdziwe; ale nie chcę uchybić ani swemu dobroczyńcy, ani obowiązkom dyskrecji).
– Zamiast się czuć tym, czym byłem – ciągnął konsul po pauzie – czyli, biorąc społecznie, robakiem wobec orła, doznałem na widok hrabiego nieokreślonego uczucia, które dziś umiem sobie wytłumaczyć. Genialni artyści…
(Skłonił z wdziękiem głowę przed ambasadorem, sławną kobietą i dwoma paryżanami).
– …Prawdziwi mężowie stanu, poeci, wodzowie, słowem – ludzie naprawdę wielcy, są prości, a prostota ich sprawia, że czujemy się z nimi na równej stopie. Państwo wszyscy, tak górujący nad innymi myślą, zauważyliście może – rzekł, zwracając się do swoich gości – jak bardzo uczucie zmniejsza odległości stworzone przez społeczeństwo. Jeżeli my jesteśmy niżsi od was inteligencją, możemy wam dorównać oddaniem w przyjaźni. Wedle temperatury (darujcie mi to słowo) naszych serc czułem się równie blisko mego protektora, jak byłem odeń daleko stanowiskiem. Dusza ma swój dar jasnowidzenia: przeczuwa ból, zmartwienie, radość, niechęć, nienawiść drugiej osoby. Doznałem nieokreślonego uczucia, spostrzegając u hrabiego te same rysy, co u mego wuja. Cnota, spokój sumienia, czystość myśli przeobraziły wuja: z brzydkiego zrobił się bardzo piękny. Na twarzy hrabiego stwierdziłem odwrotną metamorfozę: na pierwszy rzut oka mógł mięć lat pięćdziesiąt pięć, ale po uważnym przyjrzeniu się poznałem młodość zagrzebaną pod lodami zgryzoty, pod mozołem zaciekłych studiów, pod gorączką zdławionej namiętności. Na jakieś odezwanie się wuja oczy hrabiego odzyskały na chwilę świeżość, na ustach wykwitł uśmiech podziwu, który mi zdradził jego prawdziwy, jak sądzę, wiek: czterdziestkę. Spostrzeżenia te zrobiłem nie wówczas, ale później, przypominając sobie szczegóły wizyty. Lokaj wniósł tacę, na której znajdowało się śniadanie hrabiego.
– Nie dzwoniłem o śniadanie – rzekł – ale możesz zostawić. Idź pokaż panu jego pokoje.
Udałem się za lokajem, który mnie zaprowadził do ładnego mieszkanka, położonego pod terasą, między dziedzińcem a oficyną, nad korytarzem łączącym kuchnię z głównymi schodami pałacu. Kiedy wróciłem do gabinetu, zanim otworzyłem drzwi, usłyszałem z ust wuja ten wyrok:
– Mógłby popełnić błąd, bo naturę ma bardzo gorącą, a wszyscy jesteśmy ułomni, ale nie jest nic a nic zepsuty.
– No i cóż – rzekł hrabia, spoglądając na mnie z sympatią – podoba się panu, co? Tyle jest mieszkań w tych koszarach, że gdyby panu tam nie było dobrze, pomieściłbym pana gdzie indziej.
– U wuja miałem tylko jeden pokój – odparłem.
– Zatem może się pan przeprowadzić dziś wieczór – rzekł hrabia. – Na przewiezienie studenckiego mienia wystarczy zapewne dorożka? Dziś zjemy sobie obiad we trójkę – dodał, spoglądając na wuja.
Wspaniała biblioteka przylegała do gabinetu hrabiego; zaprowadził nas tam, pokazał mi małe, ozdobione obrazami ustronie, które niegdyś musiało służyć za modlitewnię.