Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Komedia ludzka IV - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Komedia ludzka IV - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 628 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

HO­NO­RY­NA

panu achil­le­so­wi de­véria

z ser­decz­ną proś­bą o pa­mięć

de bal­zac

Je­że­li Fran­cu­zi w tym sa­mym stop­niu nie lu­bią po­dró­ży, w ja­kim An­gli­cy je lu­bią, może i ci, i ci mają słusz­ność. Wszę­dzie znaj­dzie się coś lep­sze­go niż An­glia, gdy nie­zmier­nie trud­no jest z dala od Fran­cji od­na­leźć urok Fran­cji. Inne kra­je mają wspa­nia­łe kra­jo­bra­zy, mają może wię­cej kom­for­tu, niż się go znaj­du­je we Fran­cji, któ­ra naj­wol­niej robi po­stę­py w tej mie­rze. Inne kra­je olśnie­wa­ją nie­kie­dy wspa­nia­ło­ścią, wiel­ko­ścią, osza­ła­mia­ją zbyt­kiem; nie brak im wdzię­ku ani szla­chet­no­ści, ale ży­cie du­cho­we, ży­wość my­śli, dar roz­mo­wy i a t t y c y z m tak po­spo­li­ty w Pa­ry­żu, ale owo szyb­kie zro­zu­mie­nie tego, co się my­śli, a cze­go się nie mówi, ge­niusz do­myśl­ni­ków bę­dą­cy po­ło­wą fran­cu­skie­go ję­zy­ka – tego nie spo­tka się nig­dzie. To­też Fran­cuz, któ­re­go żart tak mało już znaj­du­je zro­zu­mie­nia, usy­cha na ob­czyź­nie niby prze­szcze­pio­ne drze­wo. Emi­gra­cja, je­śli cho­dzi o nasz na­ród, jest non­sen­sem. Wie­lu Fran­cu­zów, z tych, o któ­rych tu­taj mowa, przy­zna­je, iż z roz­ko­szą uj­rze­li cel­ni­ków na gra­ni­cy kra­ju ro­dzin­ne­go, co może się wy­dać naj­prze­sad­niej­szą hi­per­bo­lą pa­trio­ty­zmu.

Ten mały wstęp ma na celu przy­po­mnieć Fran­cu­zom, któ­rzy po­dró­żo­wa­li, ową roz­kosz, ja­kiej do­zna­li, kie­dy cza­sa­mi zda­rzy­ło się im od­na­leźć całą oj­czy­znę, ist­ną oazę w sa­lo­nie ja­kie­goś dy­plo­ma­ty – przy­jem­ność, któ­rą nie­ła­two zro­zu­mie­ją ci, co nig­dy nie opusz­cza­li as­fal­tu Bo­ule­vard des Ita­liens i dla któ­rych lewy brzeg Se­kwa­ny nie jest już Pa­ry­żem. Od­na­leźć Pa­ryż! Czy wy wie­cie, co to jest, o pa­ry­ża­nie!? To zna­czy od­na­leźć – nie kuch­nię z Ro­cher – de-Can­ca­le, przy­sma­ki, ja­kie Bo­rel ma dla sma­ko­szów znaw­ców, bo ta kuch­nia ist­nie­je tyl­ko przy uli­cy de Mon­tor­gu­eil – ale po­da­nie, któ­re ją przy­po­mi­na! To zna­czy od­na­leźć fran­cu­skie wina, któ­re są mi­tem poza Fran­cją; są tak rzad­kie, jak ko­bie­ta, o któ­rej tu bę­dzie mowa!

To zna­czy od­na­leźć nie mod­ny kon­cept – bo kon­cept ulat­nia się mię­dzy Pa­ry­żem a gra­ni­cą – ale to in­te­li­gent­ne, dow­cip­ne, kry­tycz­ne śro­do­wi­sko, w któ­rym żyją Fran­cu­zi, od po­ety do ro­bot­ni­ka, od księż­nej do ulicz­ni­ka.

W roku 1836, w cza­sie po­by­tu sar­dyń­skie­go dwo­ru w Ge­nui, dwaj pa­ry­ża­nie, mniej lub wię­cej sław­ni, mo­gli jesz­cze mnie­mać, że są w Pa­ry­żu zna­la­zł­szy się w pa­ła­cu wy­na­ję­tym przez fran­cu­skie­go ge­ne­ral­ne­go kon­su­la na wzgó­rzu, na ostat­niej fa­li­sto­ści Ape­ni­nów mię­dzy bra­mą Św. To­ma­sza a ową słyn­ną la­tar­nią, któ­ra w ke­ep­sa­kes zdo­bi wszyst­kie wi­do­ki Ge­nui. Pa­łac ten jest to jed­na z owych wspa­nia­łych will, w któ­rych szlach­ta ge­nu­eń­ska to­pi­ła mi­lio­ny w cza­sach po­tę­gi tej ary­sto­kra­tycz­nej re­pu­bli­ki. Je­że­li gdzie zmierzch jest pięk­ny, to z pew­no­ścią w Ge­nui, kie­dy deszcz pa­dał tak, jak tam umie pa­dać, stru­mie­nia­mi, przez całe rano, kie­dy la­zur mo­rza idzie o lep­sze z la­zu­rem nie­ba, kie­dy ci­sza pa­nu­je na wy­brze­żu i w gaju oka­la­ją­cym wil­lę, w mar­mu­rach, z któ­rych ust woda spły­wa ta­jem­ni­czo, kie­dy gwiaz­dy błysz­czą, kie­dy fale Śród­ziem­ne­go Mo­rza idą jed­na za dru­gą niby wy­zna­nia ko­bie­ty, któ­rej wy­ry­wasz je sło­wo po sło­wie. Po­wiedz­my wręcz: ta chwi­la, w któ­rej bal­sa­micz­ne po­wie­trze wy­peł­nia wo­nią płu­ca i ma­rze­nia, kie­dy roz­kosz, wi­dzial­na i ru­chli­wa jak at­mos­fe­ra, ogar­nia cię na fo­te­lu, wów­czas gdy z ły­żecz­ką w ręce sma­ku­jesz lody albo sor­be­ty, ma­jąc mia­sto u swo­ich stóp, pięk­ne ko­bie­ty przed sobą – te go­dzi­ny a la Boc­cac­cio zda­rza­ją się tyl­ko we Wło­szech i nad brze­giem Śród­ziem­ne­go Mo­rza.

Wy­obraź­cie so­bie u sto­łu: mar­gra­bie­go di Ne­gro, go­ścin­ne­go przy­ja­cie­la wszel­kie­go ta­len­tu w po­dró­ży, i mar­gra­bie­go Da­ma­so Pa­re­to, dwóch Fran­cu­zów prze­bra­nych za ge­nu­eń­czy­ków, ge­ne­ral­ne­go kon­su­la w oto­cze­niu żony pięk­nej jak Ma­don­na i dwoj­ga dzie­ci mil­czą­cych, po­nie­waż zmo­rzył je sen, am­ba­sa­do­ra Fran­cji i jego żonę, pierw­sze­go se­kre­ta­rza am­ba­sa­dy, któ­ry są­dzi, że jest prze­ży­ty i zło­śli­wy, wresz­cie dwóch pa­ry­żan, na któ­rych po­że­gna­nie wy­da­no ten wspa­nia­ły obiad, a bę­dzie­cie mie­li ob­raz, jaki przed­sta­wia­ła te­ra­sa wil­li w po­ło­wie maja. Nad ob­ra­zem tym do­mi­no­wa­ła jed­na oso­ba, sław­na ko­bie­ta, na któ­rej sku­pia­ły się od cza­su do cza­su spoj­rze­nia, he­ro­ina tej im­pro­wi­zo­wa­nej fety. Je­den z Fran­cu­zów to był słyn­ny pej­za­ży­sta Leon de Lora, dru­gi – słyn­ny kry­tyk Klau­diusz Vi­gnon. Obaj to­wa­rzy­szy­li tej ko­bie­cie, jed­nej z naj­gło­śniej­szych re­pre­zen­tan­tek płci pięk­nej w obec­nej do­bie, pan­nie des To­uchés, zna­nej w li­te­ra­tu­rze pod mia­nem Ka­mi­la Mau­pin. Pan­na des To­uchés wy­bra­ła się do Flo­ren­cji w ja­kimś in­te­re­sie. Wie­dzio­na ową uro­czą do­bro­cią, któ­ra ją ce­chu­je, za­bra­ła z sobą Le­ona de Lora, aby mu po­ka­zać Wło­chy, i do­tar­ła aż do Rzy­mu, aby mu po­ka­zać Cam­pa­gna Ro­ma­na. Przy­byw­szy przez Sim­plon, wra­ca­ła przez Cor­ni­che do Mar­sy­lii. Za­trzy­ma­ła się, wciąż dla pej­za­ży­sty, w Ge­nui. Oczy­wi­ście ge­ne­ral­ny kon­sul chciał przed przy­by­ciem dwo­ru god­nie przy­wi­tać w Ge­nui oso­bę, któ­rą ma­ją­tek, na­zwi­sko i po­zy­cja wy­róż­nia­ją nie mniej niż ta­lent. Pan­na des To­uchés, któ­ra zna­ła Ge­nuę do naj­mniej­szej ka­plicz­ki, zo­sta­wi­ła pej­za­ży­stę opie­ce dy­plo­ma­ty oraz dwóch ge­nu­eń­skich mar­gra­biów, oszczę­dza­jąc swój czas dla sie­bie. Mimo że am­ba­sa­dor był bar­dzo wy­twor­nym pi­sa­rzem, sław­na ko­bie­ta wy­mó­wi­ła się od jego uprzej­mo­ści, lę­ka­jąc się tego, co An­gli­cy na­zy­wa­ją exhi­bi­tion, ale scho­wa­ła pa­zur­ki sa­mo­obro­ny, sko­ro wspo­mnia­no o po­że­gnal­nym dniu w wil­li kon­su­la. Leon de Lora zwró­cił uwa­gę to­wa­rzysz­ce, że jej obec­ność jest je­dy­nym spo­so­bem po­dzię­ko­wa­nia am­ba­sa­do­ro­wi i jego żo­nie, dwom ge­nu­eń­skim mar­gra­biom, kon­su­lo­wi i jego mał­żon­ce. Za czym pan­na des To­uchés uczy­ni­ła ofia­rę z jed­ne­go z owych dni zu­peł­nej swo­bo­dy, nie­ła­twych do uszczk­nię­cia w Pa­ry­żu tym, na któ­rych oczy świa­ta są zwró­co­ne.

A te­raz, sko­ro­śmy ob­ja­śni­li to ze­bra­nie, ła­two po­jąć, że wszel­ka ety­kie­ta była zeń wy­gna­na, za­rów­no jak i wie­le ko­biet, i to z naj­zna­mie­nit­szych, cie­ka­wych spraw­dzić, czy mę­skość ta­len­tu Ka­mi­la Mau­pin nie szko­dzi wdzię­ko­wi ład­nej ko­bie­ty, czy, jed­nym sło­wem, spoden­ki wzię­ły górę nad spód­ni­cą. Od obia­du aż do dzie­wią­tej – do chwi­li, gdy po­da­no lek­ką wie­cze­rzę – o ile roz­mo­wa była na prze­mian we­so­ła i po­waż­na, wciąż oży­wio­na kon­cep­ta­mi Le­ona de Lora, ma­ją­ce­go sła­wę jed­ne­go z naj­do­wcip­niej­szych lu­dzi w Pa­ry­żu, to – przez do­bry smak, któ­ry nie zdzi­wi ni­ko­go w ta­kim ze­spo­le – nie­wie­le było mowy o li­te­ra­tu­rze; ale wresz­cie mo­ty­li ka­prys fran­cu­skiej we­rwy mu­siał sfru­nąć na ten przed­miot choć­by po to, aby mu­snąć ów te­mat tak bar­dzo na­ro­do­wy. Ale za­nim doj­dzie­my do mo­men­tu roz­mo­wy, w któ­rym za­brał głos ge­ne­ral­ny kon­sul, nie od rze­czy bę­dzie rzec słów­ko o jego ro­dzi­nie i o nim. Ten dy­plo­ma­ta, czło­wiek może trzy­dzie­stocz­te­ro­let­ni, żo­na­ty od sze­ściu lat, był ży­wym por­tre­tem lor­da By­ro­na. Sła­wa tej fi­zjo­no­mii uwal­nia od opi­su po­wierz­chow­no­ści kon­su­la.

Trze­ba tyl­ko za­zna­czyć, że jego ma­rzą­cy wy­raz nie był pozą. Lord By­ron był po­etą, a dy­plo­ma­ta był po­etycz­ny; ko­bie­ty ro­zu­mie­ją tę róż­ni­cę, któ­ra tłu­ma­czy – nie uspra­wie­dli­wia­jąc ich zresz­tą – nie­któ­re ich ka­pry­sy. Uro­da ta, po­łą­czo­na z prze­mi­łym cha­rak­te­rem, z na­wy­kiem sa­mot­no­ści i pra­cy, ocza­ro­wa­ła pew­ną ge­nu­eń­ską he­ry­tie­rę. Ge­nu­eń­ska he­ry­tie­ra! Wy­ra­że­nie to wy­wo­ła może uśmiech w Ge­nui, gdzie cór­ki nie dzie­dzi­czą na rów­ni z sy­na­mi i gdzie tym sa­mym ko­bie­ta rzad­ko jest bo­ga­ta; ale Ono­ri­na Pe­drot­ti, je­dy­ne dzie­cię ban­kie­ra bez mę­skich spad­ko­bier­ców, jest wy­jąt­kiem. Mimo wszyst­kie­go, co w ta­kim sa­mo­rzut­nym uczu­ciu po­chleb­ne jest dla męż­czy­zny, ge­ne­ral­ny kon­sul nie kwa­pił się do mał­żeń­stwa. Jed­nak­że, po dwóch la­tach, dzię­ki za­bie­gom am­ba­sa­do­ra w cza­sie po­by­tu dwo­ru w Ge­nui, mał­żeń­stwo przy­szło do skut­ku. Mło­dy czło­wiek po­ko­nał swo­je wa­ha­nia nie tyle pod wpły­wem wzru­sza­ją­ce­go przy­wią­za­nia Ono­ri­ny Pe­drot­ti, ile wsku­tek ta­jem­ni­cze­go wy­da­rze­nia, jed­ne­go z owych prze­żyć, tak ry­chło za­grze­ba­nych pod co­dzien­nym bie­giem spraw, że póź­niej naj­na­tu­ral­niej­sze po­stęp­ki wy­da­ją się nie­zro­zu­mia­łe. Ten splot przy­czyn od­dzia­ły­wa bar­dzo czę­sto na naj­po­waż­niej­sze wy­pad­ki hi­sto­rycz­ne. Taka była przy­najm­niej opi­nia Ge­nui, gdzie dla wie­lu ko­biet od­lud­ne ży­cie i me­lan­cho­lia fran­cu­skie­go kon­su­la tłu­ma­czy­ły się je­dy­nie sło­wem m i ł o ś ć. Za­uważ­my mi­mo­cho­dem, że ko­bie­ty nig­dy nie skar­żą się, kie­dy są ofia­ra­mi in­nej mi­ło­ści, po­świę­ca­jąc się bar­dzo ła­two dla wspól­nej spra­wy. Ono­ri­na Pe­drot­ti, któ­ra by­ła­by może znie­na­wi­dzi­ła kon­su­la, gdy­by nią był wzgar­dził bez przy­czy­ny, ko­cha­ła – może wię­cej na­wet – suo spo­so wie­dząc, że jest za­ko­cha­ny. Ko­bie­ty uzna­ją pierw­szeń­stwo w spra­wach ser­ca. Wszyst­ko jest wy­ba­czo­ne, o ile idzie o mi­łość. Nie moż­na być bez­kar­nie dy­plo­ma­tą: spo­so był dys­kret­ny jak grób; tak dys­kret­ny, że ge­nu­eń­scy kup­cy do­pa­try­wa­li się wy­ra­cho­wa­nia w za­cho­wa­niu mło­de­go kon­su­la, któ­re­mu he­ry­tie­ra by­ła­by się może wy­mknę­ła, gdy­by nie od­gry­wał tej roli cho­re­go z uro­je­nia na mi­łość. Je­że­li to była praw­da, ko­bie­ty uzna­ły tę praw­dę za zbyt ni­ską, aby w nią uwie­rzyć. Pan­na Pe­drot­ti uczy­ni­ła tedy ze swej mi­ło­ści po­cie­chę, utu­li­ła te nie­zna­ne cier­pie­nia w łożu wło­skich piesz­czot i tkli­wo­ści. Il si­gnor Pe­drot­ti nie miał zresz­tą przy­czyn skar­żyć się na wy­bór, do któ­re­go zmu­si­ła go uko­cha­na cór­ka. Po­tęż­ni pro­tek­to­ro­wie czu­wa­li z Pa­ry­ża nad ka­rie­rą mło­de­go dy­plo­ma­ty. W myśl obiet­ni­cy da­nej ojcu przez am­ba­sa­do­ra, za­mia­no­wa­no ge­ne­ral­ne­go kon­su­la ba­ro­nem i ko­man­do­rem le­gii ho­no­ro­wej. Nie­ba­wem il si­gnor Pe­drot­ti otrzy­mał z rąk kró­la Sar­dy­nii ty­tuł hra­biow­ski. Po­sag pan­ny wy­no­sił mi­lion. Co się ty­czy do­stat­ków casa Pe­drot­ti, sza­co­wa­nej na dwa mi­lio­ny zdo­by­te w han­dlu zbo­żem, te przy­pa­dły no­wo­żeń­com w pół roku po ślu­bie, pierw­szy bo­wiem i ostat­ni z hra­biów Pe­drot­ti umarł w stycz­niu r. 1831.

Ono­ri­na Pe­drot­ti jest to pięk­na ge­nu­en­ka, a ge­nu­en­ka to je­den z naj­wspa­nial­szych ty­pów wło­skich, o ile jest pięk­na. Two­rząc grób Ju­liu­sza, Mi­chał Anioł zna­lazł swo­je mo­de­le w Ge­nui. Stąd ta ob­fi­tość, to szcze­gól­ne roz­miesz­cze­nie pier­si w po­sta­ciach Dnia i Nocy, któ­re tylu kry­ty­kom wy­da­je się prze­sad­ne, ale któ­re jest wła­ści­we Li­gu­ryj­kom. W Ge­nui pięk­ność ist­nie­je dziś już tyl­ko pod mez­za­ro, jak w We­ne­cji wi­du­je się ją już tyl­ko pod faz­zio­li. Ob­jaw ten po­wta­rza się u wszyst­kich upa­dłych na­ro­dów. Szla­chet­ny typ spo­ty­ka się tam już tyl­ko wśród ludu, jak po po­ża­rze mia­sta me­da­le kry­ją się w po­pio­łach. Ale bę­dąc wy­jąt­kiem pod wzglę­dem ma­jąt­ko­wym, Ono­ri­na jest też wy­jąt­kiem i jako pa­try­cju­szow­ska pięk­ność. Przy­po­mnij­cie so­bie Noc, któ­rą Mi­chał Anioł umie­ścił pod swo­im My­śli­cie­lem, ubierz­cie ją w dzi­siej­sze suk­nie, zwiń­cie te pięk­ne, dłu­gie wło­sy do­ko­ła wspa­nia­łej, nie­co śnia­dej twa­rzy, ożyw­cie iskier­ką ognia te ma­rzą­ce oczy, otul­cie buj­ną pierś w szal, za­har­tuj­cie w kwia­ty dłu­gą, bia­łą suk­nię, wy­obraź­cie so­bie, że ten sto­ją­cy po­sąg sie­dzi i że za­ło­żył ręce po­dob­ne do rąk pan­ny Geo­r­ges, a bę­dzie­cie mie­li przed sobą pa­nią kon­su­lo­wą z sze­ścio­let­nim chłop­cem, pięk­nym jak pra­gnie­nie mat­ki, oraz z czte­ro­let­nią dziew­czyn­ką na ko­la­nach, pięk­ną jak typ dziec­ka mo­zol­nie szu­ka­ny przez rzeź­bia­rza Da­vi­da na or­na­ment gro­bow­ca. To sym­pa­tycz­ne sta­dło ścią­gnę­ło dys­kret­ną uwa­gę Ka­mi­la Mau­pin. Wy­da­ło się pan­nie des To­uchés, że kon­sul ma minę nie­co roz­tar­gnio­ną jak na czło­wie­ka zu­peł­nie szczę­śli­we­go. Mimo iż przez cały dzień mał­żeń­stwo przed­sta­wia­ło ob­raz do­sko­na­łe­go szczę­ścia, au­tor­ka py­ta­ła samą sie­bie, cze­mu je­den z naj­dy­styn­go­wań­szych lu­dzi, ja­kich zna­ła i spo­ty­ka­ła w pa­ry­skich sa­lo­nach, tkwi jako kon­sul w Ge­nui, po­sia­da­jąc z górą sto ty­się­cy fran­ków ren­ty! Ale z mnó­stwa dro­bia­zgów, któ­re ko­bie­ty umie­ją ło­wić z in­te­li­gen­cją arab­skie­go mę­dr­ca w "Za­di­gu", stwier­dzi­ła rów­no­cze­śnie naj­tkliw­sze przy­wią­za­nie męża. Tak, te dwie pięk­ne isto­ty będą się ko­cha­ły wiecz­nie, do koń­ca swo­ich dni. Pi­sar­ka po­wia­da­ła so­bie tedy na prze­mian: "Co w tym jest? – Nie ma nic!" – za­leż­nie od po­szlak do­strze­żo­nych w za­cho­wa­niu się kon­su­la, któ­ry, po­wiedz­my na­wia­sem, po­sia­dał ab­so­lut­ny spo­kój An­gli­ków, dzi­kich, miesz­kań­ców

Wscho­du i wy­traw­nych dy­plo­ma­tów.

Kie­dy roz­mo­wa ze­szła na li­te­ra­tu­rę, po­trą­co­no te­mat, któ­ry za­wsze znaj­du­je się na skła­dzie w tym kra­mie: błąd ko­bie­ty! Nie­ba­wem wy­ło­ni­ły się dwie opi­nie: kto po­no­si winę za błąd ko­bie­ty, męż­czy­zna czy ko­bie­ta? Trzy obec­ne damy, am­ba­sa­do­ro­wa, kon­su­lo­wa i pan­na des To­uchés, wy­stę­pu­jąc w cha­rak­te­rze istot nie­ska­zi­tel­nych, były bez­li­to­sne dla ko­biet. Męż­czyź­ni pró­bo­wa­li do­wieść tym pięk­nym kwia­tom płci sła­bej, że ko­bie­ta może za­cho­wać na­wet po upad­ku ja­kieś cno­ty.

– Jak dłu­go bę­dzie­my w ten spo­sób gra­li w ciu­ciu­bab­kę? – rzekł Leon de Lora.

– Cara vita (moje dro­gie ży­cie), idź po­łóż dzie­ci i przy­ślij mi przez Ginę czar­ny port­fel, któ­ry leży na biur­ku – rzekł kon­sul do żony.

Kon­su­lo­wa wsta­ła bez sło­wa sprze­ci­wu, co do­wo­dzi, że bar­dzo ko­cha­ła męża, ro­zu­mia­ła bo­wiem na tyle po fran­cu­sku, aby się do­my­ślić, że mąż ją wy­pra­wia.

– Opo­wiem wam hi­sto­rię, w któ­rej od­gry­wam pew­ną rolę i po któ­rej bę­dzie­my mo­gli dys­ku­to­wać, bo wy­da­je mi się dzie­ciń­stwem kra­jać uro­jo­ne­go nie­bosz­czy­ka. Do sek­cji trze­ba tru­pa. Wszy­scy przy­bra­li pozy chęt­nych słu­cha­czy, tym bar­dziej iż na­ga­da­li się do­syć i roz­mo­wa za­czy­na­ła słab­nąć; taki mo­ment to grat­ka, któ­rą po­wi­nien chwy­tać ktoś, kto chce opo­wia­dać.

Oto co opo­wie­dział kon­sul:

– Kie­dy ukoń­czy­łem dwa­dzie­ścia dwa lata i zło­ży­łem dok­to­rat praw, wuj mój, sę­dzi­wy ksiądz Lo­raux, wów­czas z górą sie­dem­dzie­się­cio­let­ni, uznał, że trze­ba mi zna­leźć pro­tek­to­ra i skie­ro­wać mnie na ja­kąś dro­gę. Prze­zac­ny ten czło­wiek, o ile to w ogó­le nie był świę­ty, uwa­żał każ­dy swój rok za oso­bli­wy dar Boga. Nie po­trze­bu­ję wam mó­wić, jak ła­two było spo­wied­ni­ko­wi jed­nej z kró­lew­skich wy­so­ko­ści umie­ścić mło­de­go czło­wie­ka, wy­cho­wa­ne­go prze­zeń, je­dy­ne dziec­ko jego sio­stry. Jed­ne­go dnia tedy, pod ko­niec roku 1824, czci­god­ny sta­rzec, od pię­ciu lat pro­boszcz przy Blancs-Man­te­aux w Pa­ry­żu, za­szedł do po­ko­iku, któ­ry zaj­mo­wa­łem na ple­ba­nii, i rzekł:

– Ubierz się, dziec­ko, przed­sta­wię cię oso­bie, któ­ra cię bie­rze jako se­kre­ta­rza. Je­że­li się nie mylę, oso­ba ta zdo­ła mnie za­stą­pić, w ra­zie gdy­by Bóg po­wo­łał mnie do sie­bie. Od­pra­wię mszę o dzie­wią­tej, masz trzy kwa­dran­se cza­su, bądź go­tów.

– Wuju – rze­kłem – mam się więc po­że­gnać z tą iz­deb­ką, w któ­rej by­łem od czte­rech lat tak szczę­śli­wy?…

– Nie zo­sta­wię ci żad­ne­go ma­jąt­ku – od­parł.

– Czyż nie zo­sta­wisz mi ta­li­zma­nu swe­go na­zwi­ska, pa­mię­ci swo­ich uczyn­ków?…

– Nie mów­my o tym dzie­dzic­twie – rzekł z uśmie­chem. – Nie znasz jesz­cze na tyle świa­ta, aby wie­dzieć, że nie­ła­two byś zre­ali­zo­wał za­pis tego ro­dza­ju; sko­ro na­to­miast za­pro­wa­dzę cię dziś do hra­bie­go… (Po­zwól­cie mi, pań­stwo, że na­zwę mego pro­tek­to­ra je­dy­nie chrzest­nym imie­niem: hra­bia Oktaw).

– Sko­ro cię za­pro­wa­dzę do hra­bie­go Okta­wa, za­pew­nię ci rze­tel­ną pro­tek­cję. Je­że­li – a nie wąt­pię o tym – spodo­basz się temu za­cne­mu mę­żo­wi, jego po­par­cie bę­dzie z pew­no­ścią ty­leż war­te, co ma­ją­tek, jaki był­bym ci ze­brał, gdy­by ru­ina szwa­gra i śmierć sio­stry nie za­sko­czy­ły mnie niby pio­run z ja­sne­go nie­ba.

– Czy je­steś, wuju, spo­wied­ni­kiem hra­bie­go?

– Gdy­bym nim był, czyż mógł­bym mu cię za­le­cać? Któ­ryż ksiądz po­wa­żył­by się ko­rzy­stać z se­kre­tów, któ­re po­siadł przy kon­fe­sjo­na­le? Nie, tę pro­tek­cję za­wdzię­czasz mi­ni­stro­wi spra­wie­dli­wo­ści.

Bę­dziesz tam, dro­gi Mau­ry­cy, jak u ojca. Hra­bia daje ci dwa ty­sią­ce czte­ry­sta fran­ków pen­sji, miesz­ka­nie w pa­ła­cu oraz ty­siąc dwie­ście fran­ków mie­sięcz­nie straw­ne­go; nie bę­dziesz sia­dał przy jego sto­le, a nie chce, byś ja­dał osob­no, aby cię nie ska­zy­wać na pod­rzęd­ne sta­no­wi­sko. Przy­ją­łem tę pro­po­zy­cję, do­pie­ro gdy uzy­ska­łem pew­ność, że se­kre­tarz hra­bie­go Okta­wa nie bę­dzie nig­dy czymś w ro­dza­ju słu­żą­ce­go. Bę­dziesz miał masę pra­cy, bo hra­bia pra­cu­je wie­le, ale wyj­dziesz stam­tąd przy­go­to­wa­ny do naj­wyż­szych sta­no­wisk. Nie po­trze­bu­ję ci za­le­cać dys­kre­cji, pierw­szej cno­ty czło­wie­ka, któ­ry się chce po­świę­cić ka­rie­rze pu­blicz­nej.

Osądź­cie, pań­stwo, moją cie­ka­wość! Hra­bia Oktaw zaj­mo­wał wów­czas jed­no z naj­wy­bit­niej­szych sta­no­wisk w są­dow­nic­twie, po­sia­dał za­ufa­nie na­stęp­czy­ni tro­nu, któ­ra uzy­ska­ła dlań wła­śnie god­ność mi­ni­stra sta­nu. Wiódł eg­zy­sten­cję mniej wię­cej po­dob­ną do eg­zy­sten­cji hra­bie­go de Séri­sy, któ­re­go zna­cie, zda­je mi się, wszy­scy, ale mniej roz­gło­śną, miesz­kał bo­wiem na Ma­ra­is, przy uli­cy Pay­en­ne, i nie przyj­mo­wał pra­wie nig­dy. Jego asce­tycz­ne oby­cza­je i wy­tę­żo­na pra­ca za­bez­pie­cza­ły jego ży­cie pry­wat­ne od kon­tro­li pu­blicz­no­ści.

Po­zwól­cie, bym w kil­ku sło­wach od­ma­lo­wał swo­je po­ło­że­nie. Zna­la­zł­szy w po­waż­nym pro­wi­zo­rze ko­le­gium Św. Lu­dwi­ka opie­ku­na, na któ­re­go wuj prze­lał swo­je pra­wa, ukoń­czy­łem szko­ły w osiem­na­stym roku ży­cia. Wy­sze­dłem z ko­le­gium rów­nie czy­sty, jak żar­li­wy se­mi­na­rzy­sta wy­cho­dzi z Sa­int-Sul­pi­ce. Na łożu śmier­ci mat­ka moja wzię­ła od wuja przy­rze­cze­nie, że nie zo­sta­nę księ­dzem, ale by­łem tak po­boż­ny, jak gdy­bym miał ob­lec su­kien­kę za­kon­ną. Kie­dym wy­szedł z ko­le­gium, ksiądz Lo­raux wziął mnie do sie­bie i za­pi­sał mnie na pra­wo. Przez czte­ry lata stu­diów, wy­ma­ga­nych do uzy­ska­nia stop­ni, pra­co­wa­łem wie­le, zwłasz­cza poza su­chą niwą ju­ry­spru­den­cji. Od­sta­wio­ny od li­te­ra­tu­ry w ko­le­gium, gdzie miesz­ka­łem u pro­wi­zo­ra, mu­sia­łem uga­sić zdła­wio­ne pra­gnie­nia. Naj­pierw prze­czy­taw­szy kil­ka no­wo­cze­snych ar­cy­dzieł, po­chło­ną­łem z ko­lei dzie­ła mi­nio­nych wie­ków. Osza­la­łem na punk­cie te­atru, dłu­gi czas cho­dzi­łem do te­atru co dzień, cho­ciaż wuj da­wał mi tyl­ko sto fran­ków na mie­siąc. Oszczęd­ność ta, do któ­rej zmu­sza­ła star­ca jego tkli­wość dla bied­nych, mia­ła ten sku­tek, iż utrzy­ma­ła pra­gnie­nia mło­dzień­cze w go­dzi­wych gra­ni­cach. W chwi­li gdy wstę­po­wa­łam do hra­bie­go Okta­wa, nie by­łem nie­wi­niąt­kiem, ale uwa­ża­łem swo­je rzad­kie wy­bry­ki za zbrod­nię. Wuj był to czło­wiek tak praw­dzi­wie aniel­ski, tak lę­ka­łem się go zmar­twić, iż w cią­gu tych czte­rech lat ani razu nie spę­dzi­łem nocy poza do­mem. Za­cny czło­wiek nie kładł się nig­dy przed moim po­wro­tem. Ta ma­cie­rzyń­ska tro­skli­wość mia­ła więk­szy sku­tek niż ka­za­nia i wy­mów­ki, ja­ki­mi w pu­ry­tań­skich ro­dzi­nach uroz­ma­ica się ży­cie mło­dych.

Ży­jąc z dala od roz­ma­itych świa­tów, z któ­rych skła­da się Pa­ryż, zna­łem ko­bie­ty z to­wa­rzy­stwa i z mia­sta tyl­ko o tyle, o ile je wi­dy­wa­łem na prze­chadz­ce albo w loży, i to na od­le­głość, gdyż sam by­wa­łem na par­te­rze. Gdy­by mi ktoś w owym cza­sie rzekł: "Zo­ba­czysz Ka­mi­la Mau­pin albo Ca­na­li­sa", uczuł­bym ist­ny żar w gło­wie i wnętrz­no­ściach. Sław­ni lu­dzie byli dla mnie niby bo­go­wie; nie wie­rzy­łem, aby mo­gli mó­wić, cho­dzić, jeść jak inni lu­dzie. Ileż ba­śni z ty­sią­ca i jed­nej nocy kry­je się w ta­kiej mło­dej gło­wie!… Iluż cu­dow­nych lamp trze­ba się chwy­tać, nim się zro­zu­mie, że praw­dzi­wą cu­dow­ną lam­pą jest albo traf, albo pra­ca, albo ta­lent! Dla nie­któ­rych ten sen na ja­wie trwa krót­ko, dla mnie wciąż trwa jesz­cze! W owym cza­sie za­sy­pia­łem za­wsze jako wiel­ki ksią­żę To­ska­nii – mi­lio­ner – ko­cha­nek księż­nicz­ki – albo sław­ny! Tak więc miej­sce u hra­bie­go Okta­wa, wła­snych sto lu­dwi­ków na rok, to zna­czy­ło – nie­za­leż­ność. Wi­dzia­łem na­dzie­ję wej­ścia w t o w a r z y s t w o, po­szu­ki­wa­nia w nim tego, cze­go moje ser­ce pra­gnę­ło naj­go­rę­cej: pro­tek­tor­ki, któ­ra by mnie uchro­ni­ła od nie­bez­piecz­nej dro­gi, jaką pusz­cza­ją się nie­chyb­nie w Pa­ry­żu dwu­dzie­sto­let­ni chłop­cy, choć­by naj­tro­skli­wiej wy­cho­wa­ni. Za­czą­łem bać się sa­me­go sie­bie. Za­cie­kłe stu­dia nad pra­wem na­ro­dów, w któ­rych się po­grą­ży­łem, nie za­wsze wy­star­cza­ły, aby zdła­wić me wście­kłe pra­gnie­nia.

Tak, cza­sa­mi za­nu­rza­łem się my­ślą w ży­cie te­atru, zda­wa­ło mi się, że mógł­bym być wiel­kim ak­to­rem, ma­rzy­łem o okla­skach i mi­ło­ści, nie zna­jąc za­wo­dów ukry­tych za kur­ty­ną, jak wszę­dzie zresz­tą, bo każ­da sce­na ma swo­je ku­li­sy. Cza­sa­mi wy­pa­da­łem z ki­pią­cym ser­cem za­pusz­cza­jąc się w Pa­ryż niby my­śli­wiec w knie­ję; po­sta­na­wia­łem się przy­cze­pić do ja­kiej ład­nej ko­bie­ty, iść za nią aż do bra­my, szpie­go­wać ją, na­pi­sać do niej, od­dać się jej cał­ko­wi­cie i zdo­być ją siłą swej mi­ło­ści. Bied­ny wuj, to ser­ce tra­wio­ne mi­ło­sier­dziem, to sie­dem­dzie­się­cio­let­nie dziec­ko, ro­zum­ny jak Bóg, na­iw­ny jak ge­niusz, zga­dy­wał za­pew­ne roz­ter­ki mo­jej du­szy, ma­wiał za­wsze: „Ej, Mo­ryś, ty je­steś też bied­ny, masz dwa­dzie­ścia fran­ków, idź się za­ba­wić, ty nie je­steś księ­dzem!” – ile­kroć czuł, że sznu­rek, na któ­rym mnie trzy­mał, zbyt jest na­pię­ty i może trza­snąć. Gdy­by­ście mo­gli wi­dzieć wów­czas ogni­ki, ja­kie zło­ci­ły jego sza­re oczy, uśmiech, któ­ry ła­go­dził jego miłe usta, sło­wem: cu­dow­ny wy­raz tej do­stoj­nej twa­rzy, któ­rej brzy­do­tę uszla­chet­niał duch apo­stol­ski! Za całą od­po­wiedź ści­ska­łem księ­dza, tak jak­bym uści­skał mat­kę.

– Nie bę­dziesz miał zwierzch­ni­ka – mó­wił wuj w dro­dze na uli­cę Pay­en­ne – bę­dziesz miał w hra­bi Okta­wie przy­ja­cie­la; ale on jest nie­uf­ny lub, aby rzec traf­niej, prze­zor­ny. Przy­jaźń tego męża sta­nu moż­na zdo­być tyl­ko z cza­sem; mimo swej by­stro­ści i zna­jo­mo­ści lu­dzi dał się oszu­kać temu, któ­re­go miej­sce masz za­jąć, i omal nie stał się ofia­rą nad­uży­cia. To ci wy­star­czy jako wska­zów­ka, jak się masz za­cho­wać.

Kie­dy­śmy za­pu­ka­li do ol­brzy­miej bra­my pa­ła­cu tak wiel­kie­go jak pa­łac Car­na­va­let, oto­czo­ne­go dzie­dziń­ca­mi i ogro­dem, dźwięk ten roz­legł się w pu­st­ce. Gdy wuj py­tał sta­re­go szwaj­ca­ra w li­be­rii o hra­bie­go, ja tym­cza­sem ogar­ną­łem żar­łocz­nym spoj­rze­niem dzie­dzi­niec.

Bruk za­ro­śnię­ty był tra­wą, tra­wa pusz­cza­ła rów­nież ze ślicz­nych or­na­men­tów na ścia­nach oraz z da­chu stro­me­go jak w Tu­ile­riach. Ba­lu­stra­dy na wyż­szych pię­trach były nad­żar­te cza­sem. Po­przez wspa­nia­łą ar­ka­dę uj­rza­łem dru­gi dzie­dzi­niec, gdzie znaj­do­wa­ły się bu­dyn­ki go­spo­dar­skie o prze­gni­łych bra­mach. Sta­ry woź­ni­ca czy­ścił tam sta­ry po­wóz. Z fleg­my woź­ni­cy ła­two było zgad­nąć, że za­moż­ne staj­nie, w któ­rych nie­gdyś rża­ło tyle koni, obec­nie miesz­czą ich naj­wy­żej parę. Wspa­nia­ła fa­sa­da zda­ła mi się mar­twa niby front gma­chu bę­dą­ce­go wła­sno­ścią pań­stwa lub Ko­ro­ny i od­da­ne­go na pu­blicz­ny uży­tek. Pod­czas gdy szli­śmy z wu­jem, z loży szwaj­ca­ra (był tam jesz­cze nad drzwia­mi na­pis "Pu­kać do szwaj­ca­ra") roz­legł się dzwo­nek. Na ten znak wy­szedł z gan­ku lo­kaj w li­be­rii ta­kiej, jaką nosi La­bran­che w Ko­me­dii Fran­cu­skiej w sta­rym re­per­tu­arze. Wi­zy­ta była czymś tak rzad­kim, że słu­żą­cy koń­czył jesz­cze na­cią­gać sur­dut, otwie­ra­jąc drzwi za­szklo­ne ma­ły­mi szyb­ka­mi. Po obu stro­nach drzwi ścia­na była okop­co­na od dymu świecz­ni­ków. Z przed­sion­ka, któ­re­go nie po­wsty­dził­by się Wer­sal, wi­dać było scho­dy, ja­kich się już nie bę­dzie we Fran­cji bu­do­wa­ło nig­dy, scho­dy, któ­re zaj­mu­ją tyle miej­sca, co cały no­wo­cze­sny dom. Kie­dy­śmy szli po ka­mien­nych stop­niach, zim­nych jak gro­by i po któ­rych osiem osób mo­gło­by iść rzę­dem, kro­ki na­sze roz­le­ga­ły się pod pu­stym skle­pie­niem. Mia­ło się wra­że­nie, że się jest w ka­te­drze. Po­rę­cze ba­wi­ły oko cu­da­mi ślu­sar­stwa, w któ­rych wy­po­wie­dzia­ła się wy­obraź­nia ja­kie­goś ar­ty­sty z cza­sów Hen­ry­ka III. Spo­wi­ci lo­do­wa­tym płasz­czem, któ­ry nam spadł na ra­mio­na, mi­ja­li­śmy przed­po­ko­je, sa­lo­ny w am­fi­la­dzie, z po­sadz­ką bez dy­wa­nów, ume­blo­wa­ne owy­mi cud­ny­mi an­ty­ka­mi, któ­re z ta­kie­go sa­lo­nu do­sta­ją się wprost do an­ty­kwa­riu­sza. Wresz­cie przy­by­li­śmy do wiel­kie­go ga­bi­ne­tu po­miesz­czo­ne­go w bocz­nym skrzy­dle, któ­re­go wszyst­kie okna wy­cho­dzi­ły na ogród.

– Ksiądz pro­boszcz od Blancs-Man­te­aux i jego sio­strze­niec, pan de l'Ho­stal! – oznaj­mił dru­gi La­bran­che, któ­re­go opie­ce od­dał nas ów te­atral­ny lo­kaj w przed­po­ko­ju. Hra­bia Oktaw, ubra­ny w spodnie ze strze­miącz­ka­mi i sza­ry fla­ne­lo­wy sur­dut, wstał od ogrom­ne­go biur­ka, zbli­żył się do ko­min­ka i dał mi znak, abym usiadł. Ujął wuja za ręce i uści­skał je.

– Mimo że sam na­le­żę do Św. Paw­ła, nie mo­głem nie sły­szeć o pro­bosz­czu Blancs – Man­te­aux i szczę­śli­wy je­stem, że mogę go po­znać.

– Eks­ce­len­cja bar­dzo ła­skaw – od­parł wuj. – Przy­pro­wa­dzam panu je­dy­ne­go krew­ne­go, jaki mi zo­stał. Daję go w po­dar­ku Wa­szej Eks­ce­len­cji, a rów­no­cze­śnie mam uczu­cie, że daję memu chło­pa­ko­wi dru­gie­go ojca.

– Będę mógł panu od­po­wie­dzieć w tej mie­rze, księ­że pro­bosz­czu, wów­czas kie­dy się z pań­skim sio­strzeń­cem wy­pró­bu­je­my wza­jem – od­parł hra­bia. – Jak panu na imię? – rzekł, zwra­ca­jąc się do mnie.

– Mau­ry­cy.

– Jest dok­to­rem praw – wtrą­cił wuj.

– Pięk­nie, pięk­nie – rzekł hra­bia, przy­glą­da­jąc mi się od stóp do głów.

– Księ­że pro­bosz­czu, mam na­dzie­ję, że naj­pierw dla swe­go sio­strzeń­ca, a póź­niej dla mnie uczy­ni mi pan ten za­szczyt, aby sta­le przy­cho­dzić do mnie w po­nie­dzia­łek na obiad. To bę­dzie n a s z obiad, nasz ro­dzin­ny wie­czór!

Za­czę­li roz­ma­wiać o re­li­gii z punk­tu wi­dze­nia po­li­tycz­ne­go, o in­sty­tu­cjach do­bro­czyn­nych, o zmniej­sze­niu licz­by wy­stęp­ków, ja zaś mo­głem do woli przyj­rzeć się czło­wie­ko­wi, od któ­re­go za­le­żał mój los. Hra­bia był śred­nie­go wzro­stu; nie po­dob­na mi było oce­nić jego bu­do­wy pod luź­nym ubra­niem, ale wy­dał mi się szczu­pły i chu­dy. Twarz była ko­ści­sta i za­pa­dła, rysy sub­tel­ne. Dość duże usta wy­ra­ża­ły za­ra­zem iro­nię i do­broć. Czo­ło, może za sze­ro­kie, prze­ra­ża­ło jak czo­ło sza­leń­ca, tym bar­dziej iż kłó­ci­ło się z resz­tą twa­rzy, za­koń­czo­nej krót­kim pod­bród­kiem, bar­dzo bli­skim dol­nej war­gi. Nie­bie­skie oczy, żywe i in­te­li­gent­ne, jak oczy księ­cia de Tal­ley­rand, któ­re­go mia­łem póź­niej spo­sob­ność po­dzi­wiać, po­sia­da­ły – rów­nież jak oczy księ­cia – zdol­ność mil­cze­nia, tak iż chwi­la­mi sta­wa­ły się zu­peł­nie mar­twe. To pod­kre­śla­ło jesz­cze nie­zwy­kłość tej twa­rzy, nie bla­dej, ale żół­tej. Cera ta zwia­sto­wa­ła po­ryw­czy cha­rak­ter i gwał­tow­ne na­mięt­no­ści. Wło­sy już po­sre­brzo­ne, sta­ran­nie ucze­sa­ne, mie­ni­ły się na gło­wie czar­ny­mi i bia­ły­mi pa­sma­mi. To sta­ran­ne ucze­sa­nie osła­bia­ło po­do­bień­stwo, ja­kie znaj­do­wa­łem mię­dzy hra­bią a owym nad­zwy­czaj­nym mni­chem, któ­re­go Le­wis sko­pio­wał ze Sche­do­nie­go w "Kon­fe­sjo­na­le czar­nych po­kut­ni­ków", utwo­rze, moim zda­niem, wyż­szym od "Mni­cha". Hra­bia był ogo­lo­ny, wi­dać wcze­śnie wy­bie­rał się do sądu. Dwa czte­ro­ra­mien­ne świecz­ni­ki opa­trzo­ne aba­żu­ra­mi sta­ły po dwóch stro­nach biur­ka, a świe­ce ich, jesz­cze pło­ną­ce, świad­czy­ły wy­mow­nie, że dy­gni­tarz ten wsta­je przede dniem. Uj­rza­łem ręce jego, kie­dy po­cią­gnął ta­śmę, aby za­dzwo­nić na lo­ka­ja; były bar­dzo pięk­ne, bia­łe jak ręce ko­bie­ty…

(Opo­wia­da­jąc wam tę hi­sto­rię – wtrą­cił kon­sul – zmie­niam po­zy­cję i ty­tu­ły bo­ha­te­ra, za­cho­wu­jąc wszak­że ana­lo­gię sy­tu­acji. Stan, ran­ga, zby­tek, ma­ją­tek, spo­sób ży­cia, wszyst­kie te szcze­gó­ły są praw­dzi­we; ale nie chcę uchy­bić ani swe­mu do­bro­czyń­cy, ani obo­wiąz­kom dys­kre­cji).

– Za­miast się czuć tym, czym by­łem – cią­gnął kon­sul po pau­zie – czy­li, bio­rąc spo­łecz­nie, ro­ba­kiem wo­bec orła, do­zna­łem na wi­dok hra­bie­go nie­okre­ślo­ne­go uczu­cia, któ­re dziś umiem so­bie wy­tłu­ma­czyć. Ge­nial­ni ar­ty­ści…

(Skło­nił z wdzię­kiem gło­wę przed am­ba­sa­do­rem, sław­ną ko­bie­tą i dwo­ma pa­ry­ża­na­mi).

– …Praw­dzi­wi mę­żo­wie sta­nu, po­eci, wo­dzo­wie, sło­wem – lu­dzie na­praw­dę wiel­cy, są pro­ści, a pro­sto­ta ich spra­wia, że czu­je­my się z nimi na rów­nej sto­pie. Pań­stwo wszy­scy, tak gó­ru­ją­cy nad in­ny­mi my­ślą, za­uwa­ży­li­ście może – rzekł, zwra­ca­jąc się do swo­ich go­ści – jak bar­dzo uczu­cie zmniej­sza od­le­gło­ści stwo­rzo­ne przez spo­łe­czeń­stwo. Je­że­li my je­ste­śmy niż­si od was in­te­li­gen­cją, mo­że­my wam do­rów­nać od­da­niem w przy­jaź­ni. We­dle tem­pe­ra­tu­ry (da­ruj­cie mi to sło­wo) na­szych serc czu­łem się rów­nie bli­sko mego pro­tek­to­ra, jak by­łem odeń da­le­ko sta­no­wi­skiem. Du­sza ma swój dar ja­sno­wi­dze­nia: prze­czu­wa ból, zmar­twie­nie, ra­dość, nie­chęć, nie­na­wiść dru­giej oso­by. Do­zna­łem nie­okre­ślo­ne­go uczu­cia, spo­strze­ga­jąc u hra­bie­go te same rysy, co u mego wuja. Cno­ta, spo­kój su­mie­nia, czy­stość my­śli prze­obra­zi­ły wuja: z brzyd­kie­go zro­bił się bar­dzo pięk­ny. Na twa­rzy hra­bie­go stwier­dzi­łem od­wrot­ną me­ta­mor­fo­zę: na pierw­szy rzut oka mógł mięć lat pięć­dzie­siąt pięć, ale po uważ­nym przyj­rze­niu się po­zna­łem mło­dość za­grze­ba­ną pod lo­da­mi zgry­zo­ty, pod mo­zo­łem za­cie­kłych stu­diów, pod go­rącz­ką zdła­wio­nej na­mięt­no­ści. Na ja­kieś ode­zwa­nie się wuja oczy hra­bie­go od­zy­ska­ły na chwi­lę świe­żość, na ustach wy­kwitł uśmiech po­dzi­wu, któ­ry mi zdra­dził jego praw­dzi­wy, jak są­dzę, wiek: czter­dziest­kę. Spo­strze­że­nia te zro­bi­łem nie wów­czas, ale póź­niej, przy­po­mi­na­jąc so­bie szcze­gó­ły wi­zy­ty. Lo­kaj wniósł tacę, na któ­rej znaj­do­wa­ło się śnia­da­nie hra­bie­go.

– Nie dzwo­ni­łem o śnia­da­nie – rzekł – ale mo­żesz zo­sta­wić. Idź po­każ panu jego po­ko­je.

Uda­łem się za lo­ka­jem, któ­ry mnie za­pro­wa­dził do ład­ne­go miesz­kan­ka, po­ło­żo­ne­go pod te­ra­są, mię­dzy dzie­dziń­cem a ofi­cy­ną, nad ko­ry­ta­rzem łą­czą­cym kuch­nię z głów­ny­mi scho­da­mi pa­ła­cu. Kie­dy wró­ci­łem do ga­bi­ne­tu, za­nim otwo­rzy­łem drzwi, usły­sza­łem z ust wuja ten wy­rok:

– Mógł­by po­peł­nić błąd, bo na­tu­rę ma bar­dzo go­rą­cą, a wszy­scy je­ste­śmy ułom­ni, ale nie jest nic a nic ze­psu­ty.

– No i cóż – rzekł hra­bia, spo­glą­da­jąc na mnie z sym­pa­tią – po­do­ba się panu, co? Tyle jest miesz­kań w tych ko­sza­rach, że gdy­by panu tam nie było do­brze, po­mie­ścił­bym pana gdzie in­dziej.

– U wuja mia­łem tyl­ko je­den po­kój – od­par­łem.

– Za­tem może się pan prze­pro­wa­dzić dziś wie­czór – rzekł hra­bia. – Na prze­wie­zie­nie stu­denc­kie­go mie­nia wy­star­czy za­pew­ne do­roż­ka? Dziś zje­my so­bie obiad we trój­kę – do­dał, spo­glą­da­jąc na wuja.

Wspa­nia­ła bi­blio­te­ka przy­le­ga­ła do ga­bi­ne­tu hra­bie­go; za­pro­wa­dził nas tam, po­ka­zał mi małe, ozdo­bio­ne ob­ra­za­mi ustro­nie, któ­re nie­gdyś mu­sia­ło słu­żyć za mo­dli­tew­nię.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: