- W empik go
Komedia za kratą - ebook
Komedia za kratą - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 171 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwie tylko rzeczy przycinały poły tego zadowolenia; raz, że zaczynał już trochę łysieć, a po wtóre, że miał nieszczęście urodzić się w kraju, który co ośmnaście lat zwykł się burzyć i niepokoić. Taka właśnie ruchawka zaskoczyła go teraz; wieść o tym strzeliła jak piorun w dom Polikarpa, zerwał się przestraszony z miękkich pierzynek domowych wygódek i przeżegnał się nabożnie. Burza polityczna coraz się wzmagała, próżno pan Polikarp bawełną obojętności zatykał uszy, zaniknął się szczelnie w czterech ścianach domowego szczęścia, burza coraz natarczywiej się srożyła, wicher trząsł dachem nad jego głową, kozacy i powstańcy jak błyskawice migali mu wciąż przed oczyma.
Co tu począć? Gdzie się schronić? Dla miłej zgody chciał już adres wiernopoddańczy podpisać (boć przecie patriotyzm nie polega na kilku błahych pociągach pióra) i podatki carowi zapłacić, ale cóż? A nuż tu podziemny rząd jak Piotrowin spod nóg mu się ruszy i pogrozi. Ta podziemność rządu była widmem, która go prześladowała, wierzył w nadprzyrodzoną moc jego, czuł go wkoło siebie i pod sobą, i na sobie, a czucie to objawiało się w dreszczu febrycznym, w ostrożnym mówieniu i stąpaniu, jakby się bał nastąpić na nogi temu niewidzialnemu rządowi.
Takie życie zatruło mu szczęście i apetyt; salwując więc resztkę tuszy i unikając dopustu bożego, wyładował pugilares banknotami i czym prędzej czmychnął przed moskiewską nahajką i pogróżkami rządu podziemnego do jednego z większych miast pruskich, czyli udał się na emigrację.
Tam dopiero z dalia od rozruchów i niepokojów odetchnął swobodniej; tylko gazety, te przebrzydłe gazety przypominały mu czasem, że tam o mil kilkadziesiąt palą się strzechy nad głowami konających ziomków, że po lasach świszczą kule, że sybirskie drogi pełne ogolonych skazańców. Czytając o tych „niesłychanych okropnościach”, pan Polikarp wzdychał na ciężkie czasy, w których żył – a dla rozerwania strapionej duszy szedł biedaczysko to na balet, to na preferansa do pana Hilarego Skiskiego, także emigranta, lub na herbatkę do cioci Balbiny, która także z dała od rodzinnej wioski, od swoich, stodół i propinacyj, tęskniła za rodzinną ziemią i modliła się o prędki spokój. Ponieważ szczupłe dochody nie pozwalały jej żyć w wyższych towarzystwach, ciocia Balbina została z potrzeby postępową, liberalną, lubo nie bez dystynkcji. Słabość do książek, tj. do (kupowania ich, rozcinania i zapełniania nimi stołu, zrobiła jej sławę wykształconej, a wieczory u niej nazwały się literackimi, sicut lucus a non lucendo . I oto wlokło się dość przyjemnie to doczesne życie naszych tułaczów. Byli sobie jak w ciepłym pokoju, w którym zamknięto okiennice, zapalono mnóstwo świeczników i rozbawiono się, by nie widzieć łuny na niebie, nie słyszeć jęków burzy, co szaleje za domem.
Tak było aż do owego dnia, w którym chcę zacząć niniejsze opowiadanie.
Był to dzień świętych panien Balbiny i Kornelii, a więc uroczysty dzień imienin cioci dobrodziejki. Pan Polikarp wstał tego dnia w złotym humorze – suty obiad, wesoła kompania, preferans uśmiechały się wdzięcznie do niego; wdział więc frak, przejrzał się z zadowoleniem w lustrze i wykręciwszy się na pięcie, powiedział do siebie:
– Zuch jeszcze ze mnie.
Potem nucąc wesoło jakąś piosenkę z Orfeusza, wyszedł na miasto, a że za wczas jeszcze było iść do cioci, wstąpił na chwilę do kawiarni dla zabicia czasu. Zabrał się do tego morderstwa uzbrojony w parę dzienników.
Dla zadośćuczynienia skrupułom sumienia wziął także i „Czas” do ręki, a upewniwszy się, że w okolicy, w której leżała wieś cioci, jest spokojnie, zabrał się z apetytem do inseratów. Pan Polikarp delektował się ich rozmaitością i czytał:
„Dwie klacze do sprzedania. – Jutro w kościele O.O. Kapucynów nabożeństwo. Kazanie będzie miał ksiądz F. Kwestować będą panie: X. O. B. – Teatr w Krakowie: na dochód panny G. Komedianci. – Bandaż elektryczno-magnetyczny. – Ciernie, poemat z krwawych czasów: polowa czystego dochodu na rannych. – Guarana. – Trzy trupy, szkic z obecnych czasów; połowa czystego dochodu na cel… wspólny!!! – Woda anatherinowa. – Pigułki. – Młoda osoba wysoko wykształcona, Polka (!), życzy sobie itd. – Zginął piesek z czarną łatką, łaskawy znalazca itd. – Pieśń ostatnia, połowa czystego dochodu na obdarzonych kalectwem patriotycznym".
Wśród tej mnogości ogłoszeń pana Polikarpa uderzyły szczególniej prace literackie, których autorowie z bezprzykładną bezinteresownością spieszyli „potową czystego zysku” otrzeć łzy nieszczęśliwym i bandażować ich rany. Pan Polikarp uczuł się tą szlachetnością pokonany i umyślił zakupieniem kilku egzemplarzy którego z tych dzieł przyjść z pomocą swemu krajowi i zatkać usta tym krzykałom czerwonym, (którzy drą się, że szlachta przesiaduje za granicą i nie dba o swój kraj. Namyślał się tylko, który z wy – mienionych utworów nabyć. Ciernie już samym nazwiskiem kłuły jego delikatne nerwy, do trupów miał wstręt szczególny, zgodził się więc na Pieśń ostatnią, zwłaszcza że tytuł jej zapewniał, iż autor więcej z pracami narzucać się nie będzie.
– Tak, tak, to dziełko trzeba będzie sprowadzić – mówił do siebie – wezmę choćby kilkanaście egzemplarzy, to się rozsprzeda.
Gdy wtem jakaś genialna myśl palnęła go w czoło jego własną ręką. Wyjął pugilares, ołówek i genialną myśl uwięził na papierze w tych słowach: Miscellanea – przez P. P., połowa czystego dochodu na rzecz tułaczów polskich. Ten tytuł umyślił pan Polikarp nadać swoim starym szkolnym wypracowaniom, które wysoko cenił, i spłacić nimi dług ojczyźnie.
Zanotowawszy sobie tę finansową operacyjkę, miał już zabierać się do wyjścia, gdy jakiś brunet o ciemnej twarzy, w czerwonym szalu, zbliżył się ku niemu.
– Daruj pan, że zaczepiam – rzekł złą francuszczyzną – ale zdaje mi się, żeś pan Polak.
Pan Polikarp zmieszał się i nie wiedzieć czemu, wstydził się przyznać do polskiego pochodzenia; ale wnet w myśli stanął mu Sobieski, jak wobec całej Europy sumiastego wąsa pokręca, taki Kościuszko, taki Poniatowski i tylu innych wcale dobrze za granicą widzianych i odrzekł z dumą:
– Tak, jestem Polakiem, poznałeś to pan pewnie po mej powierzchowności.
– To nie – odrzekł nieznajomy patrząc na wystające spod paltota ogony fraka pana Polikarpa – ale widziałem, żeś pan czytał gazetę, którą zwykle Polacy czytują.
(Dla zaspokojenia niecierpliwej ciekawości czytelniczek dodam, że nieznajomy był Włochem; więcej powiem: był mazzinistą).
– I cóż tam, panie, u was słychać? – spytał z zajęciem, przysiadając się do pana Polikarpa.
– Ha, cóż? Źle! – odparł tenże sentencjonalnie.
– Jak to „źle”?
– Biją się.
– To więc dobrze.
Pan Polikarp spostrzegł się, że bąka strzelił, że źle reprezentuje Polonię przed cudzoziemcem, począł się więc poprawiać.
– Tak, ten tego… dobrze, ale ten tego… jak się nazywa, źle. Jedyna nadzieja, że obce mocarstwa…
Włoch skrzywił się, zmarszczył i bąknął jakieś przekleństwo.
– Ale dlaczego tylu panów spotkać można za granicą, gdy w kraju powstanie?
Panu Polikarpowi zrobiło się gorąco, jakby go kto herbatą polał, obracał język w ustach i nie mógł nim namacać odpowiedzi na to pytanie; rad by był jak ojciec Adam schować się w tej chwili za figi albo przynajmniej do salonu swej cioci, gdzie nigdy podobnie niedorzecznych pytań mu nie czyniono.
– Widzisz pan, okoliczności – począł się tłumaczyć.
– Nie mówię tego do wszystkich, wiem, że wielu z was ma misje, potrzebujecie broni… ja to rozumiem. Ale do rzeczy. Jestem Giacomo Cialdo, wysłany z komitetu, do którego pan pasałeś, i stawam dla porozumienia się.
Pan Polikarp wytrzeszczył oczy: