- W empik go
Komedianci - ebook
Komedianci - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 652 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jak wszystko dawne, znikają powoli i nasze stare dworki szlacheckie, poczciwe słomiane strzechy, skryte pod cieniem lip odwiecznych. Dziś myśmy wszyscy panami po trosze, zaprawdę nie wiem dlaczego: może dlatego właśnie, że bardzo na panów krzyczymy. Nie byłoby to logiczne, ale być by mogło naturalne. Każdy z nas chętnie wywołuje przeciwko arystokracji i arystokratom, tam nawet ich widząc, gdzie ich nie ma. Każdy z nas potem chętniej jeszcze rad by panów małpować.
Dworek szlachecki, to starych cnót siedlisko spokojne, przetwarza się powoli na pełną pretensji niesmacznej willę, pałacyk; lipy otaczają się trawnikami, grzędy ustępują miejsca angielskim ogrodom, pasieczka rusza do lasu, gołębie na folwark, stajnie chowają się za bzy, tok zawstydzony usuwa się na bok daleko, a monumentalna brama stara, drewniana przedzierzga w chatkę szwajcarską, która i chatką nie jest, i szwajcarską być nie może.
Nie grzech to zapewne, że piękno lubimy i chcemy się nim otoczyć; ale dowodem jest wielkiego ubóstwa, że nie umiejąc stworzyć pięknego z naszych własnych elementów, naśladujemy tylko niedołężnie, co gdzieś stworzyli sobie obcy. Obczyzna, niestety! stary to nasz.
grzech, z którego spowiadamy się nieustannie, a poprawić nigdy nie możem! Co do mnie, ja kocham stary szlachecki dworek miłością, jaką mam dla poczciwych dawnych czasów, gdy to więcej jeszcze byliśmy sobą; witam ostatnie pamiątki przeszłego życia ze czcią i głową schyloną, jak bym witał konającego gladiatora; a myśląc, jak za lat kilkadziesiąt zniknie z ziemi wszystko dawne, serdeczny mnie żal przejmuje. Dworek szlachecki dzisiaj już być poczyna monumentem.
Jeszcze przed laty trzydziestą więcej mieliśmy tych szarych, poważnych domostw o wysokich dachach, o pierzastych kominach, o szerokich sieniach, stojących jednym bokiem do cienistego ogrodu, drugim do ożywionego podwórza; więcej dworków z ganeczkiem o dwóch słupach rzeźbionych i ławach, o dwóch kominach, otoczonych gospodarskimi budowlami, i poważnie jak szlachcic-rolnik zdającymi się stać na straży wśród pracującej czeladki.
Do jednego to z takich staroświeckich, jeszcze nie przetworzonych dworków zajeżdżał ostatnich dni skwarnego lipca… roku, wózek jednokonny z wprzężoną w hołoble klaczą gniadą, spasłą i powolną. Brama, u której stały dwa drzewa rozłożyste i spichlerz z galerią, otwarta była na rozcież; wielki moręgowaty brytan powitał w niej przybywającego i zakręciwszy ogonem, pobiegł za nim wesoło do ganku.
Na wózku sam jeden siedział w białym kitlu i konfederatce bardzo już niemłody człowiek, z siwym wąsem spuścistym, wygoloną głową i posępną twarzą, surową razem i łagodną, bo się na dawnych obliczach umiała nieraz godzić z dobrocią męska szorstkość i rubaszność marsowa. Stary sam się powoził; rzuciwszy klaczy lejce, zsiadł powoli z wózeczka, a posłuszna towarzyszka przejażdżki stępo odszedłszy z wózkiem pod stajnię, zastanowiła się u wrót jej i pewna, że sobie wywoła stajennego, zarżała. Stary, wyraźnie gospodarz domu, usiadł tymczasem w ganku, otarł pot z czoła opalonego, a nie widząc nikogo, spoglądał po dziedzińcu, azali się kto nie zjawi. Po chwilce ukazał się biegiem spieszący parobczak, który zaraz ku stajni się skierował.
– Słuchaj no Hryćku, mosanie – rzekł stary – co to u was jak wymiótł, nikogo nie widno? Gdzie ten duda gumienny?
– A koło żniwiarzy.
– Prawda, tylko go tam nie widziałem; a Janek?
– Powiózł dla nich wodę z beczką.
– Cóżem go nie spotkał? A panienka?
– Z Brzozowską i dziewczętami poszła ot tu, w brzezinę, na grzyby.
– W taki upał! głowę sobie przepali!
– Tylko co poszły, widziałem: jeszcze ledwie do brzeziny może dochodzą.
– Nie lepiej, mosanie, było kazać sobie zaprząc?
– Panienka nie chciała.
– A nie napójże Chorążanki (tak się nazywała), albo jej obroku nie zasyp – dodał stary – bo to ty, mosanie, gotów na wszystko, aby tobie tylko prędzej wylecieć, a klacz gotowa się ochwacić.
– Czy to mnie pierwszyzna! – odparł Hryćko, ruszając z lekka ramionami.
– Otóż to, że ci nie pierwszyzna ochwacić konia, dlatego ci to, mosanie, się mówi.
Parobczak zapewne stare grzechy przypomniawszy sobie, w milczeniu już powiódł Chorążankę do stajni a stary pozostał jeszcze czas jakiś na ławie. Widać na nim było znużenie, z którym zwykle do głowy przychodzą myśli smutne i dumy niepotrzebne; podparł się na dłoni, oczy wlepił w podłogę i wzdychał.
Prócz skrzypiących wrót stajni, prócz lekkiego szumu lip starych i dalekich bardzo odgłosów pieśni żniwiarzy nic więcej słychać nie było. Cisza letnia, cisza skwarnego wieczora dodawała majestatyczności przepysznie zachodzącemu słońcu; rzekłbyś, że wszystko umyślnie zamilkło, żegnając pana dnia i ścieląc sobie także łoże spoczynku.
W takich to chwilach sam sobie zostawiony człowiek, jeśli młody, bawi się jak piłkami barwnymi nadziejami przyszłości; jeśli stary, przerzuca z westchnieniem zbutwiałe zmarnowanego życia wspomnienia. Zmarnowanego! bo któż nie powie u schyłku dni swoich, że mu zmarniało? Któż wszystko otrzymał, co marzył, kto się otrzymanym zaspokoił? Komuż życie ziściło, co obiecywało, i kto nie pochował na cmentarzu pamiątek niedorosłych serca nadziei?
I stary nasz gospodarz dumał uroczyście, niekiedy tylko nastawiając ucha, czy nie usłyszy głosu córki; ale gaj brzozowy był trochę opodal, pieśń tylko żniwiarzy dochodziła jego uszu i dumanie przeciągało się nieznacznie. Brytan Rozbój, który go powitał u bramy, jeden u nóg pańskich siedząc, kiedy niekiedy dla przypomnienia się liżąc mu ręce, dotrzymywał starcowi towarzystwa milczeniem wesołym. Poruszający się żywo kusy ogon Rozboja, oczy jego świecące, morda ku panu wzniesiona dowodziły tego szczęśliwego usposobienia.
Wiaterek coraz chłodniejszy poruszał żywiej drzew gałęzie, przeleciał muskając siwy włos gospodarza. Napomniany nim pan Jacek Kurdesz poszukał klucza w kieszeni, by wnijść nareszcie do chaty, gdyż po staroświecku jeszcze chatą tylko nazywał pospolicie swój czysty i ładny domek. Przeszedłszy bardzo skromną pierwszą izbę, w środku której stał pod kilimkiem tureckim stół okrągły kolbuszowskiej fabryki, kilka stołków biało olejno malowanych, komódka mosiądzami ozdobna, stary zegar gderający powoli schrzypłym głosem, a na ścianach wisiały obrazki świętych Pańskich i parę płó – cień wyobrażających śmierć Chodkiewicza, niewolę Maksymiliana, odsiecz wiedeńską i piękną Bednarczankę, dobył pan Jacek klucza drugiego i otworzył izdebkę swoje, tuż obok bawialnej izby będącą. Tu wąskie łóżko skórą pokryte, nad którym trocha broni i blacha z Najświętszą Panną Częstochowską wisiała, para kufrów gdańskich, stolik i trochę węzełków a gratów zajmowały cały niewielki alkierzyk. Okienko od niego wychodziło na ogród, wysadzony porządnie gruszami i jabłoniami, popodpieranymi i poobmazywanymi gliną starannie, zarosły agrestem, porzeczkami, krzakami malin i truskawek od spodu. W środku pod starą smolanką, którą wiatr nielitościwie nadłamał, widać było darniową kanapkę. Stary, wynalazłszy tu swoje Officium, związane rzemykiem, i okulary, zabierał się do pierwszej izby na wieczorną modlitwę, gdyż żwawy kłus konia ucho jego uderzył.
– A do diabła, mosanie! – rzekł w sobie pan Jacek, żywo kładąc książkę na stoliku i okulary na nią. – Któż by to zaś miał tak jechać? Nie gumienny, bo przed ganek, i to nie kłus dropiatego; nie chłop, bo to dużego konia chód wyraźnie, nie…
I słowa mu na ustach zamarły, gdy pochyliwszy się do niskiego okna, ujrzał na ślicznym wierzchowcu młodego bardzo mężczyznę, a wedle swych wyobrażeń młokosa, który ze sługą w jasnozielonej kurtce, na bułanym koniu kozackim mu towarzyszącym, stawał właśnie przed gankiem.
– Otóż jest, mosanie – rzekł pan Jacek – sroka ranna wywołała gościa: bo taki sroka nigdy daremnie nie krzyczy; a tu i Franki w domu nie ma, i Brzozowskę licho z domu na te grzyby wyniosło, i ja jeden jak palec z tym błaznem Hryćkiem zostałem się sam, a on i szklanki wody, jak się patrzy, podać nie potrafi. Dajże tu sobie rady, kiedyś mądry!
W sieni już było słychać głos i szastanie nogami; stary rad nierad pospieszał powitać gościa, choć niezbyt ochoczo z powodu, że był sam jeden, ale serdecznie mu wdzięczen, bo po staremu: gość w dom, Bóg w dom.
– Żeby choć Brzozowska rychło wróciła! – mówił w duchu, biorąc już za klamkę.
Z drugiej strony progu młodzieniec uśmiechnięty, bardzo wytwornie ubrany, stoi niepiękny twarzą, ale świeży i wesół. Z dziwnym wykrzywieniem ust, zakrawającym na szyderstwo, pytał zdejmując czapeczkę:
– Pan Jacek Kurdesz?
– Jestem do usług pańskich in persona, a proszę do środka ante omnia, bo przez próg się nie witają.
Panicz poskoczył do izby, obejrzał się szybko i pokłoniwszy się po wtóre, rzekł dosyć grzecznie, choć dosyć dumnie:
– Miło mi poznać sąsiada; jestem Sylwan Dendera. Ojciec mój przysyła mnie, abym mu ukłon od niego oświadczył, a razem prosił go na przyjacielski obiadek, na niedzielę.
Twarz starca widocznie zajaśniała radością; zniżył się ledwie nie do kolan młodemu paniczowi i składając ręce, rzekł z przejęciem, tchnącym czasów dawnych szlachecką dla panów czołobitnością:
– Ileż wdzięczności, mosanie, winienem jaśnie wielmożnemu grafowi! Jakże potrafię przyjąć tak dostojnego w mojej chatynce gościa!
Młodzieniec się uśmiechnął, wziął wyciągnioną dłoń starego, wstrząsnął nią poufale i szukając krzesła, zawołał ze śmiechem niedorzecznie dosyć:
– Jakże pan tu szczupło mieszka!
Starzec cokolwiek oprzytomniał, widząc, że młokos dość go lekko traktuje, i nie tracąc uniżoności dla krwi jaśnie wielmożnej, raźniej przecie i śmielej odpowiedział:
– A cóż, jaśnie wielmożny grafie, mosanie, nie dla nas to, szlachty ubogiej, pałace: człek sobie do słomianej strzechy przywykł.
Młodzieniec roztargniony muszcząc młodego wąsa, nie wiedząc co mówić, poglądał po kątach.
– Pan tu dawno już mieszka?
– Tum się, mosanie, urodził i zdaje się, że tu i umrę, jeśli Bóg pozwoli.
– Tak sam jeden?
– Juścić niezupełnie sam – ośmielając się i rozgadując mówił Kurdesz. – Straciłem, prawda, najlepszego towarzysza, świętej pamięci żonę moję, ale mi po niej została córka, pociecha i podpora starości. Miałbym to sobie za szczęście, mosanie, jaśnie wielmożny grafie, przedstawić ją jako gospodynią mojej chatynki, ale nieszczęściem wyszła…
Stary chciał już powiedzieć: na grzyby, ale mu się wymknęło: na przechadzkę. Przed panem grafem jakoś się grzybów powstydził.
– Czym tylko w przyległej brzezinie nie spotkał córki pańskiej – niedbale podtrzymując rozmowę rzekł Sylwan – w białej z różowym sukience, włosy ciemne…
– I bardzo piękna dziewczyna – dodał spiesznie pan Kurdesz.
Sylwan się uśmiechnął nieznacznie do siebie, kończąc:
– Obok szła podżyła i otyła kobiecina.
– A to Brzozowska, ani chybi – przerwał pan Jacek – i jeszcze dziewki, mosanie.
– Już tam reszty nie widziałem.
Nie wiem dlaczego, młody człowiek trochę się zamyślił; coś zdawał sobie rachować, potem zdjął rękawiczki i milej nieco uśmiechnąwszy się do starego, prosił o pozwolenie chwili spoczynku.
– Tfu! człek głupieje na starość! – zawołał gospodarz – a toć mnie pan graf zawstydzasz swoją dobrocią: mnie to samemu należało humilime prosić, żeby koniki choć wysapały się przy żłobie i zęby przetarły. A tymczasem i moja Franka nadejdzie – dodał w duchu do siebie – i Brzozowska, i podwieczorek choć siaki taki dla tego grafiątka skoncypujemy.
Wyszli tedy na ganek oba, a stary spojrzawszy na konie wierzchowe, nie odpuścił ich do stajni, póki nie obejrzał. Sylwan był także koniarzem lub go przynajmniej udawał; miał lub chciał mieć tę żyłkę szlachecką, do której moda dodała angielskiego pierwiastka. Poczęli oba oglądać, rozprawiać i rozmowa łatwiej już dalej poszła.
– Pański koń na oko ślicznota: rasowy, krew jest, caceczka, ale do pracy… – zamknął szlachcic – do pracy, mosanie, wolę tego niepoczesnego kozackiego bułanka. To to koń! Wytrzyma dzień cały, choćby mu się nie dać i wysapać: nogi tęgie, skład mocny, żylasty, kość gruba, pierś aż miło.
– A mójże? – spytał hrabia.
– Pański, mosanie, caca lala, ale kto go wie, co on może wytrzymać? Schlasta się we dwie godziny.
– Ta laleczka kosztuje mnie przecie do dwóchset dukatów.
– Bardzo być może i nie dziwuję się temu; ale dla mnie, jaśnie wielmożny grafie mosanie, te angielskiego rodu konie jakoś nie w smak; cienkie to, chartowate i choć może szybkie na krótką metę, ale na wytrwanie wolę nasze wschodniopolskie. Angielskie za szkłem śliczne, ale co mi po tym, kiedy to chuchać bez miary, a jechać pod strachem trzeba. Ej! kiedyś to i człowiek miał stajnią, mosanie, i wierzchowe niczego, ale teraz…
– Może i teraz by się co znalazło? – trochę szydersko zapytał pan Sylwan, mrugając na swego kozaka spoza starego.
– Choćby się i znalazło, to nie do smaku pańskiego – dokończył pan Jacek. – Mamci to ja siwkę…
– A niech no pan każe pokazać!
– Jużciż się jej nie powstydzę: to harna bestia! Ale kiedy to i wyprowadzić po ludzku nie ma komu! Wola gościa święta! Hej! – zawołał – pokażcie no tu młodszą siwkę; tylko ją weź po ludzku!
Hryćko się zawinął, zarzucił kantar na głowę faworytalnej klaczy gospodarza i piękne to stworzeńko ukazało się raźnie, ochoczo, wesoło wychodząc ze stajni, gdyby panienka, co ją na bal wiodą. Pan Sylwan Dendera, który się w szlacheckiej stajence spodziewał niepoczesnego chmyza, zdumiał się tak, że aż kilka kroków naprzeciw siwki postąpił.
Śliczna bo to klacz była! Wschodnia krew czuć się w niej dawała: niezbyt rosła, niezmiernie kształtna, z łbem pełnym wyrazu, z nogą suchą a muskularną, z żyłami wybitnie oznaczonymi po całej skórze, lśniąca, błyszcząca, wymuskana jak pieszczone dziecię, wydawała się przy angliku hrabiego jak piękna wiejska dziewczyna przy wysznurowanej i bladej panience.
Stary Jacek z uczuciem pogładził śliczne stworzeńko, które wąchając, kawałka chleba zwykłego po rękach jego szukało. Hrabia podziwiał, oglądał siwkę i chwalił ją szczerze: nawet trochę zazdrości przebijało się w jego wyrazach, rad był serdecznie znaleźć jaką wadę, ale nie mógł.
Gdy tak koniarzują w dziedzińcu, Franka, córka pana Kurdesza, powraca spiesznie z brzeziny. Widziała ona i pani Brzozowska, że nieznajomy jakiś piękny młodzieniec na dzielnym koniu pojechał do Wulki. Ciekawość, wreszcie potrzeba pomożenia ojcu w przyjęciu dodała nóg France, za którą ledwie zdążyć już mogła Brzozowska, stara, zdyszana i zapocona, podbiegając a stękając.
– Brzozosiu! na miłość Boga pospieszajmy – co chwilę powtarzała Frania – ojciec sobie nie da rady.
– Tak, tak, niech już panna nie bałamuci darmo; niby to ja tego nie rozumiem: kawalera się chce zobaczyć. Nie bójże się, nie uciecze; zastaniemy go jeszcze; nie po co on przyjechał…
– Wyobraź sobie, Brzozosiu, któż by to mógł być? – pytała pospieszając Frania.
– Albo ja wiem. Królewicz może jaki.
– Ty bo żartujesz ze mnie.
– Ale nie, moja śliczna panienko: jakbyś to i królewicza nie była warta?
– No! jakże ci się jednak zdaje, kto to taki?
– A któż by to zgadł!
– Czyś bardzo zmęczona?
– Ledwie się wlokę.
– No, to wiesz co, zostań się trochę z Agatą, a ja z Horpyną trochę przodem pobiegnę.
– O! co na to nie pozwolę, jak Boga mego kocham; jeszcze mi się potem rozchorujesz… dość już i tak lecim! Nie bójże się, nie uciecze.
– Wstydź się, Brzozosiu! prześladujesz mnie; widziałaś, jaki koń śliczny?
– I chłopiec niczego.
– A za nim sługa..
– Wszystko tak jakoś z pańska: sługa zielono. Podobnie rozmawiały całą drogę od brzeziny do dworku, a biedna Brzozowska jak mogła dreptała, żeby zdążyć za panienką, która ledwie że nie leciała do dworu biegiem.
Cóż dziwnego? Tak było pusto w Wulce, tak smutno i tak rzadko gość do starego szlachcica zawitał. Nowa postać była zjawiskiem tak niespodzianym i dziwnym, że samej Brzozowskiej nóg i ochoty dodawała. My spój – rzymy na Franią, na jedynaczkę pana Jacka, piękną polną różyczkę wykwitłą wśród dzikich zarośli.
Przebywszy młodość w wojsku, nabiedowawszy się na świecie, pan Jacek nierychło wrócił na zagon domowy i nierychło się, już szronem obsypany będąc, ożenił. Niedługo cieszył się swoim szczęściem spokojnym, bo wkrótce żona mu zmarła, jedno tylko zostawując dziecię. Do niego, jak do ostatniego węzła, co go ze światem łączył, przywiązał się stary szlachcic całą duszą, sercem całym.
Ale jakież być mogło wychowanie pieszczonej jedynaczki w osamotnionej Wulce? Stara Brzozowska, niegdyś przyjaciółka pani Kurdeszowej, dziś rezydentka i gospodyni na jej miejscu, podjęła się wypieszczenia Frani; dopełniła też tego sumiennie i serdecznie i wyhodowała, wychuchała jedynaczkę jak najlepiej, wespół z ojcem wiecznie niespokojnym, zawsze jeszcze utrzymującym, że dziecię nie dosyć było pieszczone. Frania wyrosła na panią samowładną wśród posłusznych poddanych, z których najpierwszym był ojciec; wola jej była rozkazem, uśmiech weselem wszystkich, smutek strapieniem powszechnym. Jednakże ta samowładność Frani miała pewne granice: gdzie chodziło o jej zabawy, strój, rozrywkę – wszystko było na usługi; cokolwiek mogło obchodzić przyszłość, wpłynąć na los – tu już pilne oko ojca czuwało i z pierwszego sługi pan Kurdesz wracał do praw rodzicielskich. Ale je czuć dawał z taką miłością, z tak troskliwym baczeniem na uczucia Frani, a dziecię było tak łagodne i wierzyło w ojca, że nigdy nawet nie miało chętki sprzeciwić mu się. Swobodna zresztą jak łania w lesie, wykołysana przez starca, przebujała młodość swoję, nie poznawszy, co boleść i cierpienie. Pan Jacek, choćby go na to stało, nie chciał jej wychowywać na wielką panią, raz, że potrzeba by nad nauką trochę dziecię pomęczyć, a na to zezwolić mu było bardzo ciężko, po wtóre, że dla kobiety nie widział potrzeby innego wychowania nad staropolskie troskliwe czuwanie, by wzrastała czysta, święta, hoża, rumiana i wesoła. Frania też nic wcale się nie uczyła: umiała tyle ledwie, co Brzozowska, która jako tako czytała modlitwy,. do których była przywykła na książce, i umiała się dość krzywo podpisać.
Oprócz tego nauczyła ją troskliwa opiekunka pobożnych kilku i światowych tekstów śpiewać, robić pończochę, szyć gładko, sny tłumaczyć, ziółka suszyć, piec baby, pierniki, tłuczeńce i makowniki itp. Pan Kurdesz w głębi duszy był przekonany, że umiała bardzo dosyć.
W istocie, świata i ludzi nie znała bynajmniej biedna Frania, widząc przez świat zaczarowany bajek, podań i cudownych powieści całe czekające ją życie. Po jej główce, jak w skazce, chodzili jeszcze królewicze, przelatywały najdziksze złocone marzenia. Budziła się wesoła, zasypiała spokojna, żaden smutek nie zmarszczył jej czoła; nie miałaż prawa powiedzieć o sobie, że tak być musi, że tak zawsze będzie?…
Franią była pięknym dziecięciem, ledwie siedemnastoletnim: czarne duże oczy, włos ciemny prześliczny, płeć trochę ogorzała, ale świeża, starego używszy porównania, jak pączek różany. Usta maluczkie, zęby bieluchne i drobne, ręka i noga kształtna, kibić zręczna, choć nie do zbytku wycieńczona, bo jej dano wzrosnąć i rozwinąć się swobodnie; a przy tym śmiała, wesoła, raźna i niewinnie zalotna. Uśmiech nieustannie z kąta w kątek błądził po jej twarzy, pełnej wyrazu dobroci łagodnej i odwagi razem. Nic ją nigdy nie ulękło, nie rozumiała strachu: prawa córka szlachcica, gotowa była zuchwałego skarcić dłonią, z losem się poborukać i kroku nie ustąpić nieprzyjacielowi. Nieprzebrane skarby miłości, poświęcenia, litości i męstwa zebrane były w jej czystej i spokojnej duszy, jak ziarno w bogatym spichrzu na głodne lata.
Ciekawa a nietrwożna, z koszykiem na ręku wbiegła Frania z Brzozowską i dziewczętami w dziedziniec, a ledwie róg białej jej sukienki u wrót się pokazał, ojciec, zapomniawszy gościa, cały się ku niej obrócił. Za nim i młodzieniec z wyszukaną grzecznością powitał wesołe dziewczę, które wprost mu w oczy spojrzawszy, usiłowało odgadnąć, co tu tak niezwykły robić może przybylec.
– Otóż i moja Frania – zawołał Kurdesz. – Chodźże no, chodź Franiu – dodał żywo – mamy gościa. Jaśnie wielmożny graf Dendera tak na starego swego łaskaw sługę, że przez własnego syna zaprasza go na uroczystość solenną.
Frania uśmiechnęła się wesoło, powtórnie zajrzała w oczy hrabiemu, który naturalnie wzroku nie odwrócił ani nie zmieszał, a źle zrozumiawszy jej niewinną śmiałość i zalotność, wziął ją na rachunek swego imienia i postawy, nie staropolskiej prostoty i uprzejmości.
– A teraz z Brzozowską pomyślcie o podwieczorku – dodał Kurdesz.
Brzozowska, która stała w zachwyceniu, patrząc na ładne hrabiątko i egzaminując łakomie to jego, to sługę, a nieledwie licząc guziki u sukien, odezwała się naiwnie:
– Ale czymże to takiego pana przyjmować? Pochlebiło to Sylwanowi, który z uśmiechem rzekł:
– Szklanką mleka, kochana pani.
– Oho! co na to, to nie zgoda – zawołał żywo stary – tak nie odpuszczę. Co to pan myśli, że u nas herbaty i kawy nawet się nie znajdzie, albo i kieliszka wina starego?
– A może by co zgotować? – przerwała gościnna Brzozowska – kurcząt upiec do sałaty, albo…
– O! ja jeść nic nie będę.
– Tak głodnego nie puścimy – stanowczo odparł szlachcic.
Frania i Sylwan przez czas tej rozmowy ciekawymi mierzyli się oczyma; pierwszy to raz w życiu dziewczę spotkało tak pięknego młodzieńca, który marzenia jej może urzeczywistnił; Sylwan uwiedziony zarazem pięknością jej i śmiałością, snuł naprędce romans bez ceremonii. Tak bo to zdawało mu się wygodnym mieć sobie niezawodną kochaneczkę niedaleko od Denderowa, w domku, do którego mógł przyjeżdżać bez fraka i żółtych rękawiczek!
– A teraz prosimy do pokoju – rzekł szlachcic, biorąc pod rękę hrabiego, i trochę nierad upartemu przypatrywaniu się sobie młodych ludzi.
Frania ledwie kilka słów przemówiwszy, z Brzozowską razem pobiegła przysposabiać podwieczorek.
Już nie wiem jak i czyją sprawą upiekły się kurczęta, przygotowała sałata i zrobiły pierogi z serem, bo Brzozowska gorejąca ciekawością i niepokojem, podbudzonym do najwyższego stopnia, latała jak oparzona, pojąc służącego i pytając go o wszystko, co wiedział i czego nie wiedział.
Frania jak skoro mogła odejść, nie tając się z ciekawością swoją, także pospieszyła do pokoju, gdzie hrabia palił cygaro, o koniach rozmawiając z panem Kurdeszem. Nie przypuszczając, żeby mogło być inne jakie i przyzwoitsze a lepsze życie nad jej własne, naiwnie poczęła je malować Sylwanowi, który śmiejąc się w duchu, był rad spotkanej na drodze sielance i wywoływał jej obrazy.
– O! ja bo się wcale nie nudzę – mówiła mu Frania – latem, proszę pana, chodzimy z Brzozosią na grzyby do brzeziny jak dziś, a czasem i dalej; zbieramy zioła, robimy sobie co w ogródku; wieczorami śpiewamy i mówimy śliczne powieści i bajki.
Sylwan uśmiechnął się, ale Frania wzięła ten uśmiech za dobrą monetę.
– Zimą jest tysiąc przyjemności także. Tyle świąt, tyle do nich przygotowań, nabożeństwo, motki, płótna i inne gospodarstwo; bo ja jestem, trzeba panu wiedzieć, wielką gospodynią.
– Już co to, to prawda i nie chwaląc jej w oczy – dorzucił pan Kurdesz – Frania nie ma sobie równej w każdej rzeczy: czego się tylko dotknie, zrobi doskonale; a jaka z niej wyborna lekarka!
– I ludzie do mnie o dwie i trzy mile przychodzą po rady – przerwała znowu Frania – nikt tak doskonale nie leczy febry, nikt tak dobrze nie umie poradzić na stłuczenie.
– Jakże to pani miło być musi – odezwał się, chcąc coś przecie powiedzieć, Sylwan – tyle błogosławieństw, tyle wdzięczności sobie zaskarbiać.
– Nie przeczę, że mi bardzo miło być ludziom pomocą – śmiało odpowiedziała Frania – a przy tym wszak to i obowiązek kobiety.
– I pani się nie nudzi – spytał Sylwan – w tym zakątku?
– Jakże by to być mogło – śmiejąc się z tej myśli odparła Frania – tyle zajęcia, tyle roboty; czas tak wesoło upływa, tak prędko.
– A towarzystwo?
– Mam kilka dobrych znajomych, zresztą poczciwa Brzozosia, ojciec. Nigdym nie zatęskniła za większym światem.
Sylwan to się uśmiechał szydersko, to się dziwił w duchu, to się wpatrywał w śliczną twarzyczkę Frani, która już poczęła, biegając jak wiewiórka, krzątać się około podwieczorku. Stary Kurdesz podbudzony do admiracji przytomnością obcego, szczebiotliwością córki, miał w oczach łzę rozczulenia, w ustach niedokończone dziecięcia pochwały.
Zaledwie wyszła, począł z pełnego serca rozwodzić się nad jej przymiotami:
– Złoto nie dziecię – wołał, wznosząc ręce do góry – co to za serce, a co to za główka! Nieraz mnie staremu jak co poradzi, to się zdumieję, skąd ona to, siedząc w tym zakącie na szlacheckiej zagrodzie, prawie ludzi nie widząc, wziąć mogła? A jaki statek, jaka to pobożność, ile to przymiotów różnych, co ich i zliczyć niepodobna! Potrzeba z nią żyć od rana do wieczora jak ja, żeby to kochanie serdeczne poznać i ocenić.
Wśród tego toku rozmowy dano podwieczorek. Frania sama zapraszała Sylwana, podsuwała mu kurczęta, nakładała pierogów, dolewała śmietany, a uśmiechając się białymi ząbkami, patrząc nań śmiało czarnymi, palącymi jak żar oczyma, wprawiała go w niepokój niewysłowiony. Sylwan, wychowaniec miast, cudzoziemiec wśród kraju, elegant z wielkiego świata, ujęty, oczarowany wdziękiem prostego dziewczęcia, to się śmiał z siebie, to się łapał na bardzo czułych grzecznościach dla wieśniaczki, w bardzo znaczących wejrzeniach ku pannie Kurdeszance.
Mimowolnie bytność jego w Wulce prawie do nocy się przeciągnęła i gdy siadał na koń, wyprowadzony na ganek przez całą ludność dworku, bo i stary Kurdesz, i Prania, i Brzozosia, i Agata, i Horpyna, i Hryćko ze stajni, i gumienny zza węgła, wyglądali wszyscy na pięknego panicza, księżyc już w pełni majestatycznej wypłynął był na niebiosa.
Szlachcic sam chciał strzemię przytrzymać jaśnie wielmożnemu grafowi, ale Sylwan nie dozwolił na to, skoczył dosyć lekko na anglika, dał z nim ogromnego susa i pokłoniwszy się raz jeszcze czapką i okiem śmiejącej Frani, jak burza wyleciał przez wrota wśród niespokojnych naszczekiwań starego Rozboja.
Za nim Janek, masztalerz pana grafa, pospieszył także pędem na bułanym, tęgo podchmielony i wesoły jak pan. Ma to do siebie przyjęcie szlacheckie, że tu i pana, i sługi, i konie, i psy gdyby były, serdecznie przyjmują, karmią, poją i bawią. Byli o kilkaset kroków od dworku, a już Jankowi język świerzbiał i zbliżywszy się nieco do panicza, chrząknął naprzód dla zwrócenia jego uwagi, a potem szepnął:
– Oto jaśnie wielmożny panie, aż miło!
– Cóż to ci tak miło, Janku?
– Bodaj to bywać po szlachcie, jaśnie wielmożny panie, to i koniom, i ludziom wygoda: przyjmują jak rodzonego brata, karmią, poją, chuchają. Wszak to mnie sama panienka i ta jejmość tłusta wynosiły na talerzu pierogi i dwa razy słodką wódką częstowały.
– Wódka, jak widzę, bardzo ci się podobała?
– Nie tyle, jaśnie wielmożny panie, wódka, bo tego i w karczmie za swój grosz dostać można, a człek z łaski pańskiej nie goły – jak ludzie…
– A cóż to u nich tak osobliwego znalazłeś? – spytał Sylwan na przekorę.
– Dobre, jak Boga kocham, ludziska. A panienka… a! jak malinka!
– Ładna, myślisz?
– Jużciż nie powie i jaśnie wielmożny pan, że brzydka. Ot! ja bym panu radził tu i częściej bywać.
– Ho! a po cóż?
– Jak bo to jaśnie wielmożnemu panu ciężko dziś mnie rozumieć!
Sylwan się rozśmiał.
– Jaki bo ty dzisiaj jesteś poufały!
– Kiedy jaśnie wielmożny pan pozwala.
– Pleć sobie, pleć, a cóż mi to szkodzi?
– Ot, tak byśmy mieli sobie gdzie wesoło wieczorynki przepędzać, byliby nam radzi. Panna caca, laleczka, ludzie jacyś dobrzy, i ja bym tu sobie może co znalazł, i wolałbym, jak latać po budnikach i po tej hołocie szlachcie czynszowej, za ich niezdarnymi dziewczyskami.
– Cicho, głupcze!
– No! a jak cicho, to cicho! – rzekł Janek trochę zmarkocony, że mu kazano milczeć, gdy najbardziej mówić potrzebował. Ale niedługo wytrwał w postanowieniu milczenia i znowu się rozchrząkał, i znowu począł półgłosem:
– Oj! co panna, to panna. Sylwan rozśmiał się na całe gardło.
– Chwała Bogu, jaśnie wielmożny pan się śmieje, widać, że mam racją.
– No! cóż tedy dalej, Janku?
– A co ma być dalej? jeździlibyśmy sobie cichuteńko, jeździli, ażby się nam sprzykrzyło.
Sylwan nic nie odpowiedział, a co myślał, porozumiemy lepiej, gdy go poznamy bliżej.
Wcale inna, choć nie mniej żywa rozmowa zajmowała w Wulce Brzozosię i Franię. Kurdesz, słów kilka przemówiwszy po odjeździe młodego Dendery, poszedł do swojej izdebki spóźnione odmawiać modlitwy. Naprzeciwko w pokoju Frani zasiadła Brzozosia na kuferku i wpatrując się oczyma macierzyńskimi w swoją wychowanicę, okazywała wielką ochotę puszczenia sobie cuglów w domysłach i projektach. Twarz jej wydawała niezwykłe poruszenie, usta podrygiwały wśród milczenia, oczy wlepiały się we Franię, ręce tajemniczymi zajęte były gestami; nie mogąc jeszcze mówić do panienki, poczynała już rozmawiać sama z sobą. Niedługo to trwało, bo i jej ciężko było dotrzymać milczenia.
– Otóż chwała Bogu i kawaler! – odezwała się nareszcie, wjeżdżając bramą zwycięską od razu.
– Gdzie i jakiż to kawaler, Brzozosiu? – spytała Frania.
– Ot jest! nie udawajże proszę. A dzisiejszy?
– Dzisiejszy! cóż on do nas ma? Jak wiesz, przyjechał: do ojca i nic więcej, i tyleśmy go pewnie widzieli.
– Mniejsza o to, z czym i po co przyjechał, ale z czym odjechał, to ja wiem – dodała znacząco kiwając głową.
Frania się uśmiechnęła i szepnęła tylko:
– Co ci się też śni, Brzozosiu! Zapominasz co my, a co on!
– Ot jest! a gdyby to był nie tylko graf, ale i sam… książę jaki! – obruszyła się gorąco poczciwa Brzozosia, zrywając się z kufra, na którym siedziała. – No, to cóż, to cóż? Albo to hrabiowie i książęta nie żenią się ze szlachciankami? czy to pierwszyzna?
– Cha! cha! nieoszacowana Brzozosia już nas i pożeniła.
– No! czemuż by nie?
– Ale zmiłujże się, on o tym ani pomyśleć nie może… A…
– A! przepraszam! to jeszcze zobaczymy! Chybaby był ślepy i z pozwoleniem, nie do niego mówiąc, głupi. Nie pochlebiając, takiej drugiej, jak moja Frania, nie znaleźć jak grzyba nad drogą.
– Zapomniałaś, Brzozosiu, że panowie to insi ludzie; samaś mi o tym mówiła, że u nich inny obyczaj, inny gust i wszystko inaczej jak u nas. Inny świat!
– Inny świat! bałamucisz. Albo to jest dwa czy trzy światy? Banialuki, Franiu! A co go tu przyniosło, jeśli nie przeznaczenie? Hę? Jak ciebie zobaczył, już ja o resztę jestem spokojna. Otóż mamy sobie kawalera chwała Bogu, i co się zowie.
Roztropniejsza Frania uśmiechnęła się, nie dopuszczając tej myśli zupełnie, choć ona jej pochlebiała; ale Brzozowskiej już z głowy tego wybić nie było można.
– Skorzystałam – dorzuciła szybko – i wypytałam się tak, niby nic, o wszystko a wszystko, tego pana Janka podpoiwszy odrobinkę. Otóż możeś ciekawa tych hrabiów?
– Ale, moja Brzozosiu, do czego nam to wszystko?
– No, dajmy na to, że aby gadać, cóż to zaszkodzi?
– Tak, to co innego. A cóżeś się dowiedziała, kochana Brzozosiu?
– Tylko słuchaj uważnie. Najprzód, że nasz pan kawaler.
– Nasz! znowu nasz? Moja Brzozosiu!
– A już że nasz, to nasz – żywo potwierdziła stara – ale to mniejsza. Ma tedy naprzód ojca, pana grafa.
O nim tośmy już i dawniej słyszeli: człowiek bardzo bogaty, wiosek kilkanaście, pałace, ogrody, pieniędzy huk i z miny pan całą gębą.
– Widzisz sama, Brzosiu, gdzieżby taki pan mógł synowi pozwolić…
– Ale nie przerywajże mi, kochanie, ja nic nie myślę. Widziałam go w kościele, zdaje się poczciwy człowiek i dobry, łagodny, miluchny, uśmiecha się i kłania do każdego. Potem ma matkę, anioła dobroci, dobrą a przedobrą kobiecinę, niezmiernie przywiązaną do męża i do dzieci. I ta jeszcze ma matkę, wielką panią, bardzo szanowną i poważną co się zowie matronę, znać jeszcze, że była dawniej piękna. Znałam ją w młodości, była za kasztelanem Maryckim i mieli niegdyś wielką fortunę. Trzeba wiedzieć, jak ją wszyscy honorują, jak przed nią padają. Oprócz naszego kawalera jest jeszcze córka, śliczna panienka, widujemy ją w kościele; musiałaś uważać, słuszna, poważna blondynka, czegoś niby smutna i dumna, ale jej z tym do twarzy. Mieszkają wszyscy w Denderowie; nieraz może, kochanie moje, jadąc z Wulki do Łasiniec, widzieć musiałaś nade drogą wielki pałac denderowski, w drzewach, w klombach nad stawem. Otóż to tam rezydencja ich pańska. Frania ruszyła ramionami.
– Ale, moja Brzozosiu, ten twój kawaler, jak sama widzisz, milionowy pan, hrabiątko; jemu się i nie śni o mnie, a ja…
– Ale mnie się śni i co się śni, to wyśni. Milionowy czy nie, grafiątko czy książątko, co komu do tego; ja co wiem, to wiem, i kwita.
A widząc, że Frania nie bardzo się broni poddawanej myśli, Brzozosia wyszła z pokoiku zostawując ją samą, poszła rozmawiać z Agatą i Horpyną, a dziewczę z myślami siadło marzyć w okieniku. Sparta na ręku Frania mimowolnie gnała dumą za pięknym chłopcem, który dla niej był tak grzeczny, może więcej niż grzeczny tylko; przypominała, co jej mówił, zastanawiała się nad tym, jak na nią patrzał, rozbierała przywitanie i pożegnanie, i każde słowo, i każdy ruch jego. W ostatku pytała się smutniejsza, poglądając w okno: powróci on czy nie? przyjedzie on znowu do Wulki? Zobaczę go ja, czy już nie zobaczę?
A coś jej mówiło w głębi duszy, że powróci, przyjedzie, że go zobaczy, i koniec końcem ledwie już nie uwierzyła Brzozowskiej, budując na przelotnych odwiedzinach trzpiota całą zaczarowaną przyszłość. Tak ptaszki, Frani lekkością podobne, gniazda z puchów ścielą, łapiąc je wiatrem spod skrzydeł; tak dzieci biegną za bańką mydlaną; tak nieraz starsi i rozumniejsi na myślach, domysłach, nadziejach sadzim przyszłość naszę! Wiekuiste dzieci!
My rzućmy marzącą Franię i żywo rozmawiającą
Brzozosię, która serio kłopocze się już, skąd weźmie rozmarynu dla swej panny młodej, a zwróćmy się do starego Kurdesza, którego bliżej poznać potrzebujemy.
Jego wiek i siwizna już go nam w części odmalowały. Zabytek to innego życia, innego społecznego porządku, wyraz innych przekonań i pojęć, wyjątek wśród nowego świata, który nań patrzy z szyderstwem, litością, z zadziwieniem. Jak strój Kurdesza, tak serce i myśli nie do naszych należały czasów. Wśród współczesnych sobie, młodszych od siebie był on jak człowiek, który by zasnął na pół wieku i obudził się wśród obcych, nieznajomych. Nikt jego, on już nikogo nie pojmował: tak szybko, dziwnie, piorunowo wszystko się dokoła przewróciło, zmieniło. Kurdesz żył jeszcze zapasem starym, pamiątkami swymi, modlitwą, miłością dla dziecka, a odrobinę nadzieją, że dawne czasy powrócą. Ale cóż wraca na świecie? – wiosny tylko i lata, ale nie ludzie i czasy! Jego stary porządek i obyczaj tak mu się wydawał przedziwnym, że się zawsze spodziewał, iż ludzie po gorzkich doświadczeniach do niego i jego niechybnej aryngi powrócić muszą.
Życie jego nie miało w sobie nic nadzwyczajnego; owszem, przeszło jak tysiące innych tamtej epoki. Rodzice, uboga a pracowita szlachta, mieli ich dwóch,. a córkę trzecią. Na maleńkiej wioseczce była to gromadka, która starego Kurdesza ojca, cześnika międzyrzeckiego, niepokoiła. Potrzebowali losu i jak skoro dorośli, ze szkół jezuickich poszli oba młodzi Kurdeszowie w usługi pańskie, na dwory z dawna przyjaznych Kurdeszom familij, pańskiej, jak mówiono, klamki się trzymać. Trzeba wiedzieć, że szlachectwo Kurdeszów była stare, że niegdyś byli to ludzie majętni, a nawet wysoko skoligaceni. Jedna Kurdeszanka była za Kostką, jedna Leszczyńska za Kurdeszem, a dziad ojca pana Jacka miał za sobą kniaziównę Mirską. Przez pamięć tych związków rody spowinowacone z Kostkami, Leszczyńskimi, Mirskimi chętnie się zajęły losem młodych chłopaków, którzy opuściwszy rychło ojca, poszli dosługiwać się przyszłości swojej. Siostra poszła za mąż młodo, za niejakiego Szczerzeckiego, i bezdzietnie zmarła; starszy brat pana Jacka, spadłszy z konia na polowaniu, skaleczał naprzód srodze, chyrlał, powróciwszy do domu, i nabiedowawszy długo, nareszcie życie skończył. Cześnik międzyrzecki mając już tylko jedynaka pana Jacka, a sam postarzawszy, wzywał go bardzo do domu, potrzebując pomocy i wyręczenia, ale panu Jackowi zasmakowało życie dworskie i wojskowe.
Nadeszła konfederacja barska. Z panem opiekunem swym poszedł do niej pan Kurdesz; ustąpił potem z kraju z innymi, błąkał się długo i nierychło schorzały, ranny, odarty, ledwie poznany, do rodzicielskiego domku się przywlókł.
Tu już ojca ani brata nie zastał, stara matka tylko sama na Wulce gospodarowała i mimo niemałych trudności, bijąc się z tysiącem kłopotów, dla syna, którego wyglądała uparcie i spodziewała się zawsze, nawet gdy go umarłym głoszono, przysposabiała spoczynek swobodny. Znalazł on Wulkę w najlepszym stanie: zapas wszędzie, dostatek i grosiwa uzbieranego worek niemały. Z żołnierza najlepszy gospodarz, jeśli nie najgorszy. Pan Jacek, wyzuty z nadziei służenia użytecznie krajowi z szablą, począł gospodarzyć zawzięcie, a powiodło mu się nad miarę szczęśliwie.
Stara matka już tylko wypoczywała modląc się, a co dzień narzekając i płacząc, że ojciec nie dożył powrotu syna i nie pobłogosławił mu jeszcze. Pragnęła koniecznie doczekać wnucząt i silnie namawiała na ożenienie; ale pan Jacek nie dawał się przekonać, a nic nie odpowiadając, odszedł milczący zawsze, ilekroć go zaczepiła o małżeństwo. Domyślała się staruszka, że to nie było bez kozery, że gdzieś, jak mówili starzy, na pańskim dworze zaszłapał. Ale gdzie? jak? – żywa nie wiedziała dusza.
Nierychło wreszcie, nierychło jakoś, konfederat pokiereszowany, zeszpakowaciawszy już, dał się nareszcie namówić i ożenił się.
Stara matka, napłakawszy się z radości na weselu, nie doczekawszy upragnionych wnuków, może ze wzruszenia i wielkiego szczęścia poszła do lepszego życia, do którego ciągle się przygotowywała. Niebawem potem i żona pana Jacka, poczciwa, pracowita a skromna kobiecina, zostawując mu córkę, świat także pożegnała.
Prawda, że nierychło się do niej przywiązał i ożenił nie bardzo ochoczo; ale za to jakże ją kochał serdecznie, jakże jej stratę opłakiwał! Osamotniony wpadł był nawet pan Kurdesz w melancholią, która niemal rok cały trwała, potem widok dziecięcia i skłonność do pracy przemogły. Rzucił się znowu czynnie do gospodarstwa i tak skutecznie pracując, starzał powoli do reszty. Niemłodo się był ożenił, teraz smutek szybko siwiznę zasiał coraz gęstszą i marszczkami poorał czoło.
Na dziecku naprzód, potem na majątku Pan Bóg mu poszczęścił: Frania urosła na śliczne dziewczę, a z Wulki, maleńkiej wioseczki, która by ledwie innego utrzymać potrafiła, Kurdesz ładem i oszczędnością uciułał kapitalik wcale piękny. Wulka niewiele wprawdzie przynosić mogła, ale jakież były i potrzeby jego? Żył tym, co dał zagon własny, mało co kupując do domu, a strzegąc się wydatku gotowego grosza. Jeden wózek i bryczka służyły od niepamiętnych czasów, konie rodziły się w domu, suknie były jeszcze po dziadach, porządek domowy stary, a pieniądz przypływający, wedle starodawnego obyczaju zaklęty, składał się zaraz na kapitalik.
Procenta od niego nie przeżywały się nigdy przy zaprowadzonej oszczędności i skrzętności, dokładano je do sumy i tak powiększała się ona ciągle i coraz znaczniej.
Kapitalik pana Jacka także more antiquo, bo tego pilnował się nasz szlachcic we wszystkim, wedle tradycyj domowych nie mógł się ulokować gdzie indziej i inaczej, jak u wielkiego pana na prowizji. Rodziny przyjazne Kurdeszom, skoligacone z nimi, powymierały, pogasły lub oddaliły się z kraju; trzeba było bliżej siebie szukać lokaty, a zawsze u jaśnie wielmożnych. Trafił się w pobliżu graf Zygmunt August Dendera, szumnie żyjący, obszernych włości dziedzic, którego dom, reputacja, sposób życia, a w ogóle państwo, olśniły biednego szlachcica i dwakroć sto tysięcy złotych już spoczęły w szkatule hrabiego, dwakroć w pocie czoła zapracowanych na Wulce: przyszły posag Frani.
Pomimo codziennie powiększającego się majątku życie szlachcica wcale się nie zmieniło, a Kurdesz, kłaniając się do kolan i uboższym, i mniej od siebie wartym paniczom a trzpiotom, uważał się zawsze za najniższego sługę ich i brata. Mało kto wiedział o jego funduszach dokładniej, gdyż Kurdesz nie tylko się z nimi nie chwalił, ale je raczej taił. Domyślano się wprawdzie po ścisłej oszczędności, że zapas mieć musi niezgorszy, ale nikt ściślej nie mógł wyliczyć, o ile się jego fortunka powiększyła zabiegami i skrzętnością. Piękna Frania miała już z sąsiedztwa kilku gołych konkurentów do pięknej swej rączki, ale tych pan Jacek bez ceremonii poodprawiał. Z daleka tylko kręcili się koło niej chłopcy, a stary szlachcic poglądał na nich okiem bacznym, nie dając się bardzo przysuwać do córki. Co się tyczy bowiem małżeństwa, wcześnie jej zapowiedział, że sam nad nim czuwać będzie. Zresztą miała ona zupełną swobodę w domu i za domem, i gdyby z niej korzystać chciała, przywiązany do niej i zakochany w jedynym dziecięciu ojciec nie śmiałby się może tak surowo, jak obiecywał, sprzeciwiać. Ale dotąd Frania żartowała sobie swobodnie ze wszystkich i wyżej myślą sięgając, bo wszystkie kobiety do wyższości pociąg mają. W tych, co ją otaczali, nie upatrzyła nikogo i zdawała się czekać na swego.
Brzozosia też ciągle jej wróżyła coś nadzwyczajnego i widzieliśmy już, jak niespodzianie wróżbom jej przypadek dał cień prawdopodobieństwa. Staremu szlachcicowi i przez głowę nie przeszło, żeby młode grafiątko mogło z płochą myślą spojrzeć na jego donię. Widział się nadto daleko od Denderów, a zbyt był znowu dumnym, by o czymś mógł roić między nimi a sobą podchwyconym i wymodlonym.